Charles Dickens na tropie. Wigilijna opowieść o morderstwie - Heather Redmond - ebook + audiobook + książka

Charles Dickens na tropie. Wigilijna opowieść o morderstwie ebook i audiobook

Redmond Heather

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Londyn, grudzień 1835 roku. Charles i Kate zamierzają spędzić z rodziną i przyjaciółmi wieczór na kolędowaniu i dobrej zabawie. Ich śpiew przerwany zostaje przez ciało spadające z górnego okna domu… Wkrótce dowiadują się, że martwy mężczyzna u ich stóp, z szyją owiniętą łańcuchami, to Jacob Harley – wspólnik biznesowy nieprzyjemnego Emmanuela Screws’a. Charles postanawia odkryć kto stoi za zbrodnią. Ale zanim zdąży przeprowadzić dalsze dochodzenie, zwłoki Harleya zostają skradzione. Wkrótce Charles zostaje nawiedzony przez postać przypominającą denata. Nadal podejrzewa Emmanuela, który wiele lat wcześniej odmówił jego ojcu pożyczki. Kate upiera się, że starzec jest jednak zbyt słaby by wypchnąć kogoś przez okno. Uczucie Kate i Charles’a rozkwita, ale sprawę komplikuje pojawienie się porzuconego dziecka. Charles musi jednocześnie rozwiązywać sprawę morderstwa, i szukać domu dla maleństwa…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 25 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marek Głuszczak

Oceny
4,4 (25 ocen)
12
11
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroslaw00

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawe ciężka inna troszeczkę i bardzo można się wczuć w LoL w tych postaci
00
Smile4u

Nie oderwiesz się od lektury

To była zdecydowanie najlepsza część ! Chociaż pierwsze dwie były ciekawe, w tej akcja rozgrywa się bardziej dynamicznie. Uwielbiam i nie mogę doczekać się kolejnych książek
00
Ewaor

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa pozycja. Fajny wątek kryminalny. Charles Dickens prowadzi jakby dwa śledztwa. Osobiste dotyczącego jego i mocno mieszające mu życie osobiste i zawodowe oraz drugie dotyczące wypadku którego jest świadkiem. Wartka akcja, oba wątki się dobrze splatają. Ciekawie opisane ówczesne życie w Londynie . Spokojny nie ociekający krwią kryminał w starym stylu. Polecam
00
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Kochane Iskierki Książkowe "Wigilijna opowieść o morderstwie" to już trzeci tom serii Charles Dickens na tropie autorstwa Heather Redmond. Tym razem autorka przenosi nas do zimowego Londynu 1835 roku, gdzie świąteczna atmosfera zostaje brutalnie przerwana przez makabryczne morderstwo. W centrum wydarzeń ponownie znajdują się Charles i Kate, którzy planowali spędzić spokojny wieczór i wraz z przyjaciółmi pokolędować w szczytnym celu. Jednak ich przedsięwzięcie niespodziewanie przerywa ciało spadające z okna – ofiarą okazuje się Jacob Harley, wspólnik nieprzyjemnego Emmanuela Screws’a. Dickens, nie mogąc oprzeć się swojej detektywistycznej naturze, postanawia zbadać sprawę. Tym bardziej, że zwłoki Harleya zostają w tajemniczy sposób skradzione, a miały spocząć na cmentarzu. Gdzie są zwłoki? Czy duch zmarłego nawiedził Charles? Redmond świetnie łączy klasyczny kryminał z literacką grą z twórczością Dickensa, nawiązując do "Opowieści wigilijnej". Subtelne elementy grozy, mroczny klimat ...
01

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuCHRI­ST­MAS CA­ROL MUR­DER
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieJa­kub Ra­dzi­miń­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Co­py­ri­ght © 2020 by He­ather Red­mond First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All Ri­ghts re­se­rved
Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2025 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2025 Ja­kub Ra­dzi­miń­ski
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83297-28-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Peggy Bird, któ­rej bar­dzo nam bra­kuje.Mo­żesz nas na­wie­dzać, kiedy tylko ze­chcesz.

Dra­ma­tis Per­so­nae

Char­les Dic­kens*

23

nasz de­tek­tyw

Kate Ho­garth*

20

jego na­rze­czona

Geo­rge Ho­garth*

52

oj­ciec Kate, kry­tyk mu­zyczny, re­dak­tor ga­zety

Geo­r­gina Ho­garth*

42

matka Kate

Fre­de­rick Dic­kens*

15

młod­szy brat Char­lesa, miesz­ka­jący wraz z nim

Mary Ho­garth*

16

sio­stra Kate

Wil­liam Aga

28

dzien­ni­karz, ko­lega Char­lesa

pani Ju­lie Aga

17

ak­torka za­trud­niona po­ni­żej swo­ich moż­li­wo­ści i ta­lentu

Em­ma­nuel Screws

67

wła­ści­ciel kan­toru

Ja­cob Har­ley

67

przed­się­biorca

Pri­mus Har­ley

30

czło­nek ro­dziny Har­leyów

Edward Pet­tin­gill

28

czło­nek ro­dziny Screw­sów

Betsy Pet­tin­gill

22

żona Edwarda

Po­wha­tan Flet­cher

32

pra­cow­nik kan­toru

Ame­lia Osborne

25

na­rze­czona pana Flet­chera

pani Dor­set

58

go­spo­sia pana Screwsa

Hugh Ap­ple­ton

45

pro­du­cent łań­cu­chów

sir Si­las Lau­rie

37

ko­ro­ner

Bre­ese Gad­fly

23

kom­po­zy­tor pio­se­nek

Aaron Vail*

39

ame­ry­kań­ski am­ba­sa­dor

Śliczna Lucy

13

przy­wód­czyni dzieci spod Black­friars Bridge

Ti­mo­thy „Dic­kens”

0

nie­mowlę

* po­stać hi­sto­ryczna

Za­częło się od tego, że Mar­ley umarł. To nie ule­gało wąt­pli­wo­ści.

Char­les Dic­kens, Opo­wieść wi­gi­lijna,tłum. Ze­nona Ry­lu­kow­ska

Do­piero zmiana kie­runku wia­tru koło świ­ta­nia po­zwo­liła stra­ża­kom za­pa­no­wać nad ży­wio­łem...

Mi­chael Sla­ter, Dent Uni­form Edi­tion of Dic­kens’ Jo­ur­na­lism,tłum. wła­sne

Co to jest duch? Nie­do­koń­czona sprawa, ot co.

Sal­man Ru­sh­die, Sza­tań­skie wer­sety,tłum. Je­rzy Ko­złow­ski

Roz­dział 1

Hat­field, Hert­ford­shire, An­glia, 1 grud­nia 1835 roku

Jesz­cze nie zna­leźli ciała. Stary Sal zde­cy­do­wa­nie nie żył. Pióra opa­dły na świece i za­jęły się ogniem. Może ja­zgo­czący pies miał swój udział w tej ogni­stej ka­ta­stro­fie. Na pewno ja­kąś rolę ode­grał też za­awan­so­wany wiek mar­kizy. Kiedy mar­kiz, jej syn, pod­jął da­remną próbę ura­to­wa­nia matki, nie­mal sam po­stra­dał ży­cie.

Ka­szel zmu­sił Char­lesa Dic­kensa do odło­że­nia pióra. Atra­ment ska­py­wał ze sta­lówki i za­ma­zał kilka ostat­nich słów. Dic­kens miał trud­no­ści z za­cho­wa­niem po­zy­cji sie­dzą­cej, wplótł więc palce w zmierz­wione ciemne włosy, tak jakby uci­śnię­cie po­kry­tej sa­dzą skóry głowy mo­gło mu po­móc utrzy­mać się na ławce w pu­bie. Zdo­łał prze­spać le­d­wie trzy go­dziny, za­nim zo­stał wy­cią­gnięty bla­dym świ­tem z łóżka w swo­ich lon­dyń­skich po­ko­jach w Fur­ni­val’s Inn, by od­być dwu­dzie­sto­trzy­mi­lową po­dróż. Pió­rem po­ru­szał już wy­łącz­nie na­pę­dzany ener­gią na­pię­cia ner­wo­wego.

Po­tarł oczy, za­le­pione bru­dem i dy­mem z ognia, za­równo tego wiel­kiego, od­po­wie­dzial­nego za znisz­cze­nie za­chod­niego skrzy­dła Hat­field Ho­use, które wciąż się tliły, jak też tego o wiele mniej­szego w głów­nej sali pubu Eight Bells. Przez drzwi wpa­dało nieco świa­tła rzu­ca­nego przez sierp księ­życa, ale okna były małe.

Po­pro­sił o świeczkę i pra­co­wał da­lej.

Od­su­nął za­bru­dzoną kartkę na bok i umo­czył pióro w ka­ła­ma­rzu. Za­czął od nowa, przy­wo­łu­jąc z pa­mięci kra­jo­braz znisz­cze­nia, nie­gdyś wspa­niałe apar­ta­menty, po któ­rych te­raz zo­stały tylko gruz i po­piół. Za­peł­niał kartkę za kartką opi­sami sce­ne­rii, ar­chi­tek­tury, hi­po­tez.

Kiedy skoń­czyły mu się słowa, po­zwo­lił od­pły­nąć wspo­mnie­niom na wpół wy­pa­lo­nych po­tęż­nych dę­bo­wych be­lek pa­mię­ta­ją­cych czasy Tu­do­rów, stert ce­gieł, bez­kształt­nych brył me­talu, wia­der wody, lu­dzi o czar­nych twa­rzach, nie­skoń­czo­nych ilo­ści dła­wią­cej sa­dzy – wspo­mnie­niom wszyst­kiego, co po­zo­stało z czter­dzie­stu pię­ciu po­ko­jów le­gen­dar­nej ary­sto­kra­tycz­nej re­zy­den­cji.

Dźwięk wy­słu­żo­nych dzwo­nów w ko­ściele Świę­tej Edel­trudy wy­rwał go z za­my­śle­nia. Czy to moż­liwe, żeby była już ósma wie­czo­rem? Na wą­skiej uliczce przed pu­bem za­stu­kały koń­skie ko­pyta i koła wozu. Obok prze­szło kilku męż­czyzn oma­wia­ją­cych po­żar. Drzwi do lo­kalu otwo­rzyły się i za­mknęły, dzięki czemu przez chwilę ciemną salę roz­świe­tlił blask la­tarni.

Char­les od­no­to­wał próby ude­ko­ro­wa­nia po­miesz­cze­nia z oka­zji nad­cho­dzą­cych świąt. Do po­czer­nia­łych be­lek i obu­dowy ko­minka przy­cze­piono zie­lone ga­łązki. We wnęce na lewo od du­żego pa­le­ni­ska wi­dział chyba za­wie­szoną pod­stęp­nie je­miołę.

