Głębokie rany - Nele Neuhaus - ebook + audiobook + książka

Głębokie rany ebook

Nele Neuhaus

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Skomplikowana intryga w kręgu wyższych sfer. Rewelacyjny kryminał.

W swoim podfrankfurckim domu zostaje zamordowany David Goldberg, milioner, filantrop, Żyd ocalony z Oświęcimia. Niedługo po nim ginie kolejny osiemdziesięciolatek. Ofiary łączy zagadkowa liczba zapisana przez mordercę na miejscu zbrodni oraz bliska znajomość z Verą Kaltensee, równie sędziwą przedstawicielką lokalnej arystokracji.

Sekcja zwłok wykaże jeszcze jeden punkt wspólny – szokującą tajemnicę obu mężczyzn – tatuaż zdradzający przynależność do SS.

Komuś wpływowemu bardzo zależy na tym, by sprawę Goldberga zamieść pod dywan, ale jego morderca nie da o sobie zapomnieć. Policjanci Pia Kirchoff i Oliver von Bodenstein, zaangażują się w śledztwo do tego stopnia, że aby zebrać informacje, wykorzystają prywatne kontakty, a nawet kilka razy odłożą na bok regulamin. Czy i tym razem nie zawiedzie ich intuicja?

Głębokie rany to niezwykle przejmujący kryminał, złożony i nietuzinkowy. Nietypowo ofiarami są tu Niemcy pochodzący z Prus Wschodnich, wypędzeni z rodzinnej miejscowości przez wojenną zawieruchę. Choć motyw morderstw pozostanie nieodgadniony do samego końca, odpowiedzi na niejedno ważne pytanie w tej sprawie poszukać trzeba będzie w Polsce...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 608

Oceny
4,5 (28 ocen)
16
10
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgaDy

Nie oderwiesz się od lektury

jak ja się cieszę, że odkryłam tę serię! wspaniała rzecz!
00
lorelei_l

Dobrze spędzony czas

Wcale nie musi być hollywoodzkich zwrotów akcji i hektolitrów krwi, żeby było ciekawie.
00
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Na za­zdrość czło­wiek musi za­pra­co­wać. Tylko li­tość jest za darmo. Jakże praw­dzi­we." Poważany w społeczeństwie milioner David Goldberg, który w czasach wojny przeżył piekło, zostaje zamordowany we własnym domu. Na lustrze morderca pozostawia wiadomość w postaci kilku krwawych cyfr, których znaczenie budzi wiele pytań. Wkrótce ginie kolejny staruszek, a sekcja zwłok ujawnia mroczną tajemnicę łączącą obu mężczyzn. Zespół śledczy Olivera Bodensteina musi radzić sobie nie tylko z trudnym dochodzeniem, ale także z naciskami przełożonych, którzy domagają się zaprzestania śledztwa. Komuś wpływowemu bardzo zależy na tym, by sprawę Goldberga zamieść pod dywan, jednak jego morderca nie daje o sobie zapomnieć... Bolesne doświadczenia pozostają w nas na zawsze, niczym głębokie rany niedające się zasklepić. Upływający czas działa kojąco lecz nie wymaże wspomnień. Właśnie o takich dotkliwych ranach opowiada trzeci tom kryminalnej serii Nele Neuhaus. Śledztwo, które ujawnia mroczną histor...
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Audiobook to bardzo dobra forma na przypomnienie sobie dawno czytanej powieści. Fabuła wielowątkowa ukazuje bohaterów ich perypetie. Bardzo dobra seria. Godna polecenia.
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: TIEFE WUN­DEN
Co­py­ri­ght © Ul­l­stein Bu­chver­lage GmbH, Ber­lin Pu­bli­shed in 2009 by List Ta­schen­buch Ver­lag Co­py­ri­ght © 2013 for the Po­lish edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Prze­ło­żyli: ANNA I MI­ŁOSZ URBA­NO­WIE
Pro­jekt okładki: Ra­do­sław Stęp­niak
Zdję­cia na okładce: Shut­ter­stock / Pa­ra­dise stu­dio; Gre­ens and Blues; Vo­lo­dy­myr Bur­diak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Wy­da­nie II elek­tro­niczne
ISBN 978-83-7278-854-2
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50 e-mail: wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.plwww.me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Anny

POD­ZIĘ­KO­WA­NIA

Dzię­kuję Clau­dii i Ca­ro­line Co­hen, Ca­milli Al­tva­ter, Su­sanne Hec­ker, Pe­te­rowi Hil­le­brech­towi, Si­mone Schre­iber, Ca­trin Runge i Anne Pfen­nin­ger za lek­turę ma­nu­skryptu i cenne wska­zówki.

Ser­deczne po­dzię­ko­wa­nia na­leżą się rów­nież pro­fe­so­rowi Han­sjür­ge­nowi Bratzke, kie­row­ni­kowi Cen­trum Me­dy­cyny Są­do­wej Uni­wer­sy­tetu we Frank­fur­cie, za wspar­cie we wszyst­kich kwe­stiach me­ry­to­rycz­nych. Za ewen­tu­alne błędy po­no­szę od­po­wie­dzial­ność tylko ja.

Dzię­kuję nad­ko­mi­sa­rzowi Pe­te­rowi Deppe z K11 po­li­cji w Ho­fheim, który udzie­lił mi wy­czer­pu­ją­cych od­po­wie­dzi na te­mat pro­wa­dze­nia śledz­twa i pracy po­li­cji kry­mi­nal­nej i który uświa­do­mił mi m.in., że wszy­scy funk­cjo­na­riu­sze wy­dzia­łów kry­mi­nal­nych w Niem­czech mó­wią so­bie na „ty”.

Szcze­gól­nie go­rące po­dzię­ko­wa­nia kie­ruję do mo­jej re­dak­torki, Ma­rion Va­zquez. Na­sza współ­praca przy Głę­bo­kich ra­nach dała mi mnó­stwo sa­tys­fak­cji.

Nele Neu­haus

luty 2009

***

Osoby i zda­rze­nia opi­sane w po­wie­ści zo­stały przeze mnie wy­my­ślone.

PRO­LOG

Nikt z ro­dziny nie po­tra­fił zro­zu­mieć, dla­czego zde­cy­do­wał się, by schy­łek ży­cia spę­dzić w Niem­czech, a naj­mniej poj­mo­wał z tego on sam. Po pro­stu nie­spo­dzie­wa­nie uświa­do­mił so­bie, że nie chce umie­rać w kraju, który przez ostat­nich sześć­dzie­siąt lat był dla niego bez­piecz­nym por­tem. Tę­sk­nił za lek­turą nie­miec­kich ga­zet i za brzmie­niem nie­miec­kiego ję­zyka. Da­vid Gold­berg nie wy­je­chał z Nie­miec do­bro­wol­nie. W 1945 roku mu­siał opu­ścić oj­czy­znę. Skoro ją utra­cił, po­sta­no­wił wy­ko­rzy­stać nową szansę tak, jak tylko się dało. Te­raz jed­nak nie było już ni­czego, co by go trzy­mało w Ame­ryce. Nie­mal dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, krótko po śmierci Sary, ku­pił dom w po­bliżu Frank­furtu – nie chciał no­co­wać w ho­te­lach, ile­kroć liczne obo­wiązki biz­ne­sowe lub to­wa­rzy­skie spro­wa­dzały go do kraju ro­dzi­ców i dziad­ków.

Gold­berg wes­tchnął głę­boko i wyj­rzał przez wiel­kie okno, z któ­rego roz­ta­czał się wi­dok na pa­no­ramę gór Tau­nus, ską­pa­nych w zło­ci­stym świe­tle za­cho­dzą­cego słońca. Le­d­wie pa­mię­tał twarz Sary. Co­raz czę­ściej zda­rzało mu się za­po­mi­nać na­gle o sześć­dzie­się­ciu la­tach w Sta­nach – do tego stop­nia, że nie po­tra­fił so­bie przy­po­mnieć imion wnu­ków. Jed­no­cze­śnie co­raz le­piej pa­mię­tał czas przed Ame­ryką, choć od dawna sta­rał się o nim nie my­śleć. By­wało, że kiedy bu­dził się z drzemki, po­trze­bo­wał kilku mi­nut, by się zo­rien­to­wać, gdzie jest. Po­tem spo­glą­dał z po­gardą na drżące ży­la­ste dło­nie, ob­le­czone kru­chą, pełną star­czych plam skórą. Los oka­zał się dość ła­skawy i nie zmie­nił go w nie­po­rad­nego sta­ruszka, ska­za­nego na ła­skę in­nych; wielu zna­jo­mych i przy­ja­ciół nie miało tyle szczę­ścia, by atak serca przy­szedł na czas i wy­ba­wił ich z ta­kiej ża­ło­snej sy­tu­acji. Miał bar­dzo silny or­ga­nizm, a le­ka­rze przez całe lata z nie­do­wie­rza­niem krę­cili gło­wami, wi­dząc jego od­por­ność na naj­po­spo­lit­sze oznaki sta­rze­nia. Uwa­żał, że za­wdzię­cza to że­la­znej dys­cy­pli­nie, która po­zwa­lała mu po­ko­ny­wać wszyst­kie wy­zwa­nia. Ni­gdy się nie za­nie­dbał i na­wet dziś ubie­rał się sta­ran­nie i za­cho­wy­wał schludny wy­gląd. Na wspo­mnie­nie nie­daw­nej wi­zyty w jed­nym z do­mów spo­koj­nej sta­ro­ści po­czuł dreszcz obrzy­dze­nia. Od­rzu­cił go wi­dok sta­ru­szek i star­ców w szla­fro­kach, klap­kach, z prze­tłusz­czo­nymi, roz­czo­chra­nymi wło­sami, jak wa­łę­sają się bez celu po par­ko­wych dróż­kach albo sie­dzą tępo na ław­kach i pu­stym, sza­lo­nym wzro­kiem spo­glą­dają nie­przy­tom­nie w dal. I choć więk­szość z tych lu­dzi była od niego młod­sza, obu­rzał się, kiedy ktoś wrzu­cał go z nimi do jed­nego worka.

– Wo­łał mnie pan?

Gold­berg drgnął i od­wró­cił głowę. Opie­kunka. Zu­peł­nie za­po­mniał o jej obec­no­ści, a co gor­sza, nie mógł so­bie przy­po­mnieć, jak ma na imię. Ko­bieta stała w drzwiach i spo­glą­dała na niego wy­cze­ku­jąco. Za­raz... Elvira? Edith? Zresztą to bez zna­cze­nia. Ro­dzina uparła się, że nie po­wi­nien miesz­kać sam, i po­sta­no­wiła ją za­trud­nić. Pięć pierw­szych kan­dy­da­tek z miej­sca od­rzu­cił. Nie chciał miesz­kać pod jed­nym da­chem z Po­lką ani Azjatką. Poza tym zwra­cał uwagę na po­wierz­chow­ność. Ta na­tych­miast przy­pa­dła mu do gu­stu: wy­soka, ener­giczna blon­dynka. Niemka, była za­ra­zem go­spo­sią i dy­plo­mo­waną pie­lę­gniarką. Tak w każ­dym ra­zie twier­dził jego naj­star­szy syn. Mu­siał jej bar­dzo szczo­drze pła­cić, bo bez słowa sprze­ciwu zno­siła jego hu­mory i usu­wała ślady co­raz więk­szej nie­po­rad­no­ści. Po­de­szła bli­żej, za­trzy­mała się przy fo­telu i po­pa­trzyła na niego uważ­nie. Gold­berg spoj­rzał jej w oczy. Była uma­lo­wana, a w wy­cię­ciu bluzki do­strze­gał po­cią­ga­jący de­kolt, o któ­rym zda­rzało mu się śnić. Do­kąd szła? Czy miała chło­paka, z któ­rym umó­wiła się na wspólny wie­czór? Nie skoń­czyła jesz­cze czter­dziestki i była bar­dzo atrak­cyjna. Ale nie, nie za­pyta jej o to. Nie chciał się spo­ufa­lać.

– Czy miałby pan coś prze­ciwko, gdy­bym już wy­szła? – W gło­sie ko­biety sły­chać było nutkę znie­cier­pli­wie­nia. – Po­trze­buje pan jesz­cze cze­goś? Przy­go­to­wa­łam ko­la­cję i ta­bletki...

Gold­berg prze­rwał jej ge­stem dłoni. Miała zwy­czaj trak­to­wa­nia go jak małe dziecko, któ­rego nie zo­sta­wia się sa­mego.

– Niechże już pani idzie – po­wie­dział oschle. – Dam so­bie radę.

– Ju­tro po­ja­wię się z sa­mego rana, o siód­mej trzy­dzie­ści.

Nie miał wąt­pli­wo­ści, że tak wła­śnie bę­dzie. Nie­miecka punk­tu­al­ność.

– Wy­pra­so­wa­łam panu ten ciemny gar­ni­tur. I ko­szulę.

– Dzię­kuję.

– Czy mam włą­czyć alarm?

– Nie, pro­szę tego nie ro­bić. Sam póź­niej wszystko uru­cho­mię. A te­raz niech już pani zmyka. Do­brej za­bawy.

– Dzię­kuję. – Była za­sko­czona. Ni­gdy do­tąd nie ży­czył jej do­brej za­bawy. Gold­berg sły­szał jesz­cze przez dłuż­szą chwilę jej ob­casy na mar­mu­ro­wych płyt­kach w przed­po­koju, a po­tem trzask cięż­kich drzwi wej­ścio­wych. Słońce znik­nęło za szczy­tami gór Tau­nus. Zmierz­chało. Z po­nurą miną wy­glą­dał przez okno. Gdzieś tam, na ze­wnątrz, mi­liony mło­dych lu­dzi ru­szało wła­śnie na randki i umó­wione spo­tka­nia, by od­da­wać się nie­skrę­po­wa­nym przy­jem­no­ściom. Nie­gdyś sam do ich na­le­żał. Był przy­stojny, bo­gaty, wpły­wowy i po­dzi­wiany. W wieku Elviry nie mar­no­wał czasu na my­śle­nie o star­cach, któ­rzy z bo­lą­cymi ko­śćmi sie­dzieli w mięk­kich fo­te­lach i opa­tu­lali cie­płymi ko­cami swoje ar­tre­tyczne ko­lana, wy­glą­da­jąc ostat­niego spek­ta­ku­lar­nego wy­da­rze­nia w ży­ciu: śmierci. Nie­sa­mo­wite, że jego w końcu też to do­pa­dło. Dziś był jedną z tych ży­wych ska­mie­lin, oca­leń­cem z mrocz­nej prze­szło­ści, na któ­rego zna­jomi i przy­ja­ciele dawno już cze­kali po dru­giej stro­nie. Po­zo­stało tylko troje lu­dzi, z któ­rymi mógł po­roz­ma­wiać o prze­szło­ści, któ­rzy pa­mię­tali go z cza­sów, gdy był młody i silny.

Z za­my­śle­nia wy­rwał go dzwo­nek do drzwi. Czyżby było już wpół do dzie­wią­tej? Pew­nie tak. Za­wsze była punk­tu­alna, tak samo, jak ta cała Edith. Z ci­chym jęk­nię­ciem pod­niósł się z fo­tela. Chciała z nim po­roz­ma­wiać jesz­cze przed ju­trzej­szym przy­ję­ciem uro­dzi­no­wym. I to w cztery oczy. Aż trudno uwie­rzyć, że miała już osiem­dzie­siąt pięć lat. Sztyw­nym kro­kiem ru­szył przez sa­lon i hol wej­ściowy. Przy drzwiach za­trzy­mał się na chwilę, spoj­rzał w lu­stro i prze­cze­sał dło­nią gę­ste jesz­cze, siwe włosy. Wie­dział, że się po­kłócą, a mimo to cie­szył się na spo­tka­nie. Za­wsze cie­szył się na jej wi­dok. Była głów­nym po­wo­dem, dla któ­rego wró­cił do Nie­miec. Z uśmie­chem otwo­rzył.

SOBOTA 28 KWIET­NIA 2007

Oli­ver von Bo­den­stein zdjął z ognia gar­nu­szek z go­rą­cym mle­kiem, wsy­pał dwie ły­żeczki ka­kao, za­mie­szał i prze­lał pa­ru­jący na­pój do dzbanka. Co­sima kar­miła pier­sią, więc mu­siała zre­zy­gno­wać z ulu­bio­nej kawy, a on sta­rał się być z nią so­li­darny. Go­rące ka­kao nie było w końcu ta­kie złe. Pod­niósł głowę i uśmiech­nął się, wi­dząc dez­apro­batę we wzroku Ro­sa­lie, swo­jej dzie­więt­na­sto­let­niej córki.

– Masz już tam ze dwa ty­siące ka­lo­rii – orze­kła, marsz­cząc nos. – Jak mo­że­cie pić taki ule­pek?!

– Czego to się nie robi dla wła­snych dzieci! – od­parł.

– Nie mo­gła­bym zre­zy­gno­wać z kawy. – Na­sto­latka po­trzą­snęła głową i de­mon­stra­cyj­nie upiła łyk z fi­li­żanki.

– Po­cze­kamy, zo­ba­czymy. – Bo­den­stein wy­jął z szafki dwa kubki i po­sta­wił na tacy, obok dzbanka z ka­kao. Co­sima wró­ciła do łóżka po tym, jak ma­leń­stwo o pią­tej rano zde­cy­do­wało, że na­de­szła pora kar­mie­nia. Od na­ro­dzin So­phii Ga­brieli w grud­niu ze­szłego roku ich ży­cie ule­gło ogrom­nej zmia­nie. Po prze­ra­że­niu, które naj­pierw wy­wo­łała wia­do­mość, że po raz ko­lejny zo­staną ro­dzi­cami, przy­szedł czas na ra­dość. Lecz z bie­giem czasu po­ja­wiła się także tro­ska. Lo­renz miał dwa­dzie­ścia je­den lat, a Ro­sa­lie dzie­więt­na­ście; za­koń­czyli już edu­ka­cję i byli do­ro­śli. I te­raz on z Co­simą mają raz jesz­cze prze­cho­dzić to wszystko od po­czątku? Czy są na to przy­go­to­wani? Mają ta­kie moż­li­wo­ści? Czy dziecko bę­dzie zdrowe? Na szczę­ście drę­czące go tro­ski oka­zały się nie­uza­sad­nione. Co­sima cho­dziła do pracy nie­mal do sa­mego roz­wią­za­nia, a po­zy­tywne wy­niki ba­dań ozna­czały jedno: dziecko jest zu­peł­nie zdrowe. Dziś, pięć mie­sięcy po po­ro­dzie, Co­sima co­dzien­nie po­ja­wiała się w biu­rze, wo­żąc ze sobą So­phię w fo­te­liku Ma­xi­Cosi. Bo­den­stein do­szedł do wnio­sku, że wszystko oka­zało się ła­twiej­sze, niż kiedy wy­cho­wy­wali Lo­renza i Ro­sa­lie, bo choć byli wtedy młodsi i mieli wię­cej sił, to żyli w ma­lut­kim miesz­kanku, a ich sy­tu­acja ma­te­rialna była znacz­nie gor­sza. Zda­wał so­bie jed­nak sprawę, jak bar­dzo Co­sima ża­ło­wała, że na ja­kiś czas mu­siała zro­bić prze­rwę w pracy re­por­terki te­le­wi­zyj­nej.

– Wła­ści­wie to czemu tak wcze­śnie je­steś na no­gach? – za­py­tał star­szą córkę. – Prze­cież jest so­bota.

– Mu­szę je­chać do re­stau­ra­cji – wy­ja­śniła Ro­sa­lie. – Mamy dzi­siaj wielką im­prezę. Naj­pierw po­wi­ta­nie go­ści szam­pa­nem, a po­tem sze­ścio­da­niowe menu dla pięć­dzie­się­ciu trzech osób. Jedna z przy­ja­ció­łek babci świę­tuje osiem­dzie­siąte piąte uro­dziny.

– Nie­źle.

Po ma­tu­rze zda­nej w ze­szłym roku Ro­sa­lie zde­cy­do­wała, że nie chce iść na stu­dia, i zo­stała uczen­nicą w wy­kwint­nej re­stau­ra­cji na­le­żą­cej do brata ojca, Qu­en­tina von Bo­den­ste­ina, i jego żony, Ma­rie-Lo­uise. Ku za­sko­cze­niu ro­dzi­ców na­sto­latka ani przez chwilę nie ża­ło­wała swo­jej de­cy­zji i z za­an­ga­żo­wa­niem pra­co­wała w kuchni. Nie na­rze­kała ani na nie­ludz­kie go­dziny pracy, ani na su­ro­wego i cho­le­rycz­nego szefa. Co­sima po­dej­rze­wała po ci­chu, że to wła­śnie szef, wy­bitny i na­gra­dzany ku­charz, Jean-Yves St. Clair, był jedną z przy­czyn, dla któ­rych dziew­czyna zde­cy­do­wała się na ta­kie za­ję­cie.

– Już z dzie­sięć razy, jak nie wię­cej, zmie­niali ko­lej­ność dań, wy­bór win i liczbę za­pro­szo­nych go­ści. – Ro­sa­lie odło­żyła fi­li­żankę do zmy­warki. – Cie­kawe, czy dzi­siaj znowu się okaże, że coś ma być ina­czej, niż usta­la­li­śmy.

Na­gle roz­dzwo­nił się te­le­fon. Bo­den­stein z do­świad­cze­nia wie­dział, że o wpół do dzie­sią­tej rano w so­botę ten dźwięk nie może ozna­czać ni­czego do­brego. Ro­sa­lie wy­szła ode­brać, a po chwili wró­ciła do kuchni z prze­no­śną słu­chawką.

– Tato, do cie­bie – po­wie­działa, wy­cią­ga­jąc dłoń. Za­nim za­czął roz­ma­wiać, po­że­gnała się ski­nie­niem głowy i zo­sta­wiła go sa­mego. Wes­tchnął głę­boko. Czyli nici z mi­łego spa­ceru po gó­rach i spo­koj­nego obiadu z Co­simą i So­phią. Jego obawy po­twier­dziły się, kiedy usły­szał zde­ner­wo­wany głos ko­mi­sarz Pii Kirch­hoff.

– Mamy trupa. Tak, wiem, że to ja mam dzi­siaj dy­żur, ale wy­daje mi się, że sam po­wi­nien pan to zo­ba­czyć, sze­fie. To ja­kiś waż­niak, z Ame­ryki.

Te­raz nie miał już wąt­pli­wo­ści, że spo­kojny week­end skoń­czył się, za­nim na do­bre się za­czął.

– Gdzie? – za­py­tał krótko.

– Dwa kroki od pana. Ke­kl­heim. Dros­sel­weg 39 a. Ofiara to Da­vid Gold­berg. Zna­la­zła go go­spo­sia, kiedy przy­szła dziś rano do pracy.

Bo­den­stein obie­cał, że się po­spie­szy, roz­łą­czył się i za­niósł Co­si­mie śnia­da­nie do łóżka. Prze­ka­zał jej też złe wie­ści.

– Po­winni za­ka­zać znaj­do­wa­nia zwłok w week­endy – mruk­nęła żona i ziew­nęła sze­roko. Bo­den­stein się uśmiech­nął. Przez dwa­dzie­ścia cztery lata mał­żeń­stwa Co­sima ni­gdy nie za­re­ago­wała zło­ścią ani znie­cier­pli­wie­niem, kiedy jego obo­wiązki ruj­no­wały ich plany. Usia­dła i się­gnęła po ku­bek. – Dzięki. Do­kąd je­dziesz?

Bo­den­stein wy­jął z szafy ko­szulę.

– Nie mu­szę je­chać, mogę iść pie­chotą. Dros­sel­weg. Za­mor­do­wany to Ame­ry­ka­nin, ja­kiś Gold­berg. Pia uważa, że to bę­dzie skom­pli­ko­wana sprawa.

– Gold­berg... Gold­berg... – Co­sima zmarsz­czyła czoło, jakby szu­kała cze­goś w pa­mięci. – Nie­dawno mu­sia­łam sły­szeć to na­zwi­sko. Ale nie wiem gdzie.

– Po­noć to ja­kiś waż­niak. – Przyj­rzał się kra­wa­tom, wy­brał je­dwabny w nie­bie­skie wzorki, za­wią­zał go i wło­żył ma­ry­narkę.

– No tak, już so­bie przy­po­mnia­łam. – Uśmiech­nęła się. – Wspo­mniała o nim pani Schöner­mark z kwia­ciarni! Do­star­czają mu co drugi dzień świeże kwiaty. Na stałe spro­wa­dził się tu ja­kieś pół roku temu, a wcze­śniej tylko oka­zjo­nal­nie za­trzy­my­wał się w tym domu. Kwia­ciarka twier­dzi, że był do­radcą pre­zy­denta Re­agana.

– To młody ra­czej nie mógł być. – Bo­den­stein na­chy­lił się nad łóż­kiem i po­ca­ło­wał żonę w po­li­czek. My­ślami był już przy spra­wie, która na niego cze­kała. Jak za­wsze, kiedy je­chał na miej­sce zna­le­zie­nia zwłok, czuł mie­sza­ninę pod­nie­ce­nia i nie­pew­no­ści, która zni­kała do­piero na wi­dok de­nata.

– No cóż, do mło­dzieży już nie na­le­żał. – Co­sima upiła łyk let­niego ka­kao i za­my­ślona spo­glą­dała przed sie­bie. – Ale to nie wszystko. Coś jesz­cze mi się ko­ja­rzy...

POZA NIM, księ­dzem i dwoma za­spa­nymi mi­ni­stran­tami w ko­ściele pod we­zwa­niem Świę­tego Le­onarda sie­działo jesz­cze kilka sta­ru­szek, które na mszę przy­gnał albo strach przed zbli­ża­ją­cym się koń­cem, albo wi­zja ko­lej­nego nud­nego i sa­mot­nego dnia. Ko­biety zaj­mo­wały twarde drew­niane ławki w przed­niej czę­ści nawy głów­nej i mo­no­ton­nymi gło­sami po­wta­rzały we­zwa­nia ka­płana, który raz po raz dys­kret­nie zie­wał. Mar­cus No­wak przy­klęk­nąw­szy w ostat­niej ławce, pa­trzył gdzieś przed sie­bie. Przez czy­sty przy­pa­dek tra­fił do ko­ścioła w cen­trum Frank­furtu. Nikt go tu nie znał, a w głębi du­szy ży­wił na­dzieję, że uczest­nic­two we mszy, jak to zda­rzało się daw­niej, przy­wróci mu du­chową rów­no­wagę. Nie­stety, nada­rem­nie. Wła­ści­wie to wręcz prze­ciw­nie. Lecz cze­góż się spo­dzie­wał, skoro od lat nie prze­kro­czył progu żad­nej świą­tyni? Miał wra­że­nie, że wy­star­czy, by ktoś na niego spoj­rzał, a za­raz bę­dzie wie­dział, co zro­bił po­przed­niej nocy. To nie był grzech, od cię­żaru któ­rego uwol­ni­łaby go wi­zyta w kon­fe­sjo­nale i dzie­sięć zdro­wa­siek wy­zna­czo­nych jako po­kuta. Nie był go­dzien, by w ogóle tu przy­cho­dzić, ma­rząc o ła­sce prze­ba­cze­nia, bo nie po­tra­fił wzbu­dzić w so­bie szcze­rego żalu za grze­chy. Krew ude­rzyła mu do głowy. Za­mknął oczy i przy­po­mniał so­bie, jaki był szczę­śliwy i jak bar­dzo mu się po­do­bało. Wciąż jesz­cze wi­dział przed sobą jego twarz, jak na niego pa­trzył i jak w końcu padł na ko­lana. Boże! Jak mógł to zro­bić? Oparł czoło o zło­żone dło­nie i po­czuł łzy na nie­ogo­lo­nych po­licz­kach. Ro­zu­miał kon­se­kwen­cje tego, co zro­bił. Jego ży­cie ni­gdy już nie bę­dzie ta­kie samo. Za­gryzł wargi, otwo­rzył oczy i spoj­rzał na dło­nie. Po­czuł do sie­bie od­razę. Przez ty­siąc lat nie zmyje z sie­bie winy. Naj­gor­sze, że kiedy tylko nada­rzy się oka­zja, zrobi to po­now­nie. Je­śli do­trze to do jego żony, dzieci albo ro­dzi­ców, ni­gdy mu nie wy­ba­czą. Wes­tchnął z taką roz­pa­czą, że dwie sta­ro­winki od­wró­ciły się i spoj­rzały za­sko­czone, co się dzieje. Na­tych­miast opu­ścił głowę i oparł ją o dło­nie. W du­chu prze­kli­nał wiarę, przez którą czuł się więź­niem wpo­jo­nych przez lata za­sad mo­ral­nych. I nie­za­leż­nie od tego, jak bę­dzie to roz­trzą­sał i jak so­bie tłu­ma­czył, wie­dział, że do­póki nie po­czuje praw­dzi­wego żalu, nie może li­czyć na prze­ba­cze­nie. Bez żalu za grze­chy nie było roz­grze­sze­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki