Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy pracownik zoo w Kronbergu znajdzie ludzką rękę, komisarz Oliver von Bodenstein i jego koleżanka Pia Kirchhoff wdrożą śledztwo, które zatoczy szeroki łuk, nie omijając bogatych udziałowców holdingów budowlanych, najwyższych urzędników miejskich, genialnych młodych informatyków oraz bezkompromisowych ekologów. Śledztwo nie oszczędzi też dyrektora zoo, Christopha Sandera, w którego niewinność wierzy jedynie zauroczona komisarz Kirchhoff…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 507
Dla mojej siostry Claudii
Osoby i zdarzenia opisane w powieści zostały przeze mnie wymyślone.
Piętnaście minut przed ósmą rano odezwał się telefon komórkowy nadkomisarza Olivera von Bodensteina, pozbawiając go nadziei, że nadchodzący wolny dzień spędzi w spokoju. Przez ostatnie trzy lata jako szef zespołu dochodzeniowego wydziału terroru kryminalnego i zabójstw w regionalnej komendzie policji w Hofheim zajmował się wszelkimi przejawami ciemnej strony ludzkiej natury, jakie dawały o sobie znać pomiędzy Menem a górami Taunus. Wcześniej przez dwadzieścia lat pracował również w K11, tyle że we Frankfurcie. Zaspany policjant wyprostował się i po omacku zaczął szukać telefonu. Cosima chciała spędzić cały dzień w montażowni, kończąc swój najnowszy film dokumentalny, którego premiera miała się odbyć za trzy tygodnie. A syn i córka, Lorenz i Rosalie, już od dawna chadzali własnymi drogami i nie palili się do wspólnych wypadów w góry czy na wycieczki. I tylko dlatego Oliver von Bodenstein zgłosił się do pełnienia dyżuru w Boże Ciało. W końcu znalazł telefon na nocnej szafce. Numer zastrzeżony. Jeszcze tego brakowało.
– Witaj, Oliver, tu Inka Hansen. Wybacz, że tak wcześnie rano.
Doktor Inka Hansen była weterynarzem i jednocześnie przyjaciółką z czasów młodości. Rok wcześniej prowadził dochodzenie w sprawie morderstwa, którego ofiarą padła żona znajomego Inki, doktora Kerstnera – i tym sposobem, po latach, ich drogi ponownie się skrzyżowały.
– Jestem w zoo Fundacji Opla w Kronbergu – wyjaśniła kobieta. – Jeden z opiekunów zwierząt znalazł coś, co wygląda na część ciała. Konkretnie ludzką dłoń.
– Zaraz będę – powiedział Bodenstein i się wyprostował.
– Musisz jechać? – wymamrotała Cosima. Leżała na brzuchu, z twarzą do połowy zanurzoną w miękkiej poduszce. Już od dawna nie denerwowały jej telefony o najdziwniejszych porach. Poznali się dwadzieścia trzy lata wcześniej, niemal dosłownie u stóp pewnego wisielca – Bodenstein, wówczas początkujący komisarz policji kryminalnej, pracował przy swoim pierwszym samobójcy, a ona, dziennikarka telewizyjna, zajmowała się elektryzującą sprawą prominentnego maklera giełdowego, który powiesił się w swoim biurze.
– Niestety. – Bodenstein pocałował ją w rozgrzany snem policzek i, ziewając, udał się do łazienki. – W zoo znaleziono coś, co wygląda na fragment zwłok.
– O Boże – mruknęła obojętnie Cosima i przewróciła się na drugi bok, jakby wiadomość nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Dziesięć minut później, kiedy Bodenstein – ogolony i ubrany – schodził na parter, jego żona znów spała w najlepsze.
