Charles Dickens na tropie. Płonne nadzieje - Heather Redmond - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Charles Dickens na tropie. Płonne nadzieje ebook i audiobook

Redmond Heather

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Charles Dickens rozpoczyna kolejne śledztwo! We współpracy z Kate Hogarth zmuszony jest rozwiązać sprawę morderstwa panny… w sukni ślubnej!

Londyn, czerwiec 1835 roku. Chcąc być dobrym sąsiadem, Charles odwiedza pannę Haverstock, która mieszka w mieszkaniu nad nim. Kiedy jednak młody dziennikarz i jego narzeczona wchodzą po schodach, uderza ich charakterystyczny zapach… śmierci. Znajdują ciało kobiety w ślubnej sukni. Morderca wyraźnie przygotował tę scenę. Ale w jakim celu?

Kiedy do pary docierają wieści o zbiegłym skazańcu, Charles ma podstawy przypuszczać, że za zbrodnię odpowiada więzień – Ned Blood. Kate podejrzewa jednak bardziej osobiste motywy, biorąc pod uwagę czas i wysiłek włożony w ubieranie ofiary.

Odpowiedzi kryć mogą tajemnice owiane przeszłością kobiety. Charles i Kate będą musieli zaryzykować życie, aby odkryć prawdę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 56 min

Lektor: Marek Głuszczak
Oceny
4,1 (11 ocen)
4
5
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PaulinaJ29

Dobrze spędzony czas

Udana kontynuacja pierwszej części, zagadka kryminalna intrygująca!
00
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam czasy z początku XIX wieku, a Heather Redmond po raz kolejny w drugim tomie cyklu „Charles Dickens na tropie” - “Płonne nadzieje” zabiera czytelników w niesamowicie fascynującą podróż po Londynie, gdzie gdzie młody Charles Dickens działa jako detektyw amator. Czego możecie się spodziewać po tej historii? wiktoriańskiego klimatu zawiłego śledztwa niepokojących tajemnic intrygujących postaci subtelnych zalotów Charlesa do Kate, oczywiście w towarzystwie przyzwoitki W drugim tomie podczas kolejnego śledztwa Charlesa Dickensa wspiera narzeczona Kate Hogarth. Co się wydarzyło? Otóż Charles chciał być uczynnym i dobrym sąsiadem, wraz z Kate wybiera się w odwiedziny do swojej sąsiadki, ale już na schodach uderza w nich zapach śmierci. Kobieta została zamordowana i suknię ślubną. Dlaczego morderca zadał sobie tyle trudu i jaki miał cel? Chearsl przypuszcza, że w morderstwo panny Haverstock mogą być zamieszani zbiegli więźniowie, jednak Kate podejrzewa w tej sprawie bardziej osobis...
00
alakad

Z braku laku…

Nudnawa, z dłużyznami, czytana po kilkanaście stron - więcej na raz się nie da.
00
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

"Charles Dickens na tropie. Płonne nadzieje”, to druga część losów tytułowego bohatera i jego narzeczonej. W poprzedniej części musiał zmierzyć się z trucicielem młodej kobiety. Z czym tym razem będzie walczył Dickens? Daj się porwać do XIX-sto wiecznego Londynu, który cechował się specyficznym klimatem, a za sprawą Heather Redmond- nie trudno jest przenieść się do roku 1835. Charles Dickens wraz ze swoją narzeczoną- Kate Hogarth znajdują zamordowaną sąsiadkę Dickensa. Obraz zamordowanej był koszmarny. Ktoś z zimną krwią, bez najmniejszych skrupułów pozbawił życia starszą kobietę. Zastanawiającym elementem był ubiór sąsiadki- miała na sobie starą suknię ślubną. Zadziwiające było to, że kobieta zawsze przedstawiała się jako „panna”. W tym samym czasie z więzienia zbiega skazaniec, co pozwala na osąd, że to on jest mordercą kobiety. O współudział zostaje oskarżony kowal Daniel Jones. Charles Dickens nie wierzy w jego winę dlatego postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i rozpoczyna własne ...
00
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

Po lekturze pierwszego tomu, nie mogłam się doczekać kolejnego. I tak wreszcie się doczekałam, „Płonne nadzieje” czyli drugi tom, dalszych przygód Charlesa Diskensa w roli detektywa, który przenosi nas do mrocznego i pełnego tajemnic XIX-wiecznego Londynu. W tej powieści młody Charles Dickens, stawia pierwsze kroki w swojej karierze dziennikarskiej, ale to nie zawodowe obowiązki będą go tym razem zajmować. Wraz ze swoją narzeczoną, Kate Hogarth, wpadają na trop tajemniczego morderstwa starszej sąsiadki, panny Haverstock, której ciało odnajdują w makabrycznych okolicznościach – kobieta została zamordowana, a jej zwłoki ułożono w starej sukni ślubnej. To bezapelacyjnie niecodzienne znalezisko stawia przed Charlesem i Kate szereg pytań. Dlaczego panna Haverstock została zamordowana w tak nietypowy sposób? Czemu ktoś ułożył jej ciało w starej sukni ślubnej? Co łączy ją z wycinkiem starej gazety, który ktoś podrzucił pod drzwi Dickensa? A może na śmieć panny Haverstock wpłynęła jej przeszł...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuGRAVE EXPEC­TA­TIONS
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieJa­kub Ra­dzi­miń­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Co­py­ri­ght © 2019 by He­ather Red­mond First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All Ri­ghts re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2024 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2024 Ja­kub Ra­dzi­miń­ski
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-34-3
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Ra­chel i Jo­se­pha

Dra­ma­tis Per­so­nae

Char­les Dic­kens*

dzien­ni­karz

Kate Ho­garth*

na­rze­czona Char­lesa

Fred Dic­kens*

młod­szy brat Char­lesa, miesz­ka­jący wraz z nim w jed­nym po­koju

pan Geo­rge Ho­garth*

re­dak­tor Char­lesa i oj­ciec Kate

pani Geo­r­gina Ho­garth*

matka Kate

Mary Ho­garth*

młod­sza sio­stra Kate

Wil­liam Aga

dzien­ni­karz z „Eve­ning Chro­nicle”

Da­niel Jo­nes

ko­wal

pani Ad­die Jo­nes

żona Da­niela Jo­nesa

Ed­mund Jo­nes

ko­wal

Han­nah Jo­nes

nie­za­mężna sio­stra Ed­munda Jo­nesa

Prince Moss

mło­dzian z niż­szych warstw

Pie­tro Fe­razzi

wła­ści­ciel bu­dynku

panna Ha­ver­stock

lo­ka­torka

pani Ju­lie Aga

ak­torka za­trud­niona po­ni­żej jej moż­li­wo­ści i ta­lentu

Eve­lina Jag­gers

przy­spo­so­biona córka panny Ha­ver­stock

Osvald Lar­sen

zbie­gły wię­zień

Ned Blood

zbie­gły wię­zień

Bre­ese Gad­fly

kom­po­zy­tor pio­se­nek

lady Hol­land*

słynna or­ga­ni­za­torka spo­tkań to­wa­rzy­skich

Reu­ben So­lo­mon

han­dlarz sta­rymi ubra­niami

Śliczna Lucy

przy­wód­czyni sie­rot spod Black­friars Bridge

Mały Ol­lie

sie­rota spod Black­friars Bridge

* po­stać hi­sto­ryczna

Był to pa­miętny dla mnie dzień i wy­wo­łał we mnie wielką zmianę. Nie­jed­nemu się to w ży­ciu przy­da­rza. Gdy­by­śmy mo­gli wy­ma­rzyć taki dzień ze swego ży­cia – jak bar­dzo zmie­niłby się bieg jego! Za­trzy­maj się, czy­tel­niku, na chwilę i po­myśl o dłu­gim łań­cu­chu z że­laza i złota, z cierni i kwia­tów, któ­ryby cię ni­gdy nie oplą­tał, gdy­byś nie dał utwo­rzyć się jego pierw­szemu ogniwu w tym pa­mięt­nym dniu.

Ka­rol Dic­kens, Wiel­kie na­dzieje (1860)[1]

Gdzież spo­cznie­cie i w którą uda­cie się stronę,

O błędne po­ko­le­nia, nie­gdyś Bogu miłe

Geo­rge Gor­don By­ron, szó­sty ba­ron By­ron,Oh! Weep for Those (1815)[2]

Jak mo­żesz ocze­ki­wać, że oka­żemy do­broć,kiedy nam nikt jej nie oka­zuje?

Ri­chard Cum­ber­land, The Jew (1794),tłum. wła­sne

Roz­dział 1

Chel­sea, Lon­dyn, 20 czerwca 1835 roku

Stare cza­so­pi­smo zo­stało wsu­nięte pod drzwi Char­lesa Dic­kensa przy Sel­wood Ter­race w pią­tek póź­nym wie­czo­rem, kiedy wszy­scy do­mow­nicy udali się już na spo­czy­nek.

