Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po dziesięciu latach wychodzi na wolność Tobias Sartorius, morderca dwóch nastolatek. Nie pamięta wydarzeń feralnego wieczoru, chociaż wszystkie poszlaki wskazywały na niego. Wraca do rodzinnej wsi, gdzie czekają na niego tylko podupadły na zdrowiu ojciec, zrujnowany dom rodzinny i wściekli mieszkańcy, żądni krwi tego, który zamordował ich dzieci. Jednak nie wszyscy są mu wrodzy. Rękę wyciąga do niego garstka znajomych sprzed lat, a także zbuntowana nastolatka Amelie, która wierzy w jego niewinność.
Tymczasem w podziemnym zbiorniku na starym lotnisku wojskowym robotnicy wykopują ludzkie kości. Niedługo potem ktoś spycha kobietę z kładki dla pieszych. Nadkomisarz Oliver von Bodenstein i komisarz Pia Kirchhoff rozpoczynają śledztwa w obu tych sprawach. Trop prowadzi ich do Altenhain i do Tobiasa. Czy były więzień nadal jest niebezpieczny? Czy to raczej jemu grozi niebezpieczeństwo?
W małej, niegdyś sielskiej społeczności, zawiązują się ciche porozumienia i podskórne układy. W powietrzu czuć zgniły zapach mrocznej tajemnicy. Mieszkańców wiąże zmowa milczenia, a każdy z nich wydaje się mieć coś na sumieniu. Miejscowy bogacz, wioskowy głupek, antypatyczna sklepowa, dawni koledzy...
Śnieżka musi umrzeć Nele Neuhaus to trzymający w napięciu, fenomenalny kryminał, pełen nagłych zwrotów akcji. To układ równań z wieloma niewiadomymi, diabelnie trudny do rozwikłania. Czytelnik nie jeden raz może mieć pewność, że zna rozwiązanie zagadki, ale ostatecznie wartka fabuła zawsze zwiedzie go na manowce. Książkę czyta się jednym tchem, akcja trzyma w napięciu do samego, bardzo zaskakującego finału. Wszystko to sprawia, że lektura Śnieżki zadowoli każdego smakosza kryminałów, ale też, po prostu, każdego amatora dobrej książki.
Śnieżka musi umrzeć to pierwszy z kryminałów w serii beletrystycznej Gorzka Czekolada.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 667
Dla Simone
Strome stopnie były wąskie i pokryte rdzą. Po omacku znalazł włącznik i sekundę później dwudziestopięciowatowa żarówka wydobyła z mroku niewielkie pomieszczenie. Ciężkie stalowe drzwi otworzyły się bezgłośnie. Regularnie smarował zawiasy, żeby nie obudziło jej skrzypienie, kiedy przychodził w odwiedziny. W nozdrza uderzyło go ciepłe powietrze wymieszane ze słodkawą wonią przekwitłych kwiatów. Starannie zamknął za sobą drzwi, włączył światło i znieruchomiał. Duże pomieszczenie, długie na dziesięć metrów i szerokie na pięć, było skromnie umeblowane, lecz on dobrze się tu czuł. Podszedł do wieży i nacisnął PLAY. Z głośników popłynął zachrypnięty głos Bryana Adamsa. Nie przepadał za muzyką, lecz ona uwielbiała śpiew tego Kanadyjczyka. Starał się, by niczego jej nie brakowało. Skoro musiała pozostawać w ukryciu, powinna mieć wszystko, co lubi. Milczała jak zwykle, nigdy z nim nie rozmawiała i nie odpowiadała na pytania, lecz jemu to nie przeszkadzało. Odstawił parawan oddzielający część pomieszczenia. Leżała na wąskim łóżku, nieruchoma i piękna, z dłońmi złożonymi na brzuchu, a długie włosy otaczały jej głowę niczym czarny welon. Na podłodze obok stały buty, a na stoliku nocnym bukiet zwiędłych lilii w szklanym wazonie.
– Witaj, Śnieżko – powiedział cicho.
Pot wystąpił mu na czoło. Trudno było wytrzymać wysoką temperaturę, ale ona lubiła gorąco. Szybko marzła. Spojrzał na zdjęcia, które powiesił obok łóżka. Miał zamiar zapytać, czy pozwoli mu przynieść kolejne. Bał się, by jej nie urazić; zdecydował, że poczeka na lepszy moment. Ostrożnie przysiadł na kołdrze. Materac ugiął się pod jego ciężarem i miał wrażenie, że się poruszyła. Ale nie. Nawet nie drgnęła. Wyciągnął dłoń i dotknął jej policzka. Przez lata twarz dziewczyny straciła kolor i przybrała żółtawy odcień, a skóra stała się krucha niczym pergamin. Jak zawsze miała opuszczone powieki i choć jej policzki nie były już różowe i miękke, usta pozostały piękne jak dawniej – jak wtedy, kiedy jeszcze z nim rozmawiała i uśmiechała się do niego. Przez dłuższą chwilę siedział i patrzył. Nigdy bardziej nie pragnął, by ją chronić.
– Muszę już iść – odezwał się w końcu z żalem. – Mam dużo pracy.
Wstał, wyjął bukiet z wazonu i upewnił się, że butelka coli jest pełna.
– Daj mi znać, jeśli będziesz czegoś potrzebowała, dobrze?
Czasem brakowało mu jej śmiechu. Robił się wtedy smutny. Oczywiście wiedział, że jest martwa, lecz łatwiej było mu udawać, że wciąż żyje. Nie stracił nadziei, że jeszcze kiedyś się do niego uśmiechnie.
Nie powiedział „do widzenia”. Nikt, wychodząc z więzienia, nie wypowiada takich słów. Przez ostatnie dziesięć lat często, ba, nawet bardzo często myślał o tym dniu. Teraz niespodziewanie uświadomił sobie, że jego myśli sięgały jedynie chwili przestąpienia bramy prowadzącej na wolność – wolność, która nagle wydała mu się niebezpieczna. Nie miał żadnych planów na życie. Już nie. I wbrew powtarzanym jak mantra zaklęciom pracowników socjalnych, od dawna wiedział, że świat na niego nie czeka. I że powinien przygotować się raczej na niechęć, odrzucenie i przyszłość bynajmniej nieusłaną różami. Mógł zapomnieć o karierze lekarza, o której marzył jako świeżo upieczony maturzysta, z samymi piątkami z egzaminów. Być może przyda mu się fach ślusarza, którego wyuczył się w więzieniu. Tak czy inaczej, właśnie nadszedł czas, by zmierzyć się z życiem.
Za jego plecami zasunęła się z metalicznym zgrzytem szara stalowa brama zakładu karnego JVA Rockenberg. Wtedy ją dostrzegł. Stała po drugiej stronie ulicy. Zaskoczyła go, choć przez ostatnie dziesięć lat była jedyną osobą ze starej paczki, która przysyłała mu listy. Tak naprawdę spodziewał się ojca. Opierała się o błotnik srebrnego samochodu terenowego i, paląc nerwowo papierosa, rozmawiała przez komórkę. Nie ruszył się z miejsca. Kiedy go poznała, wyprostowała się, schowała telefon do kieszeni płaszcza i cisnęła niedopałek na ziemię. Zawahał się, ale po chwili przeszedł na drugą stronę i stanął przed nią, ściskając w lewej dłoni niewielką walizkę, mieszczącą jego cały dobytek.
– Witaj, Tobi – powiedziała i zaśmiała się nerwowo.
Dziesięć lat to bardzo dużo; dokładnie tyle czasu się nie widzieli. Nie chciał, żeby go odwiedzała.
– Cześć, Nadja – odparł.
Dziwnie się poczuł, używając jej nowego imienia. Na żywo wyglądała jeszcze lepiej niż w telewizji. Młodziej. Stali naprzeciwko siebie i mierzyli się niepewnym wzrokiem. Podmuch chłodnego wiatru przeganiał jesienne liście po ulicznym bruku. Słońce skryło się za grubymi, szarymi chmurami. Zrobiło się zimno.
– Wspaniale, że już wyszedłeś. – Objęła go w pasie i pocałowała w policzek. – Ogromnie się cieszę. Serio.
– Ja też. – W chwili kiedy wypowiedział te słowa, zaczął się zastanawiać, czy tak jest naprawdę. Radość to przecież coś innego niż poczucie wyobcowania i niepewności...
Puściła go, bo nawet nie drgnął, by odpowiedzieć takim samym gestem. Niegdyś była jego najlepszą przyjaciółką; jej obecność traktował jako coś tak oczywistego, jak to, że po nocy nastaje dzień. Córka sąsiadów. Siostra, której nigdy nie miał. Bardzo się zmieniła i nie chodziło tylko o imię. Z chłopięcej Nathalie-podlotka, która wstydziła się piegów, szpary między zębami i piersi, stała się Nadją von Bredow, sławną aktorką. Urzeczywistniła swój sen: opuściła wioskę, z której oboje pochodzili, i wspięła się na sam szczyt drabiny społecznej, gdzie czekała ją sława i powszechne uznanie. On za to nie zdołał postawić stopy nawet na pierwszym stopniu. Od dziś był tylko byłym więźniem, który co prawda spłacił swój dług wobec społeczeństwa, lecz mimo to świat nie czekał na niego z otwartymi ramionami.
– Twój ojciec nie dostał na dziś wolnego – wyjaśniła, odsuwając się kawałek. Unikała przy tym patrzenia mu w oczy, jakby zaraziła się jego niepewnością. – Dlatego ja przyjechałam.
– Dzięki, to bardzo miło z twojej strony. – Tobias postawił walizkę na tylnej kanapie jej wozu i usiadł w fotelu pasażera.
Jasna skórzana tapicerka była idealnie gładka, a wnętrze samochodu pachniało nowością.
– No, no – mruknął z uznaniem, spoglądając na deskę rozdzielczą. Przypominała mu kokpit samolotu. – Niezła bryka.
Nadja uśmiechnęła się, zapięła pasy i, nie wkładając nawet kluczyka do stacyjki, nacisnęła guzik. Silnik natychmiast zaskoczył, wydając przyjemny basowy pomruk. Z wprawą wyjechała potężną maszyną z miejsca parkingowego. Tobias przesunął wzrokiem po koronach kasztanowców rosnących wzdłuż więziennego muru. Przez ostatnie dziesięć lat ich widok stanowił jego jedyny kontakt ze światem zewnętrznym. Wraz z kolejnymi porami roku drzewa były realną oznaką rzeczywistości, podczas gdy resztę świata za więziennymi murami spowijała szara mgła. A teraz on, skazany za podwójne zabójstwo, odsiedział karę i musiał wyjść na zewnątrz. Musiał zanurzyć się w tej szarej mgle. Czy tego chciał, czy nie.
– Dokąd mam cię zawieźć? Pojedziemy do mnie? – zapytała Nadja, skręcając na wjazd na autostradę. Ostatnio w listach wielokrotnie go namawiała, by na początku zamieszkał u niej – pisała, że jej mieszkanie we Frankfurcie jest dostatecznie duże. Myśl, by nie wracać do Altenhain i uciec przed przeszłością, była kusząca. Mimo wszystko podziękował.
– Może potem – odparł. – Najpierw chciałbym do domu.
KOMISARZ PIA KIRCHHOFF z policji kryminalnej stała w strugach deszczu na terenie dawnego lotniska wojskowego niedaleko Eschborn. Blond włosy miała związane w dwa krótkie kucyki, na głowie bejsbolówkę, a ręce ukryte w kieszeniach ortalionowej kurtki. Beznamiętnie przyglądała się technikom, jak siłują się z plandeką, starając się zabezpieczyć wykop. W czasie wyburzania walącego się hangaru operator koparki znalazł w pustym podziemnym zbiorniku ludzkie kości i czaszkę, a potem, rozwścieczając tym swojego szefa, powiadomił policję. Roboty budowlane wstrzymano przeszło dwie godziny temu, a ona musiała teraz wysłuchiwać nieprzyjemnych tyrad wściekłego brygadzisty, którego międzynarodowa ekipa niemal rozpłynęła się w powietrzu na widok policji. Mężczyzna zapalił trzeciego papierosa w ciągu ostatnich piętnastu minut i skrył głowę w ramionach, jakby chciał w ten sposób uchronić się przed kapiącym za kołnierz deszczem. Przez cały czas mełł pod nosem przekleństwa.
– Czekamy teraz na lekarza medycyny sądowej. Zaraz powinien się pojawić. – Pii nie obchodziło ani to, że przy rozbiórce pracowali robotnicy zatrudnieni na czarno, ani opóźnienia w harmonogramie. – Możecie przecież zająć się innym hangarem, prawda? Mało ich tutaj?
– Łatwo pani mówić – poskarżył się mężczyzna i wskazał na unieruchomioną koparkę i ciężarówkę. – Przez tych kilka kostek mamy paskudne opóźnienie. To będzie kosztowało majątek!
Pia wzruszyła ramionami i odwróciła się, bo dostrzegła samochód podskakujący na popękanym betonie pasa startowego. Chwasty skolonizowały każdą szczelinę niegdyś gładkiej powierzchni, zmieniając ją w prawdziwy tor do jazdy terenowej. Od czasu, kiedy lotnisko przestało funkcjonować, natura zawzięcie udowadniała, że pokona każdą przeszkodę postawioną jej przez człowieka. Pia zostawiła złorzeczącego robotnika i ruszyła w kierunku mercedesa, który zatrzymał się przy radiowozach.
– Nie spieszyło ci się – niezbyt przyjaznym tonem przywitała byłego męża. – Będziesz miał mnie na sumieniu, jeśli złapię grypę.
Doktor Henning Kirchhoff, zastępca szefa Instytutu Medycyny Sądowej we Frankfurcie, nie dał się sprowokować. Z całkowitym spokojem włożył obowiązkowy jednorazowy kombinezon, zamienił błyszczące lakierki z czarnej skóry na kalosze, a głowę ukrył pod kapturem.
– Miałem wykład – wyjaśnił. – A potem utknąłem w korku przy targach. Przykro mi. Co my tu mamy?
– Szkielet w jednym z podziemnych zbiorników. Firma rozbiórkowa zgłosiła sprawę dwie godziny temu.
– Czy ktoś go ruszał?
– Nie sądzę. Z tego, co wiem, usunęli część murów i ziemię dookoła, a potem odcięli górną część zbiornika, bo był zbyt duży, żeby wywieźć go w całości.
– Świetnie. – Kirchhoff kiwnął głową, przywitał się z technikami, podniósł plandekę i zaczął schodzić na dno wykopu, gdzie leżała pozostała część skorupy z kośćmi. Bez dwóch zdań, Henning Kirchhoff był najwłaściwszym człowiekiem do tego zadania, bo był jednym z niewielu policyjnych antropologów, a badanie ludzkich kości należało do jego specjalności. Wiatr był tak silny, że deszcz zacinał niemal poziomo. Pia trzęsła się z zimna. Ciężkie krople spadały z daszka jej czapki na nos, nogi miała tak zmarznięte, że nie mogła poruszać palcami, i zazdrościła nielicznym pozostałym robotnikom z ekipy rozbiórkowej, którzy schowali się w hangarze. Mieli tam przeczekać przymusową przerwę, popijając gorącą kawę z termosów. Henning jak zawsze sumiennie zabrał się do pracy – ilekroć miał przed sobą ludzkie szczątki, tracił kontakt z otoczeniem i poczucie czasu. Wszedł do zbiornika, przyklęknął na dnie i nachylił się nad szkieletem. Uważnie analizował każdą kość z osobna. Pia wetknęła głowę pod plandekę i chwyciła szczebel drabiny, by nie zsunąć się na dół.
– Kompletny szkielet! – krzyknął Henning, nie podnosząc głowy. – Kobiecy.
– Młoda czy stara? I od jak dawna tu leży?
– Za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć. Na pierwszy rzut oka przynajmniej kilka lat, bo brak śladów tkanek miękkich – odpowiedział, po czym wstał i wspiął się na powierzchnię.
Na dno wykopu zaraz zeszli technicy i zabrali się za zabezpieczanie szczątków, żeby przy transporcie nie zmienić ich ułożenia. Dopiero kiedy znaleziony materiał trafi do laboratorium, rozpoczną się szczegółowe analizy. W czasie robót ziemnych dość często znajdowano ludzkie kości, a ustalenie, jak długo tam leżały, było ważne ze względu na trzydziestoletni okres, po którym przedawniały się przestępstwa przeciwko życiu i zdrowiu – zatem również morderstwa. Dopiero kiedy ustalono, ile lat miał denat – lub denatka – w chwili zgonu i jak długo szkielet znajdował się w ziemi, można było zacząć przeszukiwać kartoteki zaginionych. Na starym lotnisku wojskowym ostatnie samoloty lądowały w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku i zapewne wtedy też po raz ostatni zbiorniki zostały napełnione paliwem. Szkielet mógł więc należeć do amerykańskiej żołnierki z bazy wojskowej USA, która funkcjonowała w pobliżu do listopada 1991, albo do mieszkanki dawnego obozu dla uchodźców zajmującego teren za wysokim płotem z drutem kolczastym.
– Wyskoczysz gdzieś na kawę? – Henning zdjął okulary, starł z nich krople deszczu i zdjął przemoknięty kombinezon. Pia popatrzyła na byłego męża zaskoczona. Prywatne wyjścia w czasie pracy nie były w jego przypadku czymś zwyczajnym.
– Coś się stało? – zapytała oschle.
Wykrzywił usta, po czym głęboko westchnął.
– Siedzę po uszy w gównie – przyznał się. – Potrzebuję twojej rady.
WIOSKA PRZYCUPNĘŁA w górskiej dolinie, przygnieciona dwoma szkaradnymi wieżowcami wybudowanymi w latach siedemdziesiątych, kiedy każda gmina z aspiracjami wydawała zezwolenia na podobne maszkary. Po prawej stronie znajdowało się Wzgórze Milionerów, jak starzy mieszkańcy okolicy złośliwie nazywali zbocze, gdzie na rozległych działkach nieliczni majętni przyjezdni pobudowali swoje rezydencje. Serce biło mu coraz mocniej, im bliżej byli rodzinnego domu. Po raz ostatni widział go przed jedenastoma laty. Po prawej stronie stał stary budynek z muru pruskiego, w którym mieszkała babcia Dombrowska. Od kiedy sięgał pamięcią, wyglądał, jakby w pionie podtrzymywały go dwa inne budynki, między które się wcisnął. Nieco dalej, po lewej stronie, znajdowało się gospodarstwo Richterów i ich sklep, a naprzeciwko, nieco na skos, karczma jego ojca, Pod Złotym Kogutem. Głośno przełknął ślinę, kiedy Nadja zatrzymała się przed podjazdem. Z niedowierzaniem spoglądał na zniszczoną fasadę, odpadający tynk, opuszczone kraty w oknach i naderwaną rynnę. Z pęknięć w asfalcie wyrastały chwasty, a brama wjazdowa wisiała krzywo na uszkodzonych zawiasach. Miał wielką ochotę poprosić, by natychmiast ruszyła i zawiozła go gdzieś daleko stąd, im szybciej, tym lepiej... Powstrzymał się jednak, podziękował jej krótko, wysiadł i wziął walizkę z tylnego siedzenia.
– Daj mi znać, jeśli będziesz czegoś potrzebował – powiedziała jeszcze, dodała gazu i odjechała.
Czego właściwie się spodziewał? Że będą na niego czekali z muzyką? Stanął samotny na pustym asfaltowym parkingu przed miejscem, które niegdyś było sercem tej smutnej, zapadłej dziury. Dawniej oślepiająco biały tynk poszarzał i odpadał płatami, a napisu „Pod Złotym Kogutem” niemal nie dało się odczytać. W drzwiach, za pękniętą mleczną szybą, wisiała wyblakła tabliczka „Zamknięte do odwołania”. Ojciec wspomniał mu co prawda, że musiał zamknąć lokal, lecz tłumaczył się problemami z kręgosłupem. Tobias domyślał się jednak, że coś innego skłoniło go do podjęcia takiej decyzji. Hartmut Sartorius został karczmarzem, kontynuując tradycję trzech pokoleń. Całym sercem i duszą oddał się swojej pracy – sam oprawiał mięso, sam przygotowywał posiłki, robił wino jabłkowe i przez te wszystkie lata nie opuścił nawet jednego dnia. Może goście przestali przychodzić? Nie zdziwiłby się, gdyby nikt nie chciał się bawić w karczmie ojca podwójnego mordercy. Tobias nabrał głęboko powietrza i podszedł do wewnętrznej bramy. Musiał się napiąć, żeby odsunąć choćby jedno skrzydło. Stan podwórza wprawił go w osłupienie. Tam, gdzie latem pod grubymi konarami starego kasztanowca i przy malowniczo zarośniętej dzikim winem pergoli zawsze stały krzesła i stoły, gdzie zapracowane kelnerki obsługiwały gości, dziś królował smutek i bałagan. Tobias wodził wzrokiem po górach śmieci, zniszczonych meblach i rupieciach. Pergola częściowo się zawaliła, dzikie wino uschło. Opadłe liście kasztanowca leżały niezamiecione, a śmietników od tygodni nikt nie opróżniał, bo worki z odpadkami piętrzyły się dookoła, tworząc cuchnącą górę. Jak rodzice mogli mieszkać w takim miejscu? Poczuł, że opuszczają go resztki odwagi, która sprawiła, że w ogóle tu przyjechał. Z ociąganiem podszedł do schodów, wspiął się na nie i stanął przed drzwiami. Potem powoli podniósł dłoń i zadzwonił. Kiedy szczęknął zamek, serce podskoczyło mu do gardła. Na widok ojca jego oczy wypełniły się łzami, ale jednocześnie poczuł ogromną złość; złość na siebie i na ludzi, którzy opuścili jego rodziców w potrzebie.
– Tobias! – Zapadniętą twarz Hartmuta Sartoriusa na chwilę rozjaśnił uśmiech.
Ojciec był tylko cieniem energicznego, pewnego siebie człowieka, jakim Tobias go pamiętał. Gęste niegdyś, ciemne włosy pokryły się siwizną i przerzedziły, a zgarbione plecy zdradzały brzemię, jakie życie złożyło na jego barkach.
– Ja... chciałem tutaj posprzątać, żeby było czysto na twój przyjazd... ale nie dostałem wolnego i... – powiedział i przerwał, a z jego twarzy zniknął uśmiech.
I stali tak naprzeciwko siebie; stary, sterany mężczyzna, który ze wstydem unikał spojrzenia syna, wiedząc, co tamten myśli. Tobias poczuł, że to dla niego zbyt wiele. Upuścił walizkę, rozłożył ramiona i objął nieporadnie kruchego, wynędzniałego człowieka, w którym z trudem odnajdował podobieństwo do ojca. Nieco później, ciągle zakłopotani, siedzieli razem przy kuchennym stole. Tak wiele mieli do omówienia, a jednak słowa były zbędne. Kolorową, jaskrawą ceratę pokrywały okruchy, szyb od dawna nikt nie mył, a samotne rośliny w doniczkach na parapecie już dawno przegrały walkę z brakiem wody. W kuchni unosił się zapach stęchlizny, skwaśniałego mleka i niezliczonych papierosów. Żaden z mebli nie został ruszony z miejsca, a na ścianach nie brakowało żadnego obrazka – wszystko zostało dokładnie tak, jak szesnastego września 1997 roku, w dniu, kiedy go aresztowano. Od tamtego czasu nie widział rodzinnego domu. Tyle tylko, że wtedy wszystko było jasne i przyjazne, a pokoje lśniły czystością, bo matka była wspaniałą gospodynią. Dlaczego tak strasznie zapuścili dom i obejście? Jak mogła to tolerować?
– Gdzie jest mama? – Tobias w końcu przerwał milczenie.
Zauważył, że tym pytaniem wprawił ojca w jeszcze większe zakłopotanie.
– My... chcieliśmy ci dać znać... ale... ale uznaliśmy, że lepiej będzie, jeśli dowiesz się później... – odparł Hartmut po chwili wahania. – Matka jakiś czas temu... wyprowadziła się. Oczywiście wie, że dzisiaj wracasz do domu i bardzo się cieszy.
Tobias patrzył na niego i nic nie rozumiał.
– Co to ma znaczyć, że się wyprowadziła?
– Po tym, jak... jak zniknąłeś, było nam bardzo ciężko. Plotki i obgadywanie bez końca... Więc nie wytrzymała – mówił cicho i spokojnie, a w jego głosie nie było słychać pretensji. – Rozwiedliśmy się cztery lata temu. Twoja matka mieszka teraz w Bad Soden.
Tobias z trudem przełknął ślinę.
– Dlaczego mi o tym nie powiedzieliście? – wyszeptał.
– A czy to by cokolwiek zmieniło? Nie chcieliśmy cię obciążać.
– To znaczy, że mieszkasz tu sam?
Hartmut potaknął, machinalnie zgarniając kątem dłoni okruszki; układał je w symetryczne kształty, a potem znów rozrzucał po stole.
– Co ze świniami? Krowami? Jak dajesz radę z pracą w obejściu? Sam?
– Już dawno przestałem hodować zwierzęta. – Ojciec potrząsnął głową. – Teraz uprawiam tylko kawałek pola i to wszystko. Poza tym znalazłem przyzwoitą pracę w kuchni w Eschborn.
Tobias zacisnął pięści. Jak mógł być tak egocentryczny, żeby sądzić, że tylko on został pokrzywdzony przez życie! Nie przypuszczał, że tyle przez niego musieli wycierpieć rodzice. W czasie wizyt roztaczali przed nim wizje niemające nic wspólnego z rzeczywistością. Ile wysiłku musieli w to wkładać! Bezradna złość niczym niewidzialna ręka ścisnęła go za gardło i zaczęła dusić. Wstał, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Jego plan, by po kilku dniach spędzonych z rodzicami wyprowadzić się gdzieś daleko, jak najdalej od Altenhain i rozpocząć tam życie od nowa, właśnie spalił na panewce. Zostanie tutaj. W tym domu, na tym podwórzu, w tej zapyziałej dziurze, w której jego rodzice zostali pozostawieni samym sobie i nikt ich nie wsparł, choć oni akurat niczemu nie byli winni.
WYŁOŻONA DREWNEM główna sala gospody Pod Czarnym Rumakiem pękała w szwach, a gwar rozmów odpowiadał nadzwyczajnej liczbie gości. Przy stołach i barze zgromadziła się przynajmniej połowa mieszkańców Altenhain; znacznie więcej niż w zwykły czwartkowy wieczór. Amelie Fröhlich zmierzała do stolika numer dziewięć, balansując w powietrzu tacą z trzema porcjami kotleta po myśliwsku z frytkami, po czym zgrabnie podała gościom talerze i życzyła smacznego. Udo Pietsch i jego koledzy zazwyczaj rzucali jakieś niewybredne uwagi na temat jej wyglądu, lecz dzisiaj nastolatka miała wrażenie, że nawet gdyby podeszła nago, nikt by nie zwrócił na nią uwagi. Atmosfera była tak napięta, jak może tylko raz wcześniej, kiedy w telewizji przenieśli na inną porę mecz finałowy Champions League. Dziewczyna nastawiła uszu, widząc, jak Gerda Pietsch nachyla się do sąsiedniego stolika, przy którym siedzieli Richterowie, właściciele sklepu spożywczego przy głównej ulicy.
– ...widziałam, jak przyjechał – tłumaczyła z przejęciem Margot Richter. – Co za bezczelność! Jaki tupet! Żeby wracać, jakby nic się nie stało!
Amelie poszła na zaplecze. Przy blacie kuchennym stała Roswitha i czekała na rumsztyk dla Fritza Ungera, który siedział przy czwórce. Zamówił średnio wysmażony, z cebulką i masłem ziołowym.
– Co się stało, że wszyscy są tacy spięci? – zapytała Amelie starszą koleżankę. Kobieta zsunąwszy prawy drewniak, drapała się stopą po żylakach na lewej łydce. Roswitha poszukała wzrokiem szefowej, lecz ta była zbyt zajęta przygotowywaniem zamówionych alkoholi, żeby kontrolować swoich pracowników.
– Serio, nie wiesz? Dzisiaj wyszedł z pierdla ten gość, młody Sartorius – wyjaśniła półgłosem. – Siedział dziesięć lat, bo zamordował dwie nastolatki!
– Co? – Amelie wybałuszyła oczy.
Hartmuta Sartoriusa znała z widzenia; mieszkał samotnie w starym, podniszczonym domu, otoczonym zagraconym podwórzem. Nie miała pojęcia, że jego syn był mordercą, ba, w ogóle nie wiedziała, że ma syna.
– No przecież mówię! – Roswitha kiwnęła głową w kierunku baru, przy którym siedział stolarz, Manfred Wagner, i szklistym wzrokiem patrzył przed siebie, dopijając dziesiąte albo jedenaste piwo. – Jego córkę, znaczy Manfreda, zamordował ten Tobias. Laura jej było. I jeszcze małą Schneeberger. Do dzisiaj pary z gęby nie puścił, co zrobił z ciałami.
– Rumsztyk raz, z cebulą i masłem ziołowym! – Kurt, pomocnik kucharza, pchnął talerz w ich stronę.
Roswitha włożyła drewniaki i, zwinnie manewrując pokaźną tuszą, ruszyła na salę, by obsłużyć gości przy stoliku numer cztery. Tobias Sartorius – Amelie nigdy wcześniej o nim nie słyszała. W sumie nie było się czemu dziwić, bo ledwie sześć miesięcy temu sprowadziła się tu z Berlina. Na dodatek nie z własnej woli. Wioska i jej mieszkańcy interesowali ją tyle co zeszłoroczny śnieg i gdyby szef ojca nie załatwił jej pracy Pod Czarnym Rumakiem, do dzisiaj nikogo by tu nie znała.
– Trzy piwa pszeniczne, mała cola light! – krzyknęła Jenny Jagielski.
Amelie sięgnęła tacę, ustawiła na niej szklanki i spojrzała ukradkiem na Manfreda Wagnera. Jego córka została zamordowana przez syna Hartmuta Sartoriusa! To było coś ekscytującego. W najnudniejszej wiosce świata działy się rzeczy mrożące krew w żyłach. Zatrzymała się przy stole, przy którym z dwoma kolegami siedział brat Jenny, Jörg Richter, i postawiła przed nimi zamówiony alkohol. Jörg powinien był osobiście stać za barem i przygotowywać napoje, ale rzadko się zdarzało, by robił to, co powinien. A już na pewno nie wtedy, kiedy na miejscu nie było szefa – prywatnie męża jego siostry. Colę light zamówiła pani Unger przy stoliku numer cztery. Kiedy dziewczyna ją podała, wróciła na chwilę do kuchni. Wszyscy goście otrzymali zamówione jedzenie, a po sali kręciła się Roswitha i zbierała najświeższe informacje i plotki, które potem, z zaczerwienionymi policzkami i z falującym biustem, referowała zainteresowanym. Poza Amelie uszu nastawiali Kurt i Achim, pomocnicy kucharza, i Wolfgang, szef kuchni. Sklep spożywczy Margot Richter – Amelie nie mogła się nadziwić, że ilekroć ktoś o nim mówił, twierdził, że „idzie do Margot”, choć interes należał przecież do jej męża – znajdował się prawie naprzeciwko karczmy Pod Złotym Kogutem, należącej do Sartoriusa. Dzięki temu Margot i fryzjerka Inge Dombrowski, która akurat wpadła do sklepu na ploty, widziały, jak do wsi wrócił ten Tobias. Wysiadł z jakiejś luksusowej srebrnej terenówki i wszedł na podwórze domu rodziców.
– To jest po prostu bezczelność! – Roswitha nie mogła się uspokoić. – Tamte dziewczyny nie żyją, a morderca przyjeżdża sobie tutaj, jakby nigdy nic!
– Daj luz, a gdzie miał pójść, co? – mruknął Wolfgang przytomnie i upił łyk piwa.
– Ty chyba jesteś walnięty, wiesz? – Roswitha nie posiadała się z oburzenia. – A co byś zrobił, gdybyś spotkał mordercę swojej córki?
Mężczyzna wzruszył ramionami, jakby nie robiło to na nim wrażenia.
– Dobra, a co zrobił potem? – chciał wiedzieć Achim. – Dokąd poszedł?
– Dokąd, dokąd, do domu oczywiście – odparła Roswitha. – Musiał się zdziwić, jak zobaczył, co się stało.
Wahadłowe drzwi odskoczyły i na zaplecze wpadła Jenny Jagielski. Podobnie jak jej matka, Margot Richter, była święcie przekonana, że pracownicy tylko czekają na dogodny moment, by podbierać pieniądze z kasy i żartować z przełożonej. Trzy ciąże, jedna po drugiej, do cna zepsuły jej figurę, której i wcześniej daleko było do ideału, upodabniając Jenny, niemal dosłownie, do piłki.
– Roswitha! – ryknęła na kobietę starszą od siebie o dobrych trzydzieści lat. – Stolik dziesięć chce płacić!
Kelnerka posłusznie ruszyła na salę. Amelie chciała iść za nią, lecz szefowa ją zatrzymała.
– Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie przychodziła do pracy z tymi ohydnymi kolczykami na twarzy? I że masz nosić skromniejszą fryzurę? Co? To jest nieapetyczne! – Jej nalana twarz wyrażała pogardę. – Poza tym normalna bluzka byłaby odpowiedniejsza niż ten kaftanik. Może w ogóle zrezygnuj z ubrań i przychodź w bieliźnie? To jest przyzwoity lokal, a nie jakaś... a nie jakaś berlińska spelunka!
– Mężczyznom się podoba. – Amelie uśmiechnęła się bezczelnie.
Jenny Jagielski zmrużyła groźnie oczy, a na jej pulchnych policzkach i masywnej szyi ukazały się szkarłatne plamy.
– Mam to gdzieś! – syknęła. – Przeczytaj sobie zasady BHP i się do nich stosuj!
Dziewczyna miała gotową ripostę, lecz w ostatniej chwili ugryzła się w język. Mimo że gardziła każdym fragmentem tej tłustej i odrażającej kobiety, Jenny Jagielski nie była osobą, z którą należało zadzierać. A ona, niezależnie od wszystkiego, potrzebowała pracy w Czarnym Rumaku.
– Wy tu czego? – Szefowa spojrzała groźnie na kucharzy. – Nie macie nic lepszego do roboty?
Amelie wyszła na salę akurat w momencie, kiedy Manfred Wagner padł na ziemię razem ze stołkiem, na którym siedział.
– Hej, Manni! – krzyknął jeden z mężczyzn przy stole dla stałych klientów. – Jeszcze nie ma dziesiątej!
Jego kompani zarechotali gremialnie. Pijany w sztok mężczyzna na podłodze nikogo nie szokował, bo ten sam scenariusz powtarzał się niemal codziennie, choć zazwyczaj dopiero około jedenastej. Ktoś dzwonił wtedy po jego żonę; kobieta pojawiała się po kilku minutach, by uregulować rachunek i zataszczyć męża do domu. Jednak dziś Manfred Wagner zmienił zasady. Ten dotychczas pokojowo nastawiony alkoholik wstał bez niczyjej pomocy, złapał szklankę po piwie i roztrzaskał ją o podłogę. Goście przerwali rozmowy; zapanowała cisza. Manfred ruszył niepewnym krokiem w stronę stołu dla stałych gości.
– Cholerne dupki – wybełkotał pijacko. – Cholerni idioci, siedzicie i pieprzycie bez sensu, jakby nic się nie stało! Bo macie to w dupie!
Złapał się jakiegoś krzesła i potoczył wzrokiem dookoła. Miał wściekłe, przekrwione oczy.
– Ale ja... ja muszę tego... muszę patrzeć na tę świnię... i myśleć o tamtym... – przerwał i spuścił głowę.
Jörg Richter zerwał się z miejsca, podszedł do Wagnera i objął go ramieniem.
– Chodź, Manni – powiedział. – Nie rób awantur. Zadzwonię po Andreę i...
– Bierz te łapska! – ryknął Wagner i odepchnął go z taką siłą, że młodszy mężczyzna zatoczył się i upadł. Lecąc na ziemię, próbował przytrzymać się czyjegoś krzesła, lecz tak nieszczęśliwie, że przeważył je i runął na podłogę razem z siedzącą na nim osobą. W sali zapanował chaos.
– Zabiję tego śmiecia! – ryknął Manfred Wagner na całe gardło, po czym zatoczył się i przewrócił na stół. Piwo z poprzewracanych i potrzaskanych szklanek chlusnęło na mężczyzn leżących na ziemi. Amelie stała za kasą i obserwowała spektakl, jaki rozgrywał się przed jej oczyma, a jej koleżanka walczyła o przetrwanie w rozszalałym tłumie. Prawdziwa ostra bójka w karczmie Pod Czarnym Rumakiem. Nie do wiary! W końcu coś się działo w tej zabitej dechami dziurze! Jenny Jagielski przytruchtała obok i popędziła w kierunku kuchni.
– Przyzwoity lokal, nie ma co – mruknęła Amelie kpiąco, a szefowa, nie zwalniając, rzuciła jej ponure spojrzenie.
Kilka sekund później wybiegła z zaplecza z Kurtem i Achimem. Kucharze szybko poradzili sobie z awanturującym się pijakiem. Amelie posłusznie złapała miotłę i szufelkę i ruszyła zmiatać porozbijane szkło. Manfred Wagner przestał się wyrywać i spokojnie dał się poprowadzić do wyjścia. W progu jednak wyśliznął się kucharzom z rąk i odwrócił w stronę sali. Stał tak przez chwilę, z trudem utrzymując równowagę, i wodził przekrwionym wzrokiem po twarzach gości. Z kącika ust kapała mu ślina i ściekała po zarośniętej brodzie. Na spodniach rosła ciemna plama. Ale jest uwalony, pomyślała Amelie. Pierwszy raz widziała, żeby narobił w spodnie. Naraz przyszło jej do głowy, że tak naprawdę bardzo mu współczuje, choć dotychczas zawsze się z niego śmiała. Czy to możliwe, że przez to, że jego córka została zamordowana, codziennie upijał się do nieprzytomności? Na sali panowała całkowita cisza.
– Dopadnę śmierdziela! – krzyknął Wagner. – Załatwię go! Zabiję tego... tego... mordercę!
Po czym opuścił głowę. I zaniósł się szlochem.
TOBIAS SARTORIUS wyszedł spod prysznica i sięgnął po ręcznik, który przygotował zawczasu. Dłonią przetarł zaparowane lustro i w słabym świetle lampy, w której działała już tylko jedna żarówka, przyjrzał się odbiciu swojej twarzy. Po raz ostatni spoglądał w to lustro rankiem szesnastego września 1997 roku; chwilę później pojawiła się policja, żeby go aresztować. Czuł się wtedy już taki dorosły! Dopiero co zdał maturę. Zamknął oczy i oparł czoło o chłodną taflę. Tutaj, w rodzinnym domu, w którym znał każdy zakamarek, miał wrażenie, że dziesięć lat w więzieniu nigdy się nie wydarzyło. Pamiętał każdy szczegół ostatnich dni przed aresztowaniem, jakby to było dopiero wczoraj. Niewiarygodne, jaki był wówczas naiwny. Lecz jednocześnie do dzisiaj miał w pamięci luki, w których istnienie sąd mu nie uwierzył. Otworzył oczy i spojrzał zaskoczony na kanciastą twarz trzydziestolatka. Opuszkami palców przesunął po białawej bliźnie, która ciągnęła się od żuchwy aż do brody. Ktoś zaatakował go nożem już w drugim tygodniu odbywania kary, przez co całe dziesięć lat spędził w pojedynczej celi, niemal bez żadnego kontaktu z innymi skazanymi. W brutalnej więziennej hierarchii morderca nastolatek zajmował pozycję milimetry wyżej niż najgorszy śmieć, za jakich uważano morderców dzieci. Drzwi do łazienki były krzywe. Na mokrej skórze poczuł chłodne powietrze. Zatrząsł się z zimna. Z dołu usłyszał czyjeś głosy. Ojciec musiał mieć gości. Tobias odwrócił się, włożył bieliznę, dżinsy i krótką koszulkę. Zanim poszedł się umyć, poświęcił trochę czasu, by obejrzeć dom i obejście. Okazało się, że przednia część podwórza w porównaniu z tylną, mniej widoczną, była nawet porządna. Porzucił swoje wcześniejsze postanowienie, by jak najszybciej opuścić Altenhain. Nie miał prawa zostawić ojca w takich warunkach. I tak się nie spodziewał, że w najbliższym czasie zdobędzie jakąś pracę, więc kilka dni może poświęcić na przywrócenie jako takiego porządku. Kiedy się z tym upora, pomyśli, co dalej. Wyszedł z łazienki, minął zamknięte drzwi do pokoju i zszedł na dół, z przyzwyczajenia omijając stopnie, które skrzypiały. Ojciec siedział przy kuchennym stole, a obok niego siedział ktoś plecami do wejścia. Mimo to Tobias natychmiast go rozpoznał.
OLIVER VON BODENSTEIN, nadkomisarz policji kryminalnej i szef zespołu dochodzeniowego wydziału K11 – terroru kryminalnego i zabójstw – w Hofheim, wrócił do domu o wpół do dziesiątej wieczorem. Z powitaniem czekał na niego jedynie pies, przy czym w oczach zwierzęcia było więcej strachu niż radości. Bez najmniejszych wątpliwości świadczyło to o wyrzutach sumienia, a ich przyczynę von Bodenstein poczuł, zanim zdążył zobaczyć. Miał za sobą trudny, czternastogodzinny dzień w pracy, nudne posiedzenie w komendzie głównej, znalezienie ludzkich szczątków w Eschborn – właściwie to szkieletu – co jego przełożona, znana z miłości do anglicyzmów, zaraz nazwała cold case, a na sam koniec jeszcze pożegnalną imprezkę kolegi z wydziału K23, który dostał przeniesienie do Hamburga. Czuł, jak burczy mu w brzuchu, bo poza wypiciem sporej dawki alkoholu zjadł raptem parę chipsów. Zajrzał do lodówki, ale, poirytowany, nie znalazł niczego, co usatysfakcjonowałoby jego kubki smakowe. Czy Cosima nie mogłaby przynajmniej robić zakupów, jeśli już zrezygnowała z przygotowywania posiłków? No i gdzie była? Przeszedł przez korytarz, omijając łukiem śmierdzącą niespodziankę i kałużę, która przez ogrzewanie podłogowe zmieniła się w lepką żółtawą plamę, i wszedł na piętro, do pokoju najmłodszej córki. Łóżko Sophii było puste, dokładnie tak, jak się spodziewał. Cosima zabrała małą ze sobą. Nie zadzwoni do niej, skoro nie potrafiła mu zostawić głupiej kartki czy wysłać SMS-a z informacją! Akurat kiedy zaczął się rozbierać, żeby wziąć prysznic, rozdzwonił się telefon. Oczywiście słuchawka nie stała w ładowarce na komodzie w korytarzu, tylko leżała w którymś z pokoi. Coraz bardziej rozdrażniony ruszył na poszukiwania i zaklął siarczyście, bo w salonie nadepnął bosą stopą na jakąś zabawkę. W chwili kiedy znalazł telefon na kanapie, słuchawka przestała dzwonić. Sekundę później zazgrzytał klucz w drzwiach, a pies rozszczekał się radośnie. Do domu weszła Cosima, niosąc zaspane dziecko i ogromny bukiet kwiatów.
– O, jesteś już w domu. – To było jedyne przywitanie, na jakie mógł liczyć. – Dlaczego nie odbierasz?
Momentalnie wpadł w złość.
– Bo najpierw musiałem znaleźć telefon! Przy okazji może mi zdradzisz, gdzie byłaś?
Nie odpowiedziała. Zdawała się też ignorować fakt, że poza slipkami nie miał nic na sobie. Minęła go bez słowa i weszła do kuchni. Odłożyła bukiet na stół i podała mu dziecko. Sophia zdążyła się już obudzić i zapiszczała. Bodenstein wziął córeczkę na ręce i natychmiast poczuł, że ma przepełnioną pieluszkę.
– Wysłałam ci kilka – jak nie kilkanaście – SMS-ów, że Sophia będzie u Lorenza i Thordis i masz ją stamtąd odebrać. – Cosima zdjęła płaszcz.
Wyglądała na bardzo zmęczoną i zdenerwowaną, lecz Oliver uważał, że to wszystko jej wina.
– Nie dostałem od ciebie ani jednej wiadomości.
Sophia się wierciła, a na dodatek zaczęła płakać.
– Nie dostałeś, bo masz wyłączoną komórkę. Przecież od kilku tygodni wiedziałeś, że dzisiaj wieczorem musiałam być w muzeum filmu, prawda? Na otwarciu wystawy fotografii z Nowej Gwinei – mówiła Cosima ostrym tonem. – Przypomnij sobie, bo obiecałeś mi, że cały wieczór spędzisz w domu i zajmiesz się małą. Kiedy się okazało, że nie zamierzasz wrócić na czas i na dodatek wyłączyłeś telefon, musiałam zadzwonić po Lorenza.
Tym razem był gotów przyznać, że miała rację. Przyrzekł, że będzie wieczorem w domu, żeby przypilnować córeczki. Na śmierć o tym zapomniał, co go jeszcze bardziej wyprowadziło z równowagi.
– Ma pełną pieluchę – powiedział, odsuwając dziecko od siebie. – Poza tym pies narobił w przedpokoju. Mogłaś przynajmniej wypuścić go do ogrodu, zanim wyszłaś. Aha, i jeszcze jedna sprawa. Czasem wypadałoby zrobić zakupy, żeby w lodówce było jakieś jedzenie, kiedy wracam z pracy.
Cosima nie odpowiedziała. Patrzyła na niego bez słowa, unosząc wysoko brwi, a jej spojrzenie miało w sobie coś, co dodatkowo potęgowało jego gniew: czuł się paskudnie winny tej całej sytuacji.
Kobieta wzięła płaczące dziecko i weszła na piętro, żeby je przewinąć i ułożyć spać. Bodenstein się nie ruszał. Stał niezdecydowany pośrodku kuchni i czekał na wynik wewnętrznej walki, którą toczyły w nim duma i rozsądek. W końcu zwyciężył ten drugi. Westchnął ciężko, z szafki wyjął wazon, nalał zimnej wody i wstawił kwiaty. Potem ze schowka wyjął mopa, rolkę papierowych ręczników i udał się do przedpokoju posprzątać po psie. Tak naprawdę kłótnia z Cosimą była ostatnią rzeczą, jakiej chciał.
– WITAJ, TOBIAS. – Claudius Terlinden uśmiechnął się przyjaźnie. Wstał z krzesła i podał mu dłoń. – Cieszę się, że już jesteś w domu.
Tobias uścisnął wyciągniętą rękę, jednak nie odpowiedział na pozdrowienie. Ojciec dawnego najlepszego przyjaciela, Larsa, odwiedzał go co pewien czas w więzieniu i zapewniał, że pomaga jego rodzicom. Podczas całej odsiadki nie potrafił odgadnąć powodów tej zaskakującej życzliwości, bo w czasie dochodzenia jego zeznania zaszkodziły Terlindenom. Słyszał, że mieli przez to sporo problemów. Mimo wszystko nie mścili się; wręcz przeciwnie – Claudius Terlinden wynajął dla niego najlepszego adwokata we Frankfurcie. Szkoda, że nawet on nie mógł uchronić Tobiasa przed wysokim wyrokiem.
– Nie chcę zajmować wam dużo czasu. Wpadłem tylko się przywitać i coś ci zaproponować. – Claudius Terlinden z powrotem usiadł na krześle. Niemal nie zmienił się przez ostatnie lata. Szczupły, mimo pory roku opalony na brązowo, dalej nosił krótkie włosy zaczesane do tyłu. I tylko ostre niegdyś rysy twarzy zmiękły z upływem czasu. – Jeśli zdecydujesz się zostać i nie znajdziesz pracy, przyjdź do mnie, a ja cię zatrudnię. Co ty na to?
Znad okularów spojrzał na Tobiasa, oczekując jakiejś reakcji. I choć nie robił wrażenia ani nadzwyczajnym wzrostem, ani nieprzeciętnym wyglądem, emanowały z niego pełna spokoju i zadowolenia pewność siebie bogatego przedsiębiorcy, a także wrodzony autorytet, który sprawiał, że jego rozmówcy czuli się wręcz onieśmieleni – do tego stopnia, że sami chcieli wykonywać jego polecenia. Tobias nie usiadł przy stole. Nadal stał w drzwiach, oparty o framugę, założywszy ręce na piersiach. Wiedział, że raczej nie będzie miał zbyt wiele możliwości, lecz coś w propozycji Terlindena nie dawało mu spokoju. Claudius w eleganckim, szytym na miarę garniturze, drogim kaszmirowym płaszczu i błyszczących skórzanych butach nie pasował do zapuszczonej kuchni. Tobias poczuł ogarniającą go bezradność. Za żadne skarby nie chciał mieć długów wobec tego człowieka. Spojrzał na ojca. Staruszek siedział z łokciami opartymi na stole, ze spuszczonym wzrokiem, jak poddany czy służący w czasie wizyty pana. To się Tobiasowi zupełnie nie podobało. Ojciec nie zasłużył na to, by przed kimkolwiek musieć zginać plecy, a już na pewno nie przed kimś takim jak Claudius Terlinden. Większość mieszkańców Altenhain miała dług wobec jego hojności – dług, którego i tak nikt nie byłby w stanie spłacić. Tyle że on od zawsze działał w ten wyrachowany sposób. W Altenhain nie było chyba nikogo, kto nie pracowałby u niego lub przynajmniej dzięki niemu. Claudius Terlinden nie oczekiwał w zamian niczego poza zwykłą wdzięcznością. A że niemal połowa wszystkich mieszkańców Altenhain tak czy inaczej pracowała w którejś z jego firm, cieszył się w okolicy niemal boskim uwielbieniem. Milczenie stawało się kłopotliwe.
– No dobrze. – Terlinden wstał, na co Hartmut też zerwał się z krzesła. – W każdym razie wiesz, gdzie mnie szukać. Daj znać, gdy podejmiesz decyzję.
Tobias kiwnął głową i przepuścił go w progu. Został w kuchni, czekając, aż ojciec odprowadzi gościa do drzwi.
– Chciał ci pomóc – oznajmił Hartmut Sartorius, kiedy dwie minuty później stanął naprzeciw syna.
– Nie chcę się skazywać na jego łaskę – odparł Tobias z naciskiem. – I jeszcze to zachowanie... nie wiem, za kogo się uważa. Za jakiegoś króla, który okazał łaskę i zaszczycił swojego poddanego krótką wizytą? Jakby był Bóg wie kim!
Hartmut westchnął ciężko. Nalał wody do czajnika i postawił go na kuchence.
– Bardzo nam pomógł – wyjaśnił cicho. – Nie mieliśmy żadnych oszczędności, bo wszystkie pieniądze inwestowaliśmy w karczmę i gospodarstwo. Trzeba było opłacić adwokata, co kosztowało krocie, a potem przestali przychodzić goście. Nadszedł taki moment, że nie miałem z czego spłacać rat kredytów. Bank zagroził licytacją majątku. Wtedy pojawił się Claudius i spłacił nasze długi.
Tobias z niedowierzaniem wpatrywał się w ojca.
– Czy to znaczy... chcesz powiedzieć, że cały dom i gospodarstwo należy do... do niego?!
– Właściwie rzecz biorąc, to tak. Ale zawarliśmy pewien układ. W każdej chwili mogę dom odkupić. Poza tym mam prawo mieszkać w nim do końca życia.
Tym razem potrzebował chwili, żeby dotarło do niego to, co przed momentem usłyszał. Ojciec zaproponował herbatę, ale odmówił ruchem dłoni.
– Ile jesteś mu winien?
Hartmut Sartorius się zawahał. Wyraźnie zwlekał z odpowiedzią. Nie od dziś znał wybuchowy temperament syna.
– Trzysta pięćdziesiąt tysięcy euro. Tyle w każdym razie byłem winien bankowi.
– Sama ziemia jest warta przynajmniej dwa razy tyle! – Tobias z największym trudem powstrzymywał się, żeby nie krzyczeć. – Wykorzystał twoje położenie, żeby zarobić!
– Są sytuacje, w których nie można wybrzydzać. – Hartmut uniósł ramiona i potrząsnął głową. – Nie mieliśmy innego wyjścia. W przeciwnym razie bank by nas zlicytował.
Nagle Tobias przypomniał sobie o czymś.
– A działka mamy? Schillingsacker? Co z nią? – zapytał.
Żeby nie musieć patrzeć mu w oczy, ojciec zajął się czajnikiem.
– Tato!
– O Boże. – Hartmut Sartorius uniósł głowę. – To przecież był kawałek zwykłej łąki!
W ten sposób wszystkie części układanki wskoczyły na swoje miejsca. Strzępki informacji ułożyły się w głowie Tobiasa w czytelny obraz. Ojciec sprzedał Claudiusowi Terlindenowi ziemię, którą nazywali Schillingsacker, i dlatego matka odeszła! Schillingsacker nie było zwykłą działką; ta łąka stanowiła jej posag. Działka z sadem jabłoni dawniej miała wartość jedynie sentymentalną, lecz to się zmieniło w 1992 roku wraz z uchwaleniem lokalnego planu zagospodarowania. Wtedy stała się jedną z najcenniejszych działek w gminie, bo te tysiąc pięćset metrów kwadratowych znalazło się idealnie pośrodku terenów o przeznaczeniu przemysłowym. Terlinden od lat proponował im kupno.
– Ile ci zapłacił? – zapytał Tobias głucho.
– Dziesięć tysięcy euro – przyznał się ojciec i spuścił głowę. Przecież tak duża działka pośrodku terenu przeznaczonego pod inwestycje była warta przynajmniej pięćdziesiąt razy tyle! – Claudius bardzo jej potrzebował. Spieszył się. Budował siedziby swojej firmy. Po tym wszystkim, co dla nas zrobił, nie mogłem mu odmówić. Zgodziłem się, nie miałem innego wyjścia. Musiałem.
Tobias zagryzł zęby w bezsilnej złości i zacisnął pięści. Nie mógł mieć pretensji do ojca, bo sam był winny sytuacji, w jakiej znalazła się jego rodzina. Naraz opanowało go uczucie, jakby się dusił w tym domu; jakby miał umrzeć w tej przeklętej wiosce. Ale mimo wszystko zostanie tutaj, i to tyle czasu, ile będzie potrzebował, żeby się dowiedzieć, co naprawdę wydarzyło się przed jedenastoma laty.
AMELIE WYSZŁA Z PRACY tuż przed jedenastą wieczorem. Karczmę opuściła tylnym wyjściem obok kuchni. Najchętniej zostałaby dłużej, żeby posłuchać plotek. Tylko że Jenny Jagielski była wielką formalistką, jeśli chodziło o przepisy dotyczące zatrudniania nieletnich i ich godzin pracy. A Amelie miała ukończone siedemnaście lat, więc nie chciała ryzykować. Dziewczynie było to zresztą obojętne. Cieszyła się jedynie, że dostała pracę i że jako kelnerka zarabiała własne pieniądze. Okazało się bowiem, że matka miała rację: ojciec był skończonym dusigroszem. Odmówił jej na przykład pieniędzy na nowego laptopa, tłumacząc, że stary jeszcze jest całkiem dobry. Pierwsze trzy miesiące w tej dziurze były męczarnią, ale koniec zesłania, na które nie miała żadnego wpływu, znajdował się już w zasięgu wzroku. Postanowiła, że niecałe pół roku, jakie jej pozostało, wykorzysta najlepiej, jak się da. A najpóźniej dwudziestego pierwszego kwietnia 2009 będzie siedziała w pociągu do Berlina. Pełnoletniej nikt już nie będzie mógł niczego zabronić. Amelie zapaliła papierosa i rozejrzała się w ciemności. Thies co wieczór czekał na nią pod knajpą i odprowadzał do domu. Ich bliska przyjaźń była dla lokalnych plotkar niczym manna z nieba. Po wsi krążyły najdziwniejsze opowieści, lecz Amelie nie zaprzątała sobie nimi głowy. Thies Terlinden mimo trzydziestu lat wciąż mieszkał z rodzicami, bo nie był zdrowy na umyśle, jak mówiono we wsi, choć otwarcie nigdy nikt głośno tego nie powtórzył. Dziewczyna zarzuciła plecak na ramię. Chłopak stał pod latarnią naprzeciwko kościoła. Z rękoma w kieszeniach i wzrokiem wbitym w ziemię czekał, aż się do niego zbliży, a kiedy go mijała, bez słowa ruszył obok niej.
– Wiesz, dzisiaj wieczorem było naprawdę gorąco. – Uśmiechnęła się i opowiedziała mu o awanturze w Czarnym Rumaku i o wszystkim, czego dowiedziała się na temat Tobiasa Sartoriusa. Przyzwyczaiła się już, że Thies nigdy nie odpowiadał. Ludzie twierdzili, że to idiota. Że jest głuchy i że nie umie mówić. Ale to nie była prawda. Thies w żadnym razie nie był głupi, on był po prostu... inny. Amelie też była inna. Jej ojciec nie życzył sobie, żeby spędzali razem tyle czasu, ale na szczęście poza proszeniem nic nie mógł zrobić. Czasem myślała z cynicznym rozbawieniem, że jej głupkowaty staruszek nie raz i nie dwa pluł sobie w brodę, że przystał na nalegania Barbary, obecnej żony, i zgodził się przyjąć stukniętą córkę z krótkiego pierwszego małżeństwa. W oczach dziewczyny był człowiekiem całkowicie pozbawionym właściwości, jak jakaś bezkształtna plama bez kantów, bez własnego zdania i bez zasad. Zależało mu tylko na tym, by ostrożnie iść przez poukładane życie prokurenta, który wciąż uważa, by nikomu się nie narażać i nie rzucać w oczy. Siedemnastoletnia córka, karana, z twarzą upstrzoną kilkuset gramami metalu, nieznająca żadnych autorytetów, ubrana na czarno, której fryzura i makijaż mogłyby być natchnieniem dla Billa Kaulitza z Tokio Hotel, musiała być dla niego ucieleśnieniem najgorszych koszmarów. Arne Fröhlich miał bardzo wiele przeciwko jej przyjaźni z Thiesem, jednak nigdy nie posunął się do wyraźnego zakazu. Może wiedział, że i tak nic by nie wskórał? Amelie całe życie sprzeciwiała się wszystkim regułom. Ojciec nie ukrywał niechęci, lecz tolerował jej przyjaźń, bo Thies był synem jego szefa. Amelie wrzuciła niedopałek do studzienki kanalizacyjnej i wróciła do głośnych przemyśleń na temat Manfreda Wagnera, Tobiasa Sartoriusa i martwych nastolatek.
Zamiast iść oświetloną główną ulicą, wybrali wąską, pełną dziur i pogrążoną w mroku dróżkę prowadzącą przez całą miejscowość; najpierw obok kościoła, potem wzdłuż cmentarza i na tyłach ogrodów kolejnych działek, by w końcu dotrzeć do samego lasu. Po dziesięciu minutach mozolnego marszu wyrosła przed nimi mroczna ściana drzew, pośród których jedna jedyna droga, Waldstrasse, prowadziła stromo pod górkę. Kawałek dalej, nad wsią, znajdowały się trzy rozległe posiadłości, na których stały tylko trzy wille – pośrodku dom, w którym mieszkała Amelie z ojcem, macochą i dwójką ich dzieci, po prawej bungalow Lauterbachów, a po lewej nieco odsunięta i otoczona czymś na kształt parku wielka stara willa Terlindenów. Tuż za nią zaczynał się las. Kilka metrów od kutej bramy posiadłości sąsiadów, po drugiej stronie ulicy, znajdowało się tylne wejście do gospodarstwa Sartoriusa, które zajmowało całe zbocze i ciągnęło się do głównej ulicy. Sąsiad prowadził niegdyś najprawdziwsze gospodarstwo rolne, z krowami i świniami, lecz dziś wszystko zamieniło się w jeden wielki chlew, jak mawiał jej ojciec, nie kryjąc pogardy. Sartoriusowie zhańbili całą wieś. Amelie zatrzymała się przy schodach. Thies zwykle zostawiał ją tu samą i szedł dalej do siebie, nie mówiąc ani słowa. Dziś jednak przerwał milczenie, zanim dziewczyna wspięła się po schodach do drzwi wejściowych.
– Tutaj mieszkali Schneebergerowie – oznajmił beznamiętnym głosem.
Amelie odwróciła się zaskoczona. Po raz pierwszy tego wieczoru spojrzała przyjacielowi prosto w oczy, lecz on, jak zwykle, uciekł wzrokiem.
– Serio? – upewniła się, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszała. – W naszym domu mieszkała jedna z dziewczyn, które zamordował Tobias Sartorius? Nie zmyślasz?
Thies kiwnął głową, nie patrząc w jej stronę.
– Tak. Tutaj mieszkała Królewna Śnieżka.