Przyjaciele po grób - Nele Neuhaus - ebook + audiobook + książka

Przyjaciele po grób ebook

Nele Neuhaus

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy pracownik zoo w Kronbergu znajdzie ludzką rękę, komisarz Oliver von Bodenstein i jego koleżanka Pia Kirchhoff wdrożą śledztwo, które zatoczy szeroki łuk, nie omijając bogatych udziałowców holdingów budowlanych, najwyższych urzędników miejskich, genialnych młodych informatyków oraz bezkompromisowych ekologów.  Śledztwo nie oszczędzi też dyrektora zoo, Christopha Sandera, w którego niewinność wierzy jedynie zauroczona komisarz Kirchhoff…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 507

Oceny
4,4 (198 ocen)
101
73
22
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaczytanamatka_z_gabryskami

Nie oderwiesz się od lektury

~ Pracownik Opel-ZOO w górach Taunus dokonuje makabrycznego odkrycia. W terrarium dla słoni leży ludzka dłoń. Pasująca do dłoni denata znalezionego w okolicy ogrodu zoologicznego przez komisarza Olivera von Bodenstein i jego koleżankę Pia Kirchhoff. Denat był nauczycielem i zapalonym ekologiem. Ze względu na wyjątkową charyzmę miał wśród uczniów wielu zagorzałych sympatyków, ale kilku mieszkańców miasta w równym stopniu go nienawidziło. Motyw zbrodni pozostaje jednak zagadką. Wdrożone śledztwo nie ominie bogatych udziałowców holdingów budowlanych, najwyższych urzędników miejskich, młodych genialnych informatyków oraz bezkompromisowych ekologów. Nie oszczędzi też dyrektora zoo, Christopha Sandera, w którego niewinność wierzy jedynie zauroczona komisarz Kirchhoff.… ~ "Przyjaciele po grób" to druga część niezastąpionego duetu śledczych Olivera von Bodenstein i Pia Kirchhoff. Nele Nauthaus po raz kolejny zaserwowała nam niezwykle wciągający kryminał który otwiera przed nami wrota do sko...
10
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
10
Szparaga

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kryminał!
10
Ewaski1988

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Wartka i zaskakująca akcja.
10
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana książka, wciągająca do ostatniej strony.
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: MORDS­FREUNDE
Tłu­ma­czyli: ANNA I MI­ŁOSZ URBA­NO­WIE
Pro­jekt okładki: Ra­do­sław Stęp­niak
Zdję­cia na okładce: Shut­ter­stock / Ber­nu­lius; Vo­lo­dy­myr Bur­diak; Ti­ger­Stocks; ma­ra­don 333
Co­py­ri­ght © Ul­l­stein Bu­chver­lage GmbH, Ber­lin Pu­bli­shed in 2009 by List Ta­schen­buch Ver­lag Co­py­ri­ght © 2013 for the Po­lish edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Wy­da­nie II elek­tro­niczne
ISBN 978-83-7278-904-4
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50 e-mail: www.me­dia­ro­dzina.plme­dia­ro­dzina@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla mo­jej sio­stry Clau­dii

Osoby i zda­rze­nia opi­sane w po­wie­ści zo­stały przeze mnie wy­my­ślone.

Czwar­tek 15 czerwca 2006

Pięt­na­ście mi­nut przed ósmą rano ode­zwał się te­le­fon ko­mór­kowy nad­ko­mi­sa­rza Oli­vera von Bo­den­ste­ina, po­zba­wia­jąc go na­dziei, że nad­cho­dzący wolny dzień spę­dzi w spo­koju. Przez ostat­nie trzy lata jako szef ze­społu do­cho­dze­nio­wego wy­działu ter­roru kry­mi­nal­nego i za­bójstw w re­gio­nal­nej ko­men­dzie po­li­cji w Ho­fheim zaj­mo­wał się wszel­kimi prze­ja­wami ciem­nej strony ludz­kiej na­tury, ja­kie da­wały o so­bie znać po­mię­dzy Me­nem a gó­rami Tau­nus. Wcze­śniej przez dwa­dzie­ścia lat pra­co­wał rów­nież w K11, tyle że we Frank­fur­cie. Za­spany po­li­cjant wy­pro­sto­wał się i po omacku za­czął szu­kać te­le­fonu. Co­sima chciała spę­dzić cały dzień w mon­ta­żowni, koń­cząc swój naj­now­szy film do­ku­men­talny, któ­rego pre­miera miała się od­być za trzy ty­go­dnie. A syn i córka, Lo­renz i Ro­sa­lie, już od dawna cha­dzali wła­snymi dro­gami i nie pa­lili się do wspól­nych wy­pa­dów w góry czy na wy­cieczki. I tylko dla­tego Oli­ver von Bo­den­stein zgło­sił się do peł­nie­nia dy­żuru w Boże Ciało. W końcu zna­lazł te­le­fon na noc­nej szafce. Nu­mer za­strze­żony. Jesz­cze tego bra­ko­wało.

– Wi­taj, Oli­ver, tu Inka Han­sen. Wy­bacz, że tak wcze­śnie rano.

Dok­tor Inka Han­sen była we­te­ry­na­rzem i jed­no­cze­śnie przy­ja­ciółką z cza­sów mło­do­ści. Rok wcze­śniej pro­wa­dził do­cho­dze­nie w spra­wie mor­der­stwa, któ­rego ofiarą pa­dła żona zna­jo­mego Inki, dok­tora Kerst­nera – i tym spo­so­bem, po la­tach, ich drogi po­now­nie się skrzy­żo­wały.

– Je­stem w zoo Fun­da­cji Opla w Kron­bergu – wy­ja­śniła ko­bieta. – Je­den z opie­ku­nów zwie­rząt zna­lazł coś, co wy­gląda na część ciała. Kon­kret­nie ludzką dłoń.

– Za­raz będę – po­wie­dział Bo­den­stein i się wy­pro­sto­wał.

– Mu­sisz je­chać? – wy­mam­ro­tała Co­sima. Le­żała na brzu­chu, z twa­rzą do po­łowy za­nu­rzoną w mięk­kiej po­duszce. Już od dawna nie de­ner­wo­wały jej te­le­fony o naj­dziw­niej­szych po­rach. Po­znali się dwa­dzie­ścia trzy lata wcze­śniej, nie­mal do­słow­nie u stóp pew­nego wi­sielca – Bo­den­stein, wów­czas po­cząt­ku­jący ko­mi­sarz po­li­cji kry­mi­nal­nej, pra­co­wał przy swoim pierw­szym sa­mo­bójcy, a ona, dzien­ni­karka te­le­wi­zyjna, zaj­mo­wała się elek­try­zu­jącą sprawą pro­mi­nent­nego ma­klera gieł­do­wego, który po­wie­sił się w swoim biu­rze.

– Nie­stety. – Bo­den­stein po­ca­ło­wał ją w roz­grzany snem po­li­czek i, zie­wa­jąc, udał się do ła­zienki. – W zoo zna­le­ziono coś, co wy­gląda na frag­ment zwłok.

– O Boże – mruk­nęła obo­jęt­nie Co­sima i prze­wró­ciła się na drugi bok, jakby wia­do­mość nie zro­biła na niej naj­mniej­szego wra­że­nia. Dzie­sięć mi­nut póź­niej, kiedy Bo­den­stein – ogo­lony i ubrany – scho­dził na par­ter, jego żona znów spała w naj­lep­sze.

PO KWA­DRAN­SIE, zbli­ża­jąc się do prze­jazdu ko­le­jo­wego w Kel­kheim, za­dzwo­nił do swo­jej współ­pra­cow­niczki, Pii Kirch­hoff. Ulica przed ka­wiar­nią San Marco wy­glą­dała jak po­bo­jo­wi­sko. Na­prze­ciwko lo­kalu znaj­do­wała się strefa ki­bica z ogrom­nym ekra­nem, na któ­rym po­przed­niego wie­czoru wy­świe­tlano mecz mi­strzostw świata w piłce noż­nej. Setki fa­nów fut­bolu przy­glą­dały się zma­ga­niom re­pre­zen­ta­cji na­ro­do­wej, która osta­tecz­nie zwy­cię­żyła z Pol­ską je­den do zera. Po za­koń­cze­niu trans­mi­sji roz­po­częło się wspólne świę­to­wa­nie. Przez po­nad mi­nutę wsłu­chi­wał się w sy­gnał, za­nim Pia ode­brała.

– Dzień do­bry, sze­fie – wy­mam­ro­tała do słu­chawki. – Mam dzi­siaj wolne! Za­po­mniał pan?

– Miała pani wolne – od­parł Bo­den­stein. – W zoo zna­le­ziono ludzką dłoń. Tak im się w każ­dym ra­zie wy­daje. Po­wia­do­mię tech­ni­ków, a pani niech ścią­gnie le­ka­rza, do­brze?

– Tak się składa, że mam pod ręką praw­dzi­wego spe­cja­li­stę – oznaj­miła po­li­cjantka.

– Chyba nie mówi pani o dok­to­rze Kirch­hof­fie? – Bo­den­stein nie mógł po­wstrzy­mać uśmie­chu.

– W rze­czy sa­mej. Tylko pro­szę nie wy­cią­gać po­chop­nych wnio­sków! – mó­wiła Pia roz­ba­wio­nym gło­sem. – Dziś w nocy po­mógł mi ode­brać po­ród.

Ko­mi­sarz Pia Kirch­hoff od nie­ca­łego roku na­le­żała do ze­społu K11 w Ho­fheim. Po roz­sta­niu z mę­żem, dok­to­rem Hen­nin­giem Kirch­hof­fem, za­stępcą kie­row­nika In­sty­tutu Me­dy­cyny Są­do­wej we Frank­fur­cie, ku­piła go­spo­dar­stwo z ka­wał­kiem ziemi w Unter­lie­der­bach, za­miesz­kała tam ze swoim zwie­rzyń­cem i wró­ciła do za­wodu po­li­cjantki, który wy­ko­ny­wała przed ślu­bem.

– Po­ród? – Bo­den­stein zdjął nogę z gazu, żeby nie zo­stać sfo­to­gra­fo­wa­nym przez obiek­tyw fo­to­ra­daru na dro­dze do­jaz­do­wej do mia­sta.

– W nocy na świat przy­szedł mój drugi źre­bak. Ogie­rek. Ochrzci­li­śmy go Neu­ville.

– W ta­kim ra­zie pro­szę przy­jąć ser­deczne gra­tu­la­cje. A skąd ta­kie imię?

– O rany, pan na­prawdę nie in­te­re­suje się piłką nożną! – Pia za­śmiała się z nie­do­wie­rza­niem. – Oli­ver Neu­ville to pił­karz, który wczo­raj w do­grywce strze­lił de­cy­du­ją­cego gola.

– Aha. – Bo­den­stein prze­je­chał przez Fi­sch­bach, zje­chał z głów­nej trasy i na świa­tłach skrę­cił w prawo, na B455 w stronę König­stein. – Nie­stety, mimo wszystko po­trze­buję pani na miej­scu. Miejmy na­dzieję, że nie bę­dziemy tam sie­dzieć w nie­skoń­czo­ność.

PO­ŚRÓD LASU, nie­da­leko wjazdu do Schne­idhain, Bo­den­stein mu­siał zwol­nić i w końcu za­trzy­mał sa­mo­chód, bo na ulicy ro­iło się od pie­szych. Z po­czątku my­ślał, że wy­da­rzył się wy­pa­dek, ale szybko do­strzegł kil­ka­na­ście sa­mo­cho­dów na le­śnym par­kingu nie­da­leko drogi. Lu­dzie roz­wi­jali pla­katy i przy­go­to­wy­wali duże ta­blice po­glą­dowe. Bo­den­stein zmru­żył oczy, żeby prze­czy­tać umiesz­czone na nich na­pisy. Pod­sko­czył, bo nie­spo­dzie­wa­nie przy oknie jego auta po­ja­wiły się dwie pięt­na­sto- czy szes­na­sto­latki i za­pu­kały, da­jąc mu znak, żeby opu­ścił szybę.

– Co się tu dzieje? – za­py­tał.

– To wspólna ak­cja BUNTE, ALK i ULK – wy­ja­śniła jedna z na­sto­la­tek, dłu­go­włosa bru­netka ze sta­ran­nym ma­ki­ja­żem i nie­na­gan­nym ma­ni­cure. – Czy zda­wał pan so­bie sprawę, że pla­no­wana za­chod­nia ob­wod­nica B8 ma prze­bie­gać do­kład­nie w tym miej­scu i ma mieć cztery pasy?

Pod­su­nęła mu pod nos ko­lo­rową ulotkę.

Bo­den­stein przy­glą­dał się dwóm ko­bie­tom, które roz­wi­jały wielki trans­pa­rent z na­pi­sem „BU­DOWA B8 ZNISZ­CZY TEN LAS”.

– Ro­bot­nicy wy­tną ty­siące drzew, żeby zro­bić miej­sce dla as­faltu – ode­zwała się druga na­sto­latka, blon­dynka z od­sło­nię­tym brzu­chem, w ku­sej blu­zeczce z na­pi­sem „NIE DLA B8” i dżin­sach spię­tych pa­skiem z ce­ki­nami. – Trasa zo­sta­nie po­pro­wa­dzona przez bar­dzo war­to­ściowe eko­sys­temy i przez praw­dziwą pusz­czę. Ob­cią­że­nie miesz­kań­ców König­stein spa­li­nami i ha­ła­sem wie­lo­krot­nie się zwięk­szy.

Bo­den­stein jed­nym uchem słu­chał dziew­czyny tłu­ma­czą­cej mu z wiel­kim za­cię­ciem ogrom za­gro­żeń wy­ni­ka­ją­cych z bu­dowy no­wej trasy. Już wcze­śniej po­znał ar­gu­menty prze­ciw­ni­ków B8, lecz sam nie uwa­żał się ani za jej zwo­len­nika, ani za prze­ciw­nika.

Na­sto­latka mó­wiła da­lej, za­sy­pu­jąc go nie­prze­rwa­nie licz­bami i fak­tami.

– Prze­pra­szam, bar­dzo się spie­szę. – Bo­den­stein wszedł jej w słowo. – Pro­szę mi wy­ba­czyć.

– No pew­nie, bo ma pan gdzieś losy na­szego lasu! – Bru­netka spoj­rzała na niego z po­gardą. – Naj­waż­niej­sze, żeby miał pan gdzie prze­go­nić swoją wy­pa­sioną bejcę!

– Śmiało, pro­szę bar­dzo! Niech pan za­truwa po­wie­trze tlen­kiem wę­gla! – do­dała blon­dynka.

Bo­den­stein nie mógł po­wstrzy­mać uśmie­chu. Za jego cza­sów mło­dzi eko­lo­dzy no­sili kurtki z de­mo­bilu, szyje owi­jali ara­fat­kami i ce­lowo nie myli wło­sów. Dwie na­sto­latki z od­kry­tymi brzu­chami – Tau­nu­sowe Cia­steczka, jak jego syn iro­nicz­nie na­zy­wał dzieci bo­ga­tych ro­dzi­ców z König­stein i oko­licy – wy­glą­dały, jakby ran­kiem przy­naj­mniej go­dzinę spę­dziły przed lu­strem, przy­go­to­wu­jąc się do dzi­siej­szego wy­stępu. Był go­tów się też za­ło­żyć, że na de­mon­stra­cję przy­wio­zły je ma­mu­sie błysz­czą­cymi volks­wa­ge­nami to­uare­gami albo po­rsche cay­enne. Cóż, czasy się zmie­niają.

Gdyby nie to, że w zoo cze­kała na niego ob­cięta ludzka ręka, po­świę­ciłby tro­chę czasu na­sto­lat­kom i wy­ja­śnił, że los drzew wo­kół w żad­nym ra­zie nie jest mu obo­jętny. Mało kto znał oko­licę le­piej niż on – ko­niec koń­ców, wy­cho­wał się tu­taj, w za­byt­ko­wym pa­łacu le­żą­cym w do­li­nie mię­dzy Rup­pert­shain, Fi­sch­bach i Schne­idhain. Kiedy zde­cy­do­wał się na stu­dia praw­ni­cze i za­czął pra­co­wać w po­li­cji, po­sia­dłość prze­jął jego młod­szy brat, Qu­en­tin, który god­nie pod­trzy­my­wał tra­dy­cję i z kil­ku­set­let­niego ro­dzin­nego gniazda uczy­nił po­pu­larny cel wy­cie­czek oko­licz­nych miesz­kań­ców. Qu­en­tin nie był za­chwy­cony po­nowną ak­tu­ali­za­cją pla­nów roz­bu­dowy B8, gdyż nowa droga mia­łaby prze­bie­gać nie­całe sto me­trów od te­re­nów na­le­żą­cych do ma­jątku.