Obok niej ja­kiś męż­czy­zna osu­nął się bez­wład­nie w fo­telu. Miał na so­bie po­prze­cie­rany i po­pla­miony sur­dut oraz kra­cia­ste spodnie ze śla­dem po na­pra­wie roz­dar­cia na ko­la­nie. Przy nim stał pu­sty sto­łek go­towy przy­jąć ko­cha­jącą żonę lub małe dziecko.

Char­les uło­żył za­pi­sane kartki w równy stos na bla­cie pod­nisz­czo­nego stołu i wziął ko­lejną czy­stą. Czuł, jak pa­tos tego pu­stego stołka sztur­cha jego my­śli. Za­czął pi­sać coś no­wego, wy­obra­ża­jąc so­bie, że o tej sa­mej po­rze rok temu na tym miej­scu sie­działa słodka dziew­czynka i spo­glą­dała na wy­czer­pa­nego star­szego męż­czy­znę. Jakże ina­czej mógł się wtedy za­cho­wy­wać!

Dic­kens od­kre­ślił swoje roz­my­śla­nia od dol­nej czę­ści strony. Pióro po­now­nie po­fru­nęło nad pa­pie­rem i do­pi­sało uwagę: „Do­dać nieco me­lan­cho­lii do mo­jego szkicu o ob­cho­dze­niu Bo­żego Na­ro­dze­nia”.

Po­słu­gaczka przy­nio­sła mu, nie­pro­szona, ko­lejną szklankę grza­nego rumu z wodą. Dziew­czyna, może czter­na­sto­let­nia, o sze­ro­kich po­licz­kach barwy doj­rza­łych ja­błek i cof­nię­tej bro­dzie, spoj­rzała na niego po­dejrz­li­wie z ukosa.

Uśmiech­nął się do niej i wska­zał swoją twarz.

– Sa­dza z po­żaru. Prze­sy­łam spra­woz­da­nie do Lon­dynu. – Mu­snął dło­nią ra­mię i po­słał chmurkę sa­dzy z fraka pro­sto so­bie w oczy.

Dziew­czyna za­ci­snęła wargi i od­ma­sze­ro­wała. Całe drobne ciało miała na­pięte ze wzbu­rze­nia. Cóż, nie ro­zu­miała, że spra­woz­da­nie mu­siał wy­słać na­stęp­nym dy­li­żan­sem pocz­to­wym. Nie zo­sta­wiało mu to wiele czasu na sen­ty­menty czy ką­piel.

Kiedy skoń­czył spi­sy­wać no­tatki, ka­szel wciąż się opie­rał ko­lej­nym por­cjom wle­wa­nych w gar­dło pły­nów. Char­les wie­dział, że je­śli się po­łoży, bę­dzie tylko go­rzej, otwo­rzył więc swój po­dróżny se­kre­ta­rzyk i wy­jął z niego ar­kusz pa­pieru li­sto­wego.

Naj­droż­sza Fanny, zwró­cił się do sio­stry. Od czego mam za­cząć? Tego ranka na­pi­sa­łem do mo­jej na­rze­czo­nej, uzna­łem więc, że nowe wie­ści po­wi­nie­nem prze­słać ko­muś in­nemu. Czy kto­kol­wiek przede mną by­wał tak za­jęty? Re­da­guję swoją książkę. Czy wspo­mi­na­łem, że bę­dzie no­siła ty­tuł Szkice Boza? Do końca roku mu­szę prze­ka­zać po­prawki do pierw­szych dwóch to­mów, jako że pierw­szy z nich wy­cho­dzi dru­kiem już ósmego lu­tego. Pra­cuję też nad ope­retką, dzięki roz­mo­wie z Twoim zna­jo­mym Joh­nem Hul­la­hem. A przy­naj­mniej pra­cuję w gło­wie. Mam na­dzieję za­cząć ją pi­sać, jak tylko skoń­czę z po­praw­kami książki.

Wciąż pa­mię­tam te wszyst­kie ra­do­sne chwile ze świąt Bo­żego Na­ro­dze­nia, kiedy by­li­śmy jesz­cze ma­łymi dziećmi i miesz­ka­li­śmy w Por­ts­mouth, te gry i pio­senki, te opo­wie­ści o du­chach. Mam na­dzieję od­two­rzyć to w przy­szłym roku w moim wła­snym przy­tul­nym domu. Jakże bę­dzie wspa­niale spę­dzić Boże Na­ro­dze­nie wspól­nie z Ho­gar­thami! Po­my­śleć, że Ty, Le­ti­tio, i ja wkrótce za­wrzemy związki mał­żeń­skie z to­wa­rzy­szami na­szego ży­cia. Wkrótce sami po­znamy śmiech szczę­śli­wych dzieci przy na­szych ko­min­kach i bę­dziemy świę­to­wać wszyst­kie ra­do­ści, które ten okres w roku po­wi­nien przy­no­sić, w na­szych pry­wat­nych po­ko­jach.

Odło­żył pióro bez pod­pi­sy­wa­nia li­stu. Moż­liwe, że przed po­wro­tem do Lon­dynu znaj­dzie jesz­cze coś do do­da­nia. Nie miał po­ję­cia, ile czasu upły­nie, za­nim od­kryją zwłoki mar­kizy Sa­lis­bury, je­śli w ogóle coś po niej po­zo­stało. Kiedy wy­rów­ny­wał stos kar­tek, roz­wa­żał w gło­wie kwe­stię jej klej­no­tów. Czy stra­wił je ogień? Przy­naj­mniej bez­cenne tomy w bi­blio­tece prze­trwały wszyst­kie, choć ściany po­miesz­cze­nia zo­stały uszko­dzone.

Jako że jego umysł wciąż do­brze funk­cjo­no­wał, wy­cią­gnął swój eg­zem­plarz Szki­ców Boza. Miał za­miar za­jąć się tro­chę ko­rektą, po czym udać się na spo­czy­nek do swo­jego po­koju w Sa­lis­bury Arms. Kiedy jest praca do wy­ko­na­nia, nie ma czasu na sen.

Obu­dziło go ło­mo­ta­nie do drzwi. Świa­tło dnia le­d­wie się prze­bi­jało do po­koju przy po­strzę­pio­nych brze­gach za­słony w za­jeź­dzie. Char­les za­kasz­lał. Wciąż czuł w gar­dle draż­niący po­smak sa­dzy. W za­sa­dzie to sa­dza na­dal po­kry­wała jego ję­zyk.

Osoba pod drzwiami znów w nie za­ło­mo­tała. Dic­kens po­dra­pał się po nie­ogo­lo­nej bro­dzie. Czyżby „Mor­ning Chro­nicle” po­słało ko­goś po niego? Pierw­szą de­pe­szę na te­mat po­żaru wy­słał dy­li­żan­sem pocz­to­wym. Wło­żył frak na po­pla­mioną ko­szulę i ru­szył w pod­sko­kach przez po­kój, wcią­ga­jąc po dro­dze brudne spodnie. Przy każ­dym od­bi­ciu się od pod­łogi w po­wie­trze wzbi­jała się nowa chmura sa­dzy.

– Już idę, już idę! – za­wo­łał.

Kiedy otwie­rał drzwi, za­wiasy za­skrzy­piały prze­raź­li­wie. Za pro­giem stała słu­żąca w bia­łym czepku, z ciemną pe­le­ryną na­rzu­coną na su­kienkę. Na zło­żo­nych rę­kach spo­czy­wało ja­kieś za­wi­niątko. Czyżby ko­pała w drzwi?

– W czym mogę po­móc? – spy­tał, dość uprzej­mie jak na tę porę. Zer­k­nął w prawo i za­uwa­żył, że nie ma jego bu­tów. Zo­sta­wił je do wy­po­le­ro­wa­nia.

Dziew­czyna unio­sła trzy­mane za­wi­niątko. Wę­zeł z ubrań się po­ru­szył.

Char­les zmarsz­czył brwi i na­chy­lił się nad pa­kun­kiem. Na­po­tkał spoj­rze­nie ma­lut­kich oczu osa­dzo­nych w pulch­nej buzi pod czarną czu­pryną. Nie­mowlę. Czy dziew­czyna cho­dziła z prośbą o jał­mużnę?

– Jak się na­zy­wasz?

– Madge, psze pana. Madge Por­ter.

– Cóż, Madge Por­ter, je­śli chwilę za­cze­kasz, mogę ci dać kilka mo­net na dziecko. Trudne czasy?

Spoj­rzała na niego z de­ter­mi­na­cją. Zo­rien­to­wał się, że stoi przed nim drobna po­słu­gaczka z Eight Bells.

– To dziecko mo­jej sio­stry.

– Ro­zu­miem. Jest te­raz w pracy? – Stłu­mił śmiech. – Nie ma jej tu ze mną, je­śli to wła­śnie my­śla­łaś.

Wpa­try­wała się w niego przez chwilę z otwar­tymi ustami.

– Nie, psze pana, nie my­śla­łam tak.

– To o co za­tem cho­dzi? – Ro­zej­rzał się w po­szu­ki­wa­niu płasz­cza, w któ­rego kie­szeni miał tro­chę drob­nych. – Jak się na­zywa dziecko?

– Ti­mo­thy, psze pana. – Cof­nęła głowę i za­ci­snęła szczękę, aż blada skóra na bro­dzie sama się na sie­bie za­wi­nęła. – Ti­mo­thy Dic­kens? – za­szcze­bio­tała.

– Dic­kens? – Po­now­nie przyj­rzał się nie­mow­la­kowi. Wy­dęte wargi o bar­wie wi­śni i nieco spłasz­czony no­sek. Nie wi­dział żad­nego po­do­bień­stwa do swo­ich krew­nych. – Wiel­kie nieba, Madge, co za zbieg oko­licz­no­ści – do­dał ostrzej­szym już to­nem.

– Nie wy­daje mi się, psze pana – po­wie­działa sta­now­czo.

Zmarsz­czył czoło. Po­słu­gaczka zda­wała się nie ro­zu­mieć jego sar­ka­zmu.

– Ni­gdy do­tąd nie by­łem w Hat­field. Moja ro­dzina po­cho­dzi z Por­ts­mouth. Nie wiem, czy ten Ti­mo­thy Dic­kens jest moim da­le­kim krew­nym czy też nie. Kto jest oj­cem?

– Zgi­nęła w po­ża­rze.

Prze­krzy­wił lekko głowę na tak oczy­wi­ste non se­qu­itur.

– Kto?

– Moja sio­stra. Zgi­nęła w po­ża­rze. Była słu­żącą sta­rej Sa­rey.

Char­les za­kasz­lał i przy­trzy­mał się ościeży drzwi, by utrzy­mać pion. To była nowa wia­do­mość.

