Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Londyn, grudzień 1835 roku. Charles i Kate zamierzają spędzić z rodziną i przyjaciółmi wieczór na kolędowaniu i dobrej zabawie. Ich śpiew przerwany zostaje przez ciało spadające z górnego okna domu… Wkrótce dowiadują się, że martwy mężczyzna u ich stóp, z szyją owiniętą łańcuchami, to Jacob Harley – wspólnik biznesowy nieprzyjemnego Emmanuela Screws’a. Charles postanawia odkryć kto stoi za zbrodnią. Ale zanim zdąży przeprowadzić dalsze dochodzenie, zwłoki Harleya zostają skradzione. Wkrótce Charles zostaje nawiedzony przez postać przypominającą denata. Nadal podejrzewa Emmanuela, który wiele lat wcześniej odmówił jego ojcu pożyczki. Kate upiera się, że starzec jest jednak zbyt słaby by wypchnąć kogoś przez okno. Uczucie Kate i Charles’a rozkwita, ale sprawę komplikuje pojawienie się porzuconego dziecka. Charles musi jednocześnie rozwiązywać sprawę morderstwa, i szukać domu dla maleństwa…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Peggy Bird, której bardzo nam brakuje.Możesz nas nawiedzać, kiedy tylko zechcesz.
Dramatis Personae
Charles Dickens*
23
nasz detektyw
Kate Hogarth*
20
jego narzeczona
George Hogarth*
52
ojciec Kate, krytyk muzyczny, redaktor gazety
Georgina Hogarth*
42
matka Kate
Frederick Dickens*
15
młodszy brat Charlesa, mieszkający wraz z nim
Mary Hogarth*
16
siostra Kate
William Aga
28
dziennikarz, kolega Charlesa
pani Julie Aga
17
aktorka zatrudniona poniżej swoich możliwości i talentu
Emmanuel Screws
67
właściciel kantoru
Jacob Harley
67
przedsiębiorca
Primus Harley
30
członek rodziny Harleyów
Edward Pettingill
28
członek rodziny Screwsów
Betsy Pettingill
22
żona Edwarda
Powhatan Fletcher
32
pracownik kantoru
Amelia Osborne
25
narzeczona pana Fletchera
pani Dorset
58
gosposia pana Screwsa
Hugh Appleton
45
producent łańcuchów
sir Silas Laurie
37
koroner
Breese Gadfly
23
kompozytor piosenek
Aaron Vail*
39
amerykański ambasador
Śliczna Lucy
13
przywódczyni dzieci spod Blackfriars Bridge
Timothy „Dickens”
0
niemowlę
* postać historyczna
Zaczęło się od tego, że Marley umarł. To nie ulegało wątpliwości.
Charles Dickens, Opowieść wigilijna,tłum. Zenona Rylukowska
Dopiero zmiana kierunku wiatru koło świtania pozwoliła strażakom zapanować nad żywiołem...
Michael Slater, Dent Uniform Edition of Dickens’ Journalism,tłum. własne
Co to jest duch? Niedokończona sprawa, ot co.
Salman Rushdie, Szatańskie wersety,tłum. Jerzy Kozłowski
Rozdział 1
Hatfield, Hertfordshire, Anglia, 1 grudnia 1835 roku
Jeszcze nie znaleźli ciała. Stary Sal zdecydowanie nie żył. Pióra opadły na świece i zajęły się ogniem. Może jazgoczący pies miał swój udział w tej ognistej katastrofie. Na pewno jakąś rolę odegrał też zaawansowany wiek markizy. Kiedy markiz, jej syn, podjął daremną próbę uratowania matki, niemal sam postradał życie.
Kaszel zmusił Charlesa Dickensa do odłożenia pióra. Atrament skapywał ze stalówki i zamazał kilka ostatnich słów. Dickens miał trudności z zachowaniem pozycji siedzącej, wplótł więc palce w zmierzwione ciemne włosy, tak jakby uciśnięcie pokrytej sadzą skóry głowy mogło mu pomóc utrzymać się na ławce w pubie. Zdołał przespać ledwie trzy godziny, zanim został wyciągnięty bladym świtem z łóżka w swoich londyńskich pokojach w Furnival’s Inn, by odbyć dwudziestotrzymilową podróż. Piórem poruszał już wyłącznie napędzany energią napięcia nerwowego.
Potarł oczy, zalepione brudem i dymem z ognia, zarówno tego wielkiego, odpowiedzialnego za zniszczenie zachodniego skrzydła Hatfield House, które wciąż się tliły, jak też tego o wiele mniejszego w głównej sali pubu Eight Bells. Przez drzwi wpadało nieco światła rzucanego przez sierp księżyca, ale okna były małe.
Poprosił o świeczkę i pracował dalej.
Odsunął zabrudzoną kartkę na bok i umoczył pióro w kałamarzu. Zaczął od nowa, przywołując z pamięci krajobraz zniszczenia, niegdyś wspaniałe apartamenty, po których teraz zostały tylko gruz i popiół. Zapełniał kartkę za kartką opisami scenerii, architektury, hipotez.
Kiedy skończyły mu się słowa, pozwolił odpłynąć wspomnieniom na wpół wypalonych potężnych dębowych belek pamiętających czasy Tudorów, stert cegieł, bezkształtnych brył metalu, wiader wody, ludzi o czarnych twarzach, nieskończonych ilości dławiącej sadzy – wspomnieniom wszystkiego, co pozostało z czterdziestu pięciu pokojów legendarnej arystokratycznej rezydencji.
Dźwięk wysłużonych dzwonów w kościele Świętej Edeltrudy wyrwał go z zamyślenia. Czy to możliwe, żeby była już ósma wieczorem? Na wąskiej uliczce przed pubem zastukały końskie kopyta i koła wozu. Obok przeszło kilku mężczyzn omawiających pożar. Drzwi do lokalu otworzyły się i zamknęły, dzięki czemu przez chwilę ciemną salę rozświetlił blask latarni.
Charles odnotował próby udekorowania pomieszczenia z okazji nadchodzących świąt. Do poczerniałych belek i obudowy kominka przyczepiono zielone gałązki. We wnęce na lewo od dużego paleniska widział chyba zawieszoną podstępnie jemiołę.
Obok niej jakiś mężczyzna osunął się bezwładnie w fotelu. Miał na sobie poprzecierany i poplamiony surdut oraz kraciaste spodnie ze śladem po naprawie rozdarcia na kolanie. Przy nim stał pusty stołek gotowy przyjąć kochającą żonę lub małe dziecko.
Charles ułożył zapisane kartki w równy stos na blacie podniszczonego stołu i wziął kolejną czystą. Czuł, jak patos tego pustego stołka szturcha jego myśli. Zaczął pisać coś nowego, wyobrażając sobie, że o tej samej porze rok temu na tym miejscu siedziała słodka dziewczynka i spoglądała na wyczerpanego starszego mężczyznę. Jakże inaczej mógł się wtedy zachowywać!
Dickens odkreślił swoje rozmyślania od dolnej części strony. Pióro ponownie pofrunęło nad papierem i dopisało uwagę: „Dodać nieco melancholii do mojego szkicu o obchodzeniu Bożego Narodzenia”.
Posługaczka przyniosła mu, nieproszona, kolejną szklankę grzanego rumu z wodą. Dziewczyna, może czternastoletnia, o szerokich policzkach barwy dojrzałych jabłek i cofniętej brodzie, spojrzała na niego podejrzliwie z ukosa.
Uśmiechnął się do niej i wskazał swoją twarz.
– Sadza z pożaru. Przesyłam sprawozdanie do Londynu. – Musnął dłonią ramię i posłał chmurkę sadzy z fraka prosto sobie w oczy.
Dziewczyna zacisnęła wargi i odmaszerowała. Całe drobne ciało miała napięte ze wzburzenia. Cóż, nie rozumiała, że sprawozdanie musiał wysłać następnym dyliżansem pocztowym. Nie zostawiało mu to wiele czasu na sentymenty czy kąpiel.
Kiedy skończył spisywać notatki, kaszel wciąż się opierał kolejnym porcjom wlewanych w gardło płynów. Charles wiedział, że jeśli się położy, będzie tylko gorzej, otworzył więc swój podróżny sekretarzyk i wyjął z niego arkusz papieru listowego.
Najdroższa Fanny, zwrócił się do siostry. Od czego mam zacząć? Tego ranka napisałem do mojej narzeczonej, uznałem więc, że nowe wieści powinienem przesłać komuś innemu. Czy ktokolwiek przede mną bywał tak zajęty? Redaguję swoją książkę. Czy wspominałem, że będzie nosiła tytuł Szkice Boza? Do końca roku muszę przekazać poprawki do pierwszych dwóch tomów, jako że pierwszy z nich wychodzi drukiem już ósmego lutego. Pracuję też nad operetką, dzięki rozmowie z Twoim znajomym Johnem Hullahem. A przynajmniej pracuję w głowie. Mam nadzieję zacząć ją pisać, jak tylko skończę z poprawkami książki.
Wciąż pamiętam te wszystkie radosne chwile ze świąt Bożego Narodzenia, kiedy byliśmy jeszcze małymi dziećmi i mieszkaliśmy w Portsmouth, te gry i piosenki, te opowieści o duchach. Mam nadzieję odtworzyć to w przyszłym roku w moim własnym przytulnym domu. Jakże będzie wspaniale spędzić Boże Narodzenie wspólnie z Hogarthami! Pomyśleć, że Ty, Letitio, i ja wkrótce zawrzemy związki małżeńskie z towarzyszami naszego życia. Wkrótce sami poznamy śmiech szczęśliwych dzieci przy naszych kominkach i będziemy świętować wszystkie radości, które ten okres w roku powinien przynosić, w naszych prywatnych pokojach.
Odłożył pióro bez podpisywania listu. Możliwe, że przed powrotem do Londynu znajdzie jeszcze coś do dodania. Nie miał pojęcia, ile czasu upłynie, zanim odkryją zwłoki markizy Salisbury, jeśli w ogóle coś po niej pozostało. Kiedy wyrównywał stos kartek, rozważał w głowie kwestię jej klejnotów. Czy strawił je ogień? Przynajmniej bezcenne tomy w bibliotece przetrwały wszystkie, choć ściany pomieszczenia zostały uszkodzone.
Jako że jego umysł wciąż dobrze funkcjonował, wyciągnął swój egzemplarz Szkiców Boza. Miał zamiar zająć się trochę korektą, po czym udać się na spoczynek do swojego pokoju w Salisbury Arms. Kiedy jest praca do wykonania, nie ma czasu na sen.
Obudziło go łomotanie do drzwi. Światło dnia ledwie się przebijało do pokoju przy postrzępionych brzegach zasłony w zajeździe. Charles zakaszlał. Wciąż czuł w gardle drażniący posmak sadzy. W zasadzie to sadza nadal pokrywała jego język.
Osoba pod drzwiami znów w nie załomotała. Dickens podrapał się po nieogolonej brodzie. Czyżby „Morning Chronicle” posłało kogoś po niego? Pierwszą depeszę na temat pożaru wysłał dyliżansem pocztowym. Włożył frak na poplamioną koszulę i ruszył w podskokach przez pokój, wciągając po drodze brudne spodnie. Przy każdym odbiciu się od podłogi w powietrze wzbijała się nowa chmura sadzy.
– Już idę, już idę! – zawołał.
Kiedy otwierał drzwi, zawiasy zaskrzypiały przeraźliwie. Za progiem stała służąca w białym czepku, z ciemną peleryną narzuconą na sukienkę. Na złożonych rękach spoczywało jakieś zawiniątko. Czyżby kopała w drzwi?
– W czym mogę pomóc? – spytał, dość uprzejmie jak na tę porę. Zerknął w prawo i zauważył, że nie ma jego butów. Zostawił je do wypolerowania.
Dziewczyna uniosła trzymane zawiniątko. Węzeł z ubrań się poruszył.
Charles zmarszczył brwi i nachylił się nad pakunkiem. Napotkał spojrzenie malutkich oczu osadzonych w pulchnej buzi pod czarną czupryną. Niemowlę. Czy dziewczyna chodziła z prośbą o jałmużnę?
– Jak się nazywasz?
– Madge, psze pana. Madge Porter.
– Cóż, Madge Porter, jeśli chwilę zaczekasz, mogę ci dać kilka monet na dziecko. Trudne czasy?
Spojrzała na niego z determinacją. Zorientował się, że stoi przed nim drobna posługaczka z Eight Bells.
– To dziecko mojej siostry.
– Rozumiem. Jest teraz w pracy? – Stłumił śmiech. – Nie ma jej tu ze mną, jeśli to właśnie myślałaś.
Wpatrywała się w niego przez chwilę z otwartymi ustami.
– Nie, psze pana, nie myślałam tak.
– To o co zatem chodzi? – Rozejrzał się w poszukiwaniu płaszcza, w którego kieszeni miał trochę drobnych. – Jak się nazywa dziecko?
– Timothy, psze pana. – Cofnęła głowę i zacisnęła szczękę, aż blada skóra na brodzie sama się na siebie zawinęła. – Timothy Dickens? – zaszczebiotała.
– Dickens? – Ponownie przyjrzał się niemowlakowi. Wydęte wargi o barwie wiśni i nieco spłaszczony nosek. Nie widział żadnego podobieństwa do swoich krewnych. – Wielkie nieba, Madge, co za zbieg okoliczności – dodał ostrzejszym już tonem.
– Nie wydaje mi się, psze pana – powiedziała stanowczo.
Zmarszczył czoło. Posługaczka zdawała się nie rozumieć jego sarkazmu.
– Nigdy dotąd nie byłem w Hatfield. Moja rodzina pochodzi z Portsmouth. Nie wiem, czy ten Timothy Dickens jest moim dalekim krewnym czy też nie. Kto jest ojcem?
– Zginęła w pożarze.
Przekrzywił lekko głowę na tak oczywiste non sequitur.
– Kto?
– Moja siostra. Zginęła w pożarze. Była służącą starej Sarey.
Charles zakaszlał i przytrzymał się ościeży drzwi, by utrzymać pion. To była nowa wiadomość.
– To straszna tragedia. Nie słyszałem, że zginęła też służąca.
– Nie znaleźli zwłok.
– To wiem. Piszę do prasy na temat pożaru, ale też już ci to mówiłem. Dziękuję za informację. Zapłacę ci za nią, jeśli zaczekasz chwilę, aż znajdę mój portfel.
Wysunęła ręce z zawiniątkiem w jego stronę.
– Timothy jest pana synem, psze pana. Musi pan go zabrać.
Dickens cofnął się o krok i zamachał rękami.
– Nie, nie jest.
– Ma cztery miesiące. To musiało się zdarzyć w zeszłym roku, koło Wszystkich Świętych. Pamięta pan ognisko? Jest ładniejsza ode mnie, moja Lizzie. Ma jaśniejsze włosy, nie jak pana czy moje.
– Doprawdy, nigdy dotąd nie byłem w Hatfield – odparł łagodnym tonem. – Pracuję głównie w Londynie.
Załkała cicho. Wyczuwał, że zaraz dojdzie do crescendo, jak pełny dramaturgii utwór muzyczny, który zdaje się z początku sielski, lecz potem eksploduje feerią dźwięków.
– Wiem, że pan jest jego tatą, psze pana. Ja nie mogę go wziąć. Moi rodzice nie żyją.
Ponownie zakaszlał. Przeklęta sadza.
– Przykro mi. To straszliwa tragedia. Jesteś za młoda, by zostać sama z dzieckiem.
Zaczęła drżeć na całym ciele, po czym, na podobieństwo atakującej kobry, wcisnęła mu wijący się pakunek w dłonie i rzuciła się do ucieczki.
Przez chwilę ręce Charlesa wydawały się jak z galarety, tak jakby kości uciekły z nich, przerażone nagłym pojawieniem się osieroconego dziecka, lecz kiedy tylko otworzyło ono maleńką buzię, Dickens odzyskał władzę w członkach.
W następnej chwili zorientował się, że koc jest wilgotny. Mały, pozbawiony ojca i matki, Timothy bez nazwiska zabrudził improwizowaną pieluchę. Niemowlę zaniosło się płaczem z oburzenia, ale jego ciotka już nie wróciła.
Charles dopełnił obowiązków dziennikarskich jedną ręką, a na drugiej trzymał dziecko, teraz ubrane w najczystszą chustkę, jaką znalazł, oraz jego zapasową koszulę. Powijaki dosuszały się przy ogniu. Kiedy Dickens doszedł już do siebie pod względem zarówno fizycznym, jak i duchowym na tyle, by pobiec za drobną Madge Porter, właściciel Eight Bells poinformował go, że dziewczyna wróci dopiero wieczorem.
Dziennikarz błagał go o podanie nazwisk jakichś krewnych Porterów, ale mężczyzna okazał się całkowicie niepomocny. Następnie Charles udał się do Świętej Edeltrudy, wciąż czując w powietrzu zapach dymu, pomimo cieknącego od zimna nosa. Kanonik również nie był pomocny, a do tego pachniał raczej ginem niż kadzidłem. Potem Dickens poszedł do balwierza i trzymał dziecko na ręku podczas golenia, ale tam też nie uzyskał żadnych informacji.
Kiedy niemowlę zaczęło znowu płakać, zabrał je do stajni i zapytał personel, czy mają może krowę. Stoicki stajenny zlitował się i pokierował go do swojej małomównej żony, która sama niedawno urodziła. Zgodziła się nakarmić dziecko, w czasie gdy Charles uda się do Hatfield House, by sprawdzić, czy znaleziono już może markizę.
Spróbował porozmawiać z markizem, który cały czas kierował pracami ratunkowymi. Kiedy czekał na odpowiedź, zasugerował, że powinni wyburzyć pozostałe ściany, które sprawiały wrażenie, jakby mogły zabić więcej ratowników o wiele skuteczniej niż cokolwiek innego na rozległym gruzowisku. Wszyscy zanosili się kaszlem, byli wyczerpani i pracowali kierowani raczej rutyną niż pomyślunkiem.
Po pewnym czasie dał sobie spokój z markizem. Przepytał osoby pracujące przy ruinach, by móc napisać coś nowego do „Chronicle”, po czym skierował kroki do wciąż stojącego wschodniego skrzydła domu, by zobaczyć się z gospodynią. Ta wpuściła go do swojego saloniku w zamian za półkoronę. Ściany pomieszczenia były świeżo pomalowane, co świadczyło o dbałości nawet o pokoje zajmowane przez służbę. Na wolnym kawałku ściany między kredensami wisiał duży prosty krzyż.
Kobieta nosiła swe siwiejące włosy wysoko upięte, usztywnione jakimś tłuszczem i ułożone nad czołem w szpic. Czarna suknia i biały fartuch wyglądały na nietknięte ogniem. Kiedy mówiła, w jej głosie dało się wyczuć zmęczenie i smutek.
– Służę tej rodzinie od trzydziestu siedmiu lat – jęknęła. – Co za tragedia.
Charles wysłuchał uważnie długiej wyliczanki wielu skarbów zniszczonego domu, odnotowując w pamięci rzeczy, o których mógłby napisać w gazecie, po czym pozwolił kobiecie opowiedzieć swoją ulubioną historię związaną z pracodawcami. Wiedział jednak, że wkrótce musi wrócić do żony stajennego, by odebrać dziecko.
– Czy pracuje tu może niejaka Lizzie Porter?
– Tak, proszę pana. – Gospodyni chlipnęła cicho i zasłoniła usta. – W zachodnim skrzydle, proszę pana. Nie widziałam jej od pożaru.
Dziennikarza zaświerzbiły palce.
– Sądzi pani, że zginęła?
– Nie wiem, proszę pana. To nie byle trzpiotka. Wątpię, by uciekła, gdyby przeżyła.
– Nie jest trzpiotką. – Zmarszczył brwi. – Ale ma małe dziecko. – Był zdumiony, że pozwolono jej zachować pracę.
Kobieta pokręciła głową.
– Lubi sobie pojeść, proszę pana, ale w jej brzuchu nigdy nie było dziecka.
Historia z każdą chwilą stawała się bardziej podejrzana.
– Czy brała wolne, mniej więcej przed czterema miesiącami? W lipcu albo sierpniu?
Gospodyni wzięła filiżankę i wpatrzyła się w pozostałe na dnie fusy.
– W lecie wśród służby szalała zimnica. Czy jakaś inna drżączka. Chorowała jak każdy inny. Dochodziła do siebie u swojej siostry.
– Madge?
Pokiwała głową z nieobecnym wyrazem twarzy.
– Tak, u tej Madge. Taka chudzina. Nie przyszła tu do pracy, tylko została we wsi.
– Poznałem ją. Jak długo Lizzie u niej przebywała?
– Och, całe tygodnie. Wróciła blada i wychudzona, ale tak samo było z paroma innymi dziewczętami. Jedna z podkuchennych nawet zmarła. To było straszne. – Gospodyni zaczęła się mimowolnie bawić cienkim łańcuszkiem na szyi.
Było raczej mało prawdopodobne, by grupa służących zmyśliła chorobę, by pomóc Lizzie w ukryciu ciąży, ale zimnica wypadła w doskonałym okresie, by ukryć powicie małego Timothy’ego. Kto był jego mamką?
– Wie pani może, gdzie mieszka Madge?
– Nad Eight Bells, proszę pana. W pokojach służby. – Kobieta odstawiła filiżankę i wstała, co stanowiło sygnał, że rozmowa dobiegła końca.
Kiedy Charles wrócił do miasteczka, które od wspaniałej, choć obecnie tragicznie podupadłej, posiadłości dzielił tylko krótki spacer, ponownie rozejrzał się w pubie. Pokoje służby stały puste. Wszystko wskazywało na to, że Madge się gdzieś ukryła. Jak mogła tak lekkomyślnie porzucić swego siostrzeńca, tego nie wiedział, ale być może była zbyt zrozpaczona śmiercią siostry, by myśleć racjonalnie.
Następnego dnia Charles wraz dzieckiem dotarli do Londynu po długiej, niebywale wyczerpującej podróży. Na ostatnim jej etapie powóz zatrzymał się przed kamiennym budynkiem. Stał naprzeciwko kościoła St. Mary-le-Bow na Cheapside i na parterze miał rząd sklepów, a nad nimi trzy kondygnacje mieszkań i zagospodarowane poddasze. Dickens musiał wynająć dorożkę z zajazdu pocztowego na obrzeżach miasta, gdzie kończyła się trasa dyliżansu. Choć on sam potrafił bez trudu przejść wiele mil na piechotę, niesienie zarówno walizki, jak i niemowlęcia było jednak ponad jego siły. Do tego w ten sposób obu im było ciepło.
Niezdarnie wysiadł z pojazdu, zanosząc się kaszlem, kiedy tylko zadymione miejskie powietrze trafiło do jego zmęczonych płuc. Ułożone w zgięciu ręki dziecko spało spokojnie, choć przez część długiej podróży dyliżansem płakało z głodu.
W budynku, przed którym właśnie stał, przyjaciele Charlesa, William i Julie Aga, wynajmowali pokoje nad garkuchnią, z której dolatywał zapach pieczonego mięsa. Kiedy wchodził po schodach, zaburczało mu głośno w brzuchu. William był, podobnie jak Charles, dziennikarzem, choć bardziej koncentrował się na przestępstwach niż na polityce.
Kiedy Dickens dotarł na piętro, zgiął się wpół i zaniósł kaszlem. Podejrzewał, że gdyby miał wolną rękę, by zakryć usta chusteczką, znów byłaby czarna.
Drzwi do pokojów jego przyjaciół otworzyły się, zanim jeszcze zdążył zapukać.
– Charles! – wykrzyknął jego kolega po fachu. – Dobry Boże, człowieku, cóż to za odgłos, którym torturujesz moje uszy?
Nowo przybyły wyprostował się i zdołał skinąć głową przyjacielowi. William roztaczał wokół siebie aurę dobrze prosperującego, modnie ubranego bywalca salonów. Nawet w czwartkowy wieczór we własnym mieszkaniu. Miał na sobie wełnianą kamizelkę w kolorowe prążki, a na nią zarzucony stary czarny frak, który pasował na niego tak, jakby został uszyty od razu na jego szerokich barkach. Obaj szczycili się tym, że ubierali się ze smakiem. Ozłocone w lecie włosy starszego dziennikarza teraz pociemniały z braku słońca. Wyglądał jak wspaniały jeździec, choć Charles wiedział, że William – podobnie jak i on sam – spędza większość czasu przygarbiony nad papierem, piórem i kałamarzem.
– Podoba mi się ten materiał – zauważył Dickens. – Czy to Julie uszyła ci tę kamizelkę?
– Charles. – William rozrzucił ramiona. – Co ty właściwie niesiesz na ręku?
Zapytany odstawił walizkę na podłogę. Niestety rogiem uderzył się w stopę. Krzyknął z bólu i zaczął podskakiwać na drugiej nodze.
– Wciórności! Mój palec!
Aga pochylił się i wyjął zawiniątko z rąk kolegi. Z głowy małego Timothy’ego zsunął się rąbek materiału i odsłonił buzię śpiącego dziecka.
– W zajeździe zabrakło pokojów?
– Bardzo zabawne – odburknął Dickens, pocierając stopą o tył łydki. – Mądrala.
– Czyje to dziecko?
– Martwej służącej. Pamiętam, jak wspominałeś, że naprzeciwko ciebie mieszka kobieta z wrzeszczącym niemowlakiem. Czy sądzisz, że dałaby się przekonać, by karmiła też to? Ma około czterech miesięcy.
William przejechał językiem po dziąsłach, wodząc wzrokiem od Timothy’ego do Charlesa i z powrotem.
– Musi zjeść. Nie chciałbym go głodzić. Do tego sądzę, że jest nieco zbyt ciepły. – Dickens spojrzał z niepokojem na niemowlaka.
– Miejmy nadzieję, że to nie początek jakiejś choroby. – Aga wyszedł na korytarz i westchnął ciężko. Potem podszedł do drzwi naprzeciw swoich i zastukał w nie łokciem. – Pani Herring?
Z wewnątrz dobiegł głośny krzyk, stłumione złorzeczenie, potem piskliwy głos dziecka. Po chwili drzwi otworzyła dziewczynka w wieku zbliżonym do najmłodszego brata Charlesa, Boza.
– Co? – powiedziała niewyraźnie, jako że brakowało jej kilku zębów.
– Potrzebna mi jest twoja matka – powiedział William i uśmiechnął się do niej.
Dziewczyna obróciła częściowo głowę i głośnym krzykiem zawołała matkę. Po kilku minutach pojawiła się pani domu z bekającym tłuściutkim niemowlakiem na ramieniu. Ona sama sprawiała wrażenie równie dobrze odżywionej co on; z rękawów bawełnianej sukienki wystawały jej zaokrąglone nadgarstki zwężające się w grube palce.
– Pan Aga! – powitała sąsiada z uśmiechem.
Charles momentalnie zaufał słodkiemu uśmiechowi pani Herring. Dłonią pogładziła córkę po głowie. Sprawiała wrażenie kobiety, która autentycznie lubił swoje dzieci.
– Dobra pani – zaczął Dickens. – Pod moją opiekę przekazano to oto osierocone w dość dramatycznych okolicznościach dziecko. Czy zgodziłaby się pani zostać jego mamką?
Pani Herring podeszła do Williama. Rzuciła okiem na śpiącego Timothy’ego i wykrzyknęła:
– Najświętszy Panie!
Oddała swoje większe niemowlę córce, po czym wyciągnęła ręce do Agi, który szybko powierzył jej zawiniątko.
Timothy zaczął się wiercić.
– Jest głodny – powiedział Charles. – Nie jadł od rana.
– Biedne maleństwo – zagruchała kobieta. – Jak pan mógł do tego dopuścić? Trzeba je regularnie karmić.
– Nie umiem zajmować się niemowlęciem – przyznał dziennikarz. – Przypomniałem sobie jednak, że moi przyjaciele mają panią za sąsiadkę. Czy mogłaby pani mu pomóc?
– Nie mamy miejsca na tego malucha – odparła stanowczo pani Herring, po czym nakłoniła córkę, by wróciła do mieszkania.
– Mogę pani płacić za jego utrzymanie – odparł Dickens.
Kobieta się nie odezwała, uniosła tylko brwi.
– Na początek tylko na jeden dzień – podsunął William z przyjaznym uśmiechem. – Widzi pani, że sytuacja jest trudna.
Charles sięgnął do kieszeni i wyjął szylinga.
– Jestem gotów tyle zapłacić. Naprawdę. To by pokryło kilka dni opieki mamki do wynajęcia. Dziecko ma ciotkę, która niestety zniknęła. Nie zdołałem jej odnaleźć przed powrotem do Londynu.
– Wrócimy do pani rano ponownie omówić sprawę – wtrącił Aga. – Nie opuszczę budynku, dopóki z panią nie pomówię.
– Gdzie ja mam go trzymać? – zapytała kobieta, wpatrując się dość uporczywie w monetę. – Łóżko jest pełne, a nie mamy kołyski.
William pokiwał głową z mądrą miną, tak jakby już o tym pomyślał.
– Razem z panem Dickensem skonsultujemy się z moją małżonką i przyniesiemy coś odpowiedniego. Czy mogłaby pani go nakarmić, podczas gdy będziemy czekać?
Pani Herring wyciągnęła wolną rękę. Charles odnotował, że ma czyste paznokcie. Wydawała się dobrym wyborem na mamkę. Położył szylinga na otwartej dłoni i pomodlił się w duchu, by w przypadku ustaleń długoterminowych przystała na rozsądniejszą kwotę.
Timothy zakwilił cienkim głosikiem.
– Chyba jest osłabiony – zauważył Dickens głosem zabarwionym poczuciem winy.
– Zrobię, co będę mogła. – Kobieta spojrzała na trzymane niemowlę, po czym zamknęła za sobą drzwi.