Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Skomplikowana intryga w kręgu wyższych sfer. Rewelacyjny kryminał.
W swoim podfrankfurckim domu zostaje zamordowany David Goldberg, milioner, filantrop, Żyd ocalony z Oświęcimia. Niedługo po nim ginie kolejny osiemdziesięciolatek. Ofiary łączy zagadkowa liczba zapisana przez mordercę na miejscu zbrodni oraz bliska znajomość z Verą Kaltensee, równie sędziwą przedstawicielką lokalnej arystokracji.
Sekcja zwłok wykaże jeszcze jeden punkt wspólny – szokującą tajemnicę obu mężczyzn – tatuaż zdradzający przynależność do SS.
Komuś wpływowemu bardzo zależy na tym, by sprawę Goldberga zamieść pod dywan, ale jego morderca nie da o sobie zapomnieć. Policjanci Pia Kirchoff i Oliver von Bodenstein, zaangażują się w śledztwo do tego stopnia, że aby zebrać informacje, wykorzystają prywatne kontakty, a nawet kilka razy odłożą na bok regulamin. Czy i tym razem nie zawiedzie ich intuicja?
Głębokie rany to niezwykle przejmujący kryminał, złożony i nietuzinkowy. Nietypowo ofiarami są tu Niemcy pochodzący z Prus Wschodnich, wypędzeni z rodzinnej miejscowości przez wojenną zawieruchę. Choć motyw morderstw pozostanie nieodgadniony do samego końca, odpowiedzi na niejedno ważne pytanie w tej sprawie poszukać trzeba będzie w Polsce...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 608
Dla Anny
Dziękuję Claudii i Caroline Cohen, Camilli Altvater, Susanne Hecker, Peterowi Hillebrechtowi, Simone Schreiber, Catrin Runge i Anne Pfenninger za lekturę manuskryptu i cenne wskazówki.
Serdeczne podziękowania należą się również profesorowi Hansjürgenowi Bratzke, kierownikowi Centrum Medycyny Sądowej Uniwersytetu we Frankfurcie, za wsparcie we wszystkich kwestiach merytorycznych. Za ewentualne błędy ponoszę odpowiedzialność tylko ja.
Dziękuję nadkomisarzowi Peterowi Deppe z K11 policji w Hofheim, który udzielił mi wyczerpujących odpowiedzi na temat prowadzenia śledztwa i pracy policji kryminalnej i który uświadomił mi m.in., że wszyscy funkcjonariusze wydziałów kryminalnych w Niemczech mówią sobie na „ty”.
Szczególnie gorące podziękowania kieruję do mojej redaktorki, Marion Vazquez. Nasza współpraca przy Głębokich ranach dała mi mnóstwo satysfakcji.
Nele Neuhaus
luty 2009
Osoby i zdarzenia opisane w powieści zostały przeze mnie wymyślone.
Nikt z rodziny nie potrafił zrozumieć, dlaczego zdecydował się, by schyłek życia spędzić w Niemczech, a najmniej pojmował z tego on sam. Po prostu niespodziewanie uświadomił sobie, że nie chce umierać w kraju, który przez ostatnich sześćdziesiąt lat był dla niego bezpiecznym portem. Tęsknił za lekturą niemieckich gazet i za brzmieniem niemieckiego języka. David Goldberg nie wyjechał z Niemiec dobrowolnie. W 1945 roku musiał opuścić ojczyznę. Skoro ją utracił, postanowił wykorzystać nową szansę tak, jak tylko się dało. Teraz jednak nie było już niczego, co by go trzymało w Ameryce. Niemal dwadzieścia lat wcześniej, krótko po śmierci Sary, kupił dom w pobliżu Frankfurtu – nie chciał nocować w hotelach, ilekroć liczne obowiązki biznesowe lub towarzyskie sprowadzały go do kraju rodziców i dziadków.
Goldberg westchnął głęboko i wyjrzał przez wielkie okno, z którego roztaczał się widok na panoramę gór Taunus, skąpanych w złocistym świetle zachodzącego słońca. Ledwie pamiętał twarz Sary. Coraz częściej zdarzało mu się zapominać nagle o sześćdziesięciu latach w Stanach – do tego stopnia, że nie potrafił sobie przypomnieć imion wnuków. Jednocześnie coraz lepiej pamiętał czas przed Ameryką, choć od dawna starał się o nim nie myśleć. Bywało, że kiedy budził się z drzemki, potrzebował kilku minut, by się zorientować, gdzie jest. Potem spoglądał z pogardą na drżące żylaste dłonie, obleczone kruchą, pełną starczych plam skórą. Los okazał się dość łaskawy i nie zmienił go w nieporadnego staruszka, skazanego na łaskę innych; wielu znajomych i przyjaciół nie miało tyle szczęścia, by atak serca przyszedł na czas i wybawił ich z takiej żałosnej sytuacji. Miał bardzo silny organizm, a lekarze przez całe lata z niedowierzaniem kręcili głowami, widząc jego odporność na najpospolitsze oznaki starzenia. Uważał, że zawdzięcza to żelaznej dyscyplinie, która pozwalała mu pokonywać wszystkie wyzwania. Nigdy się nie zaniedbał i nawet dziś ubierał się starannie i zachowywał schludny wygląd. Na wspomnienie niedawnej wizyty w jednym z domów spokojnej starości poczuł dreszcz obrzydzenia. Odrzucił go widok staruszek i starców w szlafrokach, klapkach, z przetłuszczonymi, rozczochranymi włosami, jak wałęsają się bez celu po parkowych dróżkach albo siedzą tępo na ławkach i pustym, szalonym wzrokiem spoglądają nieprzytomnie w dal. I choć większość z tych ludzi była od niego młodsza, oburzał się, kiedy ktoś wrzucał go z nimi do jednego worka.
– Wołał mnie pan?
Goldberg drgnął i odwrócił głowę. Opiekunka. Zupełnie zapomniał o jej obecności, a co gorsza, nie mógł sobie przypomnieć, jak ma na imię. Kobieta stała w drzwiach i spoglądała na niego wyczekująco. Zaraz... Elvira? Edith? Zresztą to bez znaczenia. Rodzina uparła się, że nie powinien mieszkać sam, i postanowiła ją zatrudnić. Pięć pierwszych kandydatek z miejsca odrzucił. Nie chciał mieszkać pod jednym dachem z Polką ani Azjatką. Poza tym zwracał uwagę na powierzchowność. Ta natychmiast przypadła mu do gustu: wysoka, energiczna blondynka. Niemka, była zarazem gosposią i dyplomowaną pielęgniarką. Tak w każdym razie twierdził jego najstarszy syn. Musiał jej bardzo szczodrze płacić, bo bez słowa sprzeciwu znosiła jego humory i usuwała ślady coraz większej nieporadności. Podeszła bliżej, zatrzymała się przy fotelu i popatrzyła na niego uważnie. Goldberg spojrzał jej w oczy. Była umalowana, a w wycięciu bluzki dostrzegał pociągający dekolt, o którym zdarzało mu się śnić. Dokąd szła? Czy miała chłopaka, z którym umówiła się na wspólny wieczór? Nie skończyła jeszcze czterdziestki i była bardzo atrakcyjna. Ale nie, nie zapyta jej o to. Nie chciał się spoufalać.
– Czy miałby pan coś przeciwko, gdybym już wyszła? – W głosie kobiety słychać było nutkę zniecierpliwienia. – Potrzebuje pan jeszcze czegoś? Przygotowałam kolację i tabletki...
Goldberg przerwał jej gestem dłoni. Miała zwyczaj traktowania go jak małe dziecko, którego nie zostawia się samego.
– Niechże już pani idzie – powiedział oschle. – Dam sobie radę.
– Jutro pojawię się z samego rana, o siódmej trzydzieści.
Nie miał wątpliwości, że tak właśnie będzie. Niemiecka punktualność.
– Wyprasowałam panu ten ciemny garnitur. I koszulę.
– Dziękuję.
– Czy mam włączyć alarm?
– Nie, proszę tego nie robić. Sam później wszystko uruchomię. A teraz niech już pani zmyka. Dobrej zabawy.
– Dziękuję. – Była zaskoczona. Nigdy dotąd nie życzył jej dobrej zabawy. Goldberg słyszał jeszcze przez dłuższą chwilę jej obcasy na marmurowych płytkach w przedpokoju, a potem trzask ciężkich drzwi wejściowych. Słońce zniknęło za szczytami gór Taunus. Zmierzchało. Z ponurą miną wyglądał przez okno. Gdzieś tam, na zewnątrz, miliony młodych ludzi ruszało właśnie na randki i umówione spotkania, by oddawać się nieskrępowanym przyjemnościom. Niegdyś sam do ich należał. Był przystojny, bogaty, wpływowy i podziwiany. W wieku Elviry nie marnował czasu na myślenie o starcach, którzy z bolącymi kośćmi siedzieli w miękkich fotelach i opatulali ciepłymi kocami swoje artretyczne kolana, wyglądając ostatniego spektakularnego wydarzenia w życiu: śmierci. Niesamowite, że jego w końcu też to dopadło. Dziś był jedną z tych żywych skamielin, ocaleńcem z mrocznej przeszłości, na którego znajomi i przyjaciele dawno już czekali po drugiej stronie. Pozostało tylko troje ludzi, z którymi mógł porozmawiać o przeszłości, którzy pamiętali go z czasów, gdy był młody i silny.
Z zamyślenia wyrwał go dzwonek do drzwi. Czyżby było już wpół do dziewiątej? Pewnie tak. Zawsze była punktualna, tak samo, jak ta cała Edith. Z cichym jęknięciem podniósł się z fotela. Chciała z nim porozmawiać jeszcze przed jutrzejszym przyjęciem urodzinowym. I to w cztery oczy. Aż trudno uwierzyć, że miała już osiemdziesiąt pięć lat. Sztywnym krokiem ruszył przez salon i hol wejściowy. Przy drzwiach zatrzymał się na chwilę, spojrzał w lustro i przeczesał dłonią gęste jeszcze, siwe włosy. Wiedział, że się pokłócą, a mimo to cieszył się na spotkanie. Zawsze cieszył się na jej widok. Była głównym powodem, dla którego wrócił do Niemiec. Z uśmiechem otworzył.
Oliver von Bodenstein zdjął z ognia garnuszek z gorącym mlekiem, wsypał dwie łyżeczki kakao, zamieszał i przelał parujący napój do dzbanka. Cosima karmiła piersią, więc musiała zrezygnować z ulubionej kawy, a on starał się być z nią solidarny. Gorące kakao nie było w końcu takie złe. Podniósł głowę i uśmiechnął się, widząc dezaprobatę we wzroku Rosalie, swojej dziewiętnastoletniej córki.
– Masz już tam ze dwa tysiące kalorii – orzekła, marszcząc nos. – Jak możecie pić taki ulepek?!
– Czego to się nie robi dla własnych dzieci! – odparł.
– Nie mogłabym zrezygnować z kawy. – Nastolatka potrząsnęła głową i demonstracyjnie upiła łyk z filiżanki.
– Poczekamy, zobaczymy. – Bodenstein wyjął z szafki dwa kubki i postawił na tacy, obok dzbanka z kakao. Cosima wróciła do łóżka po tym, jak maleństwo o piątej rano zdecydowało, że nadeszła pora karmienia. Od narodzin Sophii Gabrieli w grudniu zeszłego roku ich życie uległo ogromnej zmianie. Po przerażeniu, które najpierw wywołała wiadomość, że po raz kolejny zostaną rodzicami, przyszedł czas na radość. Lecz z biegiem czasu pojawiła się także troska. Lorenz miał dwadzieścia jeden lat, a Rosalie dziewiętnaście; zakończyli już edukację i byli dorośli. I teraz on z Cosimą mają raz jeszcze przechodzić to wszystko od początku? Czy są na to przygotowani? Mają takie możliwości? Czy dziecko będzie zdrowe? Na szczęście dręczące go troski okazały się nieuzasadnione. Cosima chodziła do pracy niemal do samego rozwiązania, a pozytywne wyniki badań oznaczały jedno: dziecko jest zupełnie zdrowe. Dziś, pięć miesięcy po porodzie, Cosima codziennie pojawiała się w biurze, wożąc ze sobą Sophię w foteliku MaxiCosi. Bodenstein doszedł do wniosku, że wszystko okazało się łatwiejsze, niż kiedy wychowywali Lorenza i Rosalie, bo choć byli wtedy młodsi i mieli więcej sił, to żyli w malutkim mieszkanku, a ich sytuacja materialna była znacznie gorsza. Zdawał sobie jednak sprawę, jak bardzo Cosima żałowała, że na jakiś czas musiała zrobić przerwę w pracy reporterki telewizyjnej.
– Właściwie to czemu tak wcześnie jesteś na nogach? – zapytał starszą córkę. – Przecież jest sobota.
– Muszę jechać do restauracji – wyjaśniła Rosalie. – Mamy dzisiaj wielką imprezę. Najpierw powitanie gości szampanem, a potem sześciodaniowe menu dla pięćdziesięciu trzech osób. Jedna z przyjaciółek babci świętuje osiemdziesiąte piąte urodziny.
– Nieźle.
Po maturze zdanej w zeszłym roku Rosalie zdecydowała, że nie chce iść na studia, i została uczennicą w wykwintnej restauracji należącej do brata ojca, Quentina von Bodensteina, i jego żony, Marie-Louise. Ku zaskoczeniu rodziców nastolatka ani przez chwilę nie żałowała swojej decyzji i z zaangażowaniem pracowała w kuchni. Nie narzekała ani na nieludzkie godziny pracy, ani na surowego i cholerycznego szefa. Cosima podejrzewała po cichu, że to właśnie szef, wybitny i nagradzany kucharz, Jean-Yves St. Clair, był jedną z przyczyn, dla których dziewczyna zdecydowała się na takie zajęcie.
– Już z dziesięć razy, jak nie więcej, zmieniali kolejność dań, wybór win i liczbę zaproszonych gości. – Rosalie odłożyła filiżankę do zmywarki. – Ciekawe, czy dzisiaj znowu się okaże, że coś ma być inaczej, niż ustalaliśmy.
Nagle rozdzwonił się telefon. Bodenstein z doświadczenia wiedział, że o wpół do dziesiątej rano w sobotę ten dźwięk nie może oznaczać niczego dobrego. Rosalie wyszła odebrać, a po chwili wróciła do kuchni z przenośną słuchawką.
– Tato, do ciebie – powiedziała, wyciągając dłoń. Zanim zaczął rozmawiać, pożegnała się skinieniem głowy i zostawiła go samego. Westchnął głęboko. Czyli nici z miłego spaceru po górach i spokojnego obiadu z Cosimą i Sophią. Jego obawy potwierdziły się, kiedy usłyszał zdenerwowany głos komisarz Pii Kirchhoff.
– Mamy trupa. Tak, wiem, że to ja mam dzisiaj dyżur, ale wydaje mi się, że sam powinien pan to zobaczyć, szefie. To jakiś ważniak, z Ameryki.
Teraz nie miał już wątpliwości, że spokojny weekend skończył się, zanim na dobre się zaczął.
– Gdzie? – zapytał krótko.
– Dwa kroki od pana. Keklheim. Drosselweg 39 a. Ofiara to David Goldberg. Znalazła go gosposia, kiedy przyszła dziś rano do pracy.
Bodenstein obiecał, że się pospieszy, rozłączył się i zaniósł Cosimie śniadanie do łóżka. Przekazał jej też złe wieści.
– Powinni zakazać znajdowania zwłok w weekendy – mruknęła żona i ziewnęła szeroko. Bodenstein się uśmiechnął. Przez dwadzieścia cztery lata małżeństwa Cosima nigdy nie zareagowała złością ani zniecierpliwieniem, kiedy jego obowiązki rujnowały ich plany. Usiadła i sięgnęła po kubek. – Dzięki. Dokąd jedziesz?
Bodenstein wyjął z szafy koszulę.
– Nie muszę jechać, mogę iść piechotą. Drosselweg. Zamordowany to Amerykanin, jakiś Goldberg. Pia uważa, że to będzie skomplikowana sprawa.
– Goldberg... Goldberg... – Cosima zmarszczyła czoło, jakby szukała czegoś w pamięci. – Niedawno musiałam słyszeć to nazwisko. Ale nie wiem gdzie.
– Ponoć to jakiś ważniak. – Przyjrzał się krawatom, wybrał jedwabny w niebieskie wzorki, zawiązał go i włożył marynarkę.
– No tak, już sobie przypomniałam. – Uśmiechnęła się. – Wspomniała o nim pani Schönermark z kwiaciarni! Dostarczają mu co drugi dzień świeże kwiaty. Na stałe sprowadził się tu jakieś pół roku temu, a wcześniej tylko okazjonalnie zatrzymywał się w tym domu. Kwiaciarka twierdzi, że był doradcą prezydenta Reagana.
– To młody raczej nie mógł być. – Bodenstein nachylił się nad łóżkiem i pocałował żonę w policzek. Myślami był już przy sprawie, która na niego czekała. Jak zawsze, kiedy jechał na miejsce znalezienia zwłok, czuł mieszaninę podniecenia i niepewności, która znikała dopiero na widok denata.
– No cóż, do młodzieży już nie należał. – Cosima upiła łyk letniego kakao i zamyślona spoglądała przed siebie. – Ale to nie wszystko. Coś jeszcze mi się kojarzy...
POZA NIM, księdzem i dwoma zaspanymi ministrantami w kościele pod wezwaniem Świętego Leonarda siedziało jeszcze kilka staruszek, które na mszę przygnał albo strach przed zbliżającym się końcem, albo wizja kolejnego nudnego i samotnego dnia. Kobiety zajmowały twarde drewniane ławki w przedniej części nawy głównej i monotonnymi głosami powtarzały wezwania kapłana, który raz po raz dyskretnie ziewał. Marcus Nowak przyklęknąwszy w ostatniej ławce, patrzył gdzieś przed siebie. Przez czysty przypadek trafił do kościoła w centrum Frankfurtu. Nikt go tu nie znał, a w głębi duszy żywił nadzieję, że uczestnictwo we mszy, jak to zdarzało się dawniej, przywróci mu duchową równowagę. Niestety, nadaremnie. Właściwie to wręcz przeciwnie. Lecz czegóż się spodziewał, skoro od lat nie przekroczył progu żadnej świątyni? Miał wrażenie, że wystarczy, by ktoś na niego spojrzał, a zaraz będzie wiedział, co zrobił poprzedniej nocy. To nie był grzech, od ciężaru którego uwolniłaby go wizyta w konfesjonale i dziesięć zdrowasiek wyznaczonych jako pokuta. Nie był godzien, by w ogóle tu przychodzić, marząc o łasce przebaczenia, bo nie potrafił wzbudzić w sobie szczerego żalu za grzechy. Krew uderzyła mu do głowy. Zamknął oczy i przypomniał sobie, jaki był szczęśliwy i jak bardzo mu się podobało. Wciąż jeszcze widział przed sobą jego twarz, jak na niego patrzył i jak w końcu padł na kolana. Boże! Jak mógł to zrobić? Oparł czoło o złożone dłonie i poczuł łzy na nieogolonych policzkach. Rozumiał konsekwencje tego, co zrobił. Jego życie nigdy już nie będzie takie samo. Zagryzł wargi, otworzył oczy i spojrzał na dłonie. Poczuł do siebie odrazę. Przez tysiąc lat nie zmyje z siebie winy. Najgorsze, że kiedy tylko nadarzy się okazja, zrobi to ponownie. Jeśli dotrze to do jego żony, dzieci albo rodziców, nigdy mu nie wybaczą. Westchnął z taką rozpaczą, że dwie starowinki odwróciły się i spojrzały zaskoczone, co się dzieje. Natychmiast opuścił głowę i oparł ją o dłonie. W duchu przeklinał wiarę, przez którą czuł się więźniem wpojonych przez lata zasad moralnych. I niezależnie od tego, jak będzie to roztrząsał i jak sobie tłumaczył, wiedział, że dopóki nie poczuje prawdziwego żalu, nie może liczyć na przebaczenie. Bez żalu za grzechy nie było rozgrzeszenia.