– To straszna tra­ge­dia. Nie sły­sza­łem, że zgi­nęła też słu­żąca.

– Nie zna­leźli zwłok.

– To wiem. Pi­szę do prasy na te­mat po­żaru, ale też już ci to mó­wi­łem. Dzię­kuję za in­for­ma­cję. Za­płacę ci za nią, je­śli za­cze­kasz chwilę, aż znajdę mój port­fel.

Wy­su­nęła ręce z za­wi­niąt­kiem w jego stronę.

– Ti­mo­thy jest pana sy­nem, psze pana. Musi pan go za­brać.

Dic­kens cof­nął się o krok i za­ma­chał rę­kami.

– Nie, nie jest.

– Ma cztery mie­siące. To mu­siało się zda­rzyć w ze­szłym roku, koło Wszyst­kich Świę­tych. Pa­mięta pan ogni­sko? Jest ład­niej­sza ode mnie, moja Liz­zie. Ma ja­śniej­sze włosy, nie jak pana czy moje.

– Do­prawdy, ni­gdy do­tąd nie by­łem w Hat­field – od­parł ła­god­nym to­nem. – Pra­cuję głów­nie w Lon­dy­nie.

Za­łkała ci­cho. Wy­czu­wał, że za­raz doj­dzie do cre­scendo, jak pełny dra­ma­tur­gii utwór mu­zyczny, który zdaje się z po­czątku siel­ski, lecz po­tem eks­plo­duje fe­erią dźwię­ków.

– Wiem, że pan jest jego tatą, psze pana. Ja nie mogę go wziąć. Moi ro­dzice nie żyją.

Po­now­nie za­kasz­lał. Prze­klęta sa­dza.

– Przy­kro mi. To strasz­liwa tra­ge­dia. Je­steś za młoda, by zo­stać sama z dziec­kiem.

Za­częła drżeć na ca­łym ciele, po czym, na po­do­bień­stwo ata­ku­ją­cej ko­bry, wci­snęła mu wi­jący się pa­ku­nek w dło­nie i rzu­ciła się do ucieczki.

Przez chwilę ręce Char­lesa wy­da­wały się jak z ga­la­rety, tak jakby ko­ści ucie­kły z nich, prze­ra­żone na­głym po­ja­wie­niem się osie­ro­co­nego dziecka, lecz kiedy tylko otwo­rzyło ono ma­leńką bu­zię, Dic­kens od­zy­skał wła­dzę w człon­kach.

W na­stęp­nej chwili zo­rien­to­wał się, że koc jest wil­gotny. Mały, po­zba­wiony ojca i matki, Ti­mo­thy bez na­zwi­ska za­bru­dził im­pro­wi­zo­waną pie­lu­chę. Nie­mowlę za­nio­sło się pła­czem z obu­rze­nia, ale jego ciotka już nie wró­ciła.

Char­les do­peł­nił obo­wiąz­ków dzien­ni­kar­skich jedną ręką, a na dru­giej trzy­mał dziecko, te­raz ubrane w naj­czyst­szą chustkę, jaką zna­lazł, oraz jego za­pa­sową ko­szulę. Po­wi­jaki do­su­szały się przy ogniu. Kiedy Dic­kens do­szedł już do sie­bie pod wzglę­dem za­równo fi­zycz­nym, jak i du­cho­wym na tyle, by po­biec za drobną Madge Por­ter, wła­ści­ciel Eight Bells po­in­for­mo­wał go, że dziew­czyna wróci do­piero wie­czo­rem.

Dzien­ni­karz bła­gał go o po­da­nie na­zwisk ja­kichś krew­nych Por­te­rów, ale męż­czy­zna oka­zał się cał­ko­wi­cie nie­po­mocny. Na­stęp­nie Char­les udał się do Świę­tej Edel­trudy, wciąż czu­jąc w po­wie­trzu za­pach dymu, po­mimo ciek­ną­cego od zimna nosa. Ka­no­nik rów­nież nie był po­mocny, a do tego pach­niał ra­czej gi­nem niż ka­dzi­dłem. Po­tem Dic­kens po­szedł do bal­wie­rza i trzy­mał dziecko na ręku pod­czas go­le­nia, ale tam też nie uzy­skał żad­nych in­for­ma­cji.

Kiedy nie­mowlę za­częło znowu pła­kać, za­brał je do stajni i za­py­tał per­so­nel, czy mają może krowę. Sto­icki sta­jenny zli­to­wał się i po­kie­ro­wał go do swo­jej ma­ło­mów­nej żony, która sama nie­dawno uro­dziła. Zgo­dziła się na­kar­mić dziecko, w cza­sie gdy Char­les uda się do Hat­field Ho­use, by spraw­dzić, czy zna­le­ziono już może mar­kizę.

Spró­bo­wał po­roz­ma­wiać z mar­ki­zem, który cały czas kie­ro­wał pra­cami ra­tun­ko­wymi. Kiedy cze­kał na od­po­wiedź, za­su­ge­ro­wał, że po­winni wy­bu­rzyć po­zo­stałe ściany, które spra­wiały wra­że­nie, jakby mo­gły za­bić wię­cej ra­tow­ni­ków o wiele sku­tecz­niej niż co­kol­wiek in­nego na roz­le­głym gru­zo­wi­sku. Wszy­scy za­no­sili się kasz­lem, byli wy­czer­pani i pra­co­wali kie­ro­wani ra­czej ru­tyną niż po­my­ślun­kiem.