PO KWADRANSIE, zbliżając się do przejazdu kolejowego w Kelkheim, zadzwonił do swojej współpracowniczki, Pii Kirchhoff. Ulica przed kawiarnią San Marco wyglądała jak pobojowisko. Naprzeciwko lokalu znajdowała się strefa kibica z ogromnym ekranem, na którym poprzedniego wieczoru wyświetlano mecz mistrzostw świata w piłce nożnej. Setki fanów futbolu przyglądały się zmaganiom reprezentacji narodowej, która ostatecznie zwyciężyła z Polską jeden do zera. Po zakończeniu transmisji rozpoczęło się wspólne świętowanie. Przez ponad minutę wsłuchiwał się w sygnał, zanim Pia odebrała.
– Dzień dobry, szefie – wymamrotała do słuchawki. – Mam dzisiaj wolne! Zapomniał pan?
– Miała pani wolne – odparł Bodenstein. – W zoo znaleziono ludzką dłoń. Tak im się w każdym razie wydaje. Powiadomię techników, a pani niech ściągnie lekarza, dobrze?
– Tak się składa, że mam pod ręką prawdziwego specjalistę – oznajmiła policjantka.
– Chyba nie mówi pani o doktorze Kirchhoffie? – Bodenstein nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– W rzeczy samej. Tylko proszę nie wyciągać pochopnych wniosków! – mówiła Pia rozbawionym głosem. – Dziś w nocy pomógł mi odebrać poród.
Komisarz Pia Kirchhoff od niecałego roku należała do zespołu K11 w Hofheim. Po rozstaniu z mężem, doktorem Henningiem Kirchhoffem, zastępcą kierownika Instytutu Medycyny Sądowej we Frankfurcie, kupiła gospodarstwo z kawałkiem ziemi w Unterliederbach, zamieszkała tam ze swoim zwierzyńcem i wróciła do zawodu policjantki, który wykonywała przed ślubem.
– Poród? – Bodenstein zdjął nogę z gazu, żeby nie zostać sfotografowanym przez obiektyw fotoradaru na drodze dojazdowej do miasta.
– W nocy na świat przyszedł mój drugi źrebak. Ogierek. Ochrzciliśmy go Neuville.
– W takim razie proszę przyjąć serdeczne gratulacje. A skąd takie imię?
– O rany, pan naprawdę nie interesuje się piłką nożną! – Pia zaśmiała się z niedowierzaniem. – Oliver Neuville to piłkarz, który wczoraj w dogrywce strzelił decydującego gola.
– Aha. – Bodenstein przejechał przez Fischbach, zjechał z głównej trasy i na światłach skręcił w prawo, na B455 w stronę Königstein. – Niestety, mimo wszystko potrzebuję pani na miejscu. Miejmy nadzieję, że nie będziemy tam siedzieć w nieskończoność.
POŚRÓD LASU, niedaleko wjazdu do Schneidhain, Bodenstein musiał zwolnić i w końcu zatrzymał samochód, bo na ulicy roiło się od pieszych. Z początku myślał, że wydarzył się wypadek, ale szybko dostrzegł kilkanaście samochodów na leśnym parkingu niedaleko drogi. Ludzie rozwijali plakaty i przygotowywali duże tablice poglądowe. Bodenstein zmrużył oczy, żeby przeczytać umieszczone na nich napisy. Podskoczył, bo niespodziewanie przy oknie jego auta pojawiły się dwie piętnasto- czy szesnastolatki i zapukały, dając mu znak, żeby opuścił szybę.
– Co się tu dzieje? – zapytał.
– To wspólna akcja BUNTE, ALK i ULK – wyjaśniła jedna z nastolatek, długowłosa brunetka ze starannym makijażem i nienagannym manicure. – Czy zdawał pan sobie sprawę, że planowana zachodnia obwodnica B8 ma przebiegać dokładnie w tym miejscu i ma mieć cztery pasy?
Podsunęła mu pod nos kolorową ulotkę.
Bodenstein przyglądał się dwóm kobietom, które rozwijały wielki transparent z napisem „BUDOWA B8 ZNISZCZY TEN LAS”.
– Robotnicy wytną tysiące drzew, żeby zrobić miejsce dla asfaltu – odezwała się druga nastolatka, blondynka z odsłoniętym brzuchem, w kusej bluzeczce z napisem „NIE DLA B8” i dżinsach spiętych paskiem z cekinami. – Trasa zostanie poprowadzona przez bardzo wartościowe ekosystemy i przez prawdziwą puszczę. Obciążenie mieszkańców Königstein spalinami i hałasem wielokrotnie się zwiększy.
Bodenstein jednym uchem słuchał dziewczyny tłumaczącej mu z wielkim zacięciem ogrom zagrożeń wynikających z budowy nowej trasy. Już wcześniej poznał argumenty przeciwników B8, lecz sam nie uważał się ani za jej zwolennika, ani za przeciwnika.
Nastolatka mówiła dalej, zasypując go nieprzerwanie liczbami i faktami.
– Przepraszam, bardzo się spieszę. – Bodenstein wszedł jej w słowo. – Proszę mi wybaczyć.
– No pewnie, bo ma pan gdzieś losy naszego lasu! – Brunetka spojrzała na niego z pogardą. – Najważniejsze, żeby miał pan gdzie przegonić swoją wypasioną bejcę!
– Śmiało, proszę bardzo! Niech pan zatruwa powietrze tlenkiem węgla! – dodała blondynka.
Bodenstein nie mógł powstrzymać uśmiechu. Za jego czasów młodzi ekolodzy nosili kurtki z demobilu, szyje owijali arafatkami i celowo nie myli włosów. Dwie nastolatki z odkrytymi brzuchami – Taunusowe Ciasteczka, jak jego syn ironicznie nazywał dzieci bogatych rodziców z Königstein i okolicy – wyglądały, jakby rankiem przynajmniej godzinę spędziły przed lustrem, przygotowując się do dzisiejszego występu. Był gotów się też założyć, że na demonstrację przywiozły je mamusie błyszczącymi volkswagenami touaregami albo porsche cayenne. Cóż, czasy się zmieniają.
Gdyby nie to, że w zoo czekała na niego obcięta ludzka ręka, poświęciłby trochę czasu nastolatkom i wyjaśnił, że los drzew wokół w żadnym razie nie jest mu obojętny. Mało kto znał okolicę lepiej niż on – koniec końców, wychował się tutaj, w zabytkowym pałacu leżącym w dolinie między Ruppertshain, Fischbach i Schneidhain. Kiedy zdecydował się na studia prawnicze i zaczął pracować w policji, posiadłość przejął jego młodszy brat, Quentin, który godnie podtrzymywał tradycję i z kilkusetletniego rodzinnego gniazda uczynił popularny cel wycieczek okolicznych mieszkańców. Quentin nie był zachwycony ponowną aktualizacją planów rozbudowy B8, gdyż nowa droga miałaby przebiegać niecałe sto metrów od terenów należących do majątku.
Trzy minuty później Bodenstein dotarł do ronda w Königstein. Na czas piłkarskich mistrzostw świata wstrzymano szeroko zakrojone prace budowlane. Na wysokich masztach dookoła fontann powiewały brazylijskie flagi. Całe miasteczko nie posiadało się z radości na wiadomość, że światowe gwiazdy brazylijskiej reprezentacji zdecydowały się zamieszkać właśnie w Falkenstein, w hotelu Kempinski. Teraz, niestety, przeważało rozczarowanie, gdyż żaden z południowoamerykańskich gwiazdorów nie pokazał się publicznie.
DOKTOR CHRISTOPH SANDER, dyrektor zoo Fundacji Opla, czterdziestoparolatek, nie wysoki, ale też nie niski, odznaczał się mocną budową ciała, choć zdecydowanie nie można by go nazwać tęgim. Miał mocny, męski uścisk i nie odwracał wzroku, kiedy się witał. W jego ciemnych oczach widać było troskę.
– Chciałbym się łudzić, że to pomyłka. – Wskazał na górkę świeżo ściętej trawy nieopodal. – Jednak obawiam się, że to prawdziwa ludzka kończyna.
Doktor Henning Kirchhoff wyjął z torby jednorazowe rękawiczki, wciągnął je i przykucnął.
– I nie myli się pan – orzekł kilka sekund później, spoglądając na dyrektora zoo. – Bez najmniejszych wątpliwości mamy tu do czynienia z dłonią należącą do człowieka, lewą, uciętą nieco powyżej nadgarstka. Jednak nie nazwałbym tego cięcia chirurgicznym.
Kirchhoff uniósł dłoń spomiędzy trawy i przyjrzał się jej uważniej.
– Kto ją znalazł? – zapytał Bodenstein.
– Opiekun słoni – odparł Sander. – Jak codziennie rano wypuścił swoich podopiecznych na wybieg, na którym przygotował dla nich świeżą trawę. Szybko zauważył, że zwierzęta są bardzo niespokojne. To zwróciło jego uwagę.
– Jak pan myśli – Bodenstein zwrócił się do lekarza – jak dawno...
– Mam szczerą nadzieję, że nie pyta mnie pan właśnie o dokładną godzinę śmierci? – przerwał mu Henning i w zamyśleniu przyjrzał się miejscu, gdzie kończyna została odcięta.
– Jest pan w stanie stwierdzić, czy należała do mężczyzny czy kobiety?
– To zdecydowanie męska dłoń.
Bodenstein poczuł, jak wywraca mu się żołądek, kiedy zobaczył, jak Kirchhoff obwąchuje i obmacuje zmasakrowaną kończynę. Spojrzał szybko w stronę swojej podwładnej, lecz ona – ku jego wielkiemu zaskoczeniu – nie patrzyła ani na swojego męża, ani na niego, tylko na dyrektora Sandera, który stał z ramionami skrzyżowanymi na piersi i wyglądał, jakby zaraz miał zwymiotować.
– Ile czasu wam to zajmie? – zapytał dyrektor ogrodu zoologicznego. – O dziewiątej pojawią się pierwsi zwiedzający. Poza tym spodziewamy się dzisiaj wizyty ekipy filmowej.
– Zespół techników zabezpieczających ślady powinien dotrzeć w ciągu najbliższych kilku minut – odparł oględnie Bodenstein. – Domyśla się pan, w jaki sposób ta dłoń mogła tu trafić?
– Nie mam zielonego pojęcia. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Pewnie razem z trawą. Codziennie rano ścinamy świeżą na paszę dla naszych zwierząt. Na łące po drugiej stronie ulicy.
– To brzmi całkiem prawdopodobnie. – Bodenstein skinął głową i się zamyślił. – Tylko że w takim wypadku należałoby liczyć się z możliwością, że do zoo trafiły jeszcze inne części ciała ofiary. Mógłby polecić pan swoim pracownikom, by sprawdzili wszystkie paśniki z trawą, czy czegoś w nich nie znajdą?
Sander skinął ponuro głową i po krótkiej chwili oddalił się w towarzystwie doktora Kirchhoffa, który niósł odciętą kończynę.
PUNKTUALNIE O DZIEWIĄTEJ RANO zoo otworzyło swoje podwoje dla zwiedzających i już po chwili pierwsi goście pojawili się na alejkach między wybiegami. Przeważały rodziny otoczone chmarami małych dzieci. Bodenstein i Pia udali się do restauracji Zambezi. Inka Hansen zaraz na początku zawiadomiła dyrektora Sandera, a potem, ku wielkiej uldze Bodensteina, nie wspominając ani słowem o wydarzeniach, które miały miejsce rok wcześniej, pożegnała się i zostawiła ich samych. Od czasu ich ostatniego spotkania minęło prawie dziewięć miesięcy. Dziś nie potrafił już zrozumieć, jaki diabeł w niego wstąpił i czym go kusił, ale wówczas niewiele brakowało, a zdradziłby z nią Cosimę – na szczęście Inka odrzuciła jego zaloty. Z okna obserwował kolejkę przed budką z biletami i przez chwilę poczuł się, jakby ubyło mu dobrych dziesięć lat. Często i bardzo chętnie chodził z dziećmi do zoo. W tej samej chwili rozdzwoniła się jego komórka.
– Właśnie znaleźliśmy stopę – oznajmił dyrektor zoo zasępiony. – Wybieg dla łosi. Na prawo za słoniami, a potem w lewo, w kierunku leśnej ścieżki edukacyjnej. Będę tu czekał.
– NIGDY WCZEŚNIEJ nie byłem w tym zoo – wyznał Henning Kirchhoff, przyglądając się uciętej stopie. – Nie wiedziałem, że zajmuje tak ogromny teren!
– Dwieście siedemdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych. – Sander rozłożył dłonie, jakby chciał kogoś objąć. Miał bardzo ponure spojrzenie. – I wszędzie mogą leżeć kawałki ludzkich zwłok. Kazałem zamknąć wejście do małego zoo, gdzie dzieci mogą głaskać zwierzęta. Gdyby jakiś maluch natrafił na odciętą ludzką głowę, przeżyłby najprawdziwszy koszmar!
Stopa tkwiła jeszcze w zużytym brązowym mokasynie marki Camel Active, rozmiar czterdzieści cztery, a linia cięcia przebiegała nad kostką.
– Zarówno stopa jak i przedramię nie zostały oddzielone od ciała precyzyjnie – oznajmił w końcu Kirchhoff, cały czas badając odnalezioną część zwłok. Nagle podniósł głowę. – Mógłby mi pan pokazać waszą kosiarkę?
– Tak, oczywiście. – Dyrektor Sander się rozejrzał. Alejki zoo pulsowały zwiedzającymi jak żyły pulsują krwią. Niedługo dotrą do najodleglejszych zakątków ogrodu, oblegną wybiegi, ścieżki dydaktyczne, ławki, stanowiska z grillami, tor do przejażdżek na wielbłądach i wejdą do toalet. Nie do pomyślenia, co się stanie, jeśli ktoś trafi na ludzkie zwłoki! Naraz rozległ się dzwonek jego telefonu komórkowego.
– Tak? – Odebrał połączenie, a potem przez chwilę milczał, słuchając rozmówcy. Bodenstein nie odrywał od niego wzroku i widział, jak twarz dyrektora pochmurnieje jeszcze bardziej.
– Co się stało? – zapytał.
– Niech to jasna cholera! – zaklął Sander. – Chyba każę wyprosić wszystkich gości z zoo i odwołam ekipę telewizyjną. – Na wybiegu dla muflonów też coś leży.
PUNKTUALNIE O WPÓŁ DO JEDENASTEJ przyszła wiadomość, że pies wyszkolony do poszukiwania zwłok trafił na coś na łące przy drodze B455. Bodenstein i Pia przecisnęli się między gapiami, którzy z alejki poniżej łąki z ciekawością obserwowali tyralierę policjantów, którzy metr po metrze przeczesywali porośnięty trawą teren. Niedaleko parkingu czekał na nich szef zespołu poszukiwawczego oraz przewodnik z psem tropiącym.
– Znaleźliśmy zwłoki mężczyzny – powiedział policjant. – I rower. Niedaleko stąd. Niecałe trzy metry od nasypu parkingu.
W powietrzu unosił się zapach świeżo ściętej trawy. Niebo nad mieszanymi lasami porastającymi zbocza gór Taunus było stalowobłękitne. Z łąki rozciągał się fantastyczny widok na ruiny zamku w Kronbergu i jeszcze dalej, na połyskującą panoramę wieżowców Frankfurtu. Słoneczny czerwcowy poranek – zbyt piękny na znajdowanie czyichś okaleczonych zwłok. Bodenstein nałożył jednorazowe rękawiczki i zszedł do ciała. Mężczyzna leżał na brzuchu, częściowo pośród wysokiej trawy. Miał na sobie krótką koszulkę w kolorze khaki i bokserki. Zgodnie z tym, czego się można było spodziewać, brakowało mu lewej dłoni i przedramienia oraz lewej nogi do kolana. Nie było jednak widać plam krwi. Fotograf robił zdjęcia ze wszystkich stron, a technicy przeszukiwali okolicę, starając się odnaleźć najdrobniejsze nawet ślady.
– Wygląda na to, że w ogrodzie zoologicznym niczego więcej nie znajdziecie. – Doktor Kirchhoff spojrzał na dyrektora zoo, który stał kawałek dalej i przyglądał się im ze zmartwiałą z przerażenia miną. – Poza tym, co już mamy, niczego mu nie brakuje.
– I niby powinienem się cieszyć? – zapytał Sander, nie kryjąc sarkazmu.
– To co, odwrócimy go? – wtrącił się jeden z techników. Bodenstein kiwnął głową i odruchowo nabrał powietrza. Widok denata nie był dla ludzi o słabych nerwach. Upał przyspieszył procesy rozkładu. Rysy twarzy były niemal nierozpoznawalne, a robaki i larwy much zdążyły rozpocząć ucztę.
– Jezus Maria... – jęknął dyrektor zoo, odwrócił się i zwymiotował tam, gdzie stał, w pasie między łąką a parkingiem. Bodenstein zdążył się już przyzwyczaić do takich sytuacji, natomiast szczerze podziwiał dotychczasowe opanowanie Sandera. Dyrektor bardzo sprawnie zarządzał swoimi pracownikami i panował nad sytuacją w ogrodzie zoologicznym. Jeśli chodzi o zarządzanie w sytuacjach kryzysowych, zasłużył na piątkę z plusem.
– Nie ma przy sobie żadnych dokumentów – oznajmił Kirchhoff, kiedy skończył przeszukiwać dość skromne odzienie zmarłego. – Plamy opadowe wykazują ślady odbarwienia pod naciskiem, ale bardzo słabe.
– Co to oznacza? – Bodensteina wiercił w nosie słodkawo mdlący fetor rozkładającego się ciała. Cofnął się kawałek.
– Mianowicie to, że zginął nie dalej, jak trzydzieści sześć godzin temu. Ale też niewiele mniej.
Policjant szybko przeliczył coś w myślach.
– To by dawało nam wtorkowy wieczór – powiedział.
– Dobrze się pan czuje? – Pia z niepokojem przyglądała się dyrektorowi Sanderowi. Mężczyzna nabrał głęboko powietrza i powoli je wypuścił. Był blady jak ściana.
– Ja go znam... – wyjąkał przytłumionym głosem i szybkim krokiem ruszył przez parking. Policjantka go dogoniła i w ostatniej chwili złapała za ramię, uniemożliwiając wyjście na ruchliwą ulicę. Srebrne bmw minęło go dosłownie o kilka centymetrów, a kierowca przez dłuższą chwilę nie puszczał klaksonu. Potem przez uchyloną szybę wysunął rękę i pokazał środkowy palec.
– Proszę się uspokoić – powiedziała zdecydowanym tonem. Sander oddychał głęboko.
– Nie jestem szczególnie wrażliwy – wyjaśnił po dłuższej chwili. – Ale to mnie po prostu wytrąciło z równowagi.
– Całkiem zrozumiałe. – Pia pokiwała głową. – Kim jest ten mężczyzna?
– To Hans-Ulrich Pauly. Przejdźmy do mojego biura, tam będziemy mogli w spokoju porozmawiać.
Zanim dotarli do kontenerów mieszkalnych, do których na czas szeroko zakrojonych prac budowlanych przeniesiono biura dyrekcji ogrodu zoologicznego, wyszedł im naprzeciw około dwudziestoletni chłopak. Szedł swobodnym krokiem, miał na sobie zielone spodnie, podniszczone buty robocze i białą krótką koszulkę. Wyglądał jak wszyscy opiekunowie zwierząt w zoo.
– Co tam się dzieje na łące? – zapytał Sandera. – Przegapiłem coś ciekawego?
Dyrektor się zatrzymał.
– A ty dokąd? Co? – zapytał bardzo ostrym i zdecydowanym tonem. – Praca w zoo zaczyna się o siódmej rano, a nie wtedy, kiedy łaskawie wstaniesz z łóżka! Wydawało mi się, że już to sobie ustaliliśmy! Pamiętaj na przyszłość, że nie masz tutaj żadnego specjalnego statusu!
Młody chłopak zrobił skruszoną minę.
– Przepraszam, szefie. To już się nie powtórzy.
Pia przyjrzała mu się uważnie. Miał wyjątkowo przystojną twarz, sięgające ramion ciemnoblond włosy, aż nienaturalnie zielone oczy i cerę, której pozazdrościłaby mu każda dziewczyna. Sander dopiero teraz przypomniał sobie, że nie jest przecież sam.
– Lukas van den Berg – przedstawił Pii młodego mężczyznę. – Nasz praktykant. Lukas, to pani komisarz...
– ...Pia Kirchhoff – dokończyła policjantka.
– Dzień dobry. – Lukas van den Berg odsłonił w uśmiechu idealnie białe zęby.
– Na łące powyżej ogrodu znaleziono zwłoki tego obrońcy zwierząt – wyjaśnił krótko dyrektor Sander. – Tego całego Pauly’ego.
Uśmiech momentalnie zniknął z twarzy chłopaka. Przez chwilę stał, nic nie mówił i łapał tylko powietrze, jakby dostał cios w splot słoneczny.
– Co? Ulli Pauly...? – zapytał z niedowierzaniem.
– Zgadza się. Ten sam. Nie żyje. – Dyrektor zoo ruszył dalej. – Ileż ten człowiek napsuł nam krwi!
– O nie! To niemożliwe! Nie! – Lukas zrobił się blady jak ściana. – Przecież jeszcze przedwczoraj się z nim widziałem! Ja... to znaczy... cholera!
Sander zatrzymał się w miejscu, jakby rażony piorunem.
– Słucham? Co to ma znaczyć? Jak to przedwczoraj się z nim widziałeś?
– Nie, nie wierzę! To nie może być prawda! – Przerażony chłopak zasłonił dłonią usta i potrząsnął głową.
– Halo! – Sander schwycił go mocno za ramię. – Zadałem ci pytanie! Gdzie się z nim widziałeś? Spotkaliście się tutaj? W zoo?
– Nie... ja... proszę... nie mogłem panu o tym powiedzieć, bo natychmiast pobiegłby pan naskarżyć ojcu. – Niespodziewanie w jego głosie pojawiła się przekora. – Praca u pana jest naprawdę w porządku, ale za mało zarabiam. Potrzebowałem więcej kasy.
Dyrektor puścił chłopaka, jakby poparzył sobie palce.
– Po prostu nie wierzę! – powiedział, z trudem panując nad sobą. – To znaczy, że cały czas pracujesz w tej... tej ekospelunie! A nocami pewnie robisz strony internetowe jemu i innym ekoterrorystom! Nie ma się co dziwić, że nie możesz rano wstać z łóżka.
– Nie dostaję żadnych pieniędzy od ojca – bronił się Lukas. – A tutaj zarabiam nie więcej niż kieszonkowe! Skąd niby miałbym brać pieniądze? Ulli nie miał nic przeciwko temu, że pracuję w ogrodzie zoologicznym...
– Ale ja mam coś przeciwko twojej pracy dla tego psychopaty! – wrzasnął Sander gwałtownie, jakby napięcie ostatnich godzin w końcu znalazło ujście. – Przypominam, że przysięgałeś mi na wszystkie świętości, że to ostatni raz i już nigdy więcej! Okłamałeś mnie!
– Chciałem panu o wszystkim powiedzieć! I to od dawna! – Lukas również podniósł głos. – Ale jak pan tylko słyszał o Ullim, tracił pan panowanie nad sobą!
– Dziwisz się? Po tych wszystkich kłopotach, których mi przysporzył?
Pia stała nieco z boku i przysłuchiwała się tej wymianie zdań, poruszając głową, jakby oglądała mecz tenisa. Zwiedzający również popatrywali z zainteresowaniem.
– Może udałoby się wyjaśnić wszystko w nieco bardziej cywilizowany sposób? – zaproponowała w końcu. – Chodźmy do biura, tam w spokoju porozmawiamy. Przynajmniej nie będzie tylu przypadkowych słuchaczy.
Kiedy tylko zamknęły się drzwi tymczasowego biura, Pia zatrzymała dyrektora.
– Proszę dać mi z nim porozmawiać.
Sander, walcząc ze wzburzeniem, zmierzył ją wzrokiem, ale w końcu westchnął i pokiwał głową. Lukas usiadł w tym czasie na jednym z krzeseł przy biurku i znieruchomiał, kryjąc twarz w dłoniach. Pia zajęła miejsce obok.
– Mogliście się pomylić, prawda? – wymamrotał chłopak, spoglądając na Pię zielonymi jak świeża trawa oczyma. – Może to jakieś nieporozumienie i to wcale nie jest Ulli.
– Skąd znasz Pauly’ego? – zapytała policjantka. Lukas przełknął głośno ślinę i odpowiedział, nie patrząc w stronę Sandera.
– Pracuję w Zieleninie – wyjaśnił ponurym głosem, wsuwając niesforny kosmyk włosów za ucho. – To taka restauracja w Kelkheim, z wegetariańskim jedzeniem. Należy do Ulliego i Esther.
– Mówiłeś, że jeszcze przedwczoraj się widzieliście. O której to było godzinie? – zapytała Pia.
– Nie wiem. Nie pamiętam. – Chłopak myślał chwilę, zanim odpowiedział: – Późnym popołudniem. W Zieleninie odbywała się narada przed dzisiejszą akcją informacyjną.
– Pauly zaangażował się między innymi w akcję przeciwko rozbudowie zachodniej obwodnicy B8 – wyjaśnił Sander. – Organizacje ekologiczne z Königstein i Kelkheim przygotowują regularne akcje informacyjne i protestują, prezentując argumenty przeciwko rozbudowie.
– Zgadza się. – Lukas pokiwał głową. – Dzisiaj miało się odbyć zatwierdzenie przebiegu trasy w Schneidhain... nie, nie mogę tego pojąć. Ulliego znałem od zawsze. Na początku był moim nauczycielem biologii.
– W której szkole uczył? – dopytywała się Pia z zainteresowaniem.
– W FSG – odpowiedział chłopak i wyjaśnił szybko: – Gimnazjum imienia Fryderyka Schillera. W Kelkheim. Jest naprawdę genialnym...
Przerwał gwałtownie.
– To znaczy, był... był genialnym gościem – dokończył niewyraźnie. – Zaangażowany. Zależało mu. Tak szczerze. Potrafił nas wysłuchać i w razie czego zawsze miał dla nas czas. Często odwiedzaliśmy go w domu, siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Miał naprawdę bardzo rozsądne przekonania.
Lukas spojrzał na dyrektora Sandera.
– Nawet jeśli pan w to nie wierzy – dodał nieco agresywnie.
Mężczyzna stał za swoim fotelem z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Kiedy patrzył na młodego van den Berga, w jego oczach widać było współczucie.