– Trzy­maj. – Jego brat wci­snął mu w ręce trzesz­czący ze sta­ro­ści pa­pier. – Zna­la­złem na pod­ło­dze.

Nie­by­wale chudy, pra­wie pięt­na­sto­letni mło­dzie­niec, był go­towy do wyj­ścia. Miał na so­bie skró­cony sur­dut, szal i rę­ka­wiczki.

– Czy do­łą­czono ja­kąś wia­do­mość? – Char­les, wciąż w ko­szuli noc­nej, przy­glą­dał się z za­sko­cze­niem po­żół­kłym stro­nom i spę­ka­nej okładce „Mi­gra­tor Ma­ga­zine”.

– Nie. – Fred wzru­szył ra­mio­nami. – Idę do pie­karni po świeże bułki. To­bie też coś wziąć?

– Po­pro­szę. Ocze­kuję, że po po­wro­cie po­pra­cu­jesz nad swoją ła­ciną, pod­czas gdy ja będę koń­czył ar­ty­kuł – od­parł Char­les.

Jego brat ści­snął dło­nią po­liczki i ścią­gnął je ku no­sowi, by przy­wo­łać na swe sym­pa­tyczne ob­li­cze sztuczny wy­raz na­dą­sa­nia.

– Za­po­wiada się piękny letni dzień. Wo­lał­bym prze­spa­ce­ro­wać się na wieś.

– Naj­pierw na­uka. – Char­les pod­szedł do dzbanka z wodą i stwier­dził, że zo­stało jej dość na zro­bie­nie her­baty. Prze­lał wszystko do czaj­nika i po­dał bratu pu­ste na­czy­nie.

– No do­brze – rzu­cił z nutą roz­pa­czy Fred. – Ale bur­czy mi w brzu­chu.

Char­les po­ma­chał we­soło bratu na po­że­gna­nie, po czym po­ru­szył wę­giel w ko­minku, z na­dzieją przy­wró­ce­nia ognia do ży­cia. Choć dzień istot­nie za­po­wia­dał się przy­jemny i nic na­wet nie zwia­sto­wało desz­czu, na ra­zie po­wie­trze prze­sy­cał nie­przy­jemny chłód.

Star­szy z Dic­ken­sów usły­szał za ple­cami szczęk klamki, gdy jego brat wy­szedł na ze­wnątrz. Po do­rzu­ce­niu nieco wę­gla na pa­le­ni­sko wró­cił do otrzy­ma­nego pi­sma i roz­siadł się wy­god­nie w pra­wie nie­po­pla­mio­nym fo­telu, który ku­pił w skle­pie z uży­wa­nymi me­blami przy Ho­ly­well Street. Od­kąd mu­siał utrzy­my­wać lo­kum w Hol­born, miał ogra­ni­czony bu­dżet na wy­po­sa­że­nie wnętrz.

Warto było jed­nak zno­sić wią­żące się z tym nie­do­god­no­ści, żeby zna­leźć się w mie­siące let­nie bli­żej Kate Ho­garth, jego świeżo upie­czo­nej na­rze­czo­nej. Pra­gnął wi­dy­wać ją bez ko­niecz­no­ści od­by­wa­nia za każ­dym ra­zem pię­cio­mi­lo­wego spa­ceru. Jego wcze­sne sta­ra­nia o nią mi­nio­nej zimy kosz­to­wały go wiele prze­tar­tych po­de­szew.

Na okładce pe­rio­dyku wid­niała data „1785”. Kto za­cho­wałby ten eg­zem­plarz przez te wszyst­kie lata tylko po to, żeby te­raz wsu­nąć mu go pod drzwi? Dic­kens był dzien­ni­ka­rzem opi­su­ją­cym wy­da­rze­nia do­ty­czące par­la­men­ta­rzy­stów, pi­sy­wał ske­cze, oka­zjo­nal­nie re­cen­zo­wał przed­sta­wie­nia te­atralne, nie ko­lek­cjo­no­wał po­ru­sza­ją­cych opo­wia­stek z daw­nych cza­sów.

Gdy prze­kart­ko­wał pi­smo, zna­lazł za­tknięty mię­dzy strony skra­wek spło­wia­łej wstążki do wło­sów, te­raz brą­zo­wej, kie­dyś być może la­wen­do­wej. Za­zna­czony ar­ty­kuł no­sił ty­tuł Śmierć ży­dow­skiego dziecka.

Char­les się skrzy­wił. Śmierć każ­dego bez­bron­nego stwo­rze­nia za­wsze wzbu­dzała w nim współ­czu­cie. Czy nie­znana osoba, która prze­ka­zała mu tę ga­zetę, chciała, by prze­czy­tał wła­śnie to? Prze­chy­lił się w stronę ognia i przyj­rzał ba­daw­czo tek­stowi.

Czwórka dzieci po­dą­żyła za swym przy­wódcą, dzie­wię­cio­let­nim Pete’em, w dół po dra­bi­nie za jego do­mem w Li­me­ho­use. Była pora od­pływu, plaża była za­tem za­wa­lona sma­ko­wi­tymi ką­skami, je­śli tylko ktoś miał by­stre oko.

– Chyżo – za­or­dy­no­wał Pete, po­sy­ła­jąc po­gar­dliwe spoj­rze­nie dwóm dziew­czyn­kom, Ha­nie i Goldy.

– Wiem – od­pa­ro­wała ostro ta druga. Szła już ze schy­loną głową, skon­cen­tro­wana na pia­sku przed jej no­sem. Była je­dyną Ży­dówką w szajce Pete’a, ce­nioną za nie­by­wałą umie­jęt­ność wy­szu­ki­wa­nia nie­usz­ko­dzo­nych głó­wek od fa­jek.

Han po­de­szła do du­żego głazu, po­ło­żyła się na nim brzu­chem w dół, po czym zlu­stro­wała uważ­nie prze­strzeń mię­dzy ka­mie­niami, na wy­pa­dek gdyby utkwiło mię­dzy nimi coś, co mo­gliby po­tem sprze­dać.

Ed­die, młod­szy brat Han, ob­ró­cił nogą ka­mień. Pod nim le­żała lalka z por­ce­lany, z główką wci­śniętą w mo­kry piach. Pod­niósł ją, po czym za­klął szpet­nie, gdy zo­ba­czył, że po­łowa twa­rzy jest roz­bita. Rzu­cił za­bawkę w stronę Osvalda.

– Masz nową matkę! – za­wo­łał szy­der­czo.

Osval­dowi za­drżała ręka, gdy wy­cią­gał uszko­dzoną lalkę spo­mię­dzy wo­do­ro­stów, w które upa­dła. Matka chłopca zmarła od ciosu w twarz za­da­nego przez bez­względ­nego męża pi­jaka, Ed­die jed­nak za grosz nie współ­czuł Osval­dowi z tego po­wodu.

– Pa­trz­cie tu – za­wo­łał Pete. – Chodź­cie szybko, chło­paki.

– Beczka! – wy­krzyk­nęła Goldy. – Pełna?

Przy­wódca szajki ją zi­gno­ro­wał, dy­szał tylko ciężko, usi­łu­jąc prze­to­czyć wo­nie­jące al­ko­ho­lem zna­le­zi­sko.

– Wejdź za nią – na­ka­zał Ed­diemu. – Os, chwyć z dru­giej strony!

We trójkę chłopcy zdo­łali wy­cią­gnąć beczkę z wody na ła­chę drob­nych, le­d­wie wil­got­nych ka­my­ków.

– Na zęby Boga! – za­klął Pete, gdy do­strzegł, że beczka nie ma dna.

– No to nici z grogu – jęk­nął po­nuro Ed­die.

– Gdzie moja fajka? – za­py­tał Pete, zwra­ca­jąc się do Goldy.

Dziew­czynka wy­cią­gnęła ku niemu ma­leńką główkę fajki z dłu­gim i sze­ro­kim pęk­nię­ciem z jed­nej strony.

– Na ra­zie mam tylko tyle – po­wie­działa.

Pete mach­nął ręką i wy­trą­cił jej zna­le­zi­sko z dłoni. Główka po­le­ciała w piach, a pod­rzu­cone im­pe­tem ude­rze­nia ra­mię dziew­czynki ude­rzyło ją w nos. Za­łkała gło­śno.

– Ci­cho bądź – wark­nął po chwili za­sko­cze­nia przy­wódca szajki.

Goldy po­cią­gnęła obo­la­łym no­sem i przy­ci­snęła do niego palce. Gdy cof­nęła rękę, do­strze­gła na skó­rze smugę krwi. Wy­dała z sie­bie pełny iry­ta­cji wrzask, rzu­ciła się na Pete’a i po­częła ma­lut­kimi piąst­kami okła­dać krę­pego chło­paka.

Ten tylko pac­nął ją w bok głowy.

– Prze­stań be­czeć! – roz­ka­zał.

Ona jed­nak nie chciała prze­stać, tylko za­krę­ciła się nieco oszo­ło­miona ostat­nim cio­sem.

– Do beczki – pod­su­nął Osvald. – Może wtedy ten koc­mo­łuch w końcu się za­mknie.

– Do beczki – pod­chwy­cił Ed­die i kop­nia­kiem pod­ciął dziew­czynkę. Kiedy pa­dła na ko­lana, sta­nął nad nią z rę­kami wspar­tymi na bio­drach. – To tylko brudna Ży­dówka.

Osvald zła­pał Goldy za po­szar­paną su­kienkę. Gdy pró­bo­wał ją pod­nieść, wy­tarta tka­nina się roz­darła. Wrzu­cił swoją ofiarę do beczki głową na­przód przy akom­pa­nia­men­cie dziew­czę­cych krzy­ków.

Pete oparł się ręką o beczkę. Na chwilę za­pa­no­wała ci­sza, prze­ry­wana tylko ude­rze­niami wio­seł o wodę do­bie­ga­ją­cymi od strony prze­pły­wa­ją­cej rzeką ło­dzi. Roz­ci­na­jący wodę dziób po­sy­łał w stronę ka­mie­ni­stego brzegu ko­lejne fale.

Jedna z nich za­bu­rzyła mu rów­no­wagę i ru­nął na beczkę, od czego ta się za­chwiała i prze­wró­ciła na bok. Goldy krzyk­nęła gło­śno.

– Czy ona się ni­gdy nie za­mknie? – rzu­cił z pre­ten­sją Ed­die i kop­nął beczkę, która się po­ru­szyła.

Po chwili na­de­szła więk­sza fala.

– Przy­pływ dziś wcze­śnie się za­czyna – za­uwa­żył Pete.

Ko­lejna fala. Beczka pod­sko­czyła na wzbie­ra­ją­cej wo­dzie.

Goldy biła piąst­kami w desz­czułki od środka. Brudne bose stópki wy­sta­wały na ze­wnątrz.

Ed­die ko­pał beczkę tak długo, aż na­de­szła ko­lejna fala i prze­su­nęła ją jesz­cze da­lej w stronę brud­nej Ta­mizy.

Nad­pły­nęła więk­sza łódź, z licz­nymi wio­śla­rzami pra­cu­ją­cymi bez wy­tchnie­nia. Roz­ci­na­jąca wody rzeki jed­nostka po­słała w stronę plaży wy­so­kie fale, które po­rwały beczkę.

Han krzyk­nęła, kiedy jej to­wa­rzyszka za­baw znik­nęła wśród błot­ni­ście brą­zo­wej wody.

– Ona uto­nie. Utknęła głową w dół!

Ed­die chwy­cił sio­strę za ra­miona i nią po­trzą­snął.

– No już, ci­chaj. Nie wi­dzie­li­śmy jej dzi­siaj, sły­szysz?

Zmo­czone i drżące z zimna dzieci od­bie­gły. Dym uno­szący się z ko­mina w po­bli­skiej stoczni prze­to­czył się po plaży i pra­wie cał­ko­wi­cie prze­sło­nił rzekę. Dzieci jedno po dru­gim wspięły się po dra­bi­nie za do­mem Pete’a. Żadne się nie obej­rzało. Po­rzu­ciły Goldy na pa­stwę fal.

Gdy Char­les do­tarł do końca opo­wia­da­nia, za­mru­gał kil­ka­krot­nie. Tak tra­giczna opo­wieść na po­pla­mio­nych wil­go­cią stro­nach sta­rego pe­rio­dyku. Opo­wieść wzbu­dza­jąca opi­sem okru­cień­stwa i nie­mo­ral­nego po­stę­po­wa­nia dzieci głę­bo­kie ubo­le­wa­nie nad sta­nem czło­wie­czeń­stwa. Czy któ­reś z jego są­sia­dów, panna Ha­ver­stock albo pan Gad­fly, po­trak­to­wało po­waż­nie słowa Dic­kensa o za­mia­rze na­pi­sa­nia po­wie­ści hi­sto­rycz­nej i wsu­nęło mu tę ga­zetę pod drzwi dla in­spi­ra­cji?

Gdy prze­wró­cił stronę cza­so­pi­sma, drzwi do jego po­koi sta­nęły otwo­rem.

Fred wrę­czył mu sta­ran­nie za­wi­nięte bułki.

– Czy czaj­nik jest go­rący? – spy­tał.

– Tak, po­wi­nien już być.

Mło­dzian przyj­rzał się ba­daw­czo bratu.

– Do­brze się czu­jesz?

Char­les za­mknął ga­zetę i po­czuł wy­wo­łany tym ru­chem po­wiew stę­chli­zny. Kich­nął.

– Jak naj­bar­dziej. Po­ru­szył mnie ar­ty­kuł, który wła­śnie skoń­czy­łem czy­tać.

Kich­nął po­now­nie, a Fred wy­cią­gnął z kie­szeni i po­dał mu chu­s­teczkę.

– Dzię­kuję – po­wie­dział Char­les, od­kła­da­jąc pi­smo na stos pa­pieru, da­leko od żaru ognia w ko­minku i od wil­goci pły­ną­cej od okien. – To tylko stary pa­pier po­draż­nił mi nos.

Młod­szy z braci pod­szedł do obu­dowy ko­minka i się­gnął po por­ce­la­nowy dzba­nek z za­tka­nym dziób­kiem, w któ­rym trzy­mali her­ba­ciane li­ście.

– Wy­de­du­ko­wa­łeś, kto mógł to zo­sta­wić?

– Nie, ale lu­dzie są tu dość to­wa­rzy­scy. Zbzi­ko­wana panna Ha­ver­stock z góry mo­gła zna­leźć tę ga­zetę wśród swo­ich rze­czy, albo może pan Gad­fly ku­pił ją, kiedy prze­glą­dał to­wary na stra­ga­nach w po­szu­ki­wa­niu in­spi­ra­cji do swo­ich utwo­rów. I oczy­wi­ście trzeba też wziąć pod uwagę na­szych nie­prze­wi­dy­wal­nych przy­ja­ciół, Wil­liama i Ju­lie Agów.

Fred po­trzą­sał dzban­kiem, aż uznał, że li­ście zo­stały do­sta­tecz­nie wzbu­rzone, a po­tem ujął czaj­nik przez szmatkę i ostroż­nie za­lał her­batę wrząt­kiem.

– Zdzi­wi­łem się, kiedy się tu wpro­wa­dzili. Dla Wil­liama to dość długi spa­cer do mia­sta.

Char­les wstał, po czym się prze­cią­gnął.

– Spra­wiają wra­że­nie za­do­wo­lo­nych. Poza tym mo­żemy wraz z Wil­lia­mem cho­dzić ra­zem. – Wil­liam także pi­sał dla „Mor­ning Chro­nicle”, choć sku­piał się ra­czej na prze­stęp­stwach.

– Tak są­dzisz? We­sołe po­gwiz­dy­wa­nie Wil­liama sły­chać z pół mili, ale Ju­lie wy­daje mi się nieco wy­mi­ze­ro­wana.

– Na wio­snę prze­szła ja­kąś cho­robę. Osoby ner­wowe mie­wają tego ro­dzaju przy­pa­dło­ści.

– Może zo­sta­wiła ci tę ga­zetę w ra­mach żartu.

Char­les od­rzu­cił tę ewen­tu­al­ność.

– Nie, nie było w tym nic śmiesz­nego.

– Mam po­zwo­lić ogniowi wy­ga­snąć? – spy­tał Fred.

– W za­sa­dzie mo­żesz. Po­winno być już cie­plej. Może po­święć po­ra­nek na­uce, a po­tem wspól­nie zaj­miemy się oknami. Są tak prze­raź­li­wie brudne, że aż trudno tu­taj co­kol­wiek zo­ba­czyć.

– A mój spa­cer?

– Po po­łu­dniu – obie­cał Char­les. – Nie zaj­dziesz w ży­ciu da­leko, je­śli nie bę­dziesz się przy­kła­dał do obo­wiąz­ków. Ja, za­nim spra­wię so­bie ja­kąś przy­jem­ność, mu­szę naj­pierw skoń­czyć szkic.

Obaj Dic­ken­so­wie pra­co­wali pil­nie przy sta­rym, chwiej­nym stole, który naj­pierw przy­su­nęli bli­żej ko­minka, by sko­rzy­stać z resz­tek bi­ją­cego od pa­le­ni­ska żaru. Gdy dzwony w Świę­tym Łu­ka­szu wy­biły go­dzinę dzie­siątą rano, roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi.

– Ja otwo­rzę – po­wie­dział Char­les, pod­no­sząc się z krze­sła. – Ty tłu­macz da­lej.

Zsu­nął z dłoni po­zba­wione pal­ców rę­ka­wiczki i zo­sta­wił je na stole.

Uchy­lił drzwi.

– Ho­gar­thówny! – wy­krzyk­nął, gdy uj­rzał cze­ka­jące po dru­giej stro­nie młode damy.

Jego na­rze­czona, Kate, po­słała mu uśmiech, a w pół­przy­mknię­tych oczach po­ja­wił się błysk. Miała na so­bie ja­sną ba­weł­nianą su­kienkę z roz­we­se­la­ją­cymi ma­te­riał cien­kimi czer­wo­nymi pa­skami. Jej bo­net zdo­biły do­pa­so­wane ko­lo­ry­stycz­nie wstążki. Char­les wciąż nie mógł uwie­rzyć, że jest jego, choć przy­jęła jego oświad­czyny jesz­cze wcze­sną wio­sną, trzy mie­siące po tym, jak jej oj­ciec przed­sta­wił ich so­bie.

Jej sio­stra Mary, ubrana w su­kienkę w kwie­ci­sty letni wzór, unio­sła trzy­many ko­szyk i otwo­rzyła po­krywę. Oczom Dic­kensa uka­zały się sma­ko­wite bu­łeczki z tru­skaw­kami oraz ma­sło.

– Moje dro­gie, to dla nas wielka przy­jem­ność. – Char­les otwo­rzył sze­rzej drzwi. – Fred jest w sa­lo­nie, mie­li­śmy wła­śnie za­sia­dać do po­siłku.

Prze­pu­ścił młode ko­biety do środka, po czym za­mknął za nimi drzwi, uwa­ża­jąc, by nie przy­trza­snąć ich ob­szer­nych spód­nic. Fred roz­pa­lił na nowo ogień i za­go­to­wał wię­cej wody. Dziew­częta roz­sta­wiły na stole cztery ta­le­rze, a pół­mi­sek bu­łe­czek oraz mi­seczkę z ma­słem po­sta­wiły na ho­no­ro­wym miej­scu na środku stołu. Star­szy z braci od­szu­kał w skrzynce na obu­do­wie ko­minka nóż do ma­sła i po­dał go Kate.

– Ma­cie dość krze­seł? – spy­tała Mary.

– Są cztery, ow­szem – od­parł Char­les, wska­zu­jąc za jej plecy. – Kiedy prze­pro­wa­dzi­łem się bli­żej mo­ich dro­gich Ho­gar­thów, wy­obra­ża­łem so­bie wiele po­dob­nie przy­jem­nych po­ran­ków.

Mary spy­tała Freda o jego prze­kłady i za­częli roz­mowę o ła­ciń­skiej po­ezji, którą odło­żył na rzecz po­siłku. Char­les od­szu­kał ka­ta­log ze sprzę­tem ku­chen­nym, który był uzna­wany za nie­zbędny w każ­dym no­wym domu, po czym po­dał go Kate.

– Czy na­prawdę po­trze­bu­jemy tylu róż­nych szczo­tek? – spy­tała z pewną tro­ską.

– Im wię­cej, tym le­piej – od­parł Dic­kens. – Wiesz, jak wszę­dzie do­staje się sa­dza, ale nie można po­zwo­lić jej wy­grać. Dzi­siej­szym po­po­łu­dniem za­mie­rzamy się za­jąć na­szymi oknami. Są w kosz­mar­nym sta­nie.

– Istot­nie, jest tu dość ciem­nawo – stwier­dziła Ho­gar­thówna.

– Po­bie­gnę do domu i przy­niosę nasz spe­cjalny śro­dek do my­cia szyb – za­pro­po­no­wała Mary. – A oj­ciec ma tłu­ma­cze­nie O woj­nie ga­lij­skiej Ce­zara, które mo­głoby się spodo­bać Fre­dowi.

Młod­szy z braci par­sk­nął.

– Ten śro­dek czysz­czący bar­dzo by się przy­dał – rzu­cił prędko Char­les, by za­głu­szyć re­ak­cję brata.

– Idź szybko, Mary, tylko za­pew­nij matkę, że Fred jest tu z nami w roli przy­zwo­itki – po­wie­działa Kate.

– Tak, szybko – do­dał wspo­mniany. – Za­mie­rzam bo­wiem wyjść, kiedy tylko skoń­czę ten wiersz.

Te­raz z ko­lei Mary par­sk­nęła na uwagę mło­dego chło­paka.

– Wrócę naj­szyb­ciej, jak tylko zdo­łam, z uwagi na Kate.

Po tych sło­wach wy­szła osten­ta­cyj­nie. Na­rze­czeni wy­mie­nili we­sołe spoj­rze­nia, roz­ba­wieni kro­to­chwi­lami swego upar­tego ro­dzeń­stwa.

– Czy po­zna­łaś ła­cinę, Kate? – spy­tał Fred.

– Tro­chę. – Za­chę­cona panna Ho­garth na­chy­liła się w stronę młod­szego z braci.

Char­les wziął „The Ti­mes” i roz­ło­żył ga­zetę na stro­nie trze­ciej, by za­po­znać się z do­nie­sie­niami na te­mat par­la­mentu. Po­grą­żył się w lek­tu­rze ob­szer­nego ar­ty­kułu na te­mat mowy pana Bu­xtona.

– „The Ti­mes” wiele miej­sca po­świę­cił mo­wie Bu­xtona prze­ciwko nie­wol­nic­twu – za­uwa­żył na głos. – Mu­szę na­pi­sać wła­sną ana­lizę dla „Chro­nicle”, acz­kol­wiek moją uwagę zaj­mują obec­nie akty okru­cień­stwa zde­cy­do­wa­nie nam bliż­sze.

– Co masz na my­śli? – spy­tała Kate.

Char­les się­gnął po stary nu­mer „Mi­gra­tor Ma­ga­zine” i po­ka­zał go na­rze­czo­nej, po czym wy­ja­śnił, jak tra­fił w jego ręce.

– Trzy­maj chu­s­teczkę pod ręką, al­bo­wiem pa­pier nieco za­tęchł – prze­strzegł ją, otwo­rzył cza­so­pi­smo na od­po­wied­niej stro­nie i po­ło­żył je na stole obok tłu­ma­cze­nia Freda.

Kate za­częła czy­tać, a Dic­kens po­zbie­rał ostat­nie na­czy­nia i wsta­wił je do usta­wio­nej na skrzyni mi­ski, która słu­żyła im za pro­wi­zo­ryczny zlew. Na­stęp­nie ze­brał no­tatki po­czy­nione pod­czas prze­mó­wie­nia Bu­xtona, chwy­cił pióro i za­my­ślił się nad tym, jak po­wi­nien to za­gad­nie­nie opi­sać. Za­sad­ni­czo zga­dzał się z uwa­gami „The Ti­mesa” na te­mat chło­sty, przej­rzał więc wła­sne za­pi­ski, by zo­ba­czyć, czy za­no­to­wał może coś, co po­mi­nął ich dzien­ni­karz.

Po kilku mi­nu­tach czy­ta­nia w sku­pie­niu Kate za­mknęła cza­so­pi­smo. I kich­nęła.

Fred za­chi­cho­tał.

– Char­les ostrze­gał, droga Kate.

Wdzięcz­nym ru­chem otarła nos, a jej na­rze­czony odło­żył pióro.

– Czy­tał pan o dzie­ciach sprzed ja­kichś pięć­dzie­się­ciu lat, pa­nie Dic­kens – oznaj­miła. – Z pew­no­ścią okrop­no­ści współ­cze­snego nie­wol­nic­twa są o wiele bar­dziej rze­czy­wi­ste niż mor­der­cze za­pędy dzieci z daw­nych cza­sów.

– Uwa­żasz, że obec­nie dzieci za­cho­wują się le­piej? – za­py­tał.

Kate po­słała mu uśmiech.

– Mam na­dzieję, że w przy­szłym roku się prze­ko­namy. Jak szczę­ście do­pi­sze, mo­żemy się po­brać w Boże Na­ro­dze­nie.

Po­kle­pał jej dłoń.

– Jak szczę­ście do­pi­sze.

– Je­ste­śmy za­rę­czeni już od dwóch mie­sięcy – przy­po­mniała mu.

– Mam na­dzieję na Boże Na­ro­dze­nie, je­śli zdo­łamy zna­leźć i urzą­dzić od­po­wiedni dom.

Kate od­chrząk­nęła.

– Tak, moja droga? – spy­tał Char­les.

– Wiesz, co by od­cią­gnęło moje my­śli od ślubu?

– Cóż ta­kiego?

Za­trze­po­tała rzę­sami.

– Ależ oczy­wi­ście za­gadka kry­mi­nalna.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Ka­rol Dic­kens, Wiel­kie na­dzieje, tłum. A. Ma­za­now­ski, Księ­gar­nia Św. Woj­cie­cha, 1918, t. I, s. 117.
[2] Tłum. Fran­ci­szek Dzier­ży­kraj Mo­raw­ski [w:] By­ron, Wier­sze i po­ematy, wy­brał i opra­co­wał Ju­liusz Żu­ław­ski, „Bi­blio­teka po­ezji i prozy”, PIW, 1961, s. 110.