Po pew­nym cza­sie dał so­bie spo­kój z mar­ki­zem. Prze­py­tał osoby pra­cu­jące przy ru­inach, by móc na­pi­sać coś no­wego do „Chro­nicle”, po czym skie­ro­wał kroki do wciąż sto­ją­cego wschod­niego skrzy­dła domu, by zo­ba­czyć się z go­spo­dy­nią. Ta wpu­ściła go do swo­jego sa­lo­niku w za­mian za pół­ko­ronę. Ściany po­miesz­cze­nia były świeżo po­ma­lo­wane, co świad­czyło o dba­ło­ści na­wet o po­koje zaj­mo­wane przez służbę. Na wol­nym ka­wałku ściany mię­dzy kre­den­sami wi­siał duży pro­sty krzyż.

Ko­bieta no­siła swe si­wie­jące włosy wy­soko upięte, usztyw­nione ja­kimś tłusz­czem i uło­żone nad czo­łem w szpic. Czarna suk­nia i biały far­tuch wy­glą­dały na nie­tknięte ogniem. Kiedy mó­wiła, w jej gło­sie dało się wy­czuć zmę­cze­nie i smu­tek.

– Służę tej ro­dzi­nie od trzy­dzie­stu sied­miu lat – jęk­nęła. – Co za tra­ge­dia.

Char­les wy­słu­chał uważ­nie dłu­giej wy­li­czanki wielu skar­bów znisz­czo­nego domu, od­no­to­wu­jąc w pa­mięci rze­czy, o któ­rych mógłby na­pi­sać w ga­ze­cie, po czym po­zwo­lił ko­bie­cie opo­wie­dzieć swoją ulu­bioną hi­sto­rię zwią­zaną z pra­co­daw­cami. Wie­dział jed­nak, że wkrótce musi wró­cić do żony sta­jen­nego, by ode­brać dziecko.

– Czy pra­cuje tu może nie­jaka Liz­zie Por­ter?

– Tak, pro­szę pana. – Go­spo­dyni chlip­nęła ci­cho i za­sło­niła usta. – W za­chod­nim skrzy­dle, pro­szę pana. Nie wi­dzia­łam jej od po­żaru.

Dzien­ni­ka­rza za­świerz­biły palce.

– Są­dzi pani, że zgi­nęła?

– Nie wiem, pro­szę pana. To nie byle trzpiotka. Wąt­pię, by ucie­kła, gdyby prze­żyła.

– Nie jest trzpiotką. – Zmarsz­czył brwi. – Ale ma małe dziecko. – Był zdu­miony, że po­zwo­lono jej za­cho­wać pracę.

Ko­bieta po­krę­ciła głową.

– Lubi so­bie po­jeść, pro­szę pana, ale w jej brzu­chu ni­gdy nie było dziecka.

Hi­sto­ria z każdą chwilą sta­wała się bar­dziej po­dej­rzana.

– Czy brała wolne, mniej wię­cej przed czte­rema mie­sią­cami? W lipcu albo sierp­niu?

Go­spo­dyni wzięła fi­li­żankę i wpa­trzyła się w po­zo­stałe na dnie fusy.

– W le­cie wśród służby sza­lała zim­nica. Czy ja­kaś inna drżączka. Cho­ro­wała jak każdy inny. Do­cho­dziła do sie­bie u swo­jej sio­stry.

– Madge?

Po­ki­wała głową z nie­obec­nym wy­ra­zem twa­rzy.

– Tak, u tej Madge. Taka chu­dzina. Nie przy­szła tu do pracy, tylko zo­stała we wsi.

– Po­zna­łem ją. Jak długo Liz­zie u niej prze­by­wała?

– Och, całe ty­go­dnie. Wró­ciła blada i wy­chu­dzona, ale tak samo było z pa­roma in­nymi dziew­czę­tami. Jedna z pod­ku­chen­nych na­wet zmarła. To było straszne. – Go­spo­dyni za­częła się mi­mo­wol­nie ba­wić cien­kim łań­cusz­kiem na szyi.

Było ra­czej mało praw­do­po­dobne, by grupa słu­żą­cych zmy­śliła cho­robę, by po­móc Liz­zie w ukry­ciu ciąży, ale zim­nica wy­pa­dła w do­sko­na­łym okre­sie, by ukryć po­wi­cie ma­łego Ti­mo­thy’ego. Kto był jego mamką?

– Wie pani może, gdzie mieszka Madge?

– Nad Eight Bells, pro­szę pana. W po­ko­jach służby. – Ko­bieta od­sta­wiła fi­li­żankę i wstała, co sta­no­wiło sy­gnał, że roz­mowa do­bie­gła końca.

Kiedy Char­les wró­cił do mia­steczka, które od wspa­nia­łej, choć obec­nie tra­gicz­nie pod­upa­dłej, po­sia­dło­ści dzie­lił tylko krótki spa­cer, po­now­nie ro­zej­rzał się w pu­bie. Po­koje służby stały pu­ste. Wszystko wska­zy­wało na to, że Madge się gdzieś ukryła. Jak mo­gła tak lek­ko­myśl­nie po­rzu­cić swego sio­strzeńca, tego nie wie­dział, ale być może była zbyt zroz­pa­czona śmier­cią sio­stry, by my­śleć ra­cjo­nal­nie.

Na­stęp­nego dnia Char­les wraz dziec­kiem do­tarli do Lon­dynu po dłu­giej, nie­by­wale wy­czer­pu­ją­cej po­dróży. Na ostat­nim jej eta­pie po­wóz za­trzy­mał się przed ka­mien­nym bu­dyn­kiem. Stał na­prze­ciwko ko­ścioła St. Mary-le-Bow na Che­ap­side i na par­te­rze miał rząd skle­pów, a nad nimi trzy kon­dy­gna­cje miesz­kań i za­go­spo­da­ro­wane pod­da­sze. Dic­kens mu­siał wy­na­jąć do­rożkę z za­jazdu pocz­to­wego na obrze­żach mia­sta, gdzie koń­czyła się trasa dy­li­żansu. Choć on sam po­tra­fił bez trudu przejść wiele mil na pie­chotę, nie­sie­nie za­równo wa­lizki, jak i nie­mow­lę­cia było jed­nak po­nad jego siły. Do tego w ten spo­sób obu im było cie­pło.

Nie­zdar­nie wy­siadł z po­jazdu, za­no­sząc się kasz­lem, kiedy tylko za­dy­mione miej­skie po­wie­trze tra­fiło do jego zmę­czo­nych płuc. Uło­żone w zgię­ciu ręki dziecko spało spo­koj­nie, choć przez część dłu­giej po­dróży dy­li­żan­sem pła­kało z głodu.

W bu­dynku, przed któ­rym wła­śnie stał, przy­ja­ciele Char­lesa, Wil­liam i Ju­lie Aga, wy­naj­mo­wali po­koje nad gar­kuch­nią, z któ­rej do­la­ty­wał za­pach pie­czo­nego mięsa. Kiedy wcho­dził po scho­dach, za­bur­czało mu gło­śno w brzu­chu. Wil­liam był, po­dob­nie jak Char­les, dzien­ni­ka­rzem, choć bar­dziej kon­cen­tro­wał się na prze­stęp­stwach niż na po­li­tyce.

Kiedy Dic­kens do­tarł na pię­tro, zgiął się wpół i za­niósł kasz­lem. Po­dej­rze­wał, że gdyby miał wolną rękę, by za­kryć usta chu­s­teczką, znów by­łaby czarna.

Drzwi do po­ko­jów jego przy­ja­ciół otwo­rzyły się, za­nim jesz­cze zdą­żył za­pu­kać.

– Char­les! – wy­krzyk­nął jego ko­lega po fa­chu. – Do­bry Boże, czło­wieku, cóż to za od­głos, któ­rym tor­tu­ru­jesz moje uszy?

Nowo przy­były wy­pro­sto­wał się i zdo­łał ski­nąć głową przy­ja­cie­lowi. Wil­liam roz­ta­czał wo­kół sie­bie aurę do­brze pro­spe­ru­ją­cego, mod­nie ubra­nego by­walca sa­lo­nów. Na­wet w czwart­kowy wie­czór we wła­snym miesz­ka­niu. Miał na so­bie weł­nianą ka­mi­zelkę w ko­lo­rowe prążki, a na nią za­rzu­cony stary czarny frak, który pa­so­wał na niego tak, jakby zo­stał uszyty od razu na jego sze­ro­kich bar­kach. Obaj szczy­cili się tym, że ubie­rali się ze sma­kiem. Ozło­cone w le­cie włosy star­szego dzien­ni­ka­rza te­raz po­ciem­niały z braku słońca. Wy­glą­dał jak wspa­niały jeź­dziec, choć Char­les wie­dział, że Wil­liam – po­dob­nie jak i on sam – spę­dza więk­szość czasu przy­gar­biony nad pa­pie­rem, pió­rem i ka­ła­ma­rzem.

– Po­doba mi się ten ma­te­riał – za­uwa­żył Dic­kens. – Czy to Ju­lie uszyła ci tę ka­mi­zelkę?

– Char­les. – Wil­liam roz­rzu­cił ra­miona. – Co ty wła­ści­wie nie­siesz na ręku?

Za­py­tany od­sta­wił wa­lizkę na pod­łogę. Nie­stety ro­giem ude­rzył się w stopę. Krzyk­nął z bólu i za­czął pod­ska­ki­wać na dru­giej no­dze.

– Wciór­no­ści! Mój pa­lec!

Aga po­chy­lił się i wy­jął za­wi­niątko z rąk ko­legi. Z głowy ma­łego Ti­mo­thy’ego zsu­nął się rą­bek ma­te­riału i od­sło­nił bu­zię śpią­cego dziecka.

– W za­jeź­dzie za­bra­kło po­ko­jów?

– Bar­dzo za­bawne – od­burk­nął Dic­kens, po­cie­ra­jąc stopą o tył łydki. – Mą­drala.

– Czyje to dziecko?

– Mar­twej słu­żą­cej. Pa­mię­tam, jak wspo­mi­na­łeś, że na­prze­ciwko cie­bie mieszka ko­bieta z wrzesz­czą­cym nie­mow­la­kiem. Czy są­dzisz, że da­łaby się prze­ko­nać, by kar­miła też to? Ma około czte­rech mie­sięcy.

Wil­liam prze­je­chał ję­zy­kiem po dzią­słach, wo­dząc wzro­kiem od Ti­mo­thy’ego do Char­lesa i z po­wro­tem.

– Musi zjeść. Nie chciał­bym go gło­dzić. Do tego są­dzę, że jest nieco zbyt cie­pły. – Dic­kens spoj­rzał z nie­po­ko­jem na nie­mow­laka.

– Miejmy na­dzieję, że to nie po­czą­tek ja­kiejś cho­roby. – Aga wy­szedł na ko­ry­tarz i wes­tchnął ciężko. Po­tem pod­szedł do drzwi na­prze­ciw swo­ich i za­stu­kał w nie łok­ciem. – Pani Her­ring?

Z we­wnątrz do­biegł gło­śny krzyk, stłu­mione zło­rze­cze­nie, po­tem pi­skliwy głos dziecka. Po chwili drzwi otwo­rzyła dziew­czynka w wieku zbli­żo­nym do naj­młod­szego brata Char­lesa, Boza.

– Co? – po­wie­działa nie­wy­raź­nie, jako że bra­ko­wało jej kilku zę­bów.

– Po­trzebna mi jest twoja matka – po­wie­dział Wil­liam i uśmiech­nął się do niej.

Dziew­czyna ob­ró­ciła czę­ściowo głowę i gło­śnym krzy­kiem za­wo­łała matkę. Po kilku mi­nu­tach po­ja­wiła się pani domu z be­ka­ją­cym tłu­ściut­kim nie­mow­la­kiem na ra­mie­niu. Ona sama spra­wiała wra­że­nie rów­nie do­brze od­ży­wio­nej co on; z rę­ka­wów ba­weł­nia­nej su­kienki wy­sta­wały jej za­okrą­glone nad­garstki zwę­ża­jące się w grube palce.

– Pan Aga! – po­wi­tała są­siada z uśmie­chem.

Char­les mo­men­tal­nie za­ufał słod­kiemu uśmie­chowi pani Her­ring. Dło­nią po­gła­dziła córkę po gło­wie. Spra­wiała wra­że­nie ko­biety, która au­ten­tycz­nie lu­bił swoje dzieci.

– Do­bra pani – za­czął Dic­kens. – Pod moją opiekę prze­ka­zano to oto osie­ro­cone w dość dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach dziecko. Czy zgo­dzi­łaby się pani zo­stać jego mamką?

Pani Her­ring po­de­szła do Wil­liama. Rzu­ciła okiem na śpią­cego Ti­mo­thy’ego i wy­krzyk­nęła:

– Naj­święt­szy Pa­nie!

Od­dała swoje więk­sze nie­mowlę córce, po czym wy­cią­gnęła ręce do Agi, który szybko po­wie­rzył jej za­wi­niątko.

Ti­mo­thy za­czął się wier­cić.

– Jest głodny – po­wie­dział Char­les. – Nie jadł od rana.

– Biedne ma­leń­stwo – za­gru­chała ko­bieta. – Jak pan mógł do tego do­pu­ścić? Trzeba je re­gu­lar­nie kar­mić.

– Nie umiem zaj­mo­wać się nie­mow­lę­ciem – przy­znał dzien­ni­karz. – Przy­po­mnia­łem so­bie jed­nak, że moi przy­ja­ciele mają pa­nią za są­siadkę. Czy mo­głaby pani mu po­móc?

– Nie mamy miej­sca na tego ma­lu­cha – od­parła sta­now­czo pani Her­ring, po czym na­kło­niła córkę, by wró­ciła do miesz­ka­nia.

– Mogę pani pła­cić za jego utrzy­ma­nie – od­parł Dic­kens.

Ko­bieta się nie ode­zwała, unio­sła tylko brwi.

– Na po­czą­tek tylko na je­den dzień – pod­su­nął Wil­liam z przy­ja­znym uśmie­chem. – Wi­dzi pani, że sy­tu­acja jest trudna.

Char­les się­gnął do kie­szeni i wy­jął szy­linga.

– Je­stem go­tów tyle za­pła­cić. Na­prawdę. To by po­kryło kilka dni opieki mamki do wy­na­ję­cia. Dziecko ma ciotkę, która nie­stety znik­nęła. Nie zdo­ła­łem jej od­na­leźć przed po­wro­tem do Lon­dynu.

– Wró­cimy do pani rano po­now­nie omó­wić sprawę – wtrą­cił Aga. – Nie opusz­czę bu­dynku, do­póki z pa­nią nie po­mó­wię.

– Gdzie ja mam go trzy­mać? – za­py­tała ko­bieta, wpa­tru­jąc się dość upo­rczy­wie w mo­netę. – Łóżko jest pełne, a nie mamy ko­ły­ski.

Wil­liam po­ki­wał głową z mą­drą miną, tak jakby już o tym po­my­ślał.

– Ra­zem z pa­nem Dic­ken­sem skon­sul­tu­jemy się z moją mał­żonką i przy­nie­siemy coś od­po­wied­niego. Czy mo­głaby pani go na­kar­mić, pod­czas gdy bę­dziemy cze­kać?

Pani Her­ring wy­cią­gnęła wolną rękę. Char­les od­no­to­wał, że ma czy­ste pa­znok­cie. Wy­da­wała się do­brym wy­bo­rem na mamkę. Po­ło­żył szy­linga na otwar­tej dłoni i po­mo­dlił się w du­chu, by w przy­padku usta­leń dłu­go­ter­mi­no­wych przy­stała na roz­sąd­niej­szą kwotę.

Ti­mo­thy za­kwi­lił cien­kim gło­si­kiem.

– Chyba jest osła­biony – za­uwa­żył Dic­kens gło­sem za­bar­wio­nym po­czu­ciem winy.

– Zro­bię, co będę mo­gła. – Ko­bieta spoj­rzała na trzy­mane nie­mowlę, po czym za­mknęła za sobą drzwi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki