Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy pracownik zoo w Kronbergu znajdzie ludzką rękę, komisarz Oliver von Bodenstein i jego koleżanka Pia Kirchhoff wdrożą śledztwo, które zatoczy szeroki łuk, nie omijając bogatych udziałowców holdingów budowlanych, najwyższych urzędników miejskich, genialnych młodych informatyków oraz bezkompromisowych ekologów. Śledztwo nie oszczędzi też dyrektora zoo, Christopha Sandera, w którego niewinność wierzy jedynie zauroczona komisarz Kirchhoff…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 506
Dla mojej siostry Claudii
Osoby i zdarzenia opisane w powieści zostały przeze mnie wymyślone.
Piętnaście minut przed ósmą rano odezwał się telefon komórkowy nadkomisarza Olivera von Bodensteina, pozbawiając go nadziei, że nadchodzący wolny dzień spędzi w spokoju. Przez ostatnie trzy lata jako szef zespołu dochodzeniowego wydziału terroru kryminalnego i zabójstw w regionalnej komendzie policji w Hofheim zajmował się wszelkimi przejawami ciemnej strony ludzkiej natury, jakie dawały o sobie znać pomiędzy Menem a górami Taunus. Wcześniej przez dwadzieścia lat pracował również w K11, tyle że we Frankfurcie. Zaspany policjant wyprostował się i po omacku zaczął szukać telefonu. Cosima chciała spędzić cały dzień w montażowni, kończąc swój najnowszy film dokumentalny, którego premiera miała się odbyć za trzy tygodnie. A syn i córka, Lorenz i Rosalie, już od dawna chadzali własnymi drogami i nie palili się do wspólnych wypadów w góry czy na wycieczki. I tylko dlatego Oliver von Bodenstein zgłosił się do pełnienia dyżuru w Boże Ciało. W końcu znalazł telefon na nocnej szafce. Numer zastrzeżony. Jeszcze tego brakowało.
– Witaj, Oliver, tu Inka Hansen. Wybacz, że tak wcześnie rano.
Doktor Inka Hansen była weterynarzem i jednocześnie przyjaciółką z czasów młodości. Rok wcześniej prowadził dochodzenie w sprawie morderstwa, którego ofiarą padła żona znajomego Inki, doktora Kerstnera – i tym sposobem, po latach, ich drogi ponownie się skrzyżowały.
– Jestem w zoo Fundacji Opla w Kronbergu – wyjaśniła kobieta. – Jeden z opiekunów zwierząt znalazł coś, co wygląda na część ciała. Konkretnie ludzką dłoń.
– Zaraz będę – powiedział Bodenstein i się wyprostował.
– Musisz jechać? – wymamrotała Cosima. Leżała na brzuchu, z twarzą do połowy zanurzoną w miękkiej poduszce. Już od dawna nie denerwowały jej telefony o najdziwniejszych porach. Poznali się dwadzieścia trzy lata wcześniej, niemal dosłownie u stóp pewnego wisielca – Bodenstein, wówczas początkujący komisarz policji kryminalnej, pracował przy swoim pierwszym samobójcy, a ona, dziennikarka telewizyjna, zajmowała się elektryzującą sprawą prominentnego maklera giełdowego, który powiesił się w swoim biurze.
– Niestety. – Bodenstein pocałował ją w rozgrzany snem policzek i, ziewając, udał się do łazienki. – W zoo znaleziono coś, co wygląda na fragment zwłok.
– O Boże – mruknęła obojętnie Cosima i przewróciła się na drugi bok, jakby wiadomość nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Dziesięć minut później, kiedy Bodenstein – ogolony i ubrany – schodził na parter, jego żona znów spała w najlepsze.
PO KWADRANSIE, zbliżając się do przejazdu kolejowego w Kelkheim, zadzwonił do swojej współpracowniczki, Pii Kirchhoff. Ulica przed kawiarnią San Marco wyglądała jak pobojowisko. Naprzeciwko lokalu znajdowała się strefa kibica z ogromnym ekranem, na którym poprzedniego wieczoru wyświetlano mecz mistrzostw świata w piłce nożnej. Setki fanów futbolu przyglądały się zmaganiom reprezentacji narodowej, która ostatecznie zwyciężyła z Polską jeden do zera. Po zakończeniu transmisji rozpoczęło się wspólne świętowanie. Przez ponad minutę wsłuchiwał się w sygnał, zanim Pia odebrała.
– Dzień dobry, szefie – wymamrotała do słuchawki. – Mam dzisiaj wolne! Zapomniał pan?
– Miała pani wolne – odparł Bodenstein. – W zoo znaleziono ludzką dłoń. Tak im się w każdym razie wydaje. Powiadomię techników, a pani niech ściągnie lekarza, dobrze?
– Tak się składa, że mam pod ręką prawdziwego specjalistę – oznajmiła policjantka.
– Chyba nie mówi pani o doktorze Kirchhoffie? – Bodenstein nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– W rzeczy samej. Tylko proszę nie wyciągać pochopnych wniosków! – mówiła Pia rozbawionym głosem. – Dziś w nocy pomógł mi odebrać poród.
Komisarz Pia Kirchhoff od niecałego roku należała do zespołu K11 w Hofheim. Po rozstaniu z mężem, doktorem Henningiem Kirchhoffem, zastępcą kierownika Instytutu Medycyny Sądowej we Frankfurcie, kupiła gospodarstwo z kawałkiem ziemi w Unterliederbach, zamieszkała tam ze swoim zwierzyńcem i wróciła do zawodu policjantki, który wykonywała przed ślubem.
– Poród? – Bodenstein zdjął nogę z gazu, żeby nie zostać sfotografowanym przez obiektyw fotoradaru na drodze dojazdowej do miasta.
– W nocy na świat przyszedł mój drugi źrebak. Ogierek. Ochrzciliśmy go Neuville.
– W takim razie proszę przyjąć serdeczne gratulacje. A skąd takie imię?
– O rany, pan naprawdę nie interesuje się piłką nożną! – Pia zaśmiała się z niedowierzaniem. – Oliver Neuville to piłkarz, który wczoraj w dogrywce strzelił decydującego gola.
– Aha. – Bodenstein przejechał przez Fischbach, zjechał z głównej trasy i na światłach skręcił w prawo, na B455 w stronę Königstein. – Niestety, mimo wszystko potrzebuję pani na miejscu. Miejmy nadzieję, że nie będziemy tam siedzieć w nieskończoność.
POŚRÓD LASU, niedaleko wjazdu do Schneidhain, Bodenstein musiał zwolnić i w końcu zatrzymał samochód, bo na ulicy roiło się od pieszych. Z początku myślał, że wydarzył się wypadek, ale szybko dostrzegł kilkanaście samochodów na leśnym parkingu niedaleko drogi. Ludzie rozwijali plakaty i przygotowywali duże tablice poglądowe. Bodenstein zmrużył oczy, żeby przeczytać umieszczone na nich napisy. Podskoczył, bo niespodziewanie przy oknie jego auta pojawiły się dwie piętnasto- czy szesnastolatki i zapukały, dając mu znak, żeby opuścił szybę.
– Co się tu dzieje? – zapytał.
– To wspólna akcja BUNTE, ALK i ULK – wyjaśniła jedna z nastolatek, długowłosa brunetka ze starannym makijażem i nienagannym manicure. – Czy zdawał pan sobie sprawę, że planowana zachodnia obwodnica B8 ma przebiegać dokładnie w tym miejscu i ma mieć cztery pasy?
Podsunęła mu pod nos kolorową ulotkę.
Bodenstein przyglądał się dwóm kobietom, które rozwijały wielki transparent z napisem „BUDOWA B8 ZNISZCZY TEN LAS”.
– Robotnicy wytną tysiące drzew, żeby zrobić miejsce dla asfaltu – odezwała się druga nastolatka, blondynka z odsłoniętym brzuchem, w kusej bluzeczce z napisem „NIE DLA B8” i dżinsach spiętych paskiem z cekinami. – Trasa zostanie poprowadzona przez bardzo wartościowe ekosystemy i przez prawdziwą puszczę. Obciążenie mieszkańców Königstein spalinami i hałasem wielokrotnie się zwiększy.
Bodenstein jednym uchem słuchał dziewczyny tłumaczącej mu z wielkim zacięciem ogrom zagrożeń wynikających z budowy nowej trasy. Już wcześniej poznał argumenty przeciwników B8, lecz sam nie uważał się ani za jej zwolennika, ani za przeciwnika.
Nastolatka mówiła dalej, zasypując go nieprzerwanie liczbami i faktami.
– Przepraszam, bardzo się spieszę. – Bodenstein wszedł jej w słowo. – Proszę mi wybaczyć.
– No pewnie, bo ma pan gdzieś losy naszego lasu! – Brunetka spojrzała na niego z pogardą. – Najważniejsze, żeby miał pan gdzie przegonić swoją wypasioną bejcę!
– Śmiało, proszę bardzo! Niech pan zatruwa powietrze tlenkiem węgla! – dodała blondynka.
Bodenstein nie mógł powstrzymać uśmiechu. Za jego czasów młodzi ekolodzy nosili kurtki z demobilu, szyje owijali arafatkami i celowo nie myli włosów. Dwie nastolatki z odkrytymi brzuchami – Taunusowe Ciasteczka, jak jego syn ironicznie nazywał dzieci bogatych rodziców z Königstein i okolicy – wyglądały, jakby rankiem przynajmniej godzinę spędziły przed lustrem, przygotowując się do dzisiejszego występu. Był gotów się też założyć, że na demonstrację przywiozły je mamusie błyszczącymi volkswagenami touaregami albo porsche cayenne. Cóż, czasy się zmieniają.
Gdyby nie to, że w zoo czekała na niego obcięta ludzka ręka, poświęciłby trochę czasu nastolatkom i wyjaśnił, że los drzew wokół w żadnym razie nie jest mu obojętny. Mało kto znał okolicę lepiej niż on – koniec końców, wychował się tutaj, w zabytkowym pałacu leżącym w dolinie między Ruppertshain, Fischbach i Schneidhain. Kiedy zdecydował się na studia prawnicze i zaczął pracować w policji, posiadłość przejął jego młodszy brat, Quentin, który godnie podtrzymywał tradycję i z kilkusetletniego rodzinnego gniazda uczynił popularny cel wycieczek okolicznych mieszkańców. Quentin nie był zachwycony ponowną aktualizacją planów rozbudowy B8, gdyż nowa droga miałaby przebiegać niecałe sto metrów od terenów należących do majątku.
Trzy minuty później Bodenstein dotarł do ronda w Königstein. Na czas piłkarskich mistrzostw świata wstrzymano szeroko zakrojone prace budowlane. Na wysokich masztach dookoła fontann powiewały brazylijskie flagi. Całe miasteczko nie posiadało się z radości na wiadomość, że światowe gwiazdy brazylijskiej reprezentacji zdecydowały się zamieszkać właśnie w Falkenstein, w hotelu Kempinski. Teraz, niestety, przeważało rozczarowanie, gdyż żaden z południowoamerykańskich gwiazdorów nie pokazał się publicznie.
DOKTOR CHRISTOPH SANDER, dyrektor zoo Fundacji Opla, czterdziestoparolatek, nie wysoki, ale też nie niski, odznaczał się mocną budową ciała, choć zdecydowanie nie można by go nazwać tęgim. Miał mocny, męski uścisk i nie odwracał wzroku, kiedy się witał. W jego ciemnych oczach widać było troskę.
– Chciałbym się łudzić, że to pomyłka. – Wskazał na górkę świeżo ściętej trawy nieopodal. – Jednak obawiam się, że to prawdziwa ludzka kończyna.
Doktor Henning Kirchhoff wyjął z torby jednorazowe rękawiczki, wciągnął je i przykucnął.
– I nie myli się pan – orzekł kilka sekund później, spoglądając na dyrektora zoo. – Bez najmniejszych wątpliwości mamy tu do czynienia z dłonią należącą do człowieka, lewą, uciętą nieco powyżej nadgarstka. Jednak nie nazwałbym tego cięcia chirurgicznym.
Kirchhoff uniósł dłoń spomiędzy trawy i przyjrzał się jej uważniej.
– Kto ją znalazł? – zapytał Bodenstein.
– Opiekun słoni – odparł Sander. – Jak codziennie rano wypuścił swoich podopiecznych na wybieg, na którym przygotował dla nich świeżą trawę. Szybko zauważył, że zwierzęta są bardzo niespokojne. To zwróciło jego uwagę.
– Jak pan myśli – Bodenstein zwrócił się do lekarza – jak dawno...
– Mam szczerą nadzieję, że nie pyta mnie pan właśnie o dokładną godzinę śmierci? – przerwał mu Henning i w zamyśleniu przyjrzał się miejscu, gdzie kończyna została odcięta.
– Jest pan w stanie stwierdzić, czy należała do mężczyzny czy kobiety?
– To zdecydowanie męska dłoń.
Bodenstein poczuł, jak wywraca mu się żołądek, kiedy zobaczył, jak Kirchhoff obwąchuje i obmacuje zmasakrowaną kończynę. Spojrzał szybko w stronę swojej podwładnej, lecz ona – ku jego wielkiemu zaskoczeniu – nie patrzyła ani na swojego męża, ani na niego, tylko na dyrektora Sandera, który stał z ramionami skrzyżowanymi na piersi i wyglądał, jakby zaraz miał zwymiotować.
– Ile czasu wam to zajmie? – zapytał dyrektor ogrodu zoologicznego. – O dziewiątej pojawią się pierwsi zwiedzający. Poza tym spodziewamy się dzisiaj wizyty ekipy filmowej.
– Zespół techników zabezpieczających ślady powinien dotrzeć w ciągu najbliższych kilku minut – odparł oględnie Bodenstein. – Domyśla się pan, w jaki sposób ta dłoń mogła tu trafić?
– Nie mam zielonego pojęcia. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Pewnie razem z trawą. Codziennie rano ścinamy świeżą na paszę dla naszych zwierząt. Na łące po drugiej stronie ulicy.
– To brzmi całkiem prawdopodobnie. – Bodenstein skinął głową i się zamyślił. – Tylko że w takim wypadku należałoby liczyć się z możliwością, że do zoo trafiły jeszcze inne części ciała ofiary. Mógłby polecić pan swoim pracownikom, by sprawdzili wszystkie paśniki z trawą, czy czegoś w nich nie znajdą?
Sander skinął ponuro głową i po krótkiej chwili oddalił się w towarzystwie doktora Kirchhoffa, który niósł odciętą kończynę.
PUNKTUALNIE O DZIEWIĄTEJ RANO zoo otworzyło swoje podwoje dla zwiedzających i już po chwili pierwsi goście pojawili się na alejkach między wybiegami. Przeważały rodziny otoczone chmarami małych dzieci. Bodenstein i Pia udali się do restauracji Zambezi. Inka Hansen zaraz na początku zawiadomiła dyrektora Sandera, a potem, ku wielkiej uldze Bodensteina, nie wspominając ani słowem o wydarzeniach, które miały miejsce rok wcześniej, pożegnała się i zostawiła ich samych. Od czasu ich ostatniego spotkania minęło prawie dziewięć miesięcy. Dziś nie potrafił już zrozumieć, jaki diabeł w niego wstąpił i czym go kusił, ale wówczas niewiele brakowało, a zdradziłby z nią Cosimę – na szczęście Inka odrzuciła jego zaloty. Z okna obserwował kolejkę przed budką z biletami i przez chwilę poczuł się, jakby ubyło mu dobrych dziesięć lat. Często i bardzo chętnie chodził z dziećmi do zoo. W tej samej chwili rozdzwoniła się jego komórka.
– Właśnie znaleźliśmy stopę – oznajmił dyrektor zoo zasępiony. – Wybieg dla łosi. Na prawo za słoniami, a potem w lewo, w kierunku leśnej ścieżki edukacyjnej. Będę tu czekał.
– NIGDY WCZEŚNIEJ nie byłem w tym zoo – wyznał Henning Kirchhoff, przyglądając się uciętej stopie. – Nie wiedziałem, że zajmuje tak ogromny teren!
– Dwieście siedemdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych. – Sander rozłożył dłonie, jakby chciał kogoś objąć. Miał bardzo ponure spojrzenie. – I wszędzie mogą leżeć kawałki ludzkich zwłok. Kazałem zamknąć wejście do małego zoo, gdzie dzieci mogą głaskać zwierzęta. Gdyby jakiś maluch natrafił na odciętą ludzką głowę, przeżyłby najprawdziwszy koszmar!
Stopa tkwiła jeszcze w zużytym brązowym mokasynie marki Camel Active, rozmiar czterdzieści cztery, a linia cięcia przebiegała nad kostką.
– Zarówno stopa jak i przedramię nie zostały oddzielone od ciała precyzyjnie – oznajmił w końcu Kirchhoff, cały czas badając odnalezioną część zwłok. Nagle podniósł głowę. – Mógłby mi pan pokazać waszą kosiarkę?
– Tak, oczywiście. – Dyrektor Sander się rozejrzał. Alejki zoo pulsowały zwiedzającymi jak żyły pulsują krwią. Niedługo dotrą do najodleglejszych zakątków ogrodu, oblegną wybiegi, ścieżki dydaktyczne, ławki, stanowiska z grillami, tor do przejażdżek na wielbłądach i wejdą do toalet. Nie do pomyślenia, co się stanie, jeśli ktoś trafi na ludzkie zwłoki! Naraz rozległ się dzwonek jego telefonu komórkowego.
– Tak? – Odebrał połączenie, a potem przez chwilę milczał, słuchając rozmówcy. Bodenstein nie odrywał od niego wzroku i widział, jak twarz dyrektora pochmurnieje jeszcze bardziej.
– Co się stało? – zapytał.
– Niech to jasna cholera! – zaklął Sander. – Chyba każę wyprosić wszystkich gości z zoo i odwołam ekipę telewizyjną. – Na wybiegu dla muflonów też coś leży.
PUNKTUALNIE O WPÓŁ DO JEDENASTEJ przyszła wiadomość, że pies wyszkolony do poszukiwania zwłok trafił na coś na łące przy drodze B455. Bodenstein i Pia przecisnęli się między gapiami, którzy z alejki poniżej łąki z ciekawością obserwowali tyralierę policjantów, którzy metr po metrze przeczesywali porośnięty trawą teren. Niedaleko parkingu czekał na nich szef zespołu poszukiwawczego oraz przewodnik z psem tropiącym.
– Znaleźliśmy zwłoki mężczyzny – powiedział policjant. – I rower. Niedaleko stąd. Niecałe trzy metry od nasypu parkingu.
W powietrzu unosił się zapach świeżo ściętej trawy. Niebo nad mieszanymi lasami porastającymi zbocza gór Taunus było stalowobłękitne. Z łąki rozciągał się fantastyczny widok na ruiny zamku w Kronbergu i jeszcze dalej, na połyskującą panoramę wieżowców Frankfurtu. Słoneczny czerwcowy poranek – zbyt piękny na znajdowanie czyichś okaleczonych zwłok. Bodenstein nałożył jednorazowe rękawiczki i zszedł do ciała. Mężczyzna leżał na brzuchu, częściowo pośród wysokiej trawy. Miał na sobie krótką koszulkę w kolorze khaki i bokserki. Zgodnie z tym, czego się można było spodziewać, brakowało mu lewej dłoni i przedramienia oraz lewej nogi do kolana. Nie było jednak widać plam krwi. Fotograf robił zdjęcia ze wszystkich stron, a technicy przeszukiwali okolicę, starając się odnaleźć najdrobniejsze nawet ślady.
– Wygląda na to, że w ogrodzie zoologicznym niczego więcej nie znajdziecie. – Doktor Kirchhoff spojrzał na dyrektora zoo, który stał kawałek dalej i przyglądał się im ze zmartwiałą z przerażenia miną. – Poza tym, co już mamy, niczego mu nie brakuje.
– I niby powinienem się cieszyć? – zapytał Sander, nie kryjąc sarkazmu.
– To co, odwrócimy go? – wtrącił się jeden z techników. Bodenstein kiwnął głową i odruchowo nabrał powietrza. Widok denata nie był dla ludzi o słabych nerwach. Upał przyspieszył procesy rozkładu. Rysy twarzy były niemal nierozpoznawalne, a robaki i larwy much zdążyły rozpocząć ucztę.
– Jezus Maria... – jęknął dyrektor zoo, odwrócił się i zwymiotował tam, gdzie stał, w pasie między łąką a parkingiem. Bodenstein zdążył się już przyzwyczaić do takich sytuacji, natomiast szczerze podziwiał dotychczasowe opanowanie Sandera. Dyrektor bardzo sprawnie zarządzał swoimi pracownikami i panował nad sytuacją w ogrodzie zoologicznym. Jeśli chodzi o zarządzanie w sytuacjach kryzysowych, zasłużył na piątkę z plusem.
– Nie ma przy sobie żadnych dokumentów – oznajmił Kirchhoff, kiedy skończył przeszukiwać dość skromne odzienie zmarłego. – Plamy opadowe wykazują ślady odbarwienia pod naciskiem, ale bardzo słabe.
– Co to oznacza? – Bodensteina wiercił w nosie słodkawo mdlący fetor rozkładającego się ciała. Cofnął się kawałek.
– Mianowicie to, że zginął nie dalej, jak trzydzieści sześć godzin temu. Ale też niewiele mniej.
Policjant szybko przeliczył coś w myślach.
– To by dawało nam wtorkowy wieczór – powiedział.
– Dobrze się pan czuje? – Pia z niepokojem przyglądała się dyrektorowi Sanderowi. Mężczyzna nabrał głęboko powietrza i powoli je wypuścił. Był blady jak ściana.
– Ja go znam... – wyjąkał przytłumionym głosem i szybkim krokiem ruszył przez parking. Policjantka go dogoniła i w ostatniej chwili złapała za ramię, uniemożliwiając wyjście na ruchliwą ulicę. Srebrne bmw minęło go dosłownie o kilka centymetrów, a kierowca przez dłuższą chwilę nie puszczał klaksonu. Potem przez uchyloną szybę wysunął rękę i pokazał środkowy palec.
– Proszę się uspokoić – powiedziała zdecydowanym tonem. Sander oddychał głęboko.
– Nie jestem szczególnie wrażliwy – wyjaśnił po dłuższej chwili. – Ale to mnie po prostu wytrąciło z równowagi.
– Całkiem zrozumiałe. – Pia pokiwała głową. – Kim jest ten mężczyzna?
– To Hans-Ulrich Pauly. Przejdźmy do mojego biura, tam będziemy mogli w spokoju porozmawiać.
Zanim dotarli do kontenerów mieszkalnych, do których na czas szeroko zakrojonych prac budowlanych przeniesiono biura dyrekcji ogrodu zoologicznego, wyszedł im naprzeciw około dwudziestoletni chłopak. Szedł swobodnym krokiem, miał na sobie zielone spodnie, podniszczone buty robocze i białą krótką koszulkę. Wyglądał jak wszyscy opiekunowie zwierząt w zoo.
– Co tam się dzieje na łące? – zapytał Sandera. – Przegapiłem coś ciekawego?
Dyrektor się zatrzymał.
– A ty dokąd? Co? – zapytał bardzo ostrym i zdecydowanym tonem. – Praca w zoo zaczyna się o siódmej rano, a nie wtedy, kiedy łaskawie wstaniesz z łóżka! Wydawało mi się, że już to sobie ustaliliśmy! Pamiętaj na przyszłość, że nie masz tutaj żadnego specjalnego statusu!
Młody chłopak zrobił skruszoną minę.
– Przepraszam, szefie. To już się nie powtórzy.
Pia przyjrzała mu się uważnie. Miał wyjątkowo przystojną twarz, sięgające ramion ciemnoblond włosy, aż nienaturalnie zielone oczy i cerę, której pozazdrościłaby mu każda dziewczyna. Sander dopiero teraz przypomniał sobie, że nie jest przecież sam.
– Lukas van den Berg – przedstawił Pii młodego mężczyznę. – Nasz praktykant. Lukas, to pani komisarz...
– ...Pia Kirchhoff – dokończyła policjantka.
– Dzień dobry. – Lukas van den Berg odsłonił w uśmiechu idealnie białe zęby.
– Na łące powyżej ogrodu znaleziono zwłoki tego obrońcy zwierząt – wyjaśnił krótko dyrektor Sander. – Tego całego Pauly’ego.
Uśmiech momentalnie zniknął z twarzy chłopaka. Przez chwilę stał, nic nie mówił i łapał tylko powietrze, jakby dostał cios w splot słoneczny.
– Co? Ulli Pauly...? – zapytał z niedowierzaniem.
– Zgadza się. Ten sam. Nie żyje. – Dyrektor zoo ruszył dalej. – Ileż ten człowiek napsuł nam krwi!
– O nie! To niemożliwe! Nie! – Lukas zrobił się blady jak ściana. – Przecież jeszcze przedwczoraj się z nim widziałem! Ja... to znaczy... cholera!
Sander zatrzymał się w miejscu, jakby rażony piorunem.
– Słucham? Co to ma znaczyć? Jak to przedwczoraj się z nim widziałeś?
– Nie, nie wierzę! To nie może być prawda! – Przerażony chłopak zasłonił dłonią usta i potrząsnął głową.
– Halo! – Sander schwycił go mocno za ramię. – Zadałem ci pytanie! Gdzie się z nim widziałeś? Spotkaliście się tutaj? W zoo?
– Nie... ja... proszę... nie mogłem panu o tym powiedzieć, bo natychmiast pobiegłby pan naskarżyć ojcu. – Niespodziewanie w jego głosie pojawiła się przekora. – Praca u pana jest naprawdę w porządku, ale za mało zarabiam. Potrzebowałem więcej kasy.
Dyrektor puścił chłopaka, jakby poparzył sobie palce.
– Po prostu nie wierzę! – powiedział, z trudem panując nad sobą. – To znaczy, że cały czas pracujesz w tej... tej ekospelunie! A nocami pewnie robisz strony internetowe jemu i innym ekoterrorystom! Nie ma się co dziwić, że nie możesz rano wstać z łóżka.
– Nie dostaję żadnych pieniędzy od ojca – bronił się Lukas. – A tutaj zarabiam nie więcej niż kieszonkowe! Skąd niby miałbym brać pieniądze? Ulli nie miał nic przeciwko temu, że pracuję w ogrodzie zoologicznym...
– Ale ja mam coś przeciwko twojej pracy dla tego psychopaty! – wrzasnął Sander gwałtownie, jakby napięcie ostatnich godzin w końcu znalazło ujście. – Przypominam, że przysięgałeś mi na wszystkie świętości, że to ostatni raz i już nigdy więcej! Okłamałeś mnie!
– Chciałem panu o wszystkim powiedzieć! I to od dawna! – Lukas również podniósł głos. – Ale jak pan tylko słyszał o Ullim, tracił pan panowanie nad sobą!
– Dziwisz się? Po tych wszystkich kłopotach, których mi przysporzył?
Pia stała nieco z boku i przysłuchiwała się tej wymianie zdań, poruszając głową, jakby oglądała mecz tenisa. Zwiedzający również popatrywali z zainteresowaniem.
– Może udałoby się wyjaśnić wszystko w nieco bardziej cywilizowany sposób? – zaproponowała w końcu. – Chodźmy do biura, tam w spokoju porozmawiamy. Przynajmniej nie będzie tylu przypadkowych słuchaczy.
Kiedy tylko zamknęły się drzwi tymczasowego biura, Pia zatrzymała dyrektora.
– Proszę dać mi z nim porozmawiać.
Sander, walcząc ze wzburzeniem, zmierzył ją wzrokiem, ale w końcu westchnął i pokiwał głową. Lukas usiadł w tym czasie na jednym z krzeseł przy biurku i znieruchomiał, kryjąc twarz w dłoniach. Pia zajęła miejsce obok.
– Mogliście się pomylić, prawda? – wymamrotał chłopak, spoglądając na Pię zielonymi jak świeża trawa oczyma. – Może to jakieś nieporozumienie i to wcale nie jest Ulli.
– Skąd znasz Pauly’ego? – zapytała policjantka. Lukas przełknął głośno ślinę i odpowiedział, nie patrząc w stronę Sandera.
– Pracuję w Zieleninie – wyjaśnił ponurym głosem, wsuwając niesforny kosmyk włosów za ucho. – To taka restauracja w Kelkheim, z wegetariańskim jedzeniem. Należy do Ulliego i Esther.
– Mówiłeś, że jeszcze przedwczoraj się widzieliście. O której to było godzinie? – zapytała Pia.
– Nie wiem. Nie pamiętam. – Chłopak myślał chwilę, zanim odpowiedział: – Późnym popołudniem. W Zieleninie odbywała się narada przed dzisiejszą akcją informacyjną.
– Pauly zaangażował się między innymi w akcję przeciwko rozbudowie zachodniej obwodnicy B8 – wyjaśnił Sander. – Organizacje ekologiczne z Königstein i Kelkheim przygotowują regularne akcje informacyjne i protestują, prezentując argumenty przeciwko rozbudowie.
– Zgadza się. – Lukas pokiwał głową. – Dzisiaj miało się odbyć zatwierdzenie przebiegu trasy w Schneidhain... nie, nie mogę tego pojąć. Ulliego znałem od zawsze. Na początku był moim nauczycielem biologii.
– W której szkole uczył? – dopytywała się Pia z zainteresowaniem.
– W FSG – odpowiedział chłopak i wyjaśnił szybko: – Gimnazjum imienia Fryderyka Schillera. W Kelkheim. Jest naprawdę genialnym...
Przerwał gwałtownie.
– To znaczy, był... był genialnym gościem – dokończył niewyraźnie. – Zaangażowany. Zależało mu. Tak szczerze. Potrafił nas wysłuchać i w razie czego zawsze miał dla nas czas. Często odwiedzaliśmy go w domu, siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Miał naprawdę bardzo rozsądne przekonania.
Lukas spojrzał na dyrektora Sandera.
– Nawet jeśli pan w to nie wierzy – dodał nieco agresywnie.
Mężczyzna stał za swoim fotelem z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Kiedy patrzył na młodego van den Berga, w jego oczach widać było współczucie.
DZIESIĘĆ MINUT PÓŹNIEJ Pia została sam na sam z Sanderem. Mimo że do południa zostało trochę czasu, w blaszanym kontenerze już teraz panowała przeraźliwa duchota.
– Z tego, co zauważyłam, ma pan bardzo osobisty stosunek do tego pracownika. – Pia pokiwała głową. – Lubi go pan, prawda?
– Lubię go. I jest mi go żal – dodał, kiwając głową.
– A to dlaczego?
– Nie ma w życiu z górki. – Dyrektor ogrodu zoologicznego był już opanowany. – Ojciec Lukasa wywiera na niego naprawdę ogromną presję. Jest szefem zarządu wielkiego banku i oczekuje od syna, że pójdzie tą samą drogą.
Sander przysiadł na parapecie i znów złożył ręce na piersiach.
– Lukas jest przy tym bardzo inteligentny i w szkole tylko się nudził. W dziesiątej klasie został relegowany i wylądował na pół roku gdzieś w internacie. Po tym czasie znów wezwano jego ojca, żeby go zabrał. Przez kolejne półtora roku nic nie robił i się nie uczył, aż poznał Pauly’ego. Jakimś cudem jemu udało się dotrzeć do chłopaka i przekonać go, żeby przynajmniej skończył szkołę.
Pia skinęła głową.
– Lukas nie jest tutaj po prostu na praktykach, prawda?
– Jak pani to zauważyła?
– Wcześniej powiedział mu pan, że nie ma w zoo specjalnego statusu. Co miał pan na myśli?
Dyrektor Sander zrobił zaskoczoną minę. Nie mógł chyba uwierzyć, że policjantka ma aż tak dobrą pamięć.
– Jego ojciec jest członkiem rady fundacji, która prowadzi nasz ogród zoologiczny – wyjaśnił. – Poprosił mnie, żebym wziął go na kilka miesięcy na praktyki.
Wzruszył ramionami.
– Z początku uważał, że wpływ, jaki Pauly ma na jego syna, nie jest niczym złym. Lukas nagle odkrył w sobie ambicję, dokończył szkołę i zrobił maturę. I wszystko wyglądało wspaniale.
– Ale?
– Ojciec Lukasa się nie spodziewał, jak bardzo zmieni się jego syn poprzez znajomość z tym człowiekiem – tłumaczył dyrektor. – Chłopak do ostatniego centa opróżnił konto, które ojciec mu założył. Z tego, co się dowiedzieliśmy, Lukas przeznaczył wszystkie pieniądze na „projekty” wymyślane przez Pauly’ego. Wtedy ojciec wpadł w złość i odciął syna od finansowania. Chłopak znalazł pracę w knajpie swojego mentora, przestał pojawiać się w domu i po tygodniu rzucił praktykę w banku. Zeszłej jesieni został aresztowany za włamanie do biura jednego z koncernów farmaceutycznych, gdzie z resztą tej zgrai chciał protestować przeciwko testowaniu leków na zwierzętach. Miarka się przebrała i Heinrich van den Berg zabronił Lukasowi spotykać się z Paulym. I poprosił mnie o pomoc.
– Dlaczego akurat pana? – zainteresowała się Pia.
– Po prostu jesteśmy sąsiadami. Lukas chodził do szkoły z jedną z moich córek i bywał u nas właściwie codziennie.
– Zatem jego praktyka w ogrodzie zoologicznym jest czymś w rodzaju kurateli?
– Zdaje się, że van den Berg tak to sobie wyobraża. – Sander pokiwał głową. – Chciał przerzucić odpowiedzialność za swojego syna na barki kogoś innego. W tym wypadku padło akurat na mnie. Cóż.
Odepchnął się od parapetu, podszedł do szafy i przez chwilę czegoś w niej szukał.
– Niestety, nie mam już niczego do picia – stwierdził po chwili. – Przynieść może kawę z restauracji?
– Dziękuję, nie trzeba. – Pia się uśmiechnęła. – W nocy wypiłam pewnie cały dzbanek.
– A to dlaczego? Czyżby to nie były pani pierwsze zwłoki dzisiaj?
– Nie! – Policjantka się roześmiała. – Miałam znacznie przyjemniejszy powód, żeby nie spać. Poród źrebaka.
– No proszę. – Sander usiadł za biurkiem i spojrzał na nią, jakby miał przed sobą egzemplarz jakiegoś rzadkiego gatunku. I po raz pierwszy od kiedy się spotkali, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Przyjazny i pełen zadowolenia. Naraz wydał się Pii zupełnie innym człowiekiem.
– Konie jako kompensacja za pani pracę z mordercami i zwłokami? – Sander spojrzał na nią pytająco, jakby wciąż jeszcze nie był pewien, co sądzić o swojej rozmówczyni.
– Właśnie tak. – Pia pokiwała głową. – Mieszkam z końmi dosłownie drzwi w drzwi.
– Słucham? Czy ja dobrze zrozumiałem? – Sander uniósł brwi.
Rozmowa nieoczekiwanie przybrała mocno prywatny kierunek. Co ciekawe, Pia nie czuła się przez to niekomfortowo. Dyrektor zoo wzbudzał jej sympatię, lecz niestety, nie miała teraz czasu na takie pogaduszki.
– Tak jest. Ale, ale. Miałam usłyszeć coś więcej o denacie. Skąd go pan znał?
Uśmiech natychmiast znikł z twarzy Sandera.
– Przed kilkoma laty Pauly założył organizację sprzeciwiającą się trzymaniu zwierząt w ogrodach zoologicznych i rozpoczął szeroko zakrojoną kampanię pomówień i nagonki. Wykorzystywał do tego zwykłą pocztę i fora internetowe – wyjaśnił dyrektor. – Uwziął się na nas. Po raz pierwszy spotkaliśmy się dwa lata temu. Z kilkoma nastoletnimi pomagierami rozdawali ulotki przed wejściem i protestowali przeciwko trzymaniu u nas słoni. Najwyraźniej nauczyciele mają za dużo wolnego czasu.
W jego głosie pobrzmiewała pogarda.
– Tymczasem w ostatnich latach zrobiliśmy naprawdę bardzo dużo, żeby poprawić jakość życia naszych zwierząt – mówił dalej. – Ale jemu było wciąż mało i mało. Bo widzi pani, Pauly uważał, że na świecie nie powinno być żadnych ogrodów zoologicznych. I nie robił z tego tajemnicy. Uwielbiał wygłaszać podniosłe przemowy, robić zamieszanie i przede wszystkim oskarżać innych.
– Dużo miał pan z nim problemów? – zainteresowała się Pia.
– Jeśli ma pani na myśli uwalnianie zwierząt czy malowanie haseł na murach wybiegów, to nie, do tego się nie posuwał. – Sander zmarszczył czoło. – Ale bezustannie przeciwko czemuś protestował. Pisał odezwy w Internecie i organizował demonstracje przed wejściem. Szczególnie kiedy mieliśmy wielu gości.
Sander machnął lekceważąco ręką.
– Kilka razy rozmawialiśmy. Raz go nawet zaprosiłem do biura i wyjaśniłem, co tu robimy i dlaczego to robimy. I powiem pani, że tylko zmarnowałem czas. Radzę sobie z uzasadnioną krytyką i rozumiem ją, ale tylko jeśli ktoś ma argumenty. I nie potrafiłem znieść, kiedy ten Pauly szczuł przeciwko nam. Przede wszystkim nie przedstawiał żadnych faktów. Nic. Tylko te swoje bezkompromisowe poglądy. Dzieciakom się to podobało. Uważały, że to coś fajnego. Lukas, jak widać, też należał do grupy jego wyznawców. Ale to, czego ich w ten sposób uczył, było niebezpieczne, bo w życiu nigdy nie jest tak, że coś jest tylko czarne albo tylko białe.
– Kiedy rozmawiał pan z nim po raz ostatni? – zapytała Pia.
– W niedzielę – wyjaśnił mężczyzna. – Znów pojawił się niespodziewanie pod bramą zoo w otoczeniu swojej nastoletniej świty i zaczął robić zamieszanie. No i nie wytrzymałem.
Pia potrafiła sobie wyobrazić, co się mogło wydarzyć, kiedy dyrektor Christoph Sander stracił panowanie nad sobą. Na dodatek, sądząc po krótkich oględzinach zwłok, Pauly nie był rosłym mężczyzną – w żaden sposób nie można było uznać go za przeciwnika dla silnego i pełnego energii Sandera.
– Co się dokładnie stało? – zapytała.
– Wywiązała się między nami dość gwałtowna dyskusja – odparł oględnie. – On nie potrafił normalnie rozmawiać. Przekręcał wszystko, co powiedziałem, żeby wyszło na jego. W pewnym momencie miarka się przebrała. Wyrzuciłem go z zoo i wydałem zakaz wstępu.
Pia przekrzywiła głowę i przyjrzała mu się uważnie.
– No proszę. A dzisiaj, niecałe pięćdziesiąt metrów od wejścia znajdujemy jego zwłoki.
– Nawet po śmierci udało mu się złamać mój zakaz. – Sander zaśmiał się gorzko. – Przynajmniej... częściowo.
– MYŚLI PANI, że ten dyrektor, Sander, może mieć coś wspólnego ze śmiercią naszego denata? – Bodenstein spojrzał na swoją współpracowniczkę, kiedy skończyła zdawać relację ze spotkania w gabinecie i rozmowy z Lukasem van den Bergiem.
– Nie, nie sądzę. – Pia potrząsnęła głową.
– Za to ten chłopak, Lukas, przyszedł na łąkę przy parkingu i chciał zobaczyć zwłoki – poinformował ją Bodenstein. – Sprawiał wrażenie bardzo poruszonego. Martwił się też, jak ta wiadomość wpłynie na partnerkę Pauly’ego. Odniosłem wrażenie, że bardzo ich lubi.
Pia pokiwała głową.
– Pracuje dla nich. Jest kelnerem i barmanem w restauracji, która należy do zamordowanego i jego partnerki. Twierdzi, że po raz ostatni widział się z Paulym we wtorek wieczorem, właśnie w restauracji.
Bodenstein otworzył auto pilotem przy kluczykach. Bmw dwa razy błysnęło migaczami.
– Pani mąż pojechał już do Instytutu, do Frankfurtu. Nie ma pani teraz innego wyjścia, jak zaakceptować moje usługi jako szofera.
– Tylko tego brakowało! – Policjantka zaśmiała się wesoło. – Ale jeszcze jedna sprawa. Czy jak Lukas przyszedł obejrzeć ciało, czy... pan mu...
– Oczywiście, że nie! Jak w ogóle mogła pani tak pomyśleć! – Bodenstein uniósł brwi.
Potem szarmancko otworzył drzwi od strony pasażera.
– Wezwałem Ostermanna i Fachinger do biura. Tylko z Behnkem nie mogłem się skontaktować.
– Behnke zdobył przecież wejściówki na wczorajszy mecz w Dortmundzie – przypomniała mu Pia. Frank Behnke miał wyjątkowe szczęście i w jakiś sposób sprostał skomplikowanej procedurze wyboru kupujących bilety na piłkarskie mistrzostwa. I chyba tylko śmierć mogłaby go powstrzymać przed wyjazdem do Dortmundu.
DOM HANSA-ULRICHA PAULY’EGO był ostatnim budynkiem przed placykiem do zawracania na końcu ślepej uliczki Rohrwiesenweg w Kelkheim-Münster. Dalej rozciągały się już tylko łąki i pola, graniczące z drugiej strony z lasem, za którym leżała duża gospoda Hof Hausen vor der Sonne z klubem golfowym. Bodenstein i Pia wysiedli przed porośniętym bluszczem budynkiem, z oknami ze szklanymi gomółkami i okiennicami, ukrytym za potężnym orzechem i trzema świerkami. Pia odnalazła przycisk dzwonka, zamocowany na starym płotku myśliwskim, i zadzwoniła. Zza domu rozległo się ujadanie kilku psów. Ilość zielska wyrastającego spomiędzy płyt chodnikowych prowadzących do głównego wejścia świadczyła o tym, że rzadko używano tej drogi.
– Chyba nikogo nie ma w domu – stwierdził Bodenstein po chwili czekania. – Wchodzimy tylnymi drzwiami.
Podszedł do bramy i pchnął ją. Była otwarta. Znaleźli się na podwórzu. Wszędzie stały donice z rozłożystymi roślinami i wisiały korytka pełne pelargonii i petunii. Stoły przy drzwiach ginęły pod nieprzebraną ilością doniczek z roślinami we wszystkich stadiach wzrostu. Niedaleko stały narzędzia ogrodnicze i worki z ziemią. Za domem rozpościerał się zdziczały ogród ze stawem i kilkoma szklarniami. Bodenstein wyraźnie drgnął, kiedy zza rogu domu wypadła prawdziwa psia wataha. W oczy rzucał się przede wszystkim wielki niebieskooki mieszaniec wilka, huskiego i jeszcze czegoś dużego. Zaraz za nim biegł rhodesian ridgeback i dwa małe kundelki, które wyglądały jak finaliści konkursu na najbrzydszego psa w okolicy. Cała czwórka machała energicznie ogonami i wyraźnie cieszyła się z niezapowiedzianej wizyty.
– Nie nadają się na psy stróżujące. – Pia roześmiała się i pozwoliła zwierzakom dokładnie się obwąchać. – No, maluchy, jesteście same w domu?
– Niechże pani uważa! – Bodenstein ostrzegł koleżankę. – Ten szary wygląda naprawdę niebezpiecznie.
– Co też pan opowiada. – Pia natychmiast zaczęła drapać zwierzaka za uchem. – Przecież jesteś kochaniutki, prawda? Gdybym mogła, natychmiast bym cię zabrała do siebie!
– Ale nie moim samochodem. – Bodenstein dostrzegł otwarte drzwi. Pokonał prowadzące do nich dwa stopnie i zajrzał do wielkiej kuchni. Najwyraźniej to tędy domownicy wchodzili do domu: na schodkach stało kilka par butów, kapcie i puste doniczki, a obok różne drobne rupiecie.
– Halo? – zawołał, zaglądając przez próg. Pia przecisnęła się obok szefa i weszła do środka. Wyłożoną płytkami podłogę pokrywały gęsto odciski psich łapek, a na blacie piętrzyły się brudne talerze i garnki. Obok stały dwie nierozpakowane siatki z zakupami. Pia weszła dalej. W salonie panował przeraźliwy bałagan. Ktoś zrzucił większość książek z regałów i półek na podłogę, poprzewracał fotele i krzesła i zerwał obrazy ze ścian.Szklane drzwi na taras stały otworem.
– Dzwonię po techników, trzeba zabezpieczyć ślady. – Bodenstein sięgnął do kieszeni i wyjął telefon komórkowy. Pia wciągnęła lateksowe rękawiczki i ruszyła dalej. W pomieszczeniu obok salonu znajdował się gabinet Pauly’ego. Również tutaj wyglądało jak po bombardowaniu. Rzeczy z regałów i szafek na akta leżały na podłodze, a obok masywnego biurka ktoś porozrzucał zawartość jego szuflad. Plakaty na ścianach pozwalały wyrobić sobie zdanie o politycznych przekonaniach właściciela domu. Wyblakłe wezwania na manifestacje przeciwko budowie elektrowni atomowych i transportom odpadów radioaktywnych, plakaty Greenpeace i wiele, wiele innych. W narożniku pomieszczenia leżał rozbity monitor LCD, połamana drukarka atramentowa i równie brutalnie potraktowany laptop.
– Szefie! – Pia ruszyła ostrożnie w stronę drzwi, uważając, żeby nie zniszczyć ewentualnych śladów. – To nie było zwykłe włamanie. Tutaj...
Podskoczyła, kiedy zobaczyła, że Bodenstein stoi dokładnie naprzeciwko niej.
– Niechże pani tak nie krzyczy. – Policjant wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Mam jeszcze całkiem niezły słuch.
– Ależ mnie pan przestraszył! – Pia zamilkła, bo gdzieś w głębi domu odezwał się telefon. Kierując się dźwiękiem dzwonka, ruszyła na poszukiwania. Weszła schodami na piętro. Pomieszczenia na górze oszczędzono. W łazience paliły się wszystkie światła, przed kabiną prysznicową leżał ręcznik, para dżinsów, koszula i używana bielizna. Pia czuła się bardzo nieswojo, kiedy musiała wkraczać w najprywatniejsze sfery życia innych ludzi. To jednak należało do jej obowiązków, szczególnie gdy chodziło o ustalenie motywów zabójstwa. Ciekawe, gdzie teraz przebywała partnerka życiowa Pauly’ego? Drzwi do szafy z ubraniami w sypialni były otwarte. Część garderoby leżała rozłożona na łóżku. Telefon zamilkł.
– Wygląda na to, że Pauly wyszedł spod prysznica i zamierzał się ubrać – oznajmiła Pia. – To by wyjaśniało, dlaczego miał na sobie samą bieliznę.
Bodenstein potaknął.
– O, tam leży telefon. – Sięgnął po bezprzewodową słuchawkę, która leżała na łóżku, rzucona niedbale między czyste koszule i spodnie. Przycisnął migający szybko guzik.
– Masz trzydzieści cztery wiadomości – powiadomił go komputerowy głos. – Wiadomość pierwsza. Wtorek, trzynasty czerwca. Piętnasta trzydzieści dwie.
Ulli, wiem, że jesteś w domu! – rozległ się kobiecy głos. – Mam już serdecznie dość twoich wykrętów. Uczciwie próbowałam wszelkich sposobów, żeby dojść z tobą do porozumienia, ale jesteś zbyt uparty! W związku z tym, żebyś wiedział: mało mnie obchodzi, czy pobiegniesz zaraz z tym nagraniem do adwokata. Tak czy inaczej, prawo jest po mojej stronie. Masz ostatnią szansę: przyjadę o wpół do dziewiątej. Jeśli cię nie będzie albo znów będziesz grał skrzywdzone niewiniątko, to nie ręczę za siebie!
Następnie zapisany był sygnał i cztery telefony z zastrzeżonego numeru. Nikt przy nich nie zostawił wiadomości. Krótko przed piątą po południu telefon został najwyraźniej odebrany, bo nagranie urywało się gwałtownie po słowach: Witam, panie... Trzynaście minut po dziewiątej wieczorem telefon zarejestrował kolejne połączenie, a na sekretarce pojawiło się nagranie męskiego głosu.
Witam, z tej strony Carsten Bock – odezwał się ktoś głębokim głosem. – Dotarły do mnie informacje o oszczerstwach i zwykłych kłamstwach, które upublicznił pan w poniedziałek. To, co pan robi, to ordynarna nagonka i pomówienia. Poleciłem mojemu prawnikowi, by bezzwłocznie podjął działania w tej sprawie. Oczekuję pisemnych przeprosin i publicznego sprostowania pańskich kłamstw w prasie.
Bodenstein i Pia wymienili zaskoczone spojrzenia. W nocy z wtorku na środę automatyczna sekretarka zarejestrowała jeszcze dwa telefony z zastrzeżonego numeru, a w środę wieczorem ponownie nagrał się jakiś mężczyzna.
Cześć Ulli, tu Tarek. Weź, kup sobie wreszcie komórkę! Jestem już osiągalny. Mamy przygotowaną prezentację, jest na naszej stronie. Możesz sobie obejrzeć. Do zobaczenia.
Wszystkie pozostałe połączenia pochodziły od Esther, partnerki denata, która zostawiła kilkanaście nagranych wiadomości. Z początku pytała, co się dzieje, potem w jej głosie pojawiła się troska, a na końcu była wyraźnie wściekła. W tej samej chwili przed bramą zatrzymała się taksówka, psy zawyły przeraźliwie i rzuciły się do płotu.