Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Skomplikowana intryga w kręgu wyższych sfer. Rewelacyjny kryminał.
W swoim podfrankfurckim domu zostaje zamordowany David Goldberg, milioner, filantrop, Żyd ocalony z Oświęcimia. Niedługo po nim ginie kolejny osiemdziesięciolatek. Ofiary łączy zagadkowa liczba zapisana przez mordercę na miejscu zbrodni oraz bliska znajomość z Verą Kaltensee, równie sędziwą przedstawicielką lokalnej arystokracji.
Sekcja zwłok wykaże jeszcze jeden punkt wspólny – szokującą tajemnicę obu mężczyzn – tatuaż zdradzający przynależność do SS.
Komuś wpływowemu bardzo zależy na tym, by sprawę Goldberga zamieść pod dywan, ale jego morderca nie da o sobie zapomnieć. Policjanci Pia Kirchoff i Oliver von Bodenstein, zaangażują się w śledztwo do tego stopnia, że aby zebrać informacje, wykorzystają prywatne kontakty, a nawet kilka razy odłożą na bok regulamin. Czy i tym razem nie zawiedzie ich intuicja?
Głębokie rany to niezwykle przejmujący kryminał, złożony i nietuzinkowy. Nietypowo ofiarami są tu Niemcy pochodzący z Prus Wschodnich, wypędzeni z rodzinnej miejscowości przez wojenną zawieruchę. Choć motyw morderstw pozostanie nieodgadniony do samego końca, odpowiedzi na niejedno ważne pytanie w tej sprawie poszukać trzeba będzie w Polsce...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 608
Dla Anny
Dziękuję Claudii i Caroline Cohen, Camilli Altvater, Susanne Hecker, Peterowi Hillebrechtowi, Simone Schreiber, Catrin Runge i Anne Pfenninger za lekturę manuskryptu i cenne wskazówki.
Serdeczne podziękowania należą się również profesorowi Hansjürgenowi Bratzke, kierownikowi Centrum Medycyny Sądowej Uniwersytetu we Frankfurcie, za wsparcie we wszystkich kwestiach merytorycznych. Za ewentualne błędy ponoszę odpowiedzialność tylko ja.
Dziękuję nadkomisarzowi Peterowi Deppe z K11 policji w Hofheim, który udzielił mi wyczerpujących odpowiedzi na temat prowadzenia śledztwa i pracy policji kryminalnej i który uświadomił mi m.in., że wszyscy funkcjonariusze wydziałów kryminalnych w Niemczech mówią sobie na „ty”.
Szczególnie gorące podziękowania kieruję do mojej redaktorki, Marion Vazquez. Nasza współpraca przy Głębokich ranach dała mi mnóstwo satysfakcji.
Nele Neuhaus
luty 2009
Osoby i zdarzenia opisane w powieści zostały przeze mnie wymyślone.
Nikt z rodziny nie potrafił zrozumieć, dlaczego zdecydował się, by schyłek życia spędzić w Niemczech, a najmniej pojmował z tego on sam. Po prostu niespodziewanie uświadomił sobie, że nie chce umierać w kraju, który przez ostatnich sześćdziesiąt lat był dla niego bezpiecznym portem. Tęsknił za lekturą niemieckich gazet i za brzmieniem niemieckiego języka. David Goldberg nie wyjechał z Niemiec dobrowolnie. W 1945 roku musiał opuścić ojczyznę. Skoro ją utracił, postanowił wykorzystać nową szansę tak, jak tylko się dało. Teraz jednak nie było już niczego, co by go trzymało w Ameryce. Niemal dwadzieścia lat wcześniej, krótko po śmierci Sary, kupił dom w pobliżu Frankfurtu – nie chciał nocować w hotelach, ilekroć liczne obowiązki biznesowe lub towarzyskie sprowadzały go do kraju rodziców i dziadków.
Goldberg westchnął głęboko i wyjrzał przez wielkie okno, z którego roztaczał się widok na panoramę gór Taunus, skąpanych w złocistym świetle zachodzącego słońca. Ledwie pamiętał twarz Sary. Coraz częściej zdarzało mu się zapominać nagle o sześćdziesięciu latach w Stanach – do tego stopnia, że nie potrafił sobie przypomnieć imion wnuków. Jednocześnie coraz lepiej pamiętał czas przed Ameryką, choć od dawna starał się o nim nie myśleć. Bywało, że kiedy budził się z drzemki, potrzebował kilku minut, by się zorientować, gdzie jest. Potem spoglądał z pogardą na drżące żylaste dłonie, obleczone kruchą, pełną starczych plam skórą. Los okazał się dość łaskawy i nie zmienił go w nieporadnego staruszka, skazanego na łaskę innych; wielu znajomych i przyjaciół nie miało tyle szczęścia, by atak serca przyszedł na czas i wybawił ich z takiej żałosnej sytuacji. Miał bardzo silny organizm, a lekarze przez całe lata z niedowierzaniem kręcili głowami, widząc jego odporność na najpospolitsze oznaki starzenia. Uważał, że zawdzięcza to żelaznej dyscyplinie, która pozwalała mu pokonywać wszystkie wyzwania. Nigdy się nie zaniedbał i nawet dziś ubierał się starannie i zachowywał schludny wygląd. Na wspomnienie niedawnej wizyty w jednym z domów spokojnej starości poczuł dreszcz obrzydzenia. Odrzucił go widok staruszek i starców w szlafrokach, klapkach, z przetłuszczonymi, rozczochranymi włosami, jak wałęsają się bez celu po parkowych dróżkach albo siedzą tępo na ławkach i pustym, szalonym wzrokiem spoglądają nieprzytomnie w dal. I choć większość z tych ludzi była od niego młodsza, oburzał się, kiedy ktoś wrzucał go z nimi do jednego worka.
– Wołał mnie pan?
Goldberg drgnął i odwrócił głowę. Opiekunka. Zupełnie zapomniał o jej obecności, a co gorsza, nie mógł sobie przypomnieć, jak ma na imię. Kobieta stała w drzwiach i spoglądała na niego wyczekująco. Zaraz... Elvira? Edith? Zresztą to bez znaczenia. Rodzina uparła się, że nie powinien mieszkać sam, i postanowiła ją zatrudnić. Pięć pierwszych kandydatek z miejsca odrzucił. Nie chciał mieszkać pod jednym dachem z Polką ani Azjatką. Poza tym zwracał uwagę na powierzchowność. Ta natychmiast przypadła mu do gustu: wysoka, energiczna blondynka. Niemka, była zarazem gosposią i dyplomowaną pielęgniarką. Tak w każdym razie twierdził jego najstarszy syn. Musiał jej bardzo szczodrze płacić, bo bez słowa sprzeciwu znosiła jego humory i usuwała ślady coraz większej nieporadności. Podeszła bliżej, zatrzymała się przy fotelu i popatrzyła na niego uważnie. Goldberg spojrzał jej w oczy. Była umalowana, a w wycięciu bluzki dostrzegał pociągający dekolt, o którym zdarzało mu się śnić. Dokąd szła? Czy miała chłopaka, z którym umówiła się na wspólny wieczór? Nie skończyła jeszcze czterdziestki i była bardzo atrakcyjna. Ale nie, nie zapyta jej o to. Nie chciał się spoufalać.
– Czy miałby pan coś przeciwko, gdybym już wyszła? – W głosie kobiety słychać było nutkę zniecierpliwienia. – Potrzebuje pan jeszcze czegoś? Przygotowałam kolację i tabletki...
Goldberg przerwał jej gestem dłoni. Miała zwyczaj traktowania go jak małe dziecko, którego nie zostawia się samego.
– Niechże już pani idzie – powiedział oschle. – Dam sobie radę.
– Jutro pojawię się z samego rana, o siódmej trzydzieści.
Nie miał wątpliwości, że tak właśnie będzie. Niemiecka punktualność.
– Wyprasowałam panu ten ciemny garnitur. I koszulę.
– Dziękuję.
– Czy mam włączyć alarm?
– Nie, proszę tego nie robić. Sam później wszystko uruchomię. A teraz niech już pani zmyka. Dobrej zabawy.
– Dziękuję. – Była zaskoczona. Nigdy dotąd nie życzył jej dobrej zabawy. Goldberg słyszał jeszcze przez dłuższą chwilę jej obcasy na marmurowych płytkach w przedpokoju, a potem trzask ciężkich drzwi wejściowych. Słońce zniknęło za szczytami gór Taunus. Zmierzchało. Z ponurą miną wyglądał przez okno. Gdzieś tam, na zewnątrz, miliony młodych ludzi ruszało właśnie na randki i umówione spotkania, by oddawać się nieskrępowanym przyjemnościom. Niegdyś sam do ich należał. Był przystojny, bogaty, wpływowy i podziwiany. W wieku Elviry nie marnował czasu na myślenie o starcach, którzy z bolącymi kośćmi siedzieli w miękkich fotelach i opatulali ciepłymi kocami swoje artretyczne kolana, wyglądając ostatniego spektakularnego wydarzenia w życiu: śmierci. Niesamowite, że jego w końcu też to dopadło. Dziś był jedną z tych żywych skamielin, ocaleńcem z mrocznej przeszłości, na którego znajomi i przyjaciele dawno już czekali po drugiej stronie. Pozostało tylko troje ludzi, z którymi mógł porozmawiać o przeszłości, którzy pamiętali go z czasów, gdy był młody i silny.
Z zamyślenia wyrwał go dzwonek do drzwi. Czyżby było już wpół do dziewiątej? Pewnie tak. Zawsze była punktualna, tak samo, jak ta cała Edith. Z cichym jęknięciem podniósł się z fotela. Chciała z nim porozmawiać jeszcze przed jutrzejszym przyjęciem urodzinowym. I to w cztery oczy. Aż trudno uwierzyć, że miała już osiemdziesiąt pięć lat. Sztywnym krokiem ruszył przez salon i hol wejściowy. Przy drzwiach zatrzymał się na chwilę, spojrzał w lustro i przeczesał dłonią gęste jeszcze, siwe włosy. Wiedział, że się pokłócą, a mimo to cieszył się na spotkanie. Zawsze cieszył się na jej widok. Była głównym powodem, dla którego wrócił do Niemiec. Z uśmiechem otworzył.
Oliver von Bodenstein zdjął z ognia garnuszek z gorącym mlekiem, wsypał dwie łyżeczki kakao, zamieszał i przelał parujący napój do dzbanka. Cosima karmiła piersią, więc musiała zrezygnować z ulubionej kawy, a on starał się być z nią solidarny. Gorące kakao nie było w końcu takie złe. Podniósł głowę i uśmiechnął się, widząc dezaprobatę we wzroku Rosalie, swojej dziewiętnastoletniej córki.
– Masz już tam ze dwa tysiące kalorii – orzekła, marszcząc nos. – Jak możecie pić taki ulepek?!
– Czego to się nie robi dla własnych dzieci! – odparł.
– Nie mogłabym zrezygnować z kawy. – Nastolatka potrząsnęła głową i demonstracyjnie upiła łyk z filiżanki.
– Poczekamy, zobaczymy. – Bodenstein wyjął z szafki dwa kubki i postawił na tacy, obok dzbanka z kakao. Cosima wróciła do łóżka po tym, jak maleństwo o piątej rano zdecydowało, że nadeszła pora karmienia. Od narodzin Sophii Gabrieli w grudniu zeszłego roku ich życie uległo ogromnej zmianie. Po przerażeniu, które najpierw wywołała wiadomość, że po raz kolejny zostaną rodzicami, przyszedł czas na radość. Lecz z biegiem czasu pojawiła się także troska. Lorenz miał dwadzieścia jeden lat, a Rosalie dziewiętnaście; zakończyli już edukację i byli dorośli. I teraz on z Cosimą mają raz jeszcze przechodzić to wszystko od początku? Czy są na to przygotowani? Mają takie możliwości? Czy dziecko będzie zdrowe? Na szczęście dręczące go troski okazały się nieuzasadnione. Cosima chodziła do pracy niemal do samego rozwiązania, a pozytywne wyniki badań oznaczały jedno: dziecko jest zupełnie zdrowe. Dziś, pięć miesięcy po porodzie, Cosima codziennie pojawiała się w biurze, wożąc ze sobą Sophię w foteliku MaxiCosi. Bodenstein doszedł do wniosku, że wszystko okazało się łatwiejsze, niż kiedy wychowywali Lorenza i Rosalie, bo choć byli wtedy młodsi i mieli więcej sił, to żyli w malutkim mieszkanku, a ich sytuacja materialna była znacznie gorsza. Zdawał sobie jednak sprawę, jak bardzo Cosima żałowała, że na jakiś czas musiała zrobić przerwę w pracy reporterki telewizyjnej.
– Właściwie to czemu tak wcześnie jesteś na nogach? – zapytał starszą córkę. – Przecież jest sobota.
– Muszę jechać do restauracji – wyjaśniła Rosalie. – Mamy dzisiaj wielką imprezę. Najpierw powitanie gości szampanem, a potem sześciodaniowe menu dla pięćdziesięciu trzech osób. Jedna z przyjaciółek babci świętuje osiemdziesiąte piąte urodziny.
– Nieźle.
Po maturze zdanej w zeszłym roku Rosalie zdecydowała, że nie chce iść na studia, i została uczennicą w wykwintnej restauracji należącej do brata ojca, Quentina von Bodensteina, i jego żony, Marie-Louise. Ku zaskoczeniu rodziców nastolatka ani przez chwilę nie żałowała swojej decyzji i z zaangażowaniem pracowała w kuchni. Nie narzekała ani na nieludzkie godziny pracy, ani na surowego i cholerycznego szefa. Cosima podejrzewała po cichu, że to właśnie szef, wybitny i nagradzany kucharz, Jean-Yves St. Clair, był jedną z przyczyn, dla których dziewczyna zdecydowała się na takie zajęcie.
– Już z dziesięć razy, jak nie więcej, zmieniali kolejność dań, wybór win i liczbę zaproszonych gości. – Rosalie odłożyła filiżankę do zmywarki. – Ciekawe, czy dzisiaj znowu się okaże, że coś ma być inaczej, niż ustalaliśmy.
Nagle rozdzwonił się telefon. Bodenstein z doświadczenia wiedział, że o wpół do dziesiątej rano w sobotę ten dźwięk nie może oznaczać niczego dobrego. Rosalie wyszła odebrać, a po chwili wróciła do kuchni z przenośną słuchawką.
– Tato, do ciebie – powiedziała, wyciągając dłoń. Zanim zaczął rozmawiać, pożegnała się skinieniem głowy i zostawiła go samego. Westchnął głęboko. Czyli nici z miłego spaceru po górach i spokojnego obiadu z Cosimą i Sophią. Jego obawy potwierdziły się, kiedy usłyszał zdenerwowany głos komisarz Pii Kirchhoff.
– Mamy trupa. Tak, wiem, że to ja mam dzisiaj dyżur, ale wydaje mi się, że sam powinien pan to zobaczyć, szefie. To jakiś ważniak, z Ameryki.
Teraz nie miał już wątpliwości, że spokojny weekend skończył się, zanim na dobre się zaczął.
– Gdzie? – zapytał krótko.
– Dwa kroki od pana. Keklheim. Drosselweg 39 a. Ofiara to David Goldberg. Znalazła go gosposia, kiedy przyszła dziś rano do pracy.
Bodenstein obiecał, że się pospieszy, rozłączył się i zaniósł Cosimie śniadanie do łóżka. Przekazał jej też złe wieści.
– Powinni zakazać znajdowania zwłok w weekendy – mruknęła żona i ziewnęła szeroko. Bodenstein się uśmiechnął. Przez dwadzieścia cztery lata małżeństwa Cosima nigdy nie zareagowała złością ani zniecierpliwieniem, kiedy jego obowiązki rujnowały ich plany. Usiadła i sięgnęła po kubek. – Dzięki. Dokąd jedziesz?
Bodenstein wyjął z szafy koszulę.
– Nie muszę jechać, mogę iść piechotą. Drosselweg. Zamordowany to Amerykanin, jakiś Goldberg. Pia uważa, że to będzie skomplikowana sprawa.
– Goldberg... Goldberg... – Cosima zmarszczyła czoło, jakby szukała czegoś w pamięci. – Niedawno musiałam słyszeć to nazwisko. Ale nie wiem gdzie.
– Ponoć to jakiś ważniak. – Przyjrzał się krawatom, wybrał jedwabny w niebieskie wzorki, zawiązał go i włożył marynarkę.
– No tak, już sobie przypomniałam. – Uśmiechnęła się. – Wspomniała o nim pani Schönermark z kwiaciarni! Dostarczają mu co drugi dzień świeże kwiaty. Na stałe sprowadził się tu jakieś pół roku temu, a wcześniej tylko okazjonalnie zatrzymywał się w tym domu. Kwiaciarka twierdzi, że był doradcą prezydenta Reagana.
– To młody raczej nie mógł być. – Bodenstein nachylił się nad łóżkiem i pocałował żonę w policzek. Myślami był już przy sprawie, która na niego czekała. Jak zawsze, kiedy jechał na miejsce znalezienia zwłok, czuł mieszaninę podniecenia i niepewności, która znikała dopiero na widok denata.
– No cóż, do młodzieży już nie należał. – Cosima upiła łyk letniego kakao i zamyślona spoglądała przed siebie. – Ale to nie wszystko. Coś jeszcze mi się kojarzy...
POZA NIM, księdzem i dwoma zaspanymi ministrantami w kościele pod wezwaniem Świętego Leonarda siedziało jeszcze kilka staruszek, które na mszę przygnał albo strach przed zbliżającym się końcem, albo wizja kolejnego nudnego i samotnego dnia. Kobiety zajmowały twarde drewniane ławki w przedniej części nawy głównej i monotonnymi głosami powtarzały wezwania kapłana, który raz po raz dyskretnie ziewał. Marcus Nowak przyklęknąwszy w ostatniej ławce, patrzył gdzieś przed siebie. Przez czysty przypadek trafił do kościoła w centrum Frankfurtu. Nikt go tu nie znał, a w głębi duszy żywił nadzieję, że uczestnictwo we mszy, jak to zdarzało się dawniej, przywróci mu duchową równowagę. Niestety, nadaremnie. Właściwie to wręcz przeciwnie. Lecz czegóż się spodziewał, skoro od lat nie przekroczył progu żadnej świątyni? Miał wrażenie, że wystarczy, by ktoś na niego spojrzał, a zaraz będzie wiedział, co zrobił poprzedniej nocy. To nie był grzech, od ciężaru którego uwolniłaby go wizyta w konfesjonale i dziesięć zdrowasiek wyznaczonych jako pokuta. Nie był godzien, by w ogóle tu przychodzić, marząc o łasce przebaczenia, bo nie potrafił wzbudzić w sobie szczerego żalu za grzechy. Krew uderzyła mu do głowy. Zamknął oczy i przypomniał sobie, jaki był szczęśliwy i jak bardzo mu się podobało. Wciąż jeszcze widział przed sobą jego twarz, jak na niego patrzył i jak w końcu padł na kolana. Boże! Jak mógł to zrobić? Oparł czoło o złożone dłonie i poczuł łzy na nieogolonych policzkach. Rozumiał konsekwencje tego, co zrobił. Jego życie nigdy już nie będzie takie samo. Zagryzł wargi, otworzył oczy i spojrzał na dłonie. Poczuł do siebie odrazę. Przez tysiąc lat nie zmyje z siebie winy. Najgorsze, że kiedy tylko nadarzy się okazja, zrobi to ponownie. Jeśli dotrze to do jego żony, dzieci albo rodziców, nigdy mu nie wybaczą. Westchnął z taką rozpaczą, że dwie starowinki odwróciły się i spojrzały zaskoczone, co się dzieje. Natychmiast opuścił głowę i oparł ją o dłonie. W duchu przeklinał wiarę, przez którą czuł się więźniem wpojonych przez lata zasad moralnych. I niezależnie od tego, jak będzie to roztrząsał i jak sobie tłumaczył, wiedział, że dopóki nie poczuje prawdziwego żalu, nie może liczyć na przebaczenie. Bez żalu za grzechy nie było rozgrzeszenia.
***
STARSZY MĘŻCZYZNA klęczał w holu wejściowym, na podłodze z marmuru polerowanego na wysoki połysk, niecałe trzy metry od drzwi. Był przechylony do przodu, a jego głowa spoczywała w ogromnej kałuży zaschniętej krwi. Bodenstein nie próbował sobie wyobrażać, jak wygląda jego twarz – a raczej to, co z niej zostało. Śmiertelny postrzał padł z tyłu; kula przeszyła potylicę, zostawiając tylko złudnie niewielką dziurkę. Wychodząc z głowy, pocisk poczynił znacznie poważniejsze szkody. Krew i kawałki mózgu rozbryzgnęły się po całym pomieszczeniu. Było je widać na eleganckiej tapecie, na ramie drzwi, na obrazach i na wielkim lustrze obok wejścia.
– Witam, szefie. – Pia Kirchhoff pojawiła się w progu pokoju na końcu korytarza. Od dwóch lat pracowała w wydziale do spraw terroru kryminalnego i zabójstw – w skrócie K11 – regionalnej inspekcji policji w Hofheim. Choć znana była z tego, że wczesne wstawanie nie stanowiło dla niej problemu, tym razem wyglądała na zaspaną. Bodenstein domyślał się dlaczego, jednak ugryzł się w język, zanim pozwolił sobie na jakiś komentarz. Skinął głową na powitanie.
– Kto go znalazł?
– Gosposia. Wczoraj miała wolny wieczór. Do pracy wróciła dzisiaj rano, przed wpół do ósmej.
Na miejsce przybyła grupa techników kryminalistycznych. Z zewnątrz rzucili okiem na zwłoki i zabrali się do wkładania jednorazowych kombinezonów i foliowych ochraniaczy na buty.
– Panie nadkomisarzu! – krzyknął jeden z mężczyzn, na co Bodenstein podszedł do drzwi.
– Tutaj leży czyjś telefon komórkowy. – Policjant sięgnął dłonią w jednorazowej rękawiczce między kwiaty na klombie i po chwili pokazał przełożonemu aparat.
– Proszę spakować – odparł Bodenstein. – Może mamy dzisiaj szczęście i należał do sprawcy.
Odwrócił się. Do środka wpadł promień słońca i oświetlił wielkie lustro, na chwilę wzbudzając w holu świetlne refleksy. Policjant zamarł.
– Pani też to widziała? – zapytał Pię.
– Co miałam widzieć? – Policjantka podeszła do niego. Średnio długie blond włosy zaplotła w dwa warkoczyki, ale nie nałożyła makijażu, co bez najmniejszych wątpliwości świadczyło, w jakim pośpiechu wybierała się rano do pracy. Bodenstein wskazał na lustro. Pośród rozbryzgów krwi ktoś wymalował pięć cyfr. Pia zmrużyła oczy i przyjrzała się im uważnie.
– 1, 6, 1, 4, 5... co to znaczy?
– Nie mam zielonego pojęcia. – Bodenstein pokręcił głową i ostrożnie, żeby nie zadeptać śladów, obszedł ciało. Idąc do kuchni, zajrzał po kolei do wszystkich pokoi, które wychodziły na korytarz. Elegancka willa była większa, niż wydawało się z zewnątrz. Właściciel urządził ją w stylu końca dziewiętnastego wieku, bogato rzeźbionymi meblami z litego orzecha i dębu. W salonie podłogę pokrywały wypłowiałe perskie dywany.
– Miał gościa. – Pia wskazała na stolik przy kanapie. Na marmurowym blacie stały dwa kieliszki, butelka wina i porcelanowy talerzyk z pestkami z oliwek. – Drzwi wejściowe nie zostały uszkodzone, a po pierwszych pobieżnych oględzinach nie znaleźliśmy śladów włamania. Może przed śmiercią pił wino z mordercą?
Bodenstein podszedł do niewysokiego stolika, nachylił się i zmrużył oczy, żeby przeczytać etykietkę na butelce po trunku.
– To jakiś obłęd – wymamrotał, wyciągając dłoń w kierunku szyjki, lecz na czas przypomniał sobie, że nie włożył rękawiczek.
– Co takiego? – zapytała Pia.
Bodenstein się wyprostował.
– To jest Château Petrus z 1993 – odparł, wpatrując się z nabożną czcią w niepozorną zieloną butelkę, na etykiecie której znajdowały się zapisane czerwoną czcionką słowa, przyprawiające miłośników wina o palpitacje serca. – Kosztuje tyle, co niewielki samochód.
– Ale odjazd.
Bodenstein nie wiedział, czy jego partnerka miała na myśli cenę, czy raczej to, że ofiara tuż przed śmiercią raczyła się jeszcze – być może ze swoim katem – tak szlachetnym trunkiem.
– Co wiemy na temat zamordowanego? – zapytał, oceniając, że wypito ledwie połowę zawartości butelki. Poczuł szczery żal, że reszta alkoholu będzie wylana ot tak po prostu, do kanalizacji, zanim butelka zostanie poddana badaniom w laboratorium.
– Goldberg mieszkał tu mniej więcej od października zeszłego roku – powiedziała Pia. – Pochodził z Niemiec, ale ponad sześćdziesiąt lat spędził w Stanach Zjednoczonych, gdzie stał się bardzo poważaną osobistością. Gosposia twierdzi, że jego rodzina jest wyjątkowo zamożna.
– Mieszkał tu sam? Był przecież bardzo stary.
– Miał dziewięćdziesiąt dwa lata. Ale świetnie się trzymał. Gosposia mieszkała w suterenie. Dwa razy w tygodniu dostawała wolny wieczór. Zawsze w szabat plus jeden dzień, który sobie wybrała.
– Goldberg był Żydem? – Bodenstein rozejrzał się po pokoju. Po chwili znalazł odpowiedź na to pytanie: na półce dostrzegł złoty siedmioramienny świecznik. Świece w menorze miały jeszcze białe knotki. W końcu przeszli do kuchni, która, w przeciwieństwie do pozostałych pomieszczeń, była jasna i nowocześnie urządzona.
– To pani Eva Ströbel. – Pia przedstawiła mu kobietę, która wstała na ich widok. – Była gosposią pana Goldberga.
Eva była na tyle wysoka, że mimo butów na płaskim obcasie nie musiała unosić głowy, by popatrzeć Bodensteinowi w oczy. Policjant podał dłoń i przyjrzał się jej bladej twarzy. Wyraźnie widział wypisany na niej strach, a właściwie przerażenie. Eva Ströbel wyjaśniła, że siedem miesięcy wcześniej zatrudnił ją Sal Goldberg, syn ofiary, żeby zajmowała się domem i jego ojcem. Od tego czasu mieszkała w suterenie i dbała o staruszka i jego willę. Goldberg do śmierci był bardzo samodzielny, w pełni władz umysłowych, i w dalszym ciągu zachowywał żelazną samodyscyplinę. Kładł ogromny nacisk na ustalony porządek dnia i spożywanie trzech pełnych posiłków, a dom opuszczał z rzadka. Jej stosunek do Goldberga wskazywał na pewien dystans, jednak nie przejawiała oznak jakichś animozji.
– Czy często miewał gości? – zapytała Pia.
– Nie, nie często, ale zdarzało się – odparła Eva. – Co miesiąc odwiedzał go syn, który specjalnie po to przylatywał z Ameryki. Zawsze zostawał na dwa lub trzy dni. Poza tym wpadali do niego znajomi, zazwyczaj wieczorami. Nie potrafię podać ich nazwisk, bo nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni.
– Czy spodziewał się wczoraj odwiedzin? W salonie na stole stoi butelka wina i dwa kieliszki.
– To znaczy, że musiał się z kimś spotkać – wyjaśniła gosposia. – Nie kupowałam wina, a w domu nie znajdziecie nawet jednej butelki.
– Czy zauważyła pani, żeby czegoś brakowało?
– Jeszcze niczego nie sprawdzałam. Kiedy weszłam do środka i zobaczyłam... i zobaczyłam pana Goldberga w holu... natychmiast zadzwoniłam na policję i czekałam przed drzwiami. – Zrobiła ruch ręką, jakby chciała coś podkreślić. – Ta krew... była wszędzie. Jak to zobaczyłam, wiedziałam, że nic już nie mogę dla niego zrobić.
– Bardzo dobrze pani postąpiła – pochwalił ją Bodenstein i lekko się uśmiechnął. – Proszę nie robić sobie wyrzutów. O której godzinie wyszła pani wczoraj z domu?
– Chwilę przed ósmą. Wcześniej przygotowałam jeszcze panu Goldbergowi kolację i tabletki.
– Kiedy pani wróciła? – zapytała Pia.
– Dziś rano, krótko przed siódmą. Pan Goldberg kładł wielki nacisk na punktualność.
Bodenstein kiwnął głową. Nagle przypomniał sobie cyfry zapisane na lustrze.
– Czy coś pani mówią cyfry 1, 6, 1, 4, 5? – zapytał.
Eva spojrzała na niego zaskoczona, a potem potrząsnęła głową.
Do przedpokoju ktoś wszedł. Bodenstein odwrócił się i wyjrzał z kuchni: na miejsce zbrodni przybył doktor Henning Kirchhoff, zastępca szefa Instytutu Medycyny Sądowej we Frankfurcie, a jednocześnie były mąż jego partnerki. Kiedy był zatrudniony w wydziale K11 we Frankfurcie, bardzo często z nim współpracował i chwalił sobie jego profesjonalizm. Doktor Kirchhoff był prawdziwym koryfeuszem w swoim fachu, błyskotliwym naukowcem, dla którego praca to nie tylko obowiązek, ale i przyjemność pomieszana niemal z obsesją. Poza tym niewielu było specjalistów antropologów kryminalnych. Gdyby miało się okazać, że Goldberg rzeczywiście był za życia znaczącą postacią, oznaczałoby to presję zarówno opinii publicznej, jak i naciski polityczne na wydział K11. Tym lepiej, że oględziny zwłok wziął na siebie światowej klasy specjalista, jakim bez wątpienia był doktor Kirchhoff. Bo niezależnie, jak oczywista wydawała się przyczyna śmierci, Bodenstein i tak postanowił wystąpić o pełną sekcję zwłok.
– Cześć, Henning – usłyszał zza pleców głos Pii. – Dzięki, że tak szybko przyjechałeś.
– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. – Kirchhoff przykucnął obok ciała Goldberga i przyjrzał mu się uważnie. – Co za ironia losu. Staruszek przeżył wojnę i Auschwitz tylko po to, żeby zginąć we własnym domu. Niewiarygodne.
– Znałeś go? – Pia nie kryła zaskoczenia.
– Nie osobiście. – Patolog podniósł wzrok. – Ale wiem, że we Frankfurcie cieszył się poważaniem nie tylko wśród członków gminy żydowskiej. O ile mnie pamięć nie myli, był szychą w Waszyngtonie i przez kilkadziesiąt lat pracował jako doradca w Białym Domu. Przez jakiś czas należał nawet do Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Miał też coś wspólnego z przemysłem zbrojeniowym i aktywnie działał na rzecz pojednania z Izraelem.
– Skąd ty to wszystko wiesz? – zapytała podejrzliwie policjantka. – Przed przyjazdem szybko wrzuciłeś jego nazwisko do Google’a, żeby zrobić na nas wrażenie?
Doktor Kirchhoff wstał i spojrzał na nią urażony.
– Otóż nie. Wcześniej gdzieś o nim czytałem i sporo zapamiętałem.
Pia uznała, że rzeczywiście mogło tak być. Jej były mąż miał fotograficzną pamięć, a poza tym był wybitnie inteligentny. Natomiast na płaszczyźnie kontaktów międzyludzkich miał poważną wadę: był strasznym cynikiem i mizantropem.
Lekarz sądowy odsunął się nieco, żeby zrobić miejsce fotografowi i technikom kryminalistycznym, którzy zabrali się za zabezpieczanie śladów. Pia pokazała byłemu mężowi tajemniczą cyfrę wypisaną na lustrze.
– Hm. – Doktor Kirchhoff nachylił się, by z bliska obejrzeć napis na szkle.
– Domyślasz się, co te cyfry mogą oznaczać? – zapytała. – Zostawił je morderca, tak w każdym razie myślę.
– Tak, to całkiem możliwe. – Henning przyznał jej rację. – Ktoś wykorzystał do tego krew, zanim zakrzepła. Ale nie mam pojęcia, co miałyby oznaczać. Powinniście wysłać lustro do laboratorium i dokładnie je zbadać.
Spojrzał na ciało na podłodze.
– Właśnie, Bodenstein, jeszcze jedna sprawa – zauważył mimochodem. – Zapomniałeś zadać pytanie o czas zgonu.
– Powinieneś wiedzieć, że o to pytam dopiero po dziesięciu minutach – odparł policjant oschle. – Bo przy całym moim szacunku dla twoich zdolności, jasnowidzem przecież nie jesteś.
– No dobrze. Ale skoro już poruszyliśmy ten temat, to według mnie zgon nastąpił mniej więcej dwadzieścia po jedenastej wieczorem.
Bodenstein i Pia spojrzeli na niego zaskoczeni.
– Ma rozbite szkiełko zegarka. – Kirchhoff wskazał na nadgarstek denata. – Wskazówki się zatrzymały, bo mechanizm uległ uszkodzeniu. No cóż. To by było na tyle. Zrobi się ciekawie, jak się rozejdzie wieść, że Goldberg został zamordowany.
Bodenstein uznał, że patolog i tak bardzo delikatnie ujął to, czego się spodziewał. Ogólnokrajowa dyskusja na temat antysemityzmu, dochodzenie pod czujnym okiem opinii publicznej... to mu się zdecydowanie nie podobało.
CHWILE, KIEDY THOMAS RITTER wyrzucał sobie, że jest nieludzką świnią, na szczęście szybko mijały. Koniec końców, cel uświęca środki. Marleen wciąż wierzyła, że ich drogi przecięły się zupełnie przypadkowo, kiedy pewnego listopadowego dnia wpadł na obiad do restauracyjki, w której ona zawsze jadała posiłki. Po raz drugi, znów p r z y p a d k o w o, spotkali się w poczekalni pewnego fizjoterapeuty na Eschersheimer Landstrasse, którego odwiedzała w każdy czwartek o wpół do ósmej wieczorem, żeby ćwiczeniami wyrównywać braki wynikające z kalectwa. Thomas przygotował się na długą walkę o jej zaufanie i uczucie; niepotrzebnie, bo wszystko potoczyło się zaskakująco szybko. Zaprosił Marleen na kolację do restauracji Erno’s, choć zdecydowanie przekraczało to jego możliwości finansowe, a z hojnej zaliczki wypłaconej przez wydawnictwo niewiele zostało po takiej eskapadzie. Ostrożnie wybadał, ile wie o jego obecnej sytuacji, i głęboko odetchnął, kiedy się okazało, że nie ma o niczym pojęcia, za to bardzo się cieszy, że spotkała starego znajomego. Cały czas była sama; utrata nogi poniżej kolana i proteza, bez której nie mogła normalnie funkcjonować, jeszcze bardziej spotęgowały jej nieśmiałość. Po szampanie zdecydował się na niesamowite Pomerol Château L’Eglise Clinet, za które zapłacił równowartość swojego długu u właściciela mieszkania, które wynajmował. Tak zręcznie pokierował rozmową, że zaczęła mówić o sobie. Kobiety uwielbiają opowiadać o swoim życiu i nie inaczej było z samotną Marleen. Usłyszał, że pracuje jako archiwistka w jednym z wielkich niemieckich banków, i o tym, jak była rozczarowana, gdy się dowiedziała, że jej były mąż, jeszcze w czasie małżeństwa, spłodził z inną kobietą dwójkę dzieci. Po kolejnej lampce wina Marleen straciła wszelkie opory. Gdyby tylko miała pojęcie, ile potrafił wyczytać z jej mowy ciała, spąsowiałaby ze wstydu. Była wyposzczona, stęskniona miłości, uwagi i czułości, a już przy deserze, którego jedynie spróbowała, miał pewność, że jeszcze tego samego wieczoru wylądują w łóżku. Cierpliwie czekał, żeby zrobiła pierwszy krok. I rzeczywiście, godzinę później jego przeczucie znalazło potwierdzenie. Nie zaskoczyła go wydyszanym wyznaniem, że kocha go już od piętnastu lat. W czasach kiedy swobodnie wchodził i wychodził z posiadłości rodu Kaltensee, prawił jej, ukochanej wnuczce hrabiny Kaltensee, komplementy, których od nikogo innego usłyszeć nie mogła. W ten sposób zdobył jej serce już wówczas, zupełnie jakby się spodziewał, że pewnego dnia mu się to przyda. Na widok jej mieszkania – luksusowego, stupięćdziesięciometrowego apartamentu w zachodniej, ekskluzywnej części Frankfurtu, z drogimi meblami, sztukaterią na sufitach i drewnianym parkietem na podłodze – poczuł bolesne ukłucie, bo przypomniał sobie, co stracił, gdy został wygnany przez jej rodzinę. Przysiągł sobie, że odbierze wszystko, czego go pozbawili. Wszystko i jeszcze więcej.
Od tego czasu minęło sześć miesięcy.
Thomas Ritter planował zemstę z wielką starannością, przewidując konsekwencje i analizując różne scenariusze. Teraz przyszedł czas plonów. Przewrócił się na plecy i przeciągnął. W mieszczącej się obok łazience rozległ się szum wody, kiedy po raz trzeci nacisnęła spłuczkę. Marleen cierpiała na poranne mdłości, lecz przez resztę dnia nic jej nie dolegało, więc jak dotąd jej ciąża pozostawała tajemnicą.
– Kochanie, dobrze się czujesz? – zawołał, tłumiąc zadowolony uśmiech. Jak na kobietę o tak analitycznym i trzeźwym umyśle, zadziwiająco łatwo dała się podejść. Nie miała pojęcia, że już po pierwszej wspólnie spędzonej nocy podmienił jej tabletki antykoncepcyjne na placebo. Mniej więcej trzy miesiące temu, wracając do domu, zastał ją w kuchni, całą zapłakaną i zrozpaczoną, a przed nią na stole leżał test ciążowy z pozytywnym wynikiem. Poczuł się, jakby trafił szóstkę w lotto. Cieszył się już na samą myśl, jak ona będzie szalała, kiedy się dowie, że akurat on został ojcem dziecka jej ukochanej wnuczki. Wyobrażenie jej wściekłości podziałało na niego jak afrodyzjak. Wziął Marleen w ramiona i choć z początku była trochę zaskoczona, szybko ją pocieszył, a potem kochali się na kuchennym stole.
Marleen wróciła z łazienki. Była blada, ale szczęśliwa. Wskoczyła do łóżka, przykryła kołdrą i przytuliła do niego. Mimo że cuchnęła wymiotami, przyciągnął ją bliżej.
– Jesteś pewna, że tego chcesz?
– Oczywiście – odparła bardzo poważnie. – Pod warunkiem że nie masz nic przeciwko wżenieniu się w rodzinę Kaltensee.
Najwyraźniej nie rozmawiała jeszcze z nikim na temat swojego stanu i zamiarów. Dzielna dziewczyna! Pojutrze, w poniedziałek, za piętnaście dziesiąta mieli wyznaczony termin w Urzędzie Stanu Cywilnego w Römer, a pół godziny później, nie dalej jak o dziesiątej rano, oficjalnie będzie należał do rodziny, której z całego serca nienawidził. Ależ się na to cieszył! Nie mógł się doczekać, by stanąć przed nimi jako pełnoprawny małżonek Marleen. Naraz się zorientował, że przez te fantazje dostał erekcji. Dziewczyna również to zauważyła i zachichotała.
– Musimy się pospieszyć – wyszeptała. – Najpóźniej za godzinę mam się spotkać z babcią i...
Zamknął jej usta gorącym pocałunkiem. Do diabła z babcią! Już wkrótce, już za kilka dni nadejdzie chwila wielkiej zemsty! Czuł, że miał ją już na wyciągnięcie ręki. Postanowili, że nikomu nie zdradzą radosnej nowiny, dopóki jej brzuch się nie zaokrągli.
– Kocham cię – wyszeptał, nie czując najmniejszych wyrzutów sumienia. – Szaleję za tobą.
DOKTOR VERA KALTENSEE siedziała między synami Elardem i Siegbertem na honorowym miejscu przy wykwitnie zastawionym stole w największej sali pałacu rodu Bodensteinów i cierpliwie czekała na koniec uroczystego przyjęcia z okazji swoich urodzin. Na zaproszenie stawiła się oczywiście cała rodzina bez wyjątku, lecz niewiele to dla niej znaczyło, bowiem dwóch mężczyzn, z którymi naprawdę chciała świętować, zabrakło przy stole. I sama była temu winna. Z jednym zaledwie wczoraj pokłóciła się o coś nieistotnego – a on zachował się dziecinnie, czepiając się tego i nie przychodząc – a drugiego rok wcześniej wykreśliła ze swojego życia. Rozczarowanie podstępnymi, zdradzieckimi działaniami Thomasa Rittera, i to po osiemnastu latach współpracy opartej na zaufaniu, wciąż bolało jak niezabliźniona rana. Vera nie zamierzała się do tego przyznawać, lecz czasem odnosiła wrażenie, że to cierpienie równać się mogło jedynie zawiedzionej miłości. Wstyd, że w jej wieku takie myśli w ogóle przychodziły jej do głowy. Thomas przez osiemnaście lat był jej najbliższym i najbardziej zaufanym współpracownikiem, sekretarzem, asystentem, powiernikiem i przyjacielem, ale – niestety! – nigdy nie został jej kochankiem. Za żadnym z mężczyzn, których spotkała na swej drodze, nie tęskniła bardziej niż za tym małym zdrajcą. Tak, bo Thomas Ritter okazał się zdrajcą. I teraz, po tylu długich latach życia musiała przyjąć do wiadomości, że powiedzenie, jakoby nie było ludzi niezastąpionych, nie jest prawdziwe. Zdarza się, że kogoś nie tak łatwo zastąpić, a jego w ogóle nie. Tylko raz po raz pozwalała sobie na sentymenty. Uznała, że dziś, w dniu osiemdziesiątych piątych urodzin, ma prawo spojrzeć za siebie i pomyśleć o przeszłości i tych wszystkich ludziach, którzy ją zawiedli. Z wieloma znajomymi pożegnała się bez żalu, zerwanie kontaktów z kilkoma innymi wiele ją kosztowało. Westchnęła ciężko.
– Wszystko w porządku, mamo? – zapytał z troską Siegbert, młodszy syn, który siedział po jej lewej stronie. – Prawie nie tknęłaś jedzenia!
– Nic mi nie jest. – Vera potrząsnęła głową i zmusiła się do uśmiechu, żeby go uspokoić. – Niczym się nie przejmuj, mój drogi.
Siegbert zawsze bardzo się troszczył o jej samopoczucie i zdrowie; czasem aż do przesady. Vera odwróciła głowę i spojrzała na swojego pierworodnego. Elard wyglądał na nieobecnego duchem i nie brał udziału w kurtuazyjnych rozmowach. Zeszłej nocy nie spędził w domu. Nie po raz pierwszy zresztą nocował gdzie indziej. Dotarły do niej plotki, że ma romans z pewną utalentowaną młodą malarką z Japonii, której ich fundacja niedawno przyznała stypendium. Artystka miała dwadzieścia kilka lat, czyli niemal czterdzieści mniej niż Elard. Jednak w przeciwieństwie do krągłego i przysadzistego Siegberta, który już w wieku dwudziestu pięciu lat nie miał ani jednego włosa na głowie, ze starszym synem czas obszedł się nadzwyczaj łaskawie. No cóż, jeśli miała być szczera, jako sześćdziesięciotrzylatek wyglądał nawet lepiej niż za młodu. Nic dziwnego, że lgnęły do niego kobiety w każdym wieku. A on, jak przystało na dżentelmena starej daty, zachowywał się kulturalnie, był elokwentny i dyskretny. Nie do pomyślenia, by Elard pokazał się na plaży w samych kąpielówkach. Nawet w największe upały wybierał tylko czarne rzeczy, nosił ubrania w sposób łączący nonszalancję z melancholijną elegancją, co od dziesięcioleci czyniło z niego obiekt pożądania wszystkich kobiet, jakie spotykał. Herta, jego żona, musiała wcześnie się z tym pogodzić i do śmierci w zeszłym roku miała świadomość, że mężczyzny takiego jak Elard żadna kobieta nie może mieć tylko dla siebie. Vera natomiast wiedziała, że za tą nienaganną maską, za którą ukrywa się jej syn, jest ktoś całkiem inny. Na dodatek jakiś czas temu zauważyła, że zaczął się zmieniać: zrobił się niespokojny i nerwowy, choć wcześniej taki nie był.
W zamyśleniu bawiła się sznurem pereł, który osobiście wybrała na dzisiejszą uroczystość, i spoglądała po twarzach zebranych gości. Na lewo od Elarda siedziała jej córka Jutta. Urodziła się późno, piętnaście lat po Siegbercie, i w zasadzie była owocem wpadki. Bardzo ambitna i pracowita, przypominała Verze ją samą z czasów młodości. Jutta ukończyła bankowość, politologię i prawo, a przed dwunastoma laty zaczęła robić karierę w polityce. Osiem lat temu została posłanką do Landtagu. Wybrano ją też na przewodniczącą frakcji i wszystko wskazywało na to, że w wyborach w przyszłym roku zajmie pierwsze miejsce na liście kandydatów. Lecz to nie był kres jej aspiracji, bo miała też plan długofalowy: poprzez stanowisko premier Hesji zamierzała wejść do polityki federalnej. Vera nie miała najmniejszych wątpliwości, że jej się to uda. Nazwisko Kaltensee z całą pewnością bardzo jej w tym pomoże.
Tak, właściwie Vera miała powody do radości. Jej życie było długie i szczęśliwe, a troje jej dzieci robiło karierę, każde zgodnie ze swoimi ambicjami. Gdyby tylko nie ta sprawa z Thomasem. Zawsze działała bardzo ostrożnie, planując kolejne ruchy z dużym wyprzedzeniem. Starała się trzymać emocje na wodzy, a ważne decyzje podejmowała na chłodno. Nie robiła wyjątków. Nigdy, poza tym jednym, jedynym razem. Z wściekłości, urażonej dumy i paniki nie przemyślała konsekwencji pochopnych działań. Sięgnęła po wodę i upiła drobny łyk. Od dnia, w którym ostatecznie zerwała wszystkie więzi łączące ją z Thomasem, nie opuszczała jej myśl o zagrożeniu. Przeczucie ciążącego nad nią niebezpieczeństwa kładło się na jej życiu cieniem, którego nie mogła przegonić.
Ze wszystkich opresji w życiu wychodziła obronną ręką dzięki odwadze i perspektywicznemu myśleniu. Przetrwała wszystkie kryzysy, rozwiązała wszystkie problemy i obroniła się przed wszystkimi atakami, lecz tym razem, z zupełnie niezrozumiałego powodu, czuła się słaba, bezbronna i samotna. Na jej barkach ciążyła ogromna odpowiedzialność za dzieło jej życia: za firmę i rodzinę. I po raz pierwszy nie traktowała tego jak słodkiego brzemienia, lecz jak ciężar, który przygniata klatkę piersiową i uniemożliwia nabranie oddechu. Czy to tylko starość, która coraz odważniej wyciąga po nią łapska? Ile jeszcze miała przed sobą lat, zanim opuszczą ją siły i przestanie wszystko kontrolować?
Przesuwała wzrokiem dalej, przyglądając się kolejnym twarzom: radosnym, zatroskanym i roześmianym. Gwar rozmów, dzwonienie sztućców i zastawy słyszała jakby z oddali. Vera spojrzała na Anitę, najlepszą przyjaciółkę z dzieciństwa, która niestety nie potrafiła poradzić sobie bez wózka inwalidzkiego. Nie do wiary, jak krucha stała się ta rezolutna, głodna życia dziewczyna! Miała wrażenie, że ledwie wczoraj chodziły do szkoły baletowej, a potem zapisały się do BDM, Związku Niemieckich Dziewcząt, jak wszystkie ich koleżanki. A teraz Anita garbiła się na wózku jak jakiś na wpół przejrzysty, blady duch. Jej niegdyś bujne, lśniące kasztanowe włosy ustąpiły miejsca przerzedzonej białej mgiełce. Była jedną z bardzo niewielu znajomych Very z dzieciństwa – zdecydowana większość pożegnała się już z tym światem. Nie, w byciu starą nie było niczego pięknego. Obserwowała, jak powoli niszczeje, i odprowadzała kolejnych przyjaciół na cmentarz.
Delikatne słońce między liśćmi, gruchające gołębie. Woda błękitna jak bezkresne niebo nad ciemnym lasem. W powietrzu zapach lata i wolności. Młode twarze i błyszczące oczy obserwują regaty na jeziorze. Chłopcy w białych sweterkach pierwsi przecinają linię mety. Pękają z dumy, machają do widzów. Vera go widzi; to on trzyma ster w dłoni, jest kapitanem. Czuje przyspieszone bicie serca, kiedy zwinnie wyskakuje na betonowe nabrzeże. Tu jestem, myśli, i macha obiema rękoma. Popatrz! Przez cały wyścig trzymałam kciuki. Przez chwilę ma wrażenie, że się do niej uśmiechnął. Wykrzykuje gratulacje i wyciąga do niego dłonie. Serce wali jej w piersi jak oszalałe, bo rusza w jej kierunku, uśmiechnięty, zadowolony. Rozczarowanie boli jak cios sztyletem, kiedy się orientuje, że uśmiecha się nie do niej, lecz do Vicky. Zazdrość ściska jej gardło. Przytulił inną, położył jej dłoń na ramieniu, a potem zniknęli razem w tłumie, który świętował zwycięstwo jego i jego drużyny. Vera czuje łzy w oczach i bezkresną pustkę. Poniżył ją i odrzucił na oczach wszystkich... to więcej, niż mogła znieść. Odwróciła się i przyspieszyła kroku. Rozczarowanie ustąpiło miejsca złości i nienawiści. Zacisnęła pięści i ruszyła biegiem piaszczystą dróżką wzdłuż jeziora. Byle dalej! Byle jak najdalej stąd!
Nagle drgnęła przestraszona. Dlaczego niespodziewanie powróciły te dziwne myśli i niechciane, spychane w niebyt wspomnienia? Z wysiłkiem powstrzymała się przed sprawdzeniem, która godzina. Nie chciała okazywać niewdzięczności, ale ta cała impreza, gwar, ciężkie powietrze i spojrzenia coraz bardziej ją denerwowały. Zacisnęła zęby i skupiła się tylko na tym, co się działo tu i teraz. Przez ostatnie sześćdziesiąt lat dawała sobie z tym radę, to i teraz jej się uda. Zawsze patrzyła tylko przed siebie, nigdy nie marnowała czasu na nostalgiczne sentymenty i roztrząsanie tego, co było. Właśnie dlatego nie należała nigdy do żadnego związku zrzeszającego wypędzonych i nie dała się skusić ziomkostwom. Hrabina von Zeydlitz-Lauenburg ostatecznie zniknęła z jej życia w dniu ślubu z Eugenem Kaltensee. Vera nigdy też nie pojechała odwiedzić dawnych Prus Wschodnich. Bo i po co? Tamte miejsca należały do tego rozdziału jej życia, który został na zawsze zamknięty.
Siegbert sięgnął po nóż i uderzył nim delikatnie o kieliszek, dając znak, że prosi o ciszę. Rozmowy i śmiechy zamarły, a dzieci wróciły na swoje miejsca.
– Co się dzieje? – Vera spojrzała na syna.
– Chciałaś wygłosić krótką mowę przed daniem głównym, mamo – przypomniał jej.
– No tak, racja. – Staruszka uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Zamyśliłam się, to dlatego.
Odchrząknęła i wstała. Podziękowanie, które miała wygłosić, przygotowywała bitych kilka godzin, lecz teraz zdecydowała się zrezygnować z notatek.
– Dziękuję wam, moi drodzy, że wszyscy tu dzisiaj przybyliście, by świętować ze mną ten dzień – zaczęła pewnym i mocnym głosem, patrząc po twarzach zebranych. – W chwilach takich jak ta większość ludzi spogląda za siebie i mówi o swoich doświadczeniach. Ja jednak postanowiłam oszczędzić wam przemyśleń i wspomnień staruszki, bo i tak niczego nowego byście nie usłyszeli.
Goście zaczęli się śmiać, tak jak oczekiwała. Zanim jednak mogła mówić dalej, otworzyły się drzwi, a do sali wszedł elegancko ubrany mężczyzna i stanął pod tylną ścianą. Vera nie miała na nosie okularów, więc nie potrafiła z tej odległości rozpoznać jego twarzy, lecz poczuła, że zmiękły jej kolana, a na czoło wystąpił pot. Bardzo się na siebie zdenerwowała. Czy to mógł być Thomas? Czy ten człowiek miał tyle tupetu, by przyjść tu, i to akurat w jej urodziny?
– Co się dzieje, mamo? – zapytał szeptem Siegbert.
Potrząsnęła energicznie głową i sięgnęła po kieliszek.
– Cudownie, że chcieliście świętować ten dzień ze mną! – powiedziała w końcu, gorączkowo myśląc, jak powinna się zachować, gdyby mężczyzna przy drzwiach miał okazać się rzeczywiście Thomasem. – Na zdrowie!
– Za mamę! – krzyknęła Jutta i wzniosła toast. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
Jak na komendę wszyscy unieśli kieliszki i wspólnie życzyli jej wszystkiego najlepszego. Tymczasem nieznajomy mężczyzna odsunął się od ściany i dyskretnie stanął za Siegbertem, a potem odchrząknął. Vera się obejrzała. Serce waliło jej jak szalone. Dzięki Bogu, to nie Thomas, tylko właściciel pałacu rodu Bodensteinów! Ulżyło jej, lecz jednocześnie poczuła lekkie rozczarowanie i złość na siebie, że myśl o tym zdrajcy wywoływała w niej tak silne uczucia. W tym momencie otworzyły się dwuskrzydłowe drzwi i do sali wmaszerowali kelnerzy, niosąc na tacach danie główne.
– Przepraszam, że przeszkadzam – usłyszała szept właściciela pałacu i restauracji – jednak zostałem poproszony, by przekazać tę wiadomość.
– Dziękuję – powiedział Siegbert, odebrał złożoną kartkę i rzucił na nią wzrokiem. Vera obserwowała, jak jego rumiana twarz w kilka sekund przybiera barwę kredy.
– Co się dzieje? – zapytała zdenerwowana. – Co to za wiadomość?
Syn oderwał wzrok od kartki i spojrzał na matkę.
– To od gosposi wuja Jossiego – wyjaśnił głuchym głosem. – Bardzo mi przykro, mamo. Akurat dziś! Wuj Jossi nie żyje.