Trzy mi­nuty póź­niej Bo­den­stein do­tarł do ronda w König­stein. Na czas pił­kar­skich mi­strzostw świata wstrzy­mano sze­roko za­kro­jone prace bu­dow­lane. Na wy­so­kich masz­tach do­okoła fon­tann po­wie­wały bra­zy­lij­skie flagi. Całe mia­steczko nie po­sia­dało się z ra­do­ści na wia­do­mość, że świa­towe gwiazdy bra­zy­lij­skiej re­pre­zen­ta­cji zde­cy­do­wały się za­miesz­kać wła­śnie w Fal­ken­stein, w ho­telu Kem­pin­ski. Te­raz, nie­stety, prze­wa­żało roz­cza­ro­wa­nie, gdyż ża­den z po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich gwiaz­do­rów nie po­ka­zał się pu­blicz­nie.

DOK­TOR CHRI­STOPH SAN­DER, dy­rek­tor zoo Fun­da­cji Opla, czter­dzie­sto­pa­ro­la­tek, nie wy­soki, ale też nie ni­ski, od­zna­czał się mocną bu­dową ciała, choć zde­cy­do­wa­nie nie można by go na­zwać tę­gim. Miał mocny, mę­ski uścisk i nie od­wra­cał wzroku, kiedy się wi­tał. W jego ciem­nych oczach wi­dać było tro­skę.

– Chciał­bym się łu­dzić, że to po­myłka. – Wska­zał na górkę świeżo ścię­tej trawy nie­opo­dal. – Jed­nak oba­wiam się, że to praw­dziwa ludzka koń­czyna.

Dok­tor Hen­ning Kirch­hoff wy­jął z torby jed­no­ra­zowe rę­ka­wiczki, wcią­gnął je i przy­kuc­nął.

– I nie myli się pan – orzekł kilka se­kund póź­niej, spo­glą­da­jąc na dy­rek­tora zoo. – Bez naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści mamy tu do czy­nie­nia z dło­nią na­le­żącą do czło­wieka, lewą, uciętą nieco po­wy­żej nad­garstka. Jed­nak nie na­zwał­bym tego cię­cia chi­rur­gicz­nym.

Kirch­hoff uniósł dłoń spo­mię­dzy trawy i przyj­rzał się jej uważ­niej.

– Kto ją zna­lazł? – za­py­tał Bo­den­stein.

– Opie­kun słoni – od­parł San­der. – Jak co­dzien­nie rano wy­pu­ścił swo­ich pod­opiecz­nych na wy­bieg, na któ­rym przy­go­to­wał dla nich świeżą trawę. Szybko za­uwa­żył, że zwie­rzęta są bar­dzo nie­spo­kojne. To zwró­ciło jego uwagę.

– Jak pan my­śli – Bo­den­stein zwró­cił się do le­ka­rza – jak dawno...

– Mam szczerą na­dzieję, że nie pyta mnie pan wła­śnie o do­kładną go­dzinę śmierci? – prze­rwał mu Hen­ning i w za­my­śle­niu przyj­rzał się miej­scu, gdzie koń­czyna zo­stała od­cięta.

– Jest pan w sta­nie stwier­dzić, czy na­le­żała do męż­czy­zny czy ko­biety?

– To zde­cy­do­wa­nie mę­ska dłoń.

Bo­den­stein po­czuł, jak wy­wraca mu się żo­łą­dek, kiedy zo­ba­czył, jak Kirch­hoff ob­wą­chuje i ob­ma­cuje zma­sa­kro­waną koń­czynę. Spoj­rzał szybko w stronę swo­jej pod­wład­nej, lecz ona – ku jego wiel­kiemu za­sko­cze­niu – nie pa­trzyła ani na swo­jego męża, ani na niego, tylko na dy­rek­tora San­dera, który stał z ra­mio­nami skrzy­żo­wa­nymi na piersi i wy­glą­dał, jakby za­raz miał zwy­mio­to­wać.

– Ile czasu wam to zaj­mie? – za­py­tał dy­rek­tor ogrodu zoo­lo­gicz­nego. – O dzie­wią­tej po­ja­wią się pierwsi zwie­dza­jący. Poza tym spo­dzie­wamy się dzi­siaj wi­zyty ekipy fil­mo­wej.

– Ze­spół tech­ni­ków za­bez­pie­cza­ją­cych ślady po­wi­nien do­trzeć w ciągu naj­bliż­szych kilku mi­nut – od­parł oględ­nie Bo­den­stein. – Do­my­śla się pan, w jaki spo­sób ta dłoń mo­gła tu tra­fić?

– Nie mam zie­lo­nego po­ję­cia. – Męż­czy­zna wzru­szył ra­mio­nami. – Pew­nie ra­zem z trawą. Co­dzien­nie rano ści­namy świeżą na pa­szę dla na­szych zwie­rząt. Na łące po dru­giej stro­nie ulicy.

– To brzmi cał­kiem praw­do­po­dob­nie. – Bo­den­stein ski­nął głową i się za­my­ślił. – Tylko że w ta­kim wy­padku na­le­ża­łoby li­czyć się z moż­li­wo­ścią, że do zoo tra­fiły jesz­cze inne czę­ści ciała ofiary. Mógłby po­le­cić pan swoim pra­cow­ni­kom, by spraw­dzili wszyst­kie pa­śniki z trawą, czy cze­goś w nich nie znajdą?

San­der ski­nął po­nuro głową i po krót­kiej chwili od­da­lił się w to­wa­rzy­stwie dok­tora Kirch­hoffa, który niósł od­ciętą koń­czynę.

PUNK­TU­AL­NIE O DZIE­WIĄ­TEJ RANO zoo otwo­rzyło swoje po­dwoje dla zwie­dza­ją­cych i już po chwili pierwsi go­ście po­ja­wili się na alej­kach mię­dzy wy­bie­gami. Prze­wa­żały ro­dziny oto­czone chma­rami ma­łych dzieci. Bo­den­stein i Pia udali się do re­stau­ra­cji Za­mbezi. Inka Han­sen za­raz na po­czątku za­wia­do­miła dy­rek­tora San­dera, a po­tem, ku wiel­kiej uldze Bo­den­ste­ina, nie wspo­mi­na­jąc ani sło­wem o wy­da­rze­niach, które miały miej­sce rok wcze­śniej, po­że­gnała się i zo­sta­wiła ich sa­mych. Od czasu ich ostat­niego spo­tka­nia mi­nęło pra­wie dzie­więć mie­sięcy. Dziś nie po­tra­fił już zro­zu­mieć, jaki dia­beł w niego wstą­pił i czym go ku­sił, ale wów­czas nie­wiele bra­ko­wało, a zdra­dziłby z nią Co­simę – na szczę­ście Inka od­rzu­ciła jego za­loty. Z okna ob­ser­wo­wał ko­lejkę przed budką z bi­le­tami i przez chwilę po­czuł się, jakby ubyło mu do­brych dzie­sięć lat. Czę­sto i bar­dzo chęt­nie cho­dził z dziećmi do zoo. W tej sa­mej chwili roz­dzwo­niła się jego ko­mórka.

– Wła­śnie zna­leź­li­śmy stopę – oznaj­mił dy­rek­tor zoo za­sę­piony. – Wy­bieg dla łosi. Na prawo za sło­niami, a po­tem w lewo, w kie­runku le­śnej ścieżki edu­ka­cyj­nej. Będę tu cze­kał.

– NI­GDY WCZE­ŚNIEJ nie by­łem w tym zoo – wy­znał Hen­ning Kirch­hoff, przy­glą­da­jąc się ucię­tej sto­pie. – Nie wie­dzia­łem, że zaj­muje tak ogromny te­ren!

– Dwie­ście sie­dem­dzie­siąt ty­sięcy me­trów kwa­dra­to­wych. – San­der roz­ło­żył dło­nie, jakby chciał ko­goś ob­jąć. Miał bar­dzo po­nure spoj­rze­nie. – I  wszę­dzie mogą le­żeć ka­wałki ludz­kich zwłok. Ka­za­łem za­mknąć wej­ście do ma­łego zoo, gdzie dzieci mogą gła­skać zwie­rzęta. Gdyby ja­kiś ma­luch na­tra­fił na od­ciętą ludzką głowę, prze­żyłby naj­praw­dziw­szy kosz­mar!

Stopa tkwiła jesz­cze w zu­ży­tym brą­zo­wym mo­ka­sy­nie marki Ca­mel Ac­tive, roz­miar czter­dzie­ści cztery, a li­nia cię­cia prze­bie­gała nad kostką.

– Za­równo stopa jak i przed­ra­mię nie zo­stały od­dzie­lone od ciała pre­cy­zyj­nie – oznaj­mił w końcu Kirch­hoff, cały czas ba­da­jąc od­na­le­zioną część zwłok. Na­gle pod­niósł głowę. – Mógłby mi pan po­ka­zać wa­szą ko­siarkę?

– Tak, oczy­wi­ście. – Dy­rek­tor San­der się ro­zej­rzał. Alejki zoo pul­so­wały zwie­dza­ją­cymi jak żyły pul­sują krwią. Nie­długo do­trą do naj­od­le­glej­szych za­kąt­ków ogrodu, ob­le­gną wy­biegi, ścieżki dy­dak­tyczne, ławki, sta­no­wi­ska z gril­lami, tor do prze­jaż­dżek na wiel­błą­dach i wejdą do to­a­let. Nie do po­my­śle­nia, co się sta­nie, je­śli ktoś trafi na ludz­kie zwłoki! Na­raz roz­legł się dzwo­nek jego te­le­fonu ko­mór­ko­wego.

– Tak? – Ode­brał po­łą­cze­nie, a po­tem przez chwilę mil­czał, słu­cha­jąc roz­mówcy. Bo­den­stein nie od­ry­wał od niego wzroku i wi­dział, jak twarz dy­rek­tora po­chmur­nieje jesz­cze bar­dziej.

– Co się stało? – za­py­tał.

– Niech to ja­sna cho­lera! – za­klął San­der. – Chyba każę wy­pro­sić wszyst­kich go­ści z zoo i od­wo­łam ekipę te­le­wi­zyjną. – Na wy­biegu dla mu­flo­nów też coś leży.

PUNK­TU­AL­NIE O WPÓŁ DO JE­DE­NA­STEJ przy­szła wia­do­mość, że pies wy­szko­lony do po­szu­ki­wa­nia zwłok tra­fił na coś na łące przy dro­dze B455. Bo­den­stein i Pia prze­ci­snęli się mię­dzy ga­piami, któ­rzy z alejki po­ni­żej łąki z cie­ka­wo­ścią ob­ser­wo­wali ty­ra­lierę po­li­cjan­tów, któ­rzy metr po me­trze prze­cze­sy­wali po­ro­śnięty trawą te­ren. Nie­da­leko par­kingu cze­kał na nich szef ze­społu po­szu­ki­waw­czego oraz prze­wod­nik z psem tro­pią­cym.

– Zna­leź­li­śmy zwłoki męż­czy­zny – po­wie­dział po­li­cjant. – I ro­wer. Nie­da­leko stąd. Nie­całe trzy me­try od na­sypu par­kingu.

W po­wie­trzu uno­sił się za­pach świeżo ścię­tej trawy. Niebo nad mie­sza­nymi la­sami po­ra­sta­ją­cymi zbo­cza gór Tau­nus było sta­lo­wo­błę­kitne. Z łąki roz­cią­gał się fan­ta­styczny wi­dok na ru­iny zamku w Kron­bergu i jesz­cze da­lej, na po­ły­sku­jącą pa­no­ramę wie­żow­ców Frank­furtu. Sło­neczny czerw­cowy po­ra­nek – zbyt piękny na znaj­do­wa­nie czy­ichś oka­le­czo­nych zwłok. Bo­den­stein na­ło­żył jed­no­ra­zowe rę­ka­wiczki i zszedł do ciała. Męż­czy­zna le­żał na brzu­chu, czę­ściowo po­śród wy­so­kiej trawy. Miał na so­bie krótką ko­szulkę w ko­lo­rze khaki i bok­serki. Zgod­nie z tym, czego się można było spo­dzie­wać, bra­ko­wało mu le­wej dłoni i przed­ra­mie­nia oraz le­wej nogi do ko­lana. Nie było jed­nak wi­dać plam krwi. Fo­to­graf ro­bił zdję­cia ze wszyst­kich stron, a tech­nicy prze­szu­ki­wali oko­licę, sta­ra­jąc się od­na­leźć naj­drob­niej­sze na­wet ślady.

– Wy­gląda na to, że w ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym ni­czego wię­cej nie znaj­dzie­cie. – Dok­tor Kirch­hoff spoj­rzał na dy­rek­tora zoo, który stał ka­wa­łek da­lej i przy­glą­dał się im ze zmar­twiałą z prze­ra­że­nia miną. – Poza tym, co już mamy, ni­czego mu nie bra­kuje.

– I niby po­wi­nie­nem się cie­szyć? – za­py­tał San­der, nie kry­jąc sar­ka­zmu.

– To co, od­wró­cimy go? – wtrą­cił się je­den z tech­ni­ków. Bo­den­stein kiw­nął głową i od­ru­chowo na­brał po­wie­trza. Wi­dok de­nata nie był dla lu­dzi o sła­bych ner­wach. Upał przy­spie­szył pro­cesy roz­kładu. Rysy twa­rzy były nie­mal nie­roz­po­zna­walne, a ro­baki i larwy much zdą­żyły roz­po­cząć ucztę.

– Je­zus Ma­ria... – jęk­nął dy­rek­tor zoo, od­wró­cił się i zwy­mio­to­wał tam, gdzie stał, w pa­sie mię­dzy łąką a par­kin­giem. Bo­den­stein zdą­żył się już przy­zwy­czaić do ta­kich sy­tu­acji, na­to­miast szcze­rze po­dzi­wiał do­tych­cza­sowe opa­no­wa­nie San­dera. Dy­rek­tor bar­dzo spraw­nie za­rzą­dzał swo­imi pra­cow­ni­kami i pa­no­wał nad sy­tu­acją w ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym. Je­śli cho­dzi o za­rzą­dza­nie w sy­tu­acjach kry­zy­so­wych, za­słu­żył na piątkę z plu­sem.

– Nie ma przy so­bie żad­nych do­ku­men­tów – oznaj­mił Kirch­hoff, kiedy skoń­czył prze­szu­ki­wać dość skromne odzie­nie zmar­łego. – Plamy opa­dowe wy­ka­zują ślady od­bar­wie­nia pod na­ci­skiem, ale bar­dzo słabe.

– Co to ozna­cza? – Bo­den­ste­ina wier­cił w no­sie słod­kawo mdlący fe­tor roz­kła­da­ją­cego się ciała. Cof­nął się ka­wa­łek.

– Mia­no­wi­cie to, że zgi­nął nie da­lej, jak trzy­dzie­ści sześć go­dzin temu. Ale też nie­wiele mniej.

Po­li­cjant szybko prze­li­czył coś w my­ślach.

– To by da­wało nam wtor­kowy wie­czór – po­wie­dział.

– Do­brze się pan czuje? – Pia z nie­po­ko­jem przy­glą­dała się dy­rek­to­rowi San­de­rowi. Męż­czy­zna na­brał głę­boko po­wie­trza i po­woli je wy­pu­ścił. Był blady jak ściana.

– Ja go znam... – wy­ją­kał przy­tłu­mio­nym gło­sem i szyb­kim kro­kiem ru­szył przez par­king. Po­li­cjantka go do­go­niła i w ostat­niej chwili zła­pała za ra­mię, unie­moż­li­wia­jąc wyj­ście na ru­chliwą ulicę. Srebrne bmw mi­nęło go do­słow­nie o kilka cen­ty­me­trów, a kie­rowca przez dłuż­szą chwilę nie pusz­czał klak­sonu. Po­tem przez uchy­loną szybę wy­su­nął rękę i po­ka­zał środ­kowy pa­lec.

– Pro­szę się uspo­koić – po­wie­działa zde­cy­do­wa­nym to­nem. San­der od­dy­chał głę­boko.

– Nie je­stem szcze­gól­nie wraż­liwy – wy­ja­śnił po dłuż­szej chwili. – Ale to mnie po pro­stu wy­trą­ciło z rów­no­wagi.

– Cał­kiem zro­zu­miałe. – Pia po­ki­wała głową. – Kim jest ten męż­czy­zna?

– To Hans-Ulrich Pauly. Przejdźmy do mo­jego biura, tam bę­dziemy mo­gli w spo­koju po­roz­ma­wiać.

Za­nim do­tarli do kon­te­ne­rów miesz­kal­nych, do któ­rych na czas sze­roko za­kro­jo­nych prac bu­dow­la­nych prze­nie­siono biura dy­rek­cji ogrodu zoo­lo­gicz­nego, wy­szedł im na­prze­ciw około dwu­dzie­sto­letni chło­pak. Szedł swo­bod­nym kro­kiem, miał na so­bie zie­lone spodnie, pod­nisz­czone buty ro­bo­cze i białą krótką ko­szulkę. Wy­glą­dał jak wszy­scy opie­ku­no­wie zwie­rząt w zoo.

– Co tam się dzieje na łące? – za­py­tał San­dera. – Prze­ga­pi­łem coś cie­ka­wego?

Dy­rek­tor się za­trzy­mał.

– A ty do­kąd? Co? – za­py­tał bar­dzo ostrym i zde­cy­do­wa­nym to­nem. – Praca w zoo za­czyna się o siód­mej rano, a nie wtedy, kiedy ła­ska­wie wsta­niesz z łóżka! Wy­da­wało mi się, że już to so­bie usta­li­li­śmy! Pa­mię­taj na przy­szłość, że nie masz tu­taj żad­nego spe­cjal­nego sta­tusu!

Młody chło­pak zro­bił skru­szoną minę.

– Prze­pra­szam, sze­fie. To już się nie po­wtó­rzy.

Pia przyj­rzała mu się uważ­nie. Miał wy­jąt­kowo przy­stojną twarz, się­ga­jące ra­mion ciem­no­blond włosy, aż nie­na­tu­ral­nie zie­lone oczy i cerę, któ­rej po­zaz­dro­ści­łaby mu każda dziew­czyna. San­der do­piero te­raz przy­po­mniał so­bie, że nie jest prze­cież sam.

– Lu­kas van den Berg – przed­sta­wił Pii mło­dego męż­czy­znę. – Nasz prak­ty­kant. Lu­kas, to pani ko­mi­sarz...

– ...Pia Kirch­hoff – do­koń­czyła po­li­cjantka.

– Dzień do­bry. – Lu­kas van den Berg od­sło­nił w uśmie­chu ide­al­nie białe zęby.

– Na łące po­wy­żej ogrodu zna­le­ziono zwłoki tego obrońcy zwie­rząt – wy­ja­śnił krótko dy­rek­tor San­der. – Tego ca­łego Pauly’ego.

Uśmiech mo­men­tal­nie znik­nął z twa­rzy chło­paka. Przez chwilę stał, nic nie mó­wił i ła­pał tylko po­wie­trze, jakby do­stał cios w splot sło­neczny.

– Co? Ulli Pauly...? – za­py­tał z nie­do­wie­rza­niem.

– Zga­dza się. Ten sam. Nie żyje. – Dy­rek­tor zoo ru­szył da­lej. – Ileż ten czło­wiek na­psuł nam krwi!

– O nie! To nie­moż­liwe! Nie! – Lu­kas zro­bił się blady jak ściana. – Prze­cież jesz­cze przed­wczo­raj się z nim wi­dzia­łem! Ja... to zna­czy... cho­lera!

San­der za­trzy­mał się w miej­scu, jakby ra­żony pio­ru­nem.

– Słu­cham? Co to ma zna­czyć? Jak to przed­wczo­raj się z nim wi­dzia­łeś?

– Nie, nie wie­rzę! To nie może być prawda! – Prze­ra­żony chło­pak za­sło­nił dło­nią usta i po­trzą­snął głową.

– Halo! – San­der schwy­cił go mocno za ra­mię. – Za­da­łem ci py­ta­nie! Gdzie się z nim wi­dzia­łeś? Spo­tka­li­ście się tu­taj? W zoo?

– Nie... ja... pro­szę... nie mo­głem panu o tym po­wie­dzieć, bo na­tych­miast po­biegłby pan na­skar­żyć ojcu. – Nie­spo­dzie­wa­nie w jego gło­sie po­ja­wiła się prze­kora. – Praca u pana jest na­prawdę w po­rządku, ale za mało za­ra­biam. Po­trze­bo­wa­łem wię­cej kasy.

Dy­rek­tor pu­ścił chło­paka, jakby po­pa­rzył so­bie palce.

– Po pro­stu nie wie­rzę! – po­wie­dział, z tru­dem pa­nu­jąc nad sobą. – To zna­czy, że cały czas pra­cu­jesz w tej... tej eko­spe­lu­nie! A no­cami pew­nie ro­bisz strony in­ter­ne­towe jemu i in­nym eko­ter­ro­ry­stom! Nie ma się co dzi­wić, że nie mo­żesz rano wstać z łóżka.

– Nie do­staję żad­nych pie­nię­dzy od ojca – bro­nił się Lu­kas. – A tu­taj za­ra­biam nie wię­cej niż kie­szon­kowe! Skąd niby miał­bym brać pie­nią­dze? Ulli nie miał nic prze­ciwko temu, że pra­cuję w ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym...

– Ale ja mam coś prze­ciwko two­jej pracy dla tego psy­cho­paty! – wrza­snął San­der gwał­tow­nie, jakby na­pię­cie ostat­nich go­dzin w końcu zna­la­zło uj­ście. – Przy­po­mi­nam, że przy­się­ga­łeś mi na wszyst­kie świę­to­ści, że to ostatni raz i już ni­gdy wię­cej! Okła­ma­łeś mnie!

– Chcia­łem panu o wszyst­kim po­wie­dzieć! I to od dawna! – Lu­kas rów­nież pod­niósł głos. – Ale jak pan tylko sły­szał o Ul­lim, tra­cił pan pa­no­wa­nie nad sobą!

– Dzi­wisz się? Po tych wszyst­kich kło­po­tach, któ­rych mi przy­spo­rzył?

Pia stała nieco z boku i przy­słu­chi­wała się tej wy­mia­nie zdań, po­ru­sza­jąc głową, jakby oglą­dała mecz te­nisa. Zwie­dza­jący rów­nież po­pa­try­wali z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Może uda­łoby się wy­ja­śnić wszystko w nieco bar­dziej cy­wi­li­zo­wany spo­sób? – za­pro­po­no­wała w końcu. – Chodźmy do biura, tam w spo­koju po­roz­ma­wiamy. Przy­naj­mniej nie bę­dzie tylu przy­pad­ko­wych słu­cha­czy.

Kiedy tylko za­mknęły się drzwi tym­cza­so­wego biura, Pia za­trzy­mała dy­rek­tora.

– Pro­szę dać mi z nim po­roz­ma­wiać.

San­der, wal­cząc ze wzbu­rze­niem, zmie­rzył ją wzro­kiem, ale w końcu wes­tchnął i po­ki­wał głową. Lu­kas usiadł w tym cza­sie na jed­nym z krze­seł przy biurku i znie­ru­cho­miał, kry­jąc twarz w dło­niach. Pia za­jęła miej­sce obok.

– Mo­gli­ście się po­my­lić, prawda? – wy­mam­ro­tał chło­pak, spo­glą­da­jąc na Pię zie­lo­nymi jak świeża trawa oczyma. – Może to ja­kieś nie­po­ro­zu­mie­nie i to wcale nie jest Ulli.

– Skąd znasz Pauly’ego? – za­py­tała po­li­cjantka. Lu­kas prze­łknął gło­śno ślinę i od­po­wie­dział, nie pa­trząc w stronę San­dera.

– Pra­cuję w Zie­le­ni­nie – wy­ja­śnił po­nu­rym gło­sem, wsu­wa­jąc nie­sforny ko­smyk wło­sów za ucho. – To taka re­stau­ra­cja w Kel­kheim, z we­ge­ta­riań­skim je­dze­niem. Na­leży do Ul­liego i Es­ther.

– Mó­wi­łeś, że jesz­cze przed­wczo­raj się wi­dzie­li­ście. O któ­rej to było go­dzi­nie? – za­py­tała Pia.

– Nie wiem. Nie pa­mię­tam. – Chło­pak my­ślał chwilę, za­nim od­po­wie­dział: – Póź­nym po­po­łu­dniem. W Zie­le­ni­nie od­by­wała się na­rada przed dzi­siej­szą ak­cją in­for­ma­cyjną.

– Pauly za­an­ga­żo­wał się mię­dzy in­nymi w ak­cję prze­ciwko roz­bu­do­wie za­chod­niej ob­wod­nicy B8 – wy­ja­śnił San­der. – Or­ga­ni­za­cje eko­lo­giczne z König­stein i Kel­kheim przy­go­to­wują re­gu­larne ak­cje in­for­ma­cyjne i pro­te­stują, pre­zen­tu­jąc ar­gu­menty prze­ciwko roz­bu­do­wie.

– Zga­dza się. – Lu­kas po­ki­wał głową. – Dzi­siaj miało się od­być za­twier­dze­nie prze­biegu trasy w Schne­idhain... nie, nie mogę tego po­jąć. Ul­liego zna­łem od za­wsze. Na po­czątku był moim na­uczy­cie­lem bio­lo­gii.

– W któ­rej szkole uczył? – do­py­ty­wała się Pia z za­in­te­re­so­wa­niem.

– W FSG – od­po­wie­dział chło­pak i wy­ja­śnił szybko: – Gim­na­zjum imie­nia Fry­de­ryka Schil­lera. W Kel­kheim. Jest na­prawdę ge­nial­nym...

Prze­rwał gwał­tow­nie.

– To zna­czy, był... był ge­nial­nym go­ściem – do­koń­czył nie­wy­raź­nie. – Za­an­ga­żo­wany. Za­le­żało mu. Tak szcze­rze. Po­tra­fił nas wy­słu­chać i w ra­zie czego za­wsze miał dla nas czas. Czę­sto od­wie­dza­li­śmy go w domu, sie­dzie­li­śmy i roz­ma­wia­li­śmy. Miał na­prawdę bar­dzo roz­sądne prze­ko­na­nia.

Lu­kas spoj­rzał na dy­rek­tora San­dera.

– Na­wet je­śli pan w to nie wie­rzy – do­dał nieco agre­syw­nie.

Męż­czy­zna stał za swoim fo­te­lem z rę­kami skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach. Kiedy pa­trzył na mło­dego van den Berga, w jego oczach wi­dać było współ­czu­cie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki