Charlotte i koń marzeń - Nele Neuhaus - ebook + książka

Charlotte i koń marzeń ebook

Nele Neuhaus

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom nowej serii książek dla młodzieży CHARLOTTE niezwykle cenionej autorki kryminałów i serii ELENA. Tym razem bohaterką jest Charlotte, która mieszka w pobliżu stadniny.  Konie są dla niej całym światem. Kiedy jej ulubieniec Gento zostaje sprzedany, dziewczynka obiecuje sobie, że nigdy więcej nie dosiądzie żadnego konia, aż... trafia na francuską wyspę Noirmoutier na wybrzeżu Atlantyku. Zawsze marzyła, by móc galopować po plaży. Dopiero w lokalnym klubie jeździeckim dowie się, czym naprawdę jest jazda konna i będzie musiała zyskać zaufanie pełnego temperamentu konia, tak innego od spokojnych koni, z którymi dotąd miała do czynienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 151

Oceny
4,7 (63 oceny)
52
7
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
apfrankowski

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka. Polecam wszystkim nawet osobom które nie lubią koni.
20
DominikaRykaczewska

Nie oderwiesz się od lektury

Mega Fajna książka. Warta do przeczytania jeśli ktoś lubi tematykę jazdy konno:)
10
Krysiakoscielniak

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
10

Popularność




Wakacje

Dziś był ostatni dzień szkoły. Dawniej nie mogłam się doczekać wakacji, bo wiedziałam, że na cztery cudownie długie tygodnie wyjedziemy na francuską wyspę Noirmoutier na wybrzeżu Atlantyku. W tym roku jednak miało być inaczej. Koniec szkoły zupełnie mnie nie cieszył. Byłam wręcz przerażona, że przez miesiąc ani razu nie odwiedzę stajni.

Kiedy przed trzema laty przenieśliśmy się z Paderborn do Bad Soden, jako jedyna z rodzeństwa cieszyłam się z przeprowadzki. Nasz nowy dom znajdował się niecałe pięćdziesiąt metrów od stadniny. Moje marzenie, by zacząć naukę jazdy konnej, właśnie się spełniło i od tej chwili cały wolny czas mogłam spędzać w stajni. Stadnina usytuowana na skraju dębowego lasu była niewielka i niezbyt nowoczesna. Mieściła czterdzieści boksów i jedną ujeżdżalnię, którą dzielili uczniowie ze szkółki jeździeckiej i właściciele koni, co było dokuczliwe szczególnie zimą. Cotygodniowe lekcje stanowiły, rzecz jasna, największą atrakcję, lecz codzienne pobyty w stajni też były ekscytujące i radosne. Tu zawsze coś się działo. Ani mnie, ani moim znajomym nic a nic nie przeszkadzało, że dla pensjonariuszy byliśmy tylko dzieciakami ze szkółki i że traktowali nas jak powietrze. Tymczasem my po prostu uwielbialiśmy przebywać w stajni, a ja dodatkowo miałam od kilku miesięcy jeszcze jeden powód, by spędzać w niej coraz więcej czasu – powód miał na imię Gento.

Gento był dziewięcioletnim gniadym wałachem, który należał do pana Lauterbacha, jeźdźca z naszego związku jeździeckiego. Stał w jednym z zewnętrznych boksów i był dla mnie najwspanialszym koniem pod słońcem. Niestety, pan Lauterbach nie bardzo miał dla niego czas, bo pochłaniało go prowadzenie własnej firmy. Inni pensjonariusze rozpieszczali swoje wierzchowce i czyścili im sierść aż błyszczały. Jedynie Gento opuszczał boks tylko na treningi. Przykro było patrzeć, kiedy tak stał, ociekając potem, z brudnymi kopytami. Może tęsknił za kimś, kto i jego by rozpieszczał i szczotkował? Marzyłam skrycie, żeby być tym kimś.

Pracownicy stadniny czyścili co rano dziewięć koni ze szkółki, z których każdy miał swój własny fanklub. Moją ulubienicą była Liesbeth, miedziana kasztanka z białą gwiazdą na czole, jasnobrązowym ogonem i jasnobrązową grzywą. W czwartki należała tylko do mnie. Starsze dzieciaki zazdrośnie strzegły „swoich” koni, więc rzadko miałam możliwość oporządzać Liesbeth.

Tygodniami łamałam sobie głowę, jak sprawić, by móc pielęgnować Gento. Trzynastoletnia uczennica musiałaby mieć ogromny tupet, żeby zignorować niepisaną zasadę i pominąwszy stajenną hierarchię, zwrócić się bezpośrednio do właściciela konia. Byłam zresztą pewna, że i tak dostanę kosza. Mimo to pewnego razu zebrałam się na odwagę i poprosiłam pana Lauterbacha o zgodę na oporządzanie Gento. Popatrzył na mnie z rozbawieniem.

– Jestem tu codziennie – argumentowałam. – Mieszkam tuż za rogiem. Więc tak sobie pomyślałam, że skoro pan ma mało czasu, to ja mogłabym się nim zajmować i nawet wyprowadzać go na popas.

Przemilczałam fakt, że i tak od miesięcy w sekrecie podkarmiałam Gento marchewkami i jabłkami oraz że koń już nawet radośnie rżał na mój widok.

– Hm, właściwie czemu nie? – mruknął w końcu pan Lauterbach. – Ja rzeczywiście nie mam dla niego dosyć czasu. Tylko żadnych szaleństw, to bardzo cenny koń!

Z radości aż zakręciło mi się w głowie.

– Słowo! – wyszeptałam.

W głębi duszy byłam pewna, że zostanę wyśmiana. Wiedziałam, że najstarsi ze szkółki, Stefan i Dani, już wcześniej pytali pana Lauterbacha o to samo, ale im odmówił. Poza tym pan Lauterbach dał mi jeszcze zapasowy kluczyk do szafki z akcesoriami do czyszczenia Gento. Szafka w drugiej siodlarni to był wielki przywilej, którym cieszyli się tylko pensjonariusze. Oczywiście inni aż zzielenieli z zazdrości. Przeszło im dopiero, kiedy stało się jasne, że wolno mi tylko oporządzać Gento, a nie na nim jeździć.

Ja za to nie posiadałam się ze szczęścia. Z kieszonkowego kupiłam porządne akcesoria, spray do czesania ogona i natłuszczającą pastę do kopyt, bo stare szczotki pana Lauterbacha były do niczego. Od tej pory po szkole moja droga z przystanku autobusowego nie prowadziła prosto do domu, tylko w odwiedziny do Gento. Koń stał w jednym z zewnętrznych boksów, więc mogłam do niego zaglądać, nawet kiedy popołudniami stajnia była zamknięta. Zachodziłam tam codziennie. Zgrzebłem czyściłam mu sierść, szorowałam i smarowałam kopyta, palcami wyczesywałam źdźbła słomy z imponującego ogona i nauczyłam się zaplatać grzywę. Minimum raz w tygodniu czyściłam też siodło, które dotąd wyglądało koszmarnie. Marchewki i jabłka dla Gento myłam i kroiłam, a do tego jeszcze polewałam marchew olejem słonecznikowym, bo dowiedziałam się, że dzięki temu końska sierść będzie lśnić jak jedwab. Wyprowadzałam go na padok, by poskubał świeżej trawy, albo po prostu siedziałam w jego boksie i opowiadałam mu najróżniejsze historie.

Jeśli musiałam nauczyć się czegoś do szkoły, brałam ze sobą podręczniki i czytałam mu na głos. Już wkrótce nie dało się nie zauważyć, że Gento z utęsknieniem czekał na moje odwiedziny.

Pewnego dnia natknęłam się na pana Lauterbacha.

– Gento jeszcze nigdy nie prezentował się tak pięknie – pochwalił. – Lśni jak dojrzały kasztan!

Tak… Stefan i jego paczka często się ze mnie nabijali.

– Lauterbach cię wykorzystuje – powiedział któregoś razu Stefan, kiedy prowadziłam Gento na trawnik przy maneżu, żeby świeżo umyty ogon wysechł na słońcu. – Gdyby za tę niewolniczą pracę chociaż pozwolił ci się przejechać, to co innego, ale tak…

Nawet w najśmielszych snach nie marzyłam, by dosiąść mojego podopiecznego. Gento był doskonałym koniem sportowym, a ja niedoświadczoną amazonką. Szyderstwa Stefana, Daniego, Anike i spółki spływały po mnie jak woda po kaczce. Zwyczajnie mi zazdrościli. A mnie taki układ odpowiadał i gdybym nie musiała wracać wieczorem do domu, z przyjemnością spałabym u Gento w boksie.

Wszystko układało się wspaniale, a tu nagle te wakacje we Francji!

Na przystanku autobusowym w Bad Soden czekałam na młodszą o rok siostrę Cathrin, która nie podzielała mojej pasji, podobnie zresztą jak nasi dwaj bracia, Phil i Florian. Przyjechałyśmy wprawdzie razem, ale Cathrin nie mogła pogodzić się z nadchodzącą rozłąką z przyjaciółkami i obficie zalewała się łzami. W którymś momencie nie wytrzymałam i pociągnęłam ją za sobą. Szła tyłem i potykając się, machała do koleżanek, jakby jutro emigrowała na zawsze do Ameryki, a nie jechała tylko na wakacje.

– Zaniosłabyś mój plecak do domu? – poprosiłam. – Ja tylko skoczę do stajni i zapiszę się na lekcję.

Siostra spojrzała na mnie z wahaniem i otarła łzy z policzków. W jej oczach pojawił się błysk wyrachowania.

– Ale pod warunkiem, że będę mogła przyjść po południu popatrzeć, jak jeździsz – odparła.

Ani trochę mi się to nie podobało i ona dobrze o tym wiedziała. Nie lubiłam, kiedy Cathrin odwiedzała mnie w stajni. Może zabrzmi to dziwnie, ale tam stawałam się kimś innym i czerwieniłam się ze wstydu, słysząc jej idiotyczne pytania. Jak mogła ośmieszać mnie przed znajomymi? Ale ponieważ dziś był początek wakacji, okazałam wielkoduszność i łaskawie się zgodziłam. Poza tym w ciągu najbliższych kilku godzin Cathrin pewnie i tak kilkakrotnie zmieni plany. Cała ona!

– Jasne – powiedziałam więc. – Jeśli znajdzie się dla mnie miejsce.

Cathrin uśmiechnęła się zwycięsko. Na rogu odebrała ode mnie plecak i poszła do domu, a ja pomaszerowałam prosto do stajni.

Po dużym, otoczonym białym płotem placu ujeżdżeniowym kłusowało kilkoro jeźdźców na własnych koniach. Rozłożyste drzewa wokół zapewniały cień, dzięki czemu nawet w upalne dni dało się tu jeździć. W równo przystrzyżonych różanych krzewach i laurowiśni bzyczały pszczoły. Zwolniłam kroku i tęsknie popatrzyłam na jeźdźców. Cóż to musiało być za uczucie jeździć konno, kiedy tylko człowiek miał czas i ochotę!

– Dzień dobry! – przywitałam się z trenerem panem Kesslerem, kiedy mijał mnie na potężnym kasztanowym Abrosie, który należał do ojca mojej koleżanki Billie.

– Witaj, Charlotte. – Pan Kessler ściągnął wodze i podjechał do mnie. – Masz już wakacje, prawda?

– Tak! – Zatrzymałam się. – Czy mogę dziś dołączyć do grupy o trzeciej?

– Oczywiście, wpisz się tylko do zeszytu. – Trener przesunął dłonią po ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach. – Powiedz, nie chciałabyś wziąć udziału w kursie przygotowawczym do egzaminu na odznakę jeździecką?

– W kursie? – Czułam, jak uginają się pode mną kolana. Zapytał mnie o to mimochodem, jakby była to najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. A przecież ostatnim razem przy naborze nawet na mnie nie spojrzał! Czy to znaczyło, że zrobiłam postęp?

– Zgadza się – potwierdził pan Kessler. – W drugiej połowie lipca chciałem zorganizować kurs, który kończyłby się egzaminem na odznakę. Pomyślałem, że Dorothee, Inga, Oliver, Karsten i ty moglibyście tym razem spróbować.

Gapiłam się na niego szeroko otwartymi oczami. Radość w jednej chwili ustąpiła miejsca gorzkiemu rozczarowaniu. To nie mogła być prawda! Przecież w drugiej połowie lipca będę we Francji!

– W każdym razie… – Pan Kessler wydawał się nieco skonsternowany moim brakiem entuzjazmu. Ujął cugle Abrosa i odjechał kłusem. – Daj znać, jak się zdecydujesz.

Słyszałam już rżenie Gento, który czuł, że się zbliżam, lecz nie mogłam zebrać myśli i stałam jak odurzona przy płocie. Akurat w czasie wakacji odbędzie się kurs na odznakę jeździecką – beze mnie! Wezmą w nim udział wszyscy moi znajomi, podczas gdy ja będę umierać z nudów we Francji! Życie bywa niesprawiedliwe.

Poczłapałam do boksu Gento. Wałach czekał na mnie z postawionymi uszami i wyciągał szyję, usiłując dosięgnąć moich kieszeni. Otworzyłam drewniane drzwi i pogłaskałam go po spoconym karku.

– Nic dzisiaj dla ciebie nie mam – powiedziałam. – Ojej, znów nie wyglądasz najlepiej.

Pan Lauterbach jeździł tylko późnym wieczorem. Kiedy przygotowywał się do zawodów, Gento musiał skakać przez wiele przeszkód. Po treningu właściciel zawsze się dokądś śpieszył i nigdy nie miał czasu na stępowanie konia po jeździe wystarczająco długo, by wysechł. Zamiast tego odstawiał go po prostu do boksu.

– Spieszno mu do Kasyna – skomentowała kiedyś moja przyjaciółka Dorothee i chyba nie bez racji.

Kasynem nazywaliśmy kawiarnię, w której jeźdźcy przesiadywali wieczorami przy piwie. Duże okna z jednej strony wychodziły na ujeżdżalnię, a z drugiej, z letniego tarasu, widać było plac do skoków. W Kasynie odbywały się doroczne zebrania członków związku, impreza mikołajkowa i bożonarodzeniowa. My, młodzi, też często przychodziliśmy tu po lekcjach, przeglądaliśmy czasopisma o koniach i plotkowaliśmy, popijając colę.

Kazałam Gento zaczekać i wyszłam do stajni. W siodlarni, która stanowiła równocześnie biuro zarządcy, na biurku leżał gruby zeszyt z godzinami kolejnych lekcji. Na piętnastą zapisały się do tej pory cztery osoby. Jak widać, koleżanki Dorothee i Inga miały ten sam pomysł, co ja. Oliver i Karsten, którzy zwykle jeździli razem z nami, dziś po szkole wyjechali z rodzicami na dwutygodniowe wakacje. Nie zazdrościłam im, choć właściwie mieli sporo szczęścia, bo mnie czekał cały miesiąc we Francji. Kiedyś cieszyłam się na te wyjazdy, ale odkąd miałam pod swoją opieką Gento, myśl o czterotygodniowej rozłące była nie do zniesienia. Szczerze mówiąc, wolałabym dzień w dzień siedzieć w stajni ze znajomymi. A teraz miał mnie ominąć kurs na odznakę jeździecką! Kiedy wpisywałam się do zeszytu, zbierało mi się na płacz. Przygnębiona powlokłam się do domu.

Same rozczarowania

Co to za mina? – zapytała mama, sprawdzając oceny na świadectwie. – Przecież z wyjątkiem matematyki wszystko jest w jak najlepszym porządku.

Przez chwilę patrzyłam na nią, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. W obliczu katastrofalnych wiadomości całkiem zapomniałam o świadectwie. Mama przeszła do kuchni, gdzie na kuchence na wolnym ogniu dochodził dzisiejszy obiad. Poszłam za nią i usiadłam na stołku pod oknem.

– Pan Kessler zaproponował mi udział w kursie przygotowawczym do egzaminu na odznakę jeździecką – powiedziałam.

– Naprawdę? To fantastycznie. – Mama otworzyła zmywarkę. – Mogłabyś ją rozładować?

Podniosłam się, wzdychając ciężko, i zabrałam do układania czystych naczyń i sztućców w szafkach i szufladach. Wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

– Kurs ma się odbyć w drugiej połowie lipca. Mogłabym zostać?

Mama uniosła brwi i popatrzyła na mnie tak, jakbym oszalała albo miała wysoką gorączkę.

– Wolałabyś pójść na jakiś kurs, zamiast wyjechać na Noirmoutier?

Wzruszyłam ramionami i potwierdziłam skinieniem głowy.

– Jedyne, co mogę tam robić, to bawić się w piachu – odparłam. – A Doro i Inga wezmą udział w kursie. We wrześniu będą mogły wystartować w zawodach! Nie chcę, żeby to wszystko mnie ominęło!

– To nie pierwszy kurs i z pewnością nie ostatni. – Mama zerknęła na zegar nad mikrofalówką.

A więc tyle miała do powiedzenia na ten temat! Nie mieściło mi się to w głowie.

– Nakryj, proszę, do stołu. Zaraz obiad.

W pierwszym odruchu chciałam zaprotestować, bo przecież rozładowałam już zmywarkę, ale z drugiej strony umierałam z głodu. Poza tym tliła się we mnie nadzieja, że jeśli będę posłuszna, mama się nade mną zlituje i pozwoli mi zostać, kiedy oni pojadą do Francji.

Po obiedzie zamierzałam pójść do Doro. Była moją najlepszą przyjaciółką i mieszkała tuż obok. Musiałam się dowiedzieć, czy gdyby mama i tata zmiękli, mogłabym zostać na wakacje u niej. Rodzice Dorothee na pewno nie mieliby nic przeciwko. Już sama myśl o tym genialnym rozwiązaniu poprawiła mi humor.

*

Krótko przed trzynastą Alissa, nasza psina z przewagą berneńczyka, rozszczekała się na dworze. To znak, że przyjechał tata. Jako starosta powiatu pracował od rana do wieczora, nawet w weekendy, ale zawsze ilekroć czas mu pozwalał, robił sobie godzinną przerwę na obiad.

– I jak świadectwa? – zapytał i podniósł je z sekretarzyka mamy, po czym usiadł do stołu.

Zaczął od wyników Floriana. Mój najmłodszy brat uśmiechał się z dumą. Za każdą szóstkę dostawaliśmy pięć euro, za piątkę – dwa euro, a za czwórkę jedno. Wiedział, że zgarnie niezłą sumkę. Dziś tata nie miał powodów do narzekania, nawet Phil wypadł nie najgorzej. Jedynie na widok mojego dopuszczającego z matematyki zmarszczył czoło.

– Jeszcze siedem dni do zasłużonego odpoczynku – powiedział, patrząc na zgromadzoną przy stole rodzinę. – To chyba wspaniale, prawda?

– Ja najchętniej zostałabym w domu – oświadczyłam, ściągając na siebie zdumione spojrzenia.

Cztery tygodnie nad wybrzeżem Atlantyku! Pływanie, siatkówka plażowa, wycieczki rowerowe, windsurfing, słodkie lenistwo, jedzenie krabów, zachody słońca nad oceanem… Czy mogło być coś piękniejszego?

– Lotte jest szczęśliwa jedynie wtedy, kiedy na kilometr śmierdzi stajnią i chodzi w zagnojonych butach – zachichotał Phil z pełnymi ustami.

– Co ty możesz o tym wiedzieć? – Potrząsnęłam głową i znów ciężko westchnęłam.

Mama zrobiła kurczaka w potrawce z ryżem. Uwielbiałam to danie, ale perspektywa wakacji bez Gento i z dala od stajni odebrała mi apetyt. Cztery tygodnie wydawały mi się wiecznością. Znając mojego pecha, kiedy tylko wyjadę, ktoś inny zakręci się wokół pana Lauterbacha i przejmie opiekę nad Gento! Konkurencja była ogromna i bezlitosna. Jeśli znajomi zdadzą egzamin na odznakę jeździecką, po wakacjach wszyscy będą jeździć w innej grupie niż ja! Nigdy nie zdołam ich dogonić!

– Przecież na Noirmoutier też są konie – zauważyła trzeźwo mama. – Zeszłej jesieni otrzymałaś powszechną odznakę „Jeżdżę konno” i w tym roku będziesz mogła tam jeździć. Prawda, że o tym marzyłaś?

– Przecież to nie to samo! – Wiedziałam, że zachowuję się śmiesznie, ale czułam, że łzy same napływają mi do oczu.

– Charlotte! – Tata pokręcił głową. – Przecież zawsze się cieszyłaś na Noirmoutier!

– To było przed Gento!

Mojej uwadze nie uszły porozumiewawcze spojrzenia rodzeństwa. Musieli uważać mnie za chorą umysłowo, ale miałam to gdzieś.

– Tatusiu, mogłabym zostać? – błagałam. – Mieszkałabym u Dorothee, oni w tym roku nigdzie nie jadą. Poza tym, tak byłoby znacznie taniej!

– Tata oszczędziłby zwłaszcza na posiłkach – szydził dalej Phil.

Puściłam komentarz brata mimo uszu i patrzyłam błagalnie na tatę, który jakby nigdy nic jadł dalej.

– Będę pilnować domu i każdego wieczoru podlewać trawnik. Wtedy trawa i kwiaty nie będą takie wysuszone, kiedy wrócicie.

Tak bardzo chciałam zostać, że przez chwilę naprawdę uwierzyłam, że rodzice ulegną i pojadą do Francji beze mnie.

– Masz świetne argumenty. – Tata uśmiechnął się, ale kolejnym zdaniem pozbawił mnie wszelkich złudzeń. – Wrócimy do tematu, jak skończysz osiemnaście lat, a tymczasem koniec dyskusji.

O piętnastej Cathrin zmieniła zdanie. Odechciało jej się towarzyszyć mi podczas lekcji jazdy konnej. Poszłam po Doro, która w bryczesach i oficerkach czekała już na mnie w drzwiach swojego domu. Ruszyłyśmy w stronę stadniny. Nawet kiedy zupełnie się nam nie spieszyło, wystarczały nam góra trzy minuty. Wszyscy, którzy musieli dojeżdżać rowerem, motorowerem czy autobusem, bardzo nam tego zazdrościli.

Po obowiązkowej porcji pieszczot, którymi zasypałam Gento, rozmawiałyśmy o egzaminie na odznakę jeździecką, aż piętnaście minut przed trzecią pan Schmidt, jeden z dwóch pracowników, otworzył siodlarnię.

Każdego dnia zanim pan Kessler wychodził na przerwę obiadową do mieszkania nad Kasynem, przydzielał konie na popołudniowe lekcje. Jakiś czas temu Oliver i Karsten zorientowali się, że jeśli podnieść blat biurka, to z górnej szuflady można wyjąć kartkę z rozpiską. Tym razem ja stanęłam na czatach, Doro uniosła blat i zerknęła na notatki.

– Jeździsz na Tanji – szepnęła. – A ja na Douglasie. Super!

Pan Kessler często zachodził w głowę, jak to możliwe, że siodłaliśmy właściwe konie, jeszcze zanim kluczem otworzył szufladę i wywiesił listę na tablicy, ale jak dotąd nie wpadł na trik z blatem.

Chwilę przed piętnastą pojawiła się Inga. Mieszkała w sąsiedniej miejscowości i do stadniny najczęściej przywoziła ją mama. Inaczej musiałaby pedałować tu przez las. Indze przypadł Goldi. Najwyraźniej ostatniego dnia szkoły trener chciał zrobić nam przyjemność, bo każda z nas miała dosiąść ulubionego wierzchowca.

Przez całą lekcję na otwartej ujeżdżalni towarzyszyła nam cudna pogoda. Było wspaniale! Leniwe konie nie chciały się ruszać, ale na Tanji robiłam dobre wrażenie, bo klacz była pilna, delikatna w pysku, no i nie tak uparta i pozbawiona finezji jak choćby gniady Hanko czy Brutus – miękki fotel na czterech nogach. Hanko i kasztanowej Fariny zwyczajnie się bałam, bo te dwa perfidne zwierzaki potrafiły ni z tego, ni z owego kozłować pod siodłem. Nie raz zdarzyło mi się grzmotnąć o ziemię, kiedy któremuś przyszło do łba robić baranie skoki. Złośliwy bywał też Śnieżynek, siwy wałach rasy knabstrup, którego łagodność kończyła się na imieniu. Jeśli miał taki kaprys, zatrzymywał się na środku ujeżdżalni i nie można go było ruszyć albo galopował dookoła na złamanie karku.

Moja przyjaciółka Dorothee była znacznie bardziej energiczna niż ja. Nie wahała się przed użyciem palcata, by zaznaczyć, kto jest szefem. Ja to mogłam jeździć na nowych koniach dla szkółki, bo zdaniem pana Kesslera miałam za delikatną rękę i siedziałam miękko w siodle. Na nowych koniach jeździło się łatwo, ale z czasem wszystkie tępiały i uczyły się złośliwych sztuczek, które przyprawiały mnie o zawał serca. Dlatego zaczęłam marzyć o wierzchowcu, który byłby tylko mój!

Tata zawsze wyśmiewał moje marzenie i machał ręką.

– Udowodnij mi najpierw, że naprawdę ci zależy – mawiał i bezlitośnie wypunktowywał wszystko, co rzuciłam po okresie słomianego zapału: judo, grę na pianinie czy koszykówkę. Nie rozumiał, że konie to coś zupełnie innego. Postanowiłam, że mu pokażę. Odkąd poznałam Gento, moje marzenie dotyczyło tego, żeby kiedyś móc go dosiąść. Już choćby z tego powodu musiałam nauczyć się dobrze jeździć. Tylko nie miałam pomysłu, jak to osiągnąć przy marnej jednej godzinie tygodniowo.

Zeszłej jesieni otrzymałam powszechną odznakę „Jeżdżę konno” i zaczęłam naukę skoków przez przeszkody. Rodzice opłacali jedną godzinę w tygodniu i to już był spory wydatek. Dorothee miała ten sam problem. To dlatego harowałyśmy w stajni, żeby zarobić na drugą lekcję tygodniowo. Rozładowywałyśmy siano, taszczyłyśmy ciężkie bale słomy na zakurzone poddasze nad stajnią, aż plecy paliły z bólu, a ramiona wydawały się sięgać ziemi. Czyściłyśmy bandę w ujeżdżalni i siodła koni ze szkółki, choć zdawałyśmy sobie sprawę, że w domu za każdym razem czeka nas awantura z powodu brudnych ubrań. Druga godzina jazdy konnej warta była wszelkich poświęceń.

Po zakończonej lekcji przekazałam Tanję osobie, która miała na niej jeździć kolejną godzinę, i wyprowadziłam z boksu Gento. Przywiązałam go w cieniu potężnego kasztanowca i zabrałam się do szczotkowania posklejanej sierści. Dorothee i Inga usiadły na ławce obok.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki