Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po dziesięciu latach wychodzi na wolność Tobias Sartorius, morderca dwóch nastolatek. Nie pamięta wydarzeń feralnego wieczoru, chociaż wszystkie poszlaki wskazywały na niego. Wraca do rodzinnej wsi, gdzie czekają na niego tylko podupadły na zdrowiu ojciec, zrujnowany dom rodzinny i wściekli mieszkańcy, żądni krwi tego, który zamordował ich dzieci. Jednak nie wszyscy są mu wrodzy. Rękę wyciąga do niego garstka znajomych sprzed lat, a także zbuntowana nastolatka Amelie, która wierzy w jego niewinność.
Tymczasem w podziemnym zbiorniku na starym lotnisku wojskowym robotnicy wykopują ludzkie kości. Niedługo potem ktoś spycha kobietę z kładki dla pieszych. Nadkomisarz Oliver von Bodenstein i komisarz Pia Kirchhoff rozpoczynają śledztwa w obu tych sprawach. Trop prowadzi ich do Altenhain i do Tobiasa. Czy były więzień nadal jest niebezpieczny? Czy to raczej jemu grozi niebezpieczeństwo?
W małej, niegdyś sielskiej społeczności, zawiązują się ciche porozumienia i podskórne układy. W powietrzu czuć zgniły zapach mrocznej tajemnicy. Mieszkańców wiąże zmowa milczenia, a każdy z nich wydaje się mieć coś na sumieniu. Miejscowy bogacz, wioskowy głupek, antypatyczna sklepowa, dawni koledzy...
Śnieżka musi umrzeć Nele Neuhaus to trzymający w napięciu, fenomenalny kryminał, pełen nagłych zwrotów akcji. To układ równań z wieloma niewiadomymi, diabelnie trudny do rozwikłania. Czytelnik nie jeden raz może mieć pewność, że zna rozwiązanie zagadki, ale ostatecznie wartka fabuła zawsze zwiedzie go na manowce. Książkę czyta się jednym tchem, akcja trzyma w napięciu do samego, bardzo zaskakującego finału. Wszystko to sprawia, że lektura Śnieżki zadowoli każdego smakosza kryminałów, ale też, po prostu, każdego amatora dobrej książki.
Śnieżka musi umrzeć to pierwszy z kryminałów w serii beletrystycznej Gorzka Czekolada.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 667
Dla Simone
Strome stopnie były wąskie i pokryte rdzą. Po omacku znalazł włącznik i sekundę później dwudziestopięciowatowa żarówka wydobyła z mroku niewielkie pomieszczenie. Ciężkie stalowe drzwi otworzyły się bezgłośnie. Regularnie smarował zawiasy, żeby nie obudziło jej skrzypienie, kiedy przychodził w odwiedziny. W nozdrza uderzyło go ciepłe powietrze wymieszane ze słodkawą wonią przekwitłych kwiatów. Starannie zamknął za sobą drzwi, włączył światło i znieruchomiał. Duże pomieszczenie, długie na dziesięć metrów i szerokie na pięć, było skromnie umeblowane, lecz on dobrze się tu czuł. Podszedł do wieży i nacisnął PLAY. Z głośników popłynął zachrypnięty głos Bryana Adamsa. Nie przepadał za muzyką, lecz ona uwielbiała śpiew tego Kanadyjczyka. Starał się, by niczego jej nie brakowało. Skoro musiała pozostawać w ukryciu, powinna mieć wszystko, co lubi. Milczała jak zwykle, nigdy z nim nie rozmawiała i nie odpowiadała na pytania, lecz jemu to nie przeszkadzało. Odstawił parawan oddzielający część pomieszczenia. Leżała na wąskim łóżku, nieruchoma i piękna, z dłońmi złożonymi na brzuchu, a długie włosy otaczały jej głowę niczym czarny welon. Na podłodze obok stały buty, a na stoliku nocnym bukiet zwiędłych lilii w szklanym wazonie.
– Witaj, Śnieżko – powiedział cicho.
Pot wystąpił mu na czoło. Trudno było wytrzymać wysoką temperaturę, ale ona lubiła gorąco. Szybko marzła. Spojrzał na zdjęcia, które powiesił obok łóżka. Miał zamiar zapytać, czy pozwoli mu przynieść kolejne. Bał się, by jej nie urazić; zdecydował, że poczeka na lepszy moment. Ostrożnie przysiadł na kołdrze. Materac ugiął się pod jego ciężarem i miał wrażenie, że się poruszyła. Ale nie. Nawet nie drgnęła. Wyciągnął dłoń i dotknął jej policzka. Przez lata twarz dziewczyny straciła kolor i przybrała żółtawy odcień, a skóra stała się krucha niczym pergamin. Jak zawsze miała opuszczone powieki i choć jej policzki nie były już różowe i miękke, usta pozostały piękne jak dawniej – jak wtedy, kiedy jeszcze z nim rozmawiała i uśmiechała się do niego. Przez dłuższą chwilę siedział i patrzył. Nigdy bardziej nie pragnął, by ją chronić.
– Muszę już iść – odezwał się w końcu z żalem. – Mam dużo pracy.
Wstał, wyjął bukiet z wazonu i upewnił się, że butelka coli jest pełna.
– Daj mi znać, jeśli będziesz czegoś potrzebowała, dobrze?
Czasem brakowało mu jej śmiechu. Robił się wtedy smutny. Oczywiście wiedział, że jest martwa, lecz łatwiej było mu udawać, że wciąż żyje. Nie stracił nadziei, że jeszcze kiedyś się do niego uśmiechnie.
Nie powiedział „do widzenia”. Nikt, wychodząc z więzienia, nie wypowiada takich słów. Przez ostatnie dziesięć lat często, ba, nawet bardzo często myślał o tym dniu. Teraz niespodziewanie uświadomił sobie, że jego myśli sięgały jedynie chwili przestąpienia bramy prowadzącej na wolność – wolność, która nagle wydała mu się niebezpieczna. Nie miał żadnych planów na życie. Już nie. I wbrew powtarzanym jak mantra zaklęciom pracowników socjalnych, od dawna wiedział, że świat na niego nie czeka. I że powinien przygotować się raczej na niechęć, odrzucenie i przyszłość bynajmniej nieusłaną różami. Mógł zapomnieć o karierze lekarza, o której marzył jako świeżo upieczony maturzysta, z samymi piątkami z egzaminów. Być może przyda mu się fach ślusarza, którego wyuczył się w więzieniu. Tak czy inaczej, właśnie nadszedł czas, by zmierzyć się z życiem.
Za jego plecami zasunęła się z metalicznym zgrzytem szara stalowa brama zakładu karnego JVA Rockenberg. Wtedy ją dostrzegł. Stała po drugiej stronie ulicy. Zaskoczyła go, choć przez ostatnie dziesięć lat była jedyną osobą ze starej paczki, która przysyłała mu listy. Tak naprawdę spodziewał się ojca. Opierała się o błotnik srebrnego samochodu terenowego i, paląc nerwowo papierosa, rozmawiała przez komórkę. Nie ruszył się z miejsca. Kiedy go poznała, wyprostowała się, schowała telefon do kieszeni płaszcza i cisnęła niedopałek na ziemię. Zawahał się, ale po chwili przeszedł na drugą stronę i stanął przed nią, ściskając w lewej dłoni niewielką walizkę, mieszczącą jego cały dobytek.
– Witaj, Tobi – powiedziała i zaśmiała się nerwowo.
Dziesięć lat to bardzo dużo; dokładnie tyle czasu się nie widzieli. Nie chciał, żeby go odwiedzała.
– Cześć, Nadja – odparł.
Dziwnie się poczuł, używając jej nowego imienia. Na żywo wyglądała jeszcze lepiej niż w telewizji. Młodziej. Stali naprzeciwko siebie i mierzyli się niepewnym wzrokiem. Podmuch chłodnego wiatru przeganiał jesienne liście po ulicznym bruku. Słońce skryło się za grubymi, szarymi chmurami. Zrobiło się zimno.
– Wspaniale, że już wyszedłeś. – Objęła go w pasie i pocałowała w policzek. – Ogromnie się cieszę. Serio.
– Ja też. – W chwili kiedy wypowiedział te słowa, zaczął się zastanawiać, czy tak jest naprawdę. Radość to przecież coś innego niż poczucie wyobcowania i niepewności...
Puściła go, bo nawet nie drgnął, by odpowiedzieć takim samym gestem. Niegdyś była jego najlepszą przyjaciółką; jej obecność traktował jako coś tak oczywistego, jak to, że po nocy nastaje dzień. Córka sąsiadów. Siostra, której nigdy nie miał. Bardzo się zmieniła i nie chodziło tylko o imię. Z chłopięcej Nathalie-podlotka, która wstydziła się piegów, szpary między zębami i piersi, stała się Nadją von Bredow, sławną aktorką. Urzeczywistniła swój sen: opuściła wioskę, z której oboje pochodzili, i wspięła się na sam szczyt drabiny społecznej, gdzie czekała ją sława i powszechne uznanie. On za to nie zdołał postawić stopy nawet na pierwszym stopniu. Od dziś był tylko byłym więźniem, który co prawda spłacił swój dług wobec społeczeństwa, lecz mimo to świat nie czekał na niego z otwartymi ramionami.
– Twój ojciec nie dostał na dziś wolnego – wyjaśniła, odsuwając się kawałek. Unikała przy tym patrzenia mu w oczy, jakby zaraziła się jego niepewnością. – Dlatego ja przyjechałam.
– Dzięki, to bardzo miło z twojej strony. – Tobias postawił walizkę na tylnej kanapie jej wozu i usiadł w fotelu pasażera.
Jasna skórzana tapicerka była idealnie gładka, a wnętrze samochodu pachniało nowością.
– No, no – mruknął z uznaniem, spoglądając na deskę rozdzielczą. Przypominała mu kokpit samolotu. – Niezła bryka.
Nadja uśmiechnęła się, zapięła pasy i, nie wkładając nawet kluczyka do stacyjki, nacisnęła guzik. Silnik natychmiast zaskoczył, wydając przyjemny basowy pomruk. Z wprawą wyjechała potężną maszyną z miejsca parkingowego. Tobias przesunął wzrokiem po koronach kasztanowców rosnących wzdłuż więziennego muru. Przez ostatnie dziesięć lat ich widok stanowił jego jedyny kontakt ze światem zewnętrznym. Wraz z kolejnymi porami roku drzewa były realną oznaką rzeczywistości, podczas gdy resztę świata za więziennymi murami spowijała szara mgła. A teraz on, skazany za podwójne zabójstwo, odsiedział karę i musiał wyjść na zewnątrz. Musiał zanurzyć się w tej szarej mgle. Czy tego chciał, czy nie.
– Dokąd mam cię zawieźć? Pojedziemy do mnie? – zapytała Nadja, skręcając na wjazd na autostradę. Ostatnio w listach wielokrotnie go namawiała, by na początku zamieszkał u niej – pisała, że jej mieszkanie we Frankfurcie jest dostatecznie duże. Myśl, by nie wracać do Altenhain i uciec przed przeszłością, była kusząca. Mimo wszystko podziękował.
– Może potem – odparł. – Najpierw chciałbym do domu.
KOMISARZ PIA KIRCHHOFF z policji kryminalnej stała w strugach deszczu na terenie dawnego lotniska wojskowego niedaleko Eschborn. Blond włosy miała związane w dwa krótkie kucyki, na głowie bejsbolówkę, a ręce ukryte w kieszeniach ortalionowej kurtki. Beznamiętnie przyglądała się technikom, jak siłują się z plandeką, starając się zabezpieczyć wykop. W czasie wyburzania walącego się hangaru operator koparki znalazł w pustym podziemnym zbiorniku ludzkie kości i czaszkę, a potem, rozwścieczając tym swojego szefa, powiadomił policję. Roboty budowlane wstrzymano przeszło dwie godziny temu, a ona musiała teraz wysłuchiwać nieprzyjemnych tyrad wściekłego brygadzisty, którego międzynarodowa ekipa niemal rozpłynęła się w powietrzu na widok policji. Mężczyzna zapalił trzeciego papierosa w ciągu ostatnich piętnastu minut i skrył głowę w ramionach, jakby chciał w ten sposób uchronić się przed kapiącym za kołnierz deszczem. Przez cały czas mełł pod nosem przekleństwa.
– Czekamy teraz na lekarza medycyny sądowej. Zaraz powinien się pojawić. – Pii nie obchodziło ani to, że przy rozbiórce pracowali robotnicy zatrudnieni na czarno, ani opóźnienia w harmonogramie. – Możecie przecież zająć się innym hangarem, prawda? Mało ich tutaj?
– Łatwo pani mówić – poskarżył się mężczyzna i wskazał na unieruchomioną koparkę i ciężarówkę. – Przez tych kilka kostek mamy paskudne opóźnienie. To będzie kosztowało majątek!
Pia wzruszyła ramionami i odwróciła się, bo dostrzegła samochód podskakujący na popękanym betonie pasa startowego. Chwasty skolonizowały każdą szczelinę niegdyś gładkiej powierzchni, zmieniając ją w prawdziwy tor do jazdy terenowej. Od czasu, kiedy lotnisko przestało funkcjonować, natura zawzięcie udowadniała, że pokona każdą przeszkodę postawioną jej przez człowieka. Pia zostawiła złorzeczącego robotnika i ruszyła w kierunku mercedesa, który zatrzymał się przy radiowozach.
– Nie spieszyło ci się – niezbyt przyjaznym tonem przywitała byłego męża. – Będziesz miał mnie na sumieniu, jeśli złapię grypę.
Doktor Henning Kirchhoff, zastępca szefa Instytutu Medycyny Sądowej we Frankfurcie, nie dał się sprowokować. Z całkowitym spokojem włożył obowiązkowy jednorazowy kombinezon, zamienił błyszczące lakierki z czarnej skóry na kalosze, a głowę ukrył pod kapturem.
– Miałem wykład – wyjaśnił. – A potem utknąłem w korku przy targach. Przykro mi. Co my tu mamy?
– Szkielet w jednym z podziemnych zbiorników. Firma rozbiórkowa zgłosiła sprawę dwie godziny temu.
– Czy ktoś go ruszał?
– Nie sądzę. Z tego, co wiem, usunęli część murów i ziemię dookoła, a potem odcięli górną część zbiornika, bo był zbyt duży, żeby wywieźć go w całości.
– Świetnie. – Kirchhoff kiwnął głową, przywitał się z technikami, podniósł plandekę i zaczął schodzić na dno wykopu, gdzie leżała pozostała część skorupy z kośćmi. Bez dwóch zdań, Henning Kirchhoff był najwłaściwszym człowiekiem do tego zadania, bo był jednym z niewielu policyjnych antropologów, a badanie ludzkich kości należało do jego specjalności. Wiatr był tak silny, że deszcz zacinał niemal poziomo. Pia trzęsła się z zimna. Ciężkie krople spadały z daszka jej czapki na nos, nogi miała tak zmarznięte, że nie mogła poruszać palcami, i zazdrościła nielicznym pozostałym robotnikom z ekipy rozbiórkowej, którzy schowali się w hangarze. Mieli tam przeczekać przymusową przerwę, popijając gorącą kawę z termosów. Henning jak zawsze sumiennie zabrał się do pracy – ilekroć miał przed sobą ludzkie szczątki, tracił kontakt z otoczeniem i poczucie czasu. Wszedł do zbiornika, przyklęknął na dnie i nachylił się nad szkieletem. Uważnie analizował każdą kość z osobna. Pia wetknęła głowę pod plandekę i chwyciła szczebel drabiny, by nie zsunąć się na dół.
– Kompletny szkielet! – krzyknął Henning, nie podnosząc głowy. – Kobiecy.
– Młoda czy stara? I od jak dawna tu leży?
– Za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć. Na pierwszy rzut oka przynajmniej kilka lat, bo brak śladów tkanek miękkich – odpowiedział, po czym wstał i wspiął się na powierzchnię.
Na dno wykopu zaraz zeszli technicy i zabrali się za zabezpieczanie szczątków, żeby przy transporcie nie zmienić ich ułożenia. Dopiero kiedy znaleziony materiał trafi do laboratorium, rozpoczną się szczegółowe analizy. W czasie robót ziemnych dość często znajdowano ludzkie kości, a ustalenie, jak długo tam leżały, było ważne ze względu na trzydziestoletni okres, po którym przedawniały się przestępstwa przeciwko życiu i zdrowiu – zatem również morderstwa. Dopiero kiedy ustalono, ile lat miał denat – lub denatka – w chwili zgonu i jak długo szkielet znajdował się w ziemi, można było zacząć przeszukiwać kartoteki zaginionych. Na starym lotnisku wojskowym ostatnie samoloty lądowały w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku i zapewne wtedy też po raz ostatni zbiorniki zostały napełnione paliwem. Szkielet mógł więc należeć do amerykańskiej żołnierki z bazy wojskowej USA, która funkcjonowała w pobliżu do listopada 1991, albo do mieszkanki dawnego obozu dla uchodźców zajmującego teren za wysokim płotem z drutem kolczastym.
– Wyskoczysz gdzieś na kawę? – Henning zdjął okulary, starł z nich krople deszczu i zdjął przemoknięty kombinezon. Pia popatrzyła na byłego męża zaskoczona. Prywatne wyjścia w czasie pracy nie były w jego przypadku czymś zwyczajnym.
– Coś się stało? – zapytała oschle.
Wykrzywił usta, po czym głęboko westchnął.
– Siedzę po uszy w gównie – przyznał się. – Potrzebuję twojej rady.