Śnieżka musi umrzeć - Nele Neuhaus - ebook + audiobook + książka

Śnieżka musi umrzeć ebook

Nele Neuhaus

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Po dziesięciu latach wychodzi na wolność Tobias Sartorius, morderca dwóch nastolatek. Nie pamięta wydarzeń feralnego wieczoru, chociaż wszystkie poszlaki wskazywały na niego. Wraca do rodzinnej wsi, gdzie czekają na niego tylko podupadły na zdrowiu ojciec, zrujnowany dom rodzinny i wściekli mieszkańcy, żądni krwi tego, który zamordował ich dzieci. Jednak nie wszyscy są mu wrodzy. Rękę wyciąga do niego garstka znajomych sprzed lat, a także zbuntowana nastolatka Amelie, która wierzy w jego niewinność.

Tymczasem w podziemnym zbiorniku na starym lotnisku wojskowym robotnicy wykopują ludzkie kości. Niedługo potem ktoś spycha kobietę z kładki dla pieszych. Nadkomisarz Oliver von Bodenstein i komisarz Pia Kirchhoff rozpoczynają śledztwa w obu tych sprawach. Trop prowadzi ich do Altenhain i do Tobiasa. Czy były więzień nadal jest niebezpieczny? Czy to raczej jemu grozi niebezpieczeństwo?

W małej, niegdyś sielskiej społeczności, zawiązują się ciche porozumienia i podskórne układy. W powietrzu czuć zgniły zapach mrocznej tajemnicy. Mieszkańców wiąże zmowa milczenia, a każdy z nich wydaje się mieć coś na sumieniu. Miejscowy bogacz, wioskowy głupek, antypatyczna sklepowa, dawni koledzy...

Śnieżka musi umrzeć Nele Neuhaus to trzymający w napięciu, fenomenalny kryminał, pełen nagłych zwrotów akcji. To układ równań z wieloma niewiadomymi, diabelnie trudny do rozwikłania. Czytelnik nie jeden raz może mieć pewność, że zna rozwiązanie zagadki, ale ostatecznie wartka fabuła zawsze zwiedzie go na manowce. Książkę czyta się jednym tchem, akcja trzyma w napięciu do samego, bardzo zaskakującego finału. Wszystko to sprawia, że lektura Śnieżki zadowoli każdego smakosza kryminałów, ale też, po prostu, każdego amatora dobrej książki.

Śnieżka musi umrzeć to pierwszy z kryminałów w serii beletrystycznej Gorzka Czekolada.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 667

Oceny
4,6 (36 ocen)
23
10
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grazkak2206

Dobrze spędzony czas

Świetnie napisana seria. Trzymająca w napięciu. Interesujące intrygi. Żal że tylko cztery w formie audiobooka. Nieco przeszkadza nadinterpretacja tekstu w wykonaniu Pani Mai. Zdecydowanie wolę kiedy lektor nie przeszkadza w odbiorze lektury.
20
EdytaDD

Nie oderwiesz się od lektury

Kryminał inny, ale ciekawy i wciągający.
10
IzabelHerb

Nie oderwiesz się od lektury

świetna porywająca powieść
00
Blanka87

Dobrze spędzony czas

całkiem niezła
00
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Biała jak śnieg, ru­mia­na jak krew, czar­na jak heban .." Po dziesięciu latach odsiadki do rodzinnego domu w Altenhain powraca Tobias Sartorius. Jego pojawienie się jest szeroko komentowane wśród lokalnej społeczności i wzbudza wiele negatywnych emocji. Wszyscy pamiętają tragiczną noc sprzed dekady, kiedy zaginęły dwie nastolatki. Ich ciała nie zostały odnalezione do dziś, jednak wszystkie poszlaki jednoznacznie wskazywały na Tobiasa. Tymczasem na starym lotnisku wojskowym w podziemnym zbiorniku robotnicy wykopują ludzkie kości. Prowadząca śledztwo komisarz Pia Kirchhoff szybko odkrywa powiązania między obiema sprawami. To historia utkana ze skrywanych tajemnic, wieloletniego cierpienia i zawiłych relacji międzyludzkich. Tutaj nic nie jest oczywiste, a liczne wątki i powiązania tylko podsycały moje zainteresowanie. Niewątpliwie największą zaletą jest mroczny, wręcz klaustrofobiczny klimat, w którym poruszałam się po omacku, wypatrując kolejnych wskazówek. Dodatkowo wrażenie to po...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: SCHNE­EWIT­T­CHEN MUSS STER­BEN
Co­py­ri­ght © Ul­l­stein Bu­chver­lage GmbH, Ber­lin Pu­bli­shed in 2010 by List Ta­schen­buch Ver­lag Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o, 2013
Prze­ło­żyli: ANNA I MI­ŁOSZ URBA­NO­WIE
Pro­jekt okładki: Ra­do­sław Stęp­niak
Zdję­cia na okładce: Shut­ter­stock / Roc­kRoc­kRocki; Juta; ko­smo­fish
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki — z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych — moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Wy­da­nie II elek­tro­niczne
ISBN 978-83-7278-804-7
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50 e-mail: wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.plwww.me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Si­mone

PRO­LOG

Strome stop­nie były wą­skie i po­kryte rdzą. Po omacku zna­lazł włącz­nik i se­kundę póź­niej dwu­dzie­sto­pię­cio­wa­towa ża­rówka wy­do­była z mroku nie­wiel­kie po­miesz­cze­nie. Cięż­kie sta­lowe drzwi otwo­rzyły się bez­gło­śnie. Re­gu­lar­nie sma­ro­wał za­wiasy, żeby nie obu­dziło jej skrzy­pie­nie, kiedy przy­cho­dził w od­wie­dziny. W noz­drza ude­rzyło go cie­płe po­wie­trze wy­mie­szane ze słod­kawą wo­nią prze­kwi­tłych kwia­tów. Sta­ran­nie za­mknął za sobą drzwi, włą­czył świa­tło i znie­ru­cho­miał. Duże po­miesz­cze­nie, dłu­gie na dzie­sięć me­trów i sze­ro­kie na pięć, było skrom­nie ume­blo­wane, lecz on do­brze się tu czuł. Pod­szedł do wieży i na­ci­snął PLAY. Z gło­śni­ków po­pły­nął za­chryp­nięty głos Bry­ana Adamsa. Nie prze­pa­dał za mu­zyką, lecz ona uwiel­biała śpiew tego Ka­na­dyj­czyka. Sta­rał się, by ni­czego jej nie bra­ko­wało. Skoro mu­siała po­zo­sta­wać w ukry­ciu, po­winna mieć wszystko, co lubi. Mil­czała jak zwy­kle, ni­gdy z nim nie roz­ma­wiała i nie od­po­wia­dała na py­ta­nia, lecz jemu to nie prze­szka­dzało. Od­sta­wił pa­ra­wan od­dzie­la­jący część po­miesz­cze­nia. Le­żała na wą­skim łóżku, nie­ru­choma i piękna, z dłońmi zło­żo­nymi na brzu­chu, a dłu­gie włosy ota­czały jej głowę ni­czym czarny we­lon. Na pod­ło­dze obok stały buty, a na sto­liku noc­nym bu­kiet zwię­dłych li­lii w szkla­nym wa­zo­nie.

– Wi­taj, Śnieżko – po­wie­dział ci­cho.

Pot wy­stą­pił mu na czoło. Trudno było wy­trzy­mać wy­soką tem­pe­ra­turę, ale ona lu­biła go­rąco. Szybko mar­zła. Spoj­rzał na zdję­cia, które po­wie­sił obok łóżka. Miał za­miar za­py­tać, czy po­zwoli mu przy­nieść ko­lejne. Bał się, by jej nie ura­zić; zde­cy­do­wał, że po­czeka na lep­szy mo­ment. Ostroż­nie przy­siadł na koł­drze. Ma­te­rac ugiął się pod jego cię­ża­rem i miał wra­że­nie, że się po­ru­szyła. Ale nie. Na­wet nie drgnęła. Wy­cią­gnął dłoń i do­tknął jej po­liczka. Przez lata twarz dziew­czyny stra­ciła ko­lor i przy­brała żół­tawy od­cień, a skóra stała się kru­cha ni­czym per­ga­min. Jak za­wsze miała opusz­czone po­wieki i choć jej po­liczki nie były już ró­żowe i miękke, usta po­zo­stały piękne jak daw­niej – jak wtedy, kiedy jesz­cze z nim roz­ma­wiała i uśmie­chała się do niego. Przez dłuż­szą chwilę sie­dział i pa­trzył. Ni­gdy bar­dziej nie pra­gnął, by ją chro­nić.

– Mu­szę już iść – ode­zwał się w końcu z ża­lem. – Mam dużo pracy.

Wstał, wy­jął bu­kiet z wa­zonu i upew­nił się, że bu­telka coli jest pełna.

– Daj mi znać, je­śli bę­dziesz cze­goś po­trze­bo­wała, do­brze?

Cza­sem bra­ko­wało mu jej śmie­chu. Ro­bił się wtedy smutny. Oczy­wi­ście wie­dział, że jest mar­twa, lecz ła­twiej było mu uda­wać, że wciąż żyje. Nie stra­cił na­dziei, że jesz­cze kie­dyś się do niego uśmiech­nie.

CZWAR­TEK 6 LI­STO­PADA 2008

Nie po­wie­dział „do wi­dze­nia”. Nikt, wy­cho­dząc z wię­zie­nia, nie wy­po­wiada ta­kich słów. Przez ostat­nie dzie­sięć lat czę­sto, ba, na­wet bar­dzo czę­sto my­ślał o tym dniu. Te­raz nie­spo­dzie­wa­nie uświa­do­mił so­bie, że jego my­śli się­gały je­dy­nie chwili prze­stą­pie­nia bramy pro­wa­dzą­cej na wol­ność – wol­ność, która na­gle wy­dała mu się nie­bez­pieczna. Nie miał żad­nych pla­nów na ży­cie. Już nie. I wbrew po­wta­rza­nym jak man­tra za­klę­ciom pra­cow­ni­ków so­cjal­nych, od dawna wie­dział, że świat na niego nie czeka. I że po­wi­nien przy­go­to­wać się ra­czej na nie­chęć, od­rzu­ce­nie i przy­szłość by­naj­mniej nie­usłaną ró­żami. Mógł za­po­mnieć o ka­rie­rze le­ka­rza, o któ­rej ma­rzył jako świeżo upie­czony ma­tu­rzy­sta, z sa­mymi piąt­kami z eg­za­mi­nów. Być może przyda mu się fach ślu­sa­rza, któ­rego wy­uczył się w wię­zie­niu. Tak czy ina­czej, wła­śnie nad­szedł czas, by zmie­rzyć się z ży­ciem.

Za jego ple­cami za­su­nęła się z me­ta­licz­nym zgrzy­tem szara sta­lowa brama za­kładu kar­nego JVA Roc­ken­berg. Wtedy ją do­strzegł. Stała po dru­giej stro­nie ulicy. Za­sko­czyła go, choć przez ostat­nie dzie­sięć lat była je­dyną osobą ze sta­rej paczki, która przy­sy­łała mu li­sty. Tak na­prawdę spo­dzie­wał się ojca. Opie­rała się o błot­nik srebr­nego sa­mo­chodu te­re­no­wego i, pa­ląc ner­wowo pa­pie­rosa, roz­ma­wiała przez ko­mórkę. Nie ru­szył się z miej­sca. Kiedy go po­znała, wy­pro­sto­wała się, scho­wała te­le­fon do kie­szeni płasz­cza i ci­snęła nie­do­pa­łek na zie­mię. Za­wa­hał się, ale po chwili prze­szedł na drugą stronę i sta­nął przed nią, ści­ska­jąc w le­wej dłoni nie­wielką wa­lizkę, miesz­czącą jego cały do­by­tek.

– Wi­taj, Tobi – po­wie­działa i za­śmiała się ner­wowo.

Dzie­sięć lat to bar­dzo dużo; do­kład­nie tyle czasu się nie wi­dzieli. Nie chciał, żeby go od­wie­dzała.

– Cześć, Nadja – od­parł.

Dziw­nie się po­czuł, uży­wa­jąc jej no­wego imie­nia. Na żywo wy­glą­dała jesz­cze le­piej niż w te­le­wi­zji. Mło­dziej. Stali na­prze­ciwko sie­bie i mie­rzyli się nie­pew­nym wzro­kiem. Po­dmuch chłod­nego wia­tru prze­ga­niał je­sienne li­ście po ulicz­nym bruku. Słońce skryło się za gru­bymi, sza­rymi chmu­rami. Zro­biło się zimno.

– Wspa­niale, że już wy­sze­dłeś. – Ob­jęła go w pa­sie i po­ca­ło­wała w po­li­czek. – Ogrom­nie się cie­szę. Se­rio.

– Ja też. – W chwili kiedy wy­po­wie­dział te słowa, za­czął się za­sta­na­wiać, czy tak jest na­prawdę. Ra­dość to prze­cież coś in­nego niż po­czu­cie wy­ob­co­wa­nia i nie­pew­no­ści...

Pu­ściła go, bo na­wet nie drgnął, by od­po­wie­dzieć ta­kim sa­mym ge­stem. Nie­gdyś była jego naj­lep­szą przy­ja­ciółką; jej obec­ność trak­to­wał jako coś tak oczy­wi­stego, jak to, że po nocy na­staje dzień. Córka są­sia­dów. Sio­stra, któ­rej ni­gdy nie miał. Bar­dzo się zmie­niła i nie cho­dziło tylko o imię. Z chło­pię­cej Na­tha­lie-pod­lotka, która wsty­dziła się pie­gów, szpary mię­dzy zę­bami i piersi, stała się Nadją von Bre­dow, sławną ak­torką. Urze­czy­wist­niła swój sen: opu­ściła wio­skę, z któ­rej oboje po­cho­dzili, i wspięła się na sam szczyt dra­biny spo­łecz­nej, gdzie cze­kała ją sława i po­wszechne uzna­nie. On za to nie zdo­łał po­sta­wić stopy na­wet na pierw­szym stop­niu. Od dziś był tylko by­łym więź­niem, który co prawda spła­cił swój dług wo­bec spo­łe­czeń­stwa, lecz mimo to świat nie cze­kał na niego z otwar­tymi ra­mio­nami.

– Twój oj­ciec nie do­stał na dziś wol­nego – wy­ja­śniła, od­su­wa­jąc się ka­wa­łek. Uni­kała przy tym pa­trze­nia mu w oczy, jakby za­ra­ziła się jego nie­pew­no­ścią. – Dla­tego ja przy­je­cha­łam.

– Dzięki, to bar­dzo miło z two­jej strony. – To­bias po­sta­wił wa­lizkę na tyl­nej ka­na­pie jej wozu i usiadł w fo­telu pa­sa­żera.

Ja­sna skó­rzana ta­pi­cerka była ide­al­nie gładka, a wnę­trze sa­mo­chodu pach­niało no­wo­ścią.

– No, no – mruk­nął z uzna­niem, spo­glą­da­jąc na de­skę roz­dziel­czą. Przy­po­mi­nała mu kok­pit sa­mo­lotu. – Nie­zła bryka.

Nadja uśmiech­nęła się, za­pięła pasy i, nie wkła­da­jąc na­wet klu­czyka do sta­cyjki, na­ci­snęła gu­zik. Sil­nik na­tych­miast za­sko­czył, wy­da­jąc przy­jemny ba­sowy po­mruk. Z wprawą wy­je­chała po­tężną ma­szyną z miej­sca par­kin­go­wego. To­bias prze­su­nął wzro­kiem po ko­ro­nach kasz­ta­now­ców ro­sną­cych wzdłuż wię­zien­nego muru. Przez ostat­nie dzie­sięć lat ich wi­dok sta­no­wił jego je­dyny kon­takt ze świa­tem ze­wnętrz­nym. Wraz z ko­lej­nymi po­rami roku drzewa były re­alną oznaką rze­czy­wi­sto­ści, pod­czas gdy resztę świata za wię­zien­nymi mu­rami spo­wi­jała szara mgła. A te­raz on, ska­zany za po­dwójne za­bój­stwo, od­sie­dział karę i mu­siał wyjść na ze­wnątrz. Mu­siał za­nu­rzyć się w tej sza­rej mgle. Czy tego chciał, czy nie.

– Do­kąd mam cię za­wieźć? Po­je­dziemy do mnie? – za­py­tała Nadja, skrę­ca­jąc na wjazd na au­to­stradę. Ostat­nio w li­stach wie­lo­krot­nie go na­ma­wiała, by na po­czątku za­miesz­kał u niej – pi­sała, że jej miesz­ka­nie we Frank­fur­cie jest do­sta­tecz­nie duże. Myśl, by nie wra­cać do Al­ten­hain i uciec przed prze­szło­ścią, była ku­sząca. Mimo wszystko po­dzię­ko­wał.

– Może po­tem – od­parł. – Naj­pierw chciał­bym do domu.

*

KOMI­SARZ PIA KIR­CH­HOFF z po­li­cji kry­mi­nal­nej stała w stru­gach desz­czu na te­re­nie daw­nego lot­ni­ska woj­sko­wego nie­da­leko Esch­born. Blond włosy miała zwią­zane w dwa krót­kie ku­cyki, na gło­wie bejs­bo­lówkę, a ręce ukryte w kie­sze­niach or­ta­lio­no­wej kurtki. Bez­na­mięt­nie przy­glą­dała się tech­ni­kom, jak si­łują się z plan­deką, sta­ra­jąc się za­bez­pie­czyć wy­kop. W cza­sie wy­bu­rza­nia wa­lą­cego się han­garu ope­ra­tor ko­parki zna­lazł w pu­stym pod­ziem­nym zbior­niku ludz­kie ko­ści i czaszkę, a po­tem, roz­wście­cza­jąc tym swo­jego szefa, po­wia­do­mił po­li­cję. Ro­boty bu­dow­lane wstrzy­mano prze­szło dwie go­dziny temu, a ona mu­siała te­raz wy­słu­chi­wać nie­przy­jem­nych ty­rad wście­kłego bry­ga­dzi­sty, któ­rego mię­dzy­na­ro­dowa ekipa nie­mal roz­pły­nęła się w po­wie­trzu na wi­dok po­li­cji. Męż­czy­zna za­pa­lił trze­ciego pa­pie­rosa w ciągu ostat­nich pięt­na­stu mi­nut i skrył głowę w ra­mio­nach, jakby chciał w ten spo­sób uchro­nić się przed ka­pią­cym za koł­nierz desz­czem. Przez cały czas mełł pod no­sem prze­kleń­stwa.

– Cze­kamy te­raz na le­ka­rza me­dy­cyny są­do­wej. Za­raz po­wi­nien się po­ja­wić. – Pii nie ob­cho­dziło ani to, że przy roz­biórce pra­co­wali ro­bot­nicy za­trud­nieni na czarno, ani opóź­nie­nia w har­mo­no­gra­mie. – Mo­że­cie prze­cież za­jąć się in­nym han­ga­rem, prawda? Mało ich tu­taj?

– Ła­two pani mó­wić – po­skar­żył się męż­czy­zna i wska­zał na unie­ru­cho­mioną ko­parkę i cię­ża­rówkę. – Przez tych kilka ko­stek mamy pa­skudne opóź­nie­nie. To bę­dzie kosz­to­wało ma­ją­tek!

Pia wzru­szyła ra­mio­nami i od­wró­ciła się, bo do­strze­gła sa­mo­chód pod­ska­ku­jący na po­pę­ka­nym be­to­nie pasa star­to­wego. Chwa­sty sko­lo­ni­zo­wały każdą szcze­linę nie­gdyś gład­kiej po­wierzchni, zmie­nia­jąc ją w praw­dziwy tor do jazdy te­re­no­wej. Od czasu, kiedy lot­ni­sko prze­stało funk­cjo­no­wać, na­tura za­wzię­cie udo­wad­niała, że po­kona każdą prze­szkodę po­sta­wioną jej przez czło­wieka. Pia zo­sta­wiła zło­rze­czą­cego ro­bot­nika i ru­szyła w kie­runku mer­ce­desa, który za­trzy­mał się przy ra­dio­wo­zach.

– Nie spie­szyło ci się – nie­zbyt przy­ja­znym to­nem przy­wi­tała by­łego męża. – Bę­dziesz miał mnie na su­mie­niu, je­śli zła­pię grypę.

Dok­tor Hen­ning Kirch­hoff, za­stępca szefa In­sty­tutu Me­dy­cyny Są­do­wej we Frank­fur­cie, nie dał się spro­wo­ko­wać. Z cał­ko­wi­tym spo­ko­jem wło­żył obo­wiąz­kowy jed­no­ra­zowy kom­bi­ne­zon, za­mie­nił błysz­czące la­kierki z czar­nej skóry na ka­lo­sze, a głowę ukrył pod kap­tu­rem.

– Mia­łem wy­kład – wy­ja­śnił. – A po­tem utkną­łem w korku przy tar­gach. Przy­kro mi. Co my tu mamy?

– Szkie­let w jed­nym z pod­ziem­nych zbior­ni­ków. Firma roz­biór­kowa zgło­siła sprawę dwie go­dziny temu.

– Czy ktoś go ru­szał?

– Nie są­dzę. Z tego, co wiem, usu­nęli część mu­rów i zie­mię do­okoła, a po­tem od­cięli górną część zbior­nika, bo był zbyt duży, żeby wy­wieźć go w ca­ło­ści.

– Świet­nie. – Kirch­hoff kiw­nął głową, przy­wi­tał się z tech­ni­kami, pod­niósł plan­dekę i za­czął scho­dzić na dno wy­kopu, gdzie le­żała po­zo­stała część sko­rupy z ko­śćmi. Bez dwóch zdań, Hen­ning Kirch­hoff był naj­wła­ściw­szym czło­wie­kiem do tego za­da­nia, bo był jed­nym z nie­wielu po­li­cyj­nych an­tro­po­lo­gów, a ba­da­nie ludz­kich ko­ści na­le­żało do jego spe­cjal­no­ści. Wiatr był tak silny, że deszcz za­ci­nał nie­mal po­ziomo. Pia trzę­sła się z zimna. Cięż­kie kro­ple spa­dały z daszka jej czapki na nos, nogi miała tak zmar­z­nięte, że nie mo­gła po­ru­szać pal­cami, i za­zdro­ściła nie­licz­nym po­zo­sta­łym ro­bot­ni­kom z ekipy roz­biór­ko­wej, któ­rzy scho­wali się w han­ga­rze. Mieli tam prze­cze­kać przy­mu­sową prze­rwę, po­pi­ja­jąc go­rącą kawę z ter­mo­sów. Hen­ning jak za­wsze su­mien­nie za­brał się do pracy – ile­kroć miał przed sobą ludz­kie szczątki, tra­cił kon­takt z oto­cze­niem i po­czu­cie czasu. Wszedł do zbior­nika, przy­klęk­nął na dnie i na­chy­lił się nad szkie­le­tem. Uważ­nie ana­li­zo­wał każdą kość z osobna. Pia we­tknęła głowę pod plan­dekę i chwy­ciła szcze­bel dra­biny, by nie zsu­nąć się na dół.

– Kom­pletny szkie­let! – krzyk­nął Hen­ning, nie pod­no­sząc głowy. – Ko­biecy.

– Młoda czy stara? I od jak dawna tu leży?

– Za wcze­śnie, żeby co­kol­wiek po­wie­dzieć. Na pierw­szy rzut oka przy­naj­mniej kilka lat, bo brak śla­dów tka­nek mięk­kich – od­po­wie­dział, po czym wstał i wspiął się na po­wierzch­nię.

Na dno wy­kopu za­raz ze­szli tech­nicy i za­brali się za za­bez­pie­cza­nie szcząt­ków, żeby przy trans­por­cie nie zmie­nić ich uło­że­nia. Do­piero kiedy zna­le­ziony ma­te­riał trafi do la­bo­ra­to­rium, roz­poczną się szcze­gó­łowe ana­lizy. W cza­sie ro­bót ziem­nych dość czę­sto znaj­do­wano ludz­kie ko­ści, a usta­le­nie, jak długo tam le­żały, było ważne ze względu na trzy­dzie­sto­letni okres, po któ­rym przedaw­niały się prze­stęp­stwa prze­ciwko ży­ciu i zdro­wiu – za­tem rów­nież mor­der­stwa. Do­piero kiedy usta­lono, ile lat miał de­nat – lub de­natka – w chwili zgonu i jak długo szkie­let znaj­do­wał się w ziemi, można było za­cząć prze­szu­ki­wać kar­to­teki za­gi­nio­nych. Na sta­rym lot­ni­sku woj­sko­wym ostat­nie sa­mo­loty lą­do­wały w la­tach pięć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku i za­pewne wtedy też po raz ostatni zbior­niki zo­stały na­peł­nione pa­li­wem. Szkie­let mógł więc na­le­żeć do ame­ry­kań­skiej żoł­nierki z bazy woj­sko­wej USA, która funk­cjo­no­wała w po­bliżu do li­sto­pada 1991, albo do miesz­kanki daw­nego obozu dla uchodź­ców zaj­mu­ją­cego te­ren za wy­so­kim pło­tem z dru­tem kol­cza­stym.

– Wy­sko­czysz gdzieś na kawę? – Hen­ning zdjął oku­lary, starł z nich kro­ple desz­czu i zdjął prze­mok­nięty kom­bi­ne­zon. Pia po­pa­trzyła na by­łego męża za­sko­czona. Pry­watne wyj­ścia w cza­sie pracy nie były w jego przy­padku czymś zwy­czaj­nym.

– Coś się stało? – za­py­tała oschle.

Wy­krzy­wił usta, po czym głę­boko wes­tchnął.

– Sie­dzę po uszy w gów­nie – przy­znał się. – Po­trze­buję two­jej rady.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki