Zły wilk - Nele Neuhaus - ebook + książka

Zły wilk ebook

Nele Neuhaus

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W kolejnym świetnym kryminale Nele Neuhaus trop prowadzi do pewnego sierocińca w górach Taunus i dziennikarki, która przygotowując reportaż, narazi się niebezpiecznym ludziom. Autorka porusza problem pedofilii i wykorzystywania nieletnich, w który to temat mocno zaangażowała się podczas pracy nad książką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 662

Oceny
4,7 (135 ocen)
103
27
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgosiac84

Nie oderwiesz się od lektury

Długi, pełen szczegółowych opisów, ale jak zawsze w książkach tej autorki rozwiązanie kryminalnej zagadki jest zaskakujące. Polecam
10
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Początkowo akcja bardzo powoli się rozwijała , znów dużo postaci .. Od połowy zaczęła nabierać tempa by na koniec zaskoczyć. Świetna seria
10
Anja1

Nie oderwiesz się od lektury

trudny temat, zaskakujące jak zwykle rozwiązanie
00
iwrusak

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Nie można się od niej oderwać. Po prostu wbija w fotel. Jak zwykle para głównych bohaterów prowadzi skomplikowane śledztwo.
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza
00

Popularność




PROLOG

Odstawił siatki i zaczął wyjmować zakupy i upychać je w maleńkiej lodówce. Lody, jej ulubione Häagen-Dazs, zdążyły mocno rozmięknąć, lecz wiedział, że dokładnie takie lubi je najbardziej, delikatne i kremowe, z kawałkami chrupiących ciasteczek. Nie widział jej już od kilku tygodni. Mimo że było mu ciężko, nigdy nie naciskał. Nie chciał wywierać na nią presji, uważał, że musi być cierpliwy. Powinna przyjść sama, z własnej woli. Wczoraj w końcu się odezwała, przysłała SMS-a. I zaraz będzie! Serce dziko waliło mu ze szczęścia.

Przesunął spojrzeniem po wnętrzu kampera, który wczoraj wieczorem starannie posprzątał. Zatrzymał wzrok na zegarze nad aneksem kuchennym. Dwadzieścia po szóstej! Musi się pospieszyć, jeśli nie chce, żeby zobaczyła go w takim stanie, spoconego i nieogolonego. Po pracy wskoczył do fryzjera, lecz nie pozbył się woni zjełczałego i przypalonego tłuszczu z budki z fast-foodem, którą przeszły wszystkie jego rzeczy. Pospiesznie zrzucił z siebie ubranie, wcisnął przesiąknięte potem i fryturą rzeczy do jednej z pustych reklamówek i wszedł do ciasnej kabiny prysznicowej obok maleńkiej kuchni. Mimo ciasnoty i słabego ciśnienia wody wolał swój kamper od ogólnodostępnych i niehigienicznych, bo rzadko czyszczonych toalet kempingu.

Umył się starannie od stóp do głów, ogolił się i wyszczotkował zęby. Czasem się do tego zmuszał, bo kusiło go, by rzucić wszystko i pogrążyć się w letargu i żalu nad losem. I gdyby nie ona, pewnie w końcu by się poddał.

Kilka minut później włożył czystą bieliznę, świeżą koszulkę polo, wyjął dżinsy z szafki. Na koniec zapiął na nadgarstku zegarek. Właściciel lombardu na dworcu kilka miesięcy wcześniej zaproponował mu za niego sto pięćdziesiąt euro — bezczelność, biorąc pod uwagę, że trzynaście lat temu kupił to dzieło rzemieślników ze szwajcarskiej manufaktury za okrągłych jedenaście tysięcy marek. Zatrzymał go. Był ostatnią pamiątką z poprzedniego życia. Jeszcze jedno spojrzenie w lustro, potem otworzył drzwi i wyszedł na dwór.

Serce zabiło mu szybciej, bo ona już tam była; siedziała na chybotliwym krześle ogrodowym. Od tygodni żył myślą o tym spotkaniu. Nie ruszał się, żeby jej nie spłoszyć i móc napawać się jej widokiem. Chłonął go całym sobą.

Jakże była piękna! Jak cudownie delikatna! Malutki słodki aniołek. Miękkie blond włosy, których dotyk i zapach dobrze znał, opadały jej łagodnie na ramiona. Miała na sobie sukienkę bez ramiączek, odsłaniającą nagą opaloną skórę pleców i linię kręgosłupa. Ze skupioną miną pisała coś w telefonie komórkowym, dlatego go nie zauważyła. Nie chciał jej przestraszyć, więc odchrząknął. Podniosła głowę, a wtedy ich oczy się spotkały. Uśmiech pojawił się najpierw w kącikach jej ust, a potem rozlał się po całej twarzy. Zeskoczyła z krzesła.

Przełknął głośno, kiedy ruszyła w jego stronę i stanęła naprzeciw. Wyraz zaufania w jej ciemnych oczach niemal sprawił mu ból. Boże, jaka słodka! Była jedynym powodem, dla którego już dawno nie rzucił się pod pociąg albo w inny, równie ekonomiczny sposób nie pożegnał się przedwcześnie z życiem.

— Cześć, mała — powiedział zachrypniętym głosem i położył dłoń na jej ramieniu. Tylko na chwilę. Miała ciepłą, aksamitną skórę. Na początku zawsze miał opory, by jej dotknąć.

— Jak wytłumaczyłaś się matce? Co jej powiedziałaś?

— Poszła z ojczymem na jakiś taki festyn, chyba w remizie — wyjaśniła i schowała telefon do czerwonego plecaka. — Powiedziałam, że idę do Jessie.

— Świetnie.

Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nie obserwują ich jacyś wścibscy sąsiedzi albo przypadkowi przechodnie. Już drżał z podekscytowania i miękły mu kolana.

— Kupiłem twoje ulubione lody — powiedział cicho. — Chodź do środka.

CZWARTEK 10 CZERWCA 2010

Miała wrażenie, że leci do tyłu. Ledwie otworzyła oczy, świat wokół zawirował. Zrobiło jej się niedobrze. To nie były zwykłe mdłości, nie, miała wrażenie, że zaraz umrze. W powietrzu unosił się zapach wymiocin. Alina jęknęła i spróbowała podnieść głowę. Gdzie była? Co się stało? Gdzie pozostali?

Wcześniej widziała wszystkich razem siedzących pod drzewem. Mart był obok niej i obejmował ją ramieniem. Było jej dobrze. Uśmiechnęła się, a on ją pocałował. Katharina i Mia ciągle narzekały na komary, słuchali muzyki i pili słodkie drinki — wódkę z red bullem.

Alina z trudem usiadła. Dudniło jej w głowie. Otworzyła oczy i się przeraziła. Słońce było już bardzo nisko. Zrobiło się późno, ale która to godzina? Nie mogła znaleźć komórki. Nie potrafiła sobie przypomnieć, jak się tu znalazła i gdzie w ogóle była. Ostatnie godziny jakby nie istniały. Urwał jej się film!

— Mart? Mia? Gdzie jesteście?

Doczołgała się do pnia potężnej wierzby płaczącej. Opierając się o niego, resztką sił dźwignęła się na nogi i rozejrzała. Kolana miała jak z waty, a wszystko dookoła wirowało w szaleńczym pędzie. Obrazy rozmazywały się jej przed oczyma. Pewnie kiedy wymiotowała, zgubiła szkła kontaktowe. W ustach czuła odrażający posmak, a policzki miała oblepione nieprzetrawionym jedzeniem. Wyschnięte liście szeleściły pod jej stopami. Spojrzała na nie. Nie miała butów!

— Cholera jasna! Cholera jasna! — wymamrotała i zacisnęła zęby, walcząc z napływającymi do oczu łzami. Spodziewała się wielkiej awantury, jeśli w takim stanie wróci do domu.

Z oddali dobiegały czyjeś głosy i śmiechy, a w powietrzu poczuła woń grillowanego mięsa, która wzmogła tylko nudności. Ale przynajmniej nie wylądowała na jakimś pustkowiu — gdzieś w pobliżu znajdowali się ludzie.

Alina odepchnęła się od pnia i zrobiła kilka nieporadnych, chwiejnych kroków. Wszystko dookoła wirowało, jakby siedziała na szalonej karuzeli. Mimo to zmusiła się, by iść dalej. Co za cholerni idioci! Że niby tacy przyjaciele! A zostawili ją samą w lesie, pijaną i to bez butów i komórki! Pewnie jeszcze ta gruba krowa Katharina i jej złośliwa koleżanka Mia świetnie się bawiły, porzucając ją w takim stanie. Oj, jutro, jak je zobaczy w szkole, to choć jeszcze nie wie, co im zrobi, zapamiętają to na długo. A z Martem nigdy już nie zamieni ani słowa! Nigdy w życiu!

Dopiero w ostatniej chwili Alina zauważyła stromo opadające zbocze i się zatrzymała. Tam ktoś leżał! Między pokrzywami, tuż nad wodą! Ciemne włosy, żółta krótka koszulka — to Alex! Cholera, jak on się tu znalazł? Co się stało? Przeklinając pod nosem, zaczęła do niego schodzić. Pokrzywy parzyły jej nagie stopy i łydki, a w dodatku nastąpiła na coś ostrego.

— Alex! — Przykucnęła obok i szarpnęła go za ramię. On również śmierdział wymiocinami i jęczał cicho. — Hej, no już! Obudź się!

Nerwowym gestem odgoniła komary, które uparcie krążyły wokół jej twarzy.

— Alex! Obudź się! No dalej! Otwórz oczy! — Szarpała go za nogi, ale to nic nie dawało. Leżał dalej bezwładnie jak kłoda.

Rzeką przepłynęła motorówka. Wzbudzona przez nią fala dotarła do brzegu i obmyła stopy Aleksa. Dokładnie przed twarzą Aliny z wody wychynęła blada dłoń, jakby chciała ją schwycić.

Odskoczyła i krzyknęła ze strachu. W wodzie, między trzcinami, niecałe dwa metry od Aleksa, leżała Mia! Alina była pewna, że dostrzegła jej twarz pod powierzchnią wody, jak w welonie długich, jasnych włosów wpatruje się w nią martwymi oczyma.

Dziewczyna stała jak sparaliżowana, nie mogąc oderwać wzroku od strasznego obrazu. Myśli wirowały w jej głowie jak szalone. Co tu się do diabła wydarzyło? Kolejna fala poruszyła martwym ciałem Mii, unosząc śmiertelnie bladą dłoń jeszcze wyżej, jakby dziewczyna błagała o pomoc.

Alina drżała na całym ciele, choć panował trudny do zniesienia upał. Ogarnęły ją mdłości. Zatoczyła się, schyliła i zwymiotowała w pokrzywy. Zamiast wódki z red bullem wyrzuciła z siebie samą żółć. Zrozpaczona, płacząc, wspięła się na czworakach na zbocze, kalecząc sobie dłonie i kolana. Ileż by dała, żeby znaleźć się teraz w domu, w swoim pokoju, pod kołdrą! W bezpiecznym kącie! Jedyne, o czym myślała, to uciec jak najdalej od tego okropnego miejsca i zapomnieć o wszystkim, co zobaczyła.

* * *

PIA KIRCHHOFF pisała ostateczny raport z dochodzenia w sprawie śmierci Veroniki Meissner. Od samego rana słońce prażyło niemiłosiernie, nagrzewając płaski dach budynku, w którym znajdowały się biura komisariatu 11, a wyświetlacz elektronicznej stacji pogodowej, która stała na parapecie przy biurku Kaia Ostermanna, pokazywał trzydzieści jeden stopni Celsjusza. Taka temperatura panowała wewnątrz, ale na dworze było co najmniej trzy stopnie więcej. Każda szkoła w takiej sytuacji zarządziłaby wolne z powodu upałów. Mimo otwartych na przestrzał drzwi i okien nie było przewiewu, który choć częściowo mógłby im ulżyć. Pia czuła, jak jej przedramiona lepią się do blatu biurka. Westchnęła, kliknęła drukowanie, a potem schowała gotowy dokument do cienkiej teczki. Teraz brakowało już tylko raportu z sekcji zwłok, lecz nie pamiętała, gdzie go odłożyła. Wstała i zaczęła przeglądać dokumenty na raszkach, by móc z czystym sumieniem zamknąć tę sprawę. Od dwóch dni jako jedyna przychodziła do pracy w K11, bo Kai Ostermann, z którym dzieliła biuro, od środy był na kursie w Wiesbaden, w siedzibie Federalnej Policji Kryminalnej. Kathrin Fachinger i Cem Altunay pojechali na ogólnokrajową konferencję do Düsseldorfu, a szef od poniedziałku był na urlopie, o którym nic nie chciał powiedzieć. Przez deficyt potencjalnych gości trzeba było zrezygnować z niewielkiej fety, którą dyrektor, doktor Nicola Engel zamierzała urządzić wczesnym popołudniem dla uczczenia awansu Pii na pierwszego nadkomisarza. To jednak policjantce nie przeszkadzało. Nie przepadała za robieniem szumu wokół swojej osoby, a zmiana stopnia zaszeregowania była w gruncie rzeczy krokiem czysto biurokratycznym, który właściwie nic nie zmieniał.

— Gdzie jest ten cholerny raport? — mruknęła rozzłoszczona. Zbliżała się piąta, a o siódmej wieczorem planowała pojawić się na spotkaniu swojej klasy maturalnej w Königstein. Obowiązki w gospodarstwie nie pozostawiały jej zbyt wiele czasu na podtrzymywanie kontaktów towarzyskich, więc cieszyła się już na spotkanie z koleżankami i kolegami, z którymi przed dwudziestu pięciu laty chodziła do szkoły.

Rozległo się pukanie w otwarte drzwi.

— Cześć, Pia.

Nie wierzyła własnym oczom. Stał przed nią Frank Behnke we własnej osobie. Wyraźnie zmienił styl — dotąd nosił dżinsy, koszulki z krótkimi rękawami i znoszone kowbojki, a dziś ubrany był w jasnoszary garnitur i koszulę z krawatem. Miał też nieco dłuższe włosy i zdrowszą cerę — wyglądał lepiej niż kiedyś.

— O, cześć Frank — odpowiedziała zaskoczona. — Kopę lat.

— A jednak od razu mnie poznałaś. — Wyszczerzył szeroko zęby, wsunął ręce w kieszenie i przyjrzał się jej dokładnie. — Świetnie wyglądasz. Słyszałem, że pniesz się po szczeblach kariery? Wygryziesz niedługo starego, co?

Jedno się za to nie zmieniło — wciąż posiadał zdolność, by w ułamku sekundy ją rozzłościć. Pia chciała zapytać go uprzejmie, jak się miewa, ale porzuciła ten zamiar.

— Nieprawda, że się gdziekolwiek wspinam. Zmieniła się de facto tylko nazwa stanowiska i nic więcej — odparła lodowatym tonem. — I kogo masz na myśli, mówiąc o starym? Bodensteina?

Behnke wzruszył ramionami. Żuł gumę i nie przestawał się uśmiechać. Tego zwyczaju również nie porzucił.

Po nieprzyjemnym rozstaniu z K11 przed dwoma laty zaskarżył swoje zawieszenie i sąd przyznał mu rację. Został przeniesiony do krajowej policji kryminalnej w Wiesbaden, czego w Hofheim nikt nie żałował.

Minął ją, odsunął sobie krzesło Kaia i usiadł.

— Co, wszyscy wyjechali?

Pia mruknęła coś w odpowiedzi i wróciła do poszukiwań raportu.

— A tak w ogóle, czemu zawdzięczam twoją wizytę? — zapytała po chwili.

Behnke skrzyżował ręce za głową.

— No tak, wielka szkoda, że tylko tobie mogę zakomunikować radosną wiadomość — oznajmił. — Ale pozostali też się szybko dowiedzą.

— O co ci chodzi? — Pia popatrzyła na niego nieprzyjaźnie.

— Miałem już dość roboty na ulicy. Wystarczająco długo zajmowałem się tym gównem — wyjaśnił, nie spuszczając z niej oczu. — Oddział realizacyjny, K11, to wszystko mam już za sobą. Zawsze miałem najlepsze oceny, więc mogłem liczyć na to, że szybko zapomną o moim małym potknięciu.

Małe potknięcie! Dobre sobie! Behnke w przypływie złości pobił jedną z policjantek, Kathrin Fachinger, i popełnił kilka innych wykroczeń, które w pełni uzasadniały karę zawieszenia.

— Ach wiesz, miałem wówczas problemy osobiste — ciągnął Frank. — I to też zostało uwzględnione. Najpierw w policji federalnej nauczyłem się kilku nowych rzeczy, a teraz przeszedłem do K134, do wydziału spraw wewnętrznych, gdzie jestem odpowiedzialny za doniesienia o przestępstwach, wykroczenia i budzące wątpliwości sytuacje, w które uwikłani są funkcjonariusze policji. No i oczywiście działania antykorupcyjne.

Pia miała wrażenie, że się przesłyszała. Frank Behnke w wydziale spraw wewnętrznych? To jakiś idiotyzm!

— Wspólnie z kolegami z pozostałych landów pracowaliśmy przez ostatnich kilka miesięcy nad nową strategią, która od pierwszego lipca będzie wprowadzana w całym kraju. Jej zadaniem jest poprawa nadzoru merytorycznego nad podległymi jednostkami, uwrażliwienie funkcjonariuszy na zagrożenia i tak dalej… — Założył nogę na nogę i kołysał stopą. — Doktor Engel jest bardzo profesjonalną i kompetentną szefową, ale z różnych komisariatów i jednostek docierają do nas informacje o wykroczeniach funkcjonariuszy. Sam zresztą pamiętam jeszcze z pracy tutaj wiele sytuacji budzących spore wątpliwości. Utrudnianie postępowań, odstępowanie od ścigania wykroczeń i przestępstw, niezgodne z prawem gromadzenie danych, przekazywanie wewnętrznych dokumentów osobom nieuprawnionym… że wymienię choćby parę przykładów.

Pia przerwała poszukiwanie zaginionego raportu z sekcji.

— Pijesz do czegoś?

Behnke uśmiechnął się nieprzyjemnie, a w jego oczach pojawił się zły błysk. Pia wiedziała już, że nic dobrego to nie wróży. Frank od zawsze miał paskudną skłonność do wykorzystywania swojej pozycji wobec słabszych i tych, którzy byli mu podporządkowani — to jedna z cech, z powodu których czuła do niego wstręt. Jako współpracownik Behnke był prawdziwym utrapieniem dla całego wydziału, bo nie hamował się w okazywaniu niezadowolenia i złego humoru. Jego nominacja do wydziału wewnętrznego zwiastowała katastrofę.

— Ty powinnaś wiedzieć to chyba najlepiej. — Wstał, obszedł biurko i stanął przed nią. — W końcu jesteś ukochaną pupilką starego.

— Nie mam pojęcia, o czym mówisz — odparła Pia lodowatym tonem.

— Doprawdy? — Behnke podszedł tak blisko, że poczuła się nieswojo, lecz opanowała się i nie cofnęła. — Od poniedziałku zaczynam tutaj kontrolę wewnętrzną. Nie będę musiał głęboko kopać, żeby trafić na pierwsze trupy.

Mimo nieznośnego upału panującego w biurze Pia poczuła dreszcz. Na szczęście udało jej się zachować zimną krew, choć wewnątrz gotowała się z wściekłości. Co więcej, zmusiła się do pogardliwego uśmieszku. Frank Behnke był mściwym, żałosnym człowieczkiem, który nie zapomina o urazach. Przepełniała go dawna frustracja, która zamiast zniknąć, przez ostatnie lata wciąż rosła. Frank od początku czekał na szansę, by zemścić się za rzekomą niesprawiedliwość, doznane upokorzenia i poniżenie. Lepiej nie było robić sobie z niego wroga, ale złość Pii zagłuszała zdrowy rozsądek.

— W takim razie — powiedziała z kpiną i wróciła do poszukiwań — życzę ci powodzenia w nowej pracy… psa do poszukiwania zwłok.

Behnke ruszył w stronę drzwi.

— Na mojej liście nie znalazło się twoje nazwisko. Ale to się może szybko zmienić. Miłego weekendu.

Pia nie zareagowała na jednoznaczną groźbę zawartą w jego słowach. Odczekała, aż zniknie, sięgnęła po komórkę i wykręciła numer Bodensteina. Bez skutku, nikt nie odebrał. Cholera! Szef z całą pewnością nie ma zielonego pojęcia, jaka przemiła niespodzianka czeka go w poniedziałek. Ona za to potrafiła się domyślić, co Behnke chciał dać do zrozumienia. A to mogło mieć dla Olivera von Bodensteina wyjątkowo nieprzyjemne konsekwencje.

* * *

TRZY BUTELKI ZWROTNE to paczka makaronu. Pięć butelek zwrotnych to warzywa. Butelki to waluta, na którą wszystko przeliczał.

Wcześniej, w dawnym życiu, nigdy nie zwracał uwagi na kaucję. Puste butelki wyrzucał bezrefleksyjnie do śmieci. Był dokładnie takim samym człowiekiem jak ludzie, którzy dziś zapewniali mu utrzymanie. Dwanaście i pół euro dostał w sklepie z napojami za dwie siatki pustych butelek. Sześć euro na godzinę płacił mu chciwy właściciel budki z jedzeniem ustawionej na obrzeżach dzielnicy przemysłowej w Fachenheim, u którego pracował na czarno, po jedenaście godzin dziennie smażąc hamburgery, grillując kiełbaski i przygotowując frytki. Jeśli wieczorem kasa się nie zgadzała, musiał co do centa wyrównać różnicę. Dzisiaj na szczęście wszystko było tak, jak powinno, więc nie musiał żebrać o należne pieniądze, co w zasadzie stało się jego codziennością. Grubas był w dobrym humorze i bez gadania zapłacił pełną kwotę za pięć dni pracy.

Razem z pieniędzmi ze sprzedaży butelek miał w portfelu trzysta euro. Prawdziwy majątek! Tylko dlatego zdecydował się na wizytę u tureckiego fryzjera, który prowadził salon naprzeciwko dworca głównego. W przypływie dobrego humoru zdecydował się nie tylko na ścięcie włosów, ale też pozwolił sobie na golenie. Następnie poszedł do Aldiego zrobić zakupy, a kiedy wrócił, miał jeszcze dość pieniędzy, by opłacić wynajem kampera za dwa miesiące z góry.

Zaparkował rozklekotany skuter obok wejścia do przyczepy, zdjął kask i z bagażnika wyjął siatki z zakupami.

Upał dawał mu się we znaki. Nawet noce nie przynosiły ochłody. Rankiem budził się zawsze skąpany w pocie, a w budce z fast foodem, w której pracował, panowały temperatury rzędu sześćdziesięciu stopni Celsjusza. Ściany i dach zrobione były z cienkiej blachy falistej, a niewydajna wentylacja sprawiała, że panująca wewnątrz wilgoć mieszała się ze smrodem przypalonej frytury, który wnikał głęboko w skórę i włosy.

Zniszczona przyczepa kempingowa na parkingu w Schwanheim zastawionym podobnymi przybytkami na samym początku miała być tymczasowym rozwiązaniem — to było dawniej, kiedy jeszcze wierzył, że los się odmieni, a on odzyska kontrolę nad swoją sytuacją finansową. Lecz w życiu nic nie jest tak trwałe jak prowizorki — w tej chwili mijał właśnie siódmy rok, odkąd tutaj zamieszkał.

Rozpiął zamek płóciennego przedsionka, który wiele, wiele lat temu miał najprawdopodobniej ciemnozieloną barwę. Od tamtego czasu słońce i słota zmieniły jego kolor na trudny do zdefiniowania odcień jasnej zieleni. W twarz uderzyła go fala gorącego powietrza: wewnątrz przyczepy panowała temperatura o dwa czy trzy stopnie wyższa niż na zewnątrz. Co gorsza, wszędzie czuć było stęchliznę i panował zaduch. Niezależnie od tego, ile wietrzył i szorował przyczepę w środku, nieprzyjemne wonie wżarły się przez lata w fugi i zakamarki do tego stopnia, że nie dało się ich pozbyć. Mimo siedmiu lat spędzonych w tym miejscu wciąż uważał, że to ohydne. Jednak na horyzoncie nie pojawiała się żadna alternatywa.

Po upadku na samo dno znalazł tu swoje miejsce: jako skazany przestępca należał do drugiej kategorii obywateli, tych z faweli i slumsów na obrzeżach metropolii. Tutaj nikt nie zapuszczał się z własnej woli. Nikt nie robił tu wycieczek, by podziwiać połyskujące fasady wieżowców Frankfurtu, te betonowe-szklane, sięgające nieba symbole władzy i pieniędzy, wznoszące się zaraz po drugiej stronie rzeki. Jego sąsiadami byli w większości ubodzy emeryci, którzy nie ze swojej winy potracili wszystko, co mieli, ale i wykolejeńcy, wyrzutki społeczne jak on sam, którzy z jakiegoś powodu stanęli na początku równi pochyłej, a potem nie potrafili się już zatrzymać. Często alkohol odgrywał główną rolę w historiach ich życia, które w niepokojący sposób były do siebie podobne. On sam nie pił, a jeśli już, to jedno piwo wieczorem i to wszystko. Nie palił też papierosów, dbał o formę i nigdy się nie zaniedbywał. Ze złością odrzucał wszystkie oferty skorzystania z pomocy społecznej, bo sama myśl, że miałby zdać się na łaskę zblazowanego i zobojętniałego urzędnika, była dla niego nie do zniesienia.

Odrobina poczucia własnej wartości była ostatnią rzeczą, jaka mu została z dawnego życia. Gdyby stracił i ją, równie dobrze mógłby popełnić samobójstwo.

— Halo?

Głos dobiegał sprzed namiotu pełniącego rolę przedsionka przyczepy kempingowej. Przy niskim, zasuszonym żywopłocie, oddzielającym mikroskopijną działeczkę z przyczepą od drogi, stał nieznajomy.

— Tak?

Mężczyzna podszedł bliżej. Zawahał się. Miał rozbiegane świńskie oczka, którymi rozglądał się niepewnie na wszystkie strony.

— Mam problem z urzędem skarbowym i ktoś mi powiedział, żebym zgłosił się do pana, bo pan może mi pomóc. — Mówił wysokim falsetem, co było w komicznej sprzeczności z masywnym, nalanym ciałem. Na łysiejącej głowie perlił mu się pot, a nieprzyjemny zapach nieświeżego ciała stapiał się z wonią czosnku, którą roztaczał dookoła.

— Aha. Kto panu tak powiedział?

— Rosi, z kiosku. Idź do Doktorka, powiedziała. I dodała, że pan mi na pewno pomoże.

Spocony grubas jeszcze raz rozejrzał się ostrożnie, jakby się bał, że ktoś go obserwuje, a następnie wyjął z kieszeni zwitek banknotów. Setek, a nawet pięćsetek.

— Dobrze zapłacę.

— Niech pan wejdzie.

Nieznajomy od samego początku wzbudzał jego antypatię, lecz nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Nie miał luksusu dobierania sobie klientów, nie reklamował się w książkach telefonicznych i nie miał strony internetowej. Lecz mimo to nie każdy mógł skorzystać z jego usług, a wiadomość o jego działalności rozeszła się tylko w odpowiednich kręgach. Świadom ciążącego na nim wyroku i warunkowego zwolnienia z odbywania kary, nie pozwalał sobie na nic, co mogłoby ponownie zaprowadzić go za kratki. Nowych klientów zapewniali mu gadatliwi barmani i sprzedawcy fast foodów, którzy musieli prostować swoje papiery przed urzędami, zrozpaczeniu emeryci, którzy dali się namówić na horrendalnie drogie kołdry z wełny z lamy, bezrobotni emigranci, którzy ni w ząb nie rozumieli skomplikowanego systemu biurokratycznego, i młodzi ludzie, którzy wpadli w spiralę zadłużenia. Każdy, kto przychodził prosić go o pomoc, wiedział, że akceptuje zapłatę jedynie w gotówce.

Szybko pozbył się początkowych skrupułów wynikających ze współczucia: nie był Robin Hoodem, lecz najemnikiem. Za gotówkę wypełniał urzędowe formularze, przekładał niezrozumiały prawniczy żargon na przystępny język, udzielał porad prawnych na każdą sytuację życiową i dzięki temu mógł podreperować swój dochód.

— O co chodzi? — zapytał przybysza, który lustrował go niepewnym wzrokiem. Nie mógł przeoczyć oznak biedy, bo w jego oczach pojawił się wyraz odrazy.

— Matko, ależ tu upał — powiedział już znacznie pewniej. — Ma pan jakiegoś browca? Albo chociaż wodę?

— Nie. — Nie zadawał sobie trudu, by zachowywać się przyjaźnie.

Czasy rozmów w klimatyzowanych pomieszczeniach, przy mahoniowych stołach zastawionych butelkami wody, soku i odwróconych do góry dnem szklaneczek minęły bezpowrotnie.

Grubas stęknął i z wewnętrznej kieszeni zaplamionej skórzanej kamizelki wyjął plik dokumentów. Papier z recyklingu, przyjazny środowisku, co oznaczało pisma urzędowe. Gęsty, drobny druk. Urząd skarbowy.

Rozprostował zwilgotniałe od potu pisma, przesunął po nich dłonią i przejrzał treść.

— Trzysta euro — zażądał, nie podnosząc wzroku. Zwinięte w rulonik banknoty wciśnięte do kieszeni zawsze pochodziły z nieopodatkowanych źródeł. Grubas mógł sobie pozwolić na większy wydatek. Normalnie za podobną usługę brał niższe stawki, lecz najczęściej przychodzili do niego bezrobotni i emeryci.

— Słucham?! — zaprotestował klient, tak, jak się spodziewał. — Za kilka papierów?

— Niech pan znajdzie sobie kogoś, kto zrobi to taniej, proszę, droga wolna.

Tłuścioch wymamrotał coś niezrozumiałego, a potem wyjął niechętnie trzy zielone banknoty z rulonika w kieszeni.

— Dostanę chociaż pokwitowanie?

— Ależ oczywiście. Moja sekretarka wystawi je później i przekaże pana szoferowi — odparł, nie kryjąc sarkazmu. — A teraz proszę siadać. Potrzebuję od pana kilku informacji.

* * *

RUCH WOKÓŁ BASELER PLATZ przed mostem Friedensbrücke stanął w miejscu. Od kilku tygodni miasto przypominało jeden wielki plac budowy. Wściekała się na siebie, bo gdyby wcześniej o tym pomyślała, w ogóle nie jechałaby przez centrum, tylko Frankfurter Kreuz i obwodnicą w kierunku Sachsenhausen. Posuwając się ślimaczym tempem mostem nad Menem, zderzak w zderzak z pordzewiałą furgonetką na litewskich numerach, Hanna nie mogła przestać myśleć o nieprzyjemnej porannej rozmowie z Normanem. Wciąż jeszcze gotowała się ze złości z powodu jego głupoty i kłamstw. Naprawdę, miała wielkie opory, żeby zwolnić go z dnia na dzień po jedenastu latach współpracy — tym razem jednak nie pozostawił jej żadnego wyboru. Zanim wyszedł, trzaskając ze złości drzwiami, zdążył ją zwymyślać od najgorszych i obrzucić groźbami.

Niespodziewanie zabrzęczał smartfon Hanny. Kobieta sięgnęła po niego i uruchomiła program pocztowy. Asystentka przesłała jej wiadomość, której tytuł brzmiał: „Katastrofa!!!”, a cały tekst stanowił link do artykułu internetowego wydania magazynu „Focus”. Hanna kliknęła łącze kciukiem. Czytając tytuł materiału, poczuła, że robi jej się niedobrze.

Hanna Herzmann — jednak bez serca, głosiły grube czarne litery umieszczone obok zdjęcia, na którym wyglądała bardzo niekorzystnie. Serce zaczęło walić jej jak szalone i zauważyła, że nie jest w stanie opanować drżenia prawej dłoni. Zacisnęła ją mocniej na słuchawce. Zależy jej tylko na słupkach. Goście programu najpierw otrzymywali do podpisania umowy, a dopiero potem mogli pojawić się przed kamerami. Wszystko, o czym mówili, było wcześniej przygotowywane przez Hannę Herzmann (46). Murarz Armin V. (52) miał mówić o swoich problemach z nieuczciwymi wynajmującymi (Temat odcinka: Właściciel mieszkania chce się mnie pozbyć). Jednak kiedy włączono kamery, został oskarżony przez prowadzącą o unikanie płacenia za lokal. Po emisji programu zgłosił swój sprzeciw, lecz wtedy przyszło mu poznać drugą twarz współczującej i ludzkiej Hanny Herzmann, która nie czekając na rozwój wydarzeń, natychmiast wytoczyła przeciwko murarzowi najcięższe działa w postaci sztabu prawników. Teraz Armin V. jest bezrobotny, a wynajmujący wyrzucił go w końcu z mieszkania. Podobne przygody miała z Hanną Herzmann Bettina B. (34). Samotna matka pięciorga dzieci była gościem w jednym ze styczniowych odcinków programu Hanny Herzmann (Temat: Kiedy ojcowie się wymigują). Wbrew wcześniejszym ustaleniom Bettina B. została przedstawiona w nim jako alkoholiczka, która nie radzi sobie z wychowywaniem dzieci. Również w jej przypadku występ w programie miał nieprzyjemne skutki — w jej domu pojawiła się komisja z urzędu ds. dzieci i młodzieży.

— Niech to szlag — mruknęła Hanna. Co raz pojawi się w Internecie, już nigdy z niego nie zniknie. Przygryzła wargi i zaczęła intensywnie myśleć.

Niestety, artykuł w „Focusie” nie odbiegał zbytnio od prawdy. Hanna posiadała niewiarygodny zmysł, dzięki któremu wybierała interesujące tematy, a co więcej, nigdy nie cofała się przed zadawaniem niewygodnych pytań i praniem czyichś brudów. Przy tym ludzie, z którymi rozmawiała, i ich często tragiczne losy interesowały ją w rzeczywistości tyle, co zeszłoroczny śnieg. W wielu przypadkach gardziła nimi nawet, choć skrzętnie to ukrywała, bo brzydziła się tym, że za pięćdziesiąt minut wątpliwej sławy byli gotowi sprzedać swoją intymność. Hanna potrafiła sprawić, że przed kamerą spowiadali się z najbardziej osobistych tajemnic, a ona przysłuchiwała się temu, udając zainteresowanie i współczucie.

Jednakże czasem prawdziwa historia nie wystarczała — wtedy konieczne było podniesienie jej dramatyzmu. To zadanie należało właśnie do Normana, który z właściwym sobie cynizmem nazwał te działania „Pimp my boring life”. Nie wahał się też, by całkowicie wypaczać rzeczywistość. Hanny nie obchodziło, czy było to w zgodzie z etyką, czy nie. Koniec końców liczył się tylko sukces mierzony słupkami oglądalności, a ta taktyka zawsze przynosiła dobre efekty. Tymczasem zebrało się kilka skoroszytów listów z zażaleniami i oskarżeniami, bo niektórzy goście, wystawieni po programie na kpiny znajomych i sąsiadów, orientowali się poniewczasie, co z siebie zrobili. Wyjątkowo rzadko jednak były składane prawdziwe skargi, a to dzięki obszernej, starannie dopracowanej umowie uczestnictwa, którą każdy gość musiał podpisać, zanim trafił przed kamerę.

Trąbienie auta z tyłu wyrwało Hannę z zamyślenia. Korek ruszył się z miejsca. Uniosła dłoń, żeby przeprosić kierowcę za sobą i dodała gazu. Dziesięć minut później skręciła w Hedderichstrasse i wjechała na podwórze budynku, w którym mieściła się siedziba jej firmy. Schowała telefon do torebki i wysiadła. W mieście było kilka stopni cieplej niż w górach Taunus. Miała wrażenie, że upał gromadził się między wysokimi budynkami i przybierał na sile, aż robiło się jak w saunie. Hanna z ulgą weszła do klimatyzowanego holu i wsiadła do windy. W drodze na piąte piętro oparła się o chłodną ścianę i krytycznym wzrokiem przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Pierwsze tygodnie po rozstaniu z Vinzenzem były wyniszczające, co odbiło się na jej wyglądzie. Dziewczyny w charakteryzatorni musiały wykorzystać wszystkie swoje umiejętności, by doprowadzić ją do stanu, w którym mogłaby pokazać się wiernym widzom. Na szczęście teraz, jak sama uważała, wyglądała całkiem dobrze — a przynajmniej takie miała wrażenie w niebieskawym świetle kabiny. Pierwsze siwe pasemka ukrywała, stosując farbę do włosów, lecz nie z próżności, tylko z dbałości o swoją przyszłość. Show-biznes jest bezlitosny — mężczyzna może mieć siwe włosy, natomiast dla kobiety to wyrok i zesłanie na stałe do programów kulturalnych i kulinarnych w paśmie popołudniowym.

Ledwie winda dotarła na piąte piętro i otworzyły się drzwi, przed Hanną pojawił się Jan Niemöller. Tropikalne upały na zewnątrz widać nie robiły na nim żadnego wrażenia, bo dyrektor zarządzający firmy Herzmann Production miał na sobie czarną koszulę i czarne dżinsy, a ukoronowaniem stylu był szal owinięty dookoła szyi.

— Co tu się dzieje! To nie do opisania! — Niemöller podskakiwał podniecony obok niej i wymachiwał chudymi ramionami. — Telefony się urywają, a do ciebie nie można się dodzwonić. No i dlaczego to od Normana się dowiaduję, że wyrzuciłaś go na zbity pysk? Dlaczego nie dałaś mi znać? Najpierw wyrzucasz Julię, teraz Normana — jak tak dalej pójdzie, nie będzie kto miał u nas pracować!

— Na miejsce Julii na czas wakacji wskoczy Meike, to już przecież mamy ustalone. A poza tym będziemy teraz współpracowali z niezależnym producentem.

— Nawet nie zapytałaś, co ja o tym myślę!

Hanna zmierzyła go lodowatym wzrokiem.

— Decyzje personalne to moja dziedzina. Zatrudniłam cię, żebyś załatwiał wszystkie sprawy finansowe i mnie odciążał.

— Ach, no proszę, czyli tak uważasz. — Poczuł się urażony. Hanna wiedziała, że Jan Niemöller darzył skrytym uczuciem nie tyle ją, co jej blask, w którym mógł się ogrzewać jako prowadzący jej firmę, lecz ona widziała w nim jedynie partnera w interesach. Jako mężczyzna zupełnie nie odpowiadał jej oczekiwaniom. Poza tym w ostatnim czasie był zbyt zaborczy, więc uznała, że najwyższa pora pokazać mu miejsce w szeregu.

— Nie, to nie tak, że ja tak uważam. Ja tylko mówię, jak jest — odpowiedziała jeszcze chłodniej. — Oczywiście szanuję twoje zdanie, ale decyzje podejmuję zawsze sama.

Niemöller otworzył usta, żeby zaprotestować, ale Hanna ucięła dyskusję zdecydowanym ruchem dłoni.

— Nasz nadawca nienawidzi tego typu wiadomości. Nie mamy zbyt mocnej pozycji do rozmów, bo w ostatnich miesiącach oglądalność leciała nam na łeb na szyję. Nie miałam innego wyjścia, jak zwolnić Normana. Jeśli nasz program spadnie z ramówki, możecie sobie wszyscy szukać nowej pracy. Czy to jasne?

Na korytarzu pojawiła się Irina Zydek, asystentka Hanny.

— Hanno, Matern trzy razy już do ciebie dzwonił. Podobnie jak naczelni chyba wszystkich gazet i wiadomości, z wyłączeniem Al-Dżaziry.

W jej głosie słychać było troskę.

W drzwiach biur stawali kolejni współpracownicy. W powietrzu było czuć napięcie i niepewność. Wiadomość o zwolnieniu Normana musiała dotrzeć chyba do wszystkich.

— Za pół godziny w sali konferencyjnej — zadecydowała Hanna i ruszyła dalej. Przede wszystkim musiała porozmawiać z Wolfgangiem Maternem. W obecnej sytuacji nie mogła sobie pozwolić na zatarg z nadawcą.

Weszła do swojego bardzo jasnego biura, ostatniego w korytarzu, rzuciła torebkę na krzesło dla gości i usiadła za biurkiem. Włączyła komputer i czekając, aż załaduje się system, zaczęła przeglądać prośby o oddzwonienie, które przygotowała jej Irina, zapisując numery na żółtych karteczkach Post-it. W końcu sięgnęła po telefon i podniosła słuchawkę. Nie lubiła odsuwać od siebie nieprzyjemnych spraw. Nacisnęła przycisk szybkiego wybierania, do którego przypisany był numer Wolfganga Materna, i nabrała głęboko powietrza. Po kilku sekundach Wolfgang odebrał.

— Hanna bez serca z tej strony — przywitała się.

— Dobrze słyszeć, że potrafisz podejść do tego z humorem — odparł szef kanału Antenne Pro.

— Właśnie wyrzuciłam szefa produkcji, bo dowiedziałam się, że przez całe lata podrasowywał historie moich gości, jeśli wydawały mu się zbyt nudne.

— A ty nic o tym nie wiedziałaś?

— Nie miałam pojęcia! — Włożyła w to kłamstwo całe oburzenie, jakie mogła z siebie wykrzesać. — Powiem ci szczerze, że kompletnie mnie to rozbiło. Nie mogłam przecież weryfikować każdej historii. Najgorsze, że mu ufałam. To jest, a właściwie było, jego zadanie!

— Chcę jedynie mieć pewność, że to nie skończy się katastrofą — powiedział Matern.

— Ależ oczywiście, że nie! — Hanna oparła się wygodniej. — Mam już nawet pomysł, jak to odwrócić na naszą korzyść.

— Mianowicie?

— Przyznamy się do wszystkiego i przeprosimy naszych gości.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

— Ucieczka do przodu. — Matern w końcu przerwał milczenie. — Właśnie za to ciebie podziwiam. Nie chowasz się, tylko chwytasz byka za rogi. Może porozmawiamy o tym jutro przy obiedzie?

Hanna uśmiechnęła się w duchu. Kamień spadł jej z serca. Czasem spontaniczne pomysły są najlepsze.

* * *

ZANIM AIRBUS zdążył się na dobre zatrzymać, słychać już było klikanie odpinanych pasów bezpieczeństwa, a pasażerowie zerwali się z miejsc, ignorując ostrzeżenie, by poczekać w fotelach, aż samolot zakończy etap kołowania. Bodenstein jednak siedział i czekał. Nie miał najmniejszego zamiaru tłoczyć się w przejściu, popychany przez innych pasażerów. Rzucił okiem na zegarek, by przekonać się, że ma całkiem dobry czas. Samolot wylądował zgodnie z rozkładem po pięćdziesięciu czterech minutach lotu, dokładnie o dwudziestej czterdzieści dwie.

Od dzisiejszego popołudnia miał znów pewność, że po dwóch latach zawirowań jego życie wróciło w końcu na właściwe tory. Decyzja, by polecieć do Poczdamu na proces przeciwko Annice Sommerfeld i zakończyć w ten sposób swój udział w tej historii, okazała się słuszna. Czuł, że zrzucił z ramion ogromny ciężar, który od zeszłych wakacji — nie, właściwie od pamiętnego listopada przed dwoma laty, kiedy dowiedział się o zdradzie Cosimy — przygniatał go do ziemi. Rozpad małżeństwa i romans z Anniką całkowicie go rozbiły i zachwiały poczuciem własnej wartości. Skomplikowane prywatne sprawy nie pozwalały mu się skupić w pracy. Popełnił przez to kilka błędów, które wcześniej na pewno by mu się nie zdarzyły. Dopiero niedawno zdał sobie sprawę, że jego małżeństwo z Cosimą nie było w gruncie rzeczy tak doskonałe, jak sądził przez dwadzieścia lat, które spędzili razem. Zbyt często zgadzał się na rozwiązania, które nie były po jego myśli, i działał wbrew sobie — wszystko to robił dla dzieci, dla spokoju i dla czegoś, w co wierzył, że jest miłością. Teraz zostawił to wszystko za sobą.

Kolejka w przejściu zaczęła się przesuwać. Bodenstein wstał, wyjął torbę ze schowka na bagaż podręczny i podążył za pozostałymi w stronę wyjścia. Gate A49 dzielił od wyjścia spory kawałek, który trzeba było przejść na piechotę i, jak zwykle zresztą na tym gigantycznym lotnisku, pomylił drogę, źle skręcił i znalazł się na powrót w hali odlotów. Ruchomymi schodami zjechał poziom niżej, do hali przylotów, i stamtąd wydostał się w końcu na dwór. Momentalnie uderzyła go fala gorącego powietrza. Zbliżała się dwudziesta pierwsza. A o dwudziestej pierwszej miała przyjechać po niego Inka. Bodenstein minął postój taksówek i stanął przy krawężniku na pasie dla samochodów zatrzymujących się jedynie, by wysadzić lub odebrać pasażerów. Już z daleka rozpoznał jej czarnego land rovera i odruchowo się uśmiechnął. Kiedy Cosima umawiała się, że go skądś odbierze, za każdym razem spóźniała się przynajmniej piętnaście minut, wzbudzając jego irytację. Z Inką było zupełnie inaczej.

Samochód terenowy zatrzymał się obok. Otworzył tylne drzwi, wrzucił torbę na kanapę, a potem usiadł z przodu.

— Cześć. — Uśmiechnęła się. — Jak lot?

— Cześć. — Bodenstein również się uśmiechnął i zapiął pas. — Dzięki, w porządku. Miło, że mogłaś mnie odebrać.

— Nie ma o czym mówić. Cała przyjemność po mojej stronie.

Wrzuciła lewy migacz, obejrzała się przez ramię i włączyła do ruchu, między sunące powoli samochody.

Bodenstein nikomu nie zdradził prawdziwego powodu swojej wyprawy do Poczdamu — Ince również nie, mimo że w ostatnim czasie stała się prawdziwą przyjaciółką. Ta sprawa była po prostu zbyt osobista. Oparł głowę o zagłówek. Sprawa z Anniką miała w ostatecznym rozrachunku jeden pozytywny skutek — w końcu zaczął myśleć o sobie. To był bolesny proces poznawania swoich potrzeb. W pewnym momencie uświadomił sobie, jak rzadko robił to, na co naprawdę miał ochotę. Przez całe życie realizowali marzenia i życzenia Cosimy, a on nigdy nie protestował — czy to z poczciwości, wygodnictwa czy w końcu z błędnie pojętego poczucia odpowiedzialności. Dziś to nie miało już znaczenia.

Jakkolwiek by patrzeć, skończył jako nudny oportunista i pantoflarz, za co zapłacił utratą atrakcyjności. Nic dziwnego, że Cosima, która ze wszystkich rzeczy najbardziej nienawidziła wszelkiej przewidywalności, nudy i rutyny, zdecydowała się na romans.

— Właśnie, mam klucz do domu — powiedziała Inka. — Jeśli chcesz, możesz go teraz obejrzeć.

— Świetny pomysł. — Bodenstein spojrzał na nią z boku. — Ale musiałabyś najpierw podjechać do mnie, bo muszę wziąć samochód.

— Spokojnie, potem podjedziemy do ciebie, bo zaraz zrobi się za późno. Tam jeszcze nie ma podłączonego prądu.

— Jeśli ty nie masz nic przeciwko, to jak najbardziej.

— Świetnie się składa. — Uśmiechnęła się szeroko. — Mam dzisiaj wolny wieczór.

— W takim razie z radością przyjmuję ofertę.

Doktor Inka Hansen była weterynarką i wspólnie z dwójką kolegów prowadziła klinikę dla koni w Kelkheim, w dzielnicy Ruppertshain. Dzięki kontaktom z pracy dowiedziała się o tej nieruchomości — połowie bliźniaka, którego dotychczasowy właściciel popadł w kłopoty finansowe. Pół roku wcześniej stanęły wszelkie prace budowlane, a dom trafił na rynek za stosunkowo okazyjną cenę.

Pół godziny później zatrzymali się przed działką z niedokończonym domem. Balansując na wąskiej desce do wprowadzania taczek, podeszli do drzwi, a Inka wyjęła klucz i otworzyła je na oścież.

— Właściciel zdążył położyć posadzki i ukończyć wszystkie instalacje. Ale na tym poprzestał — wyjaśniła, prowadząc go przez pomieszczenia na parterze.

Potem weszli na pierwsze piętro.

— O rany! Widok zapiera dech w piersiach! — Bodenstein aż sapnął. W oddali po lewej stronie widać było migotliwe światła centrum Frankfurtu, a po prawej mocno rozświetlone lotnisko.

— Cudowna panorama bez niebezpieczeństwa zabudowy — potwierdziła Inka. Kiedy jest jasno, widać stąd nawet majątek twoich rodziców.

Życie czasem potrafi robić niespodzianki. Kiedy Oliver miał czternaście lat, zakochał się bez pamięci w Ince Hansen, córce weterynarza z Ruppertshain, który leczył konie. Jednak wówczas nie znalazł w sobie dość odwagi, by wyznać jej swoje uczucia. W ten sposób doszło do zawirowań, które rzuciły go na studia w zupełnie inną część kraju. Tam najpierw poznał Nicolę, a potem los postawił na jego drodze Cosimę. O Ince w ogóle zapomniał, aż do dnia przed pięcioma laty, kiedy w trakcie dochodzenia w sprawie morderstwa ponownie się spotkali. Wówczas wierzył jednak, że jego małżeństwo z Cosimą będzie trwało wiecznie. I pewnie znów straciłby ją z oczu, gdyby nie to, że jego syn i córka Inki zapałali do siebie uczuciem. W zeszłym roku odbył się ich ślub, a na weselu, jako ojcu pana młodego, przypadło mu miejsce obok Inki, matki panny młodej. Świetnie im się rozmawiało, a później podtrzymywali kontakt, często do siebie telefonując, i kilka razy umówili się na obiad. Z biegiem czasu ich odnowiona znajomość przekształciła się w prawdziwą przyjaźń, a rozmowy telefoniczne i wspólne kolacje stały się rytuałem. Bodenstein chętnie przebywał w towarzystwie Inki, bo cenił ją jako partnerkę do rozmowy i świetną przyjaciółkę. Inka była zdecydowaną, pewną siebie kobietą, która bardzo ceniła sobie wolność i niezależność.

W końcu życie znów zaczęło mu się podobać, takie, jakie było — może z wyjątkiem jego sytuacji lokalowej. Nie mógł przecież do końca życia mieszkać nad powozownią w majątku rodziców.

W słabnącym świetle dnia oglądali razem dom, a Bodensteinowi coraz bardziej uśmiechała się myśl, że miałby przeprowadzić się właśnie tutaj, do Ruppertshain, gdzie mieszkałby blisko swojej najmłodszej córki. Kilka miesięcy wcześniej Cosima również przeprowadziła się w te okolice. Wynajęła mieszkanie w Zauberberg, dawnym szpitalu chorób płuc, gdzie również miała swoje biuro. Po całych miesiącach wyrzutów, wzajemnego oskarżania się i obrażania, Cosima i Bodenstein zaczęli rozumieć się tak dobrze, jak rzadko kiedy. Podzielili się opieką nad Sophią, co dla Olivera było absolutnym priorytetem. Co drugi tydzień zabierał swoją najmłodszą pociechę do siebie, a i w tygodniu, kiedy Cosima miała coś do załatwienia, również się nią zajmował.

— Idealne, bez dwóch zdań — powtórzył zachwycony, kiedy skończyli obchód. — Sophia miałaby swój pokój, a kiedy podrośnie, mogłaby sama przychodzić czy nawet jechać rowerem do dziadków.

— Tak właśnie pomyślałam — odparła Inka. — To co, mam cię umówić ze sprzedającym?

— Pewnie. Bardzo chętnie — potaknął Bodenstein.

Inka zamknęła drzwi i ruszyła przodem po desce w stronę ulicy, gdzie stał jej samochód. Noc była parna, a między domami panował upał uwięziony tam jeszcze za dnia. W powietrzu unosił się zapach węgla drzewnego i grillowanego mięsa, a z jednego z pobliskich ogrodów dobiegały głośne rozmowy i śmiechy. W powozowni, nieco oddalonej od głównych zabudowań, nie miał żadnych sąsiadów, nie widział rozświetlonych okien innych domów czy przejeżdżających w pobliżu samochodów, nie licząc oczywiście aut gości zamkowej restauracji. W czasie ciemnych nocy, szczególnie zimą, wraz z nastaniem zmroku życie zamierało i pogrążało się w ciszy lasów otaczających zabudowania. W zależności od nastroju, takie miejsce mogło albo uspokajać, albo przytłaczać, lecz niezależnie od wszystkiego, Bodenstein chciał stamtąd uciec.

— Wyobraź sobie — powiedział — że jeśliby to wyszło, bylibyśmy właściwie sąsiadami.

— A co, podoba ci się ta myśl? — wypaliła Inka bez wahania.

Stanęła przy samochodzie, odwróciła się i spojrzała na niego. W świetle latarni ulicznych jej naturalne blond włosy połyskiwały niczym miód. Bodenstein ponownie zachwycił się jej idealnymi rysami twarzy, wysokimi kośćmi policzkowymi i pięknymi ustami. Ani upływający czas, ani ciężka praca weterynarza nie odebrały jej wrodzonej urody. Po raz kolejny przemknęła mu przez głowę myśl, jak to możliwe, że nie ma nikogo na stałe, ani męża, ani chłopaka.

— Pewnie. — Obszedł samochód, otworzył drzwi pasażera i wsiadł do środka. — Byłoby super. To jak, wyskoczymy jeszcze na pizzę? Jestem głodny jak wilk.

Inka zajęła miejsce za kierownicą.

— Zgoda — powiedziała po krótkim wahaniu i uruchomiła silnik.

* * *

JUŻ PO raz trzeci Pia przejeżdżała tą samą brukowaną uliczką starego miasta Königstein, bez skutku szukając miejsca do zaparkowania, i pod nosem przeklinała wielkość swojego auta terenowego. Tuż przed nią z miejsca przy krawężniku wyjechało kombi, więc zwinnie cofnęła w zatoczkę i wyłączyła silnik. Przyjrzała się jeszcze swemu odbiciu w lusterku, sięgnęła po torebkę i wyskoczyła z auta. Nigdy jeszcze nie była na spotkaniu klasowym i szczerze się cieszyła, że znów zobaczy swoje koleżanki ze szkoły średniej. Kiedy minęła kawiarnię, zatrzymała na chwilę wzrok na kutym ogrodzeniu otaczającym parcelę z wykopem pod fundamenty budynku. Wcześniej w tym miejscu stał dom, w którym przed dwoma laty znaleziono zwłoki Roberta Watkowiaka. Martwy człowiek w domu wystawionym na sprzedaż okazał się chyba zbyt wielkim wyzwaniem dla agenta nieruchomości.

Pia przeszła kawałek deptakiem i na wysokości księgarni skręciła w stronę parku, do restauracji Villa Borgnis. Już z daleka słyszała radosne śmiechy i gwar rozmów mieszających się z pluskiem wody z fontann umieszczonych między kwietnikami. Wyszła zza narożnika i uśmiechnęła się szeroko. Ta sama stara ekipa!

— Piiiiiaaaa! — wrzasnęła ruda kobieta, rozłożyła ramiona i skoczyła w jej stronę. — O rany! Jak wspaniale cię widzieć!

Serdeczne przytulania i całusy z lewa i z prawa.

Twarz Sylvii rozpromieniał szeroki uśmiech. Pia popchnięta do przodu przez koleżankę, w następnej chwili znalazła się w otoczeniu znajomych twarzy. Zaskoczona stwierdziła, jak niewiele zmieniły się od czasu szkoły. Ktoś wcisnął jej w dłoń kieliszek z drinkiem Aperol Spritz. Dalsze buziaki, śmiech, przytulanie i szczera radość ze spotkania. Sylvia wygłosiła dowcipną mowę powitalną, przerywaną co rusz wybuchami śmiechu i gwizdami, a na koniec życzyła wszystkim gościom udanego wieczoru. Yvonne i Kristina przekazały jej w podziękowaniu od całego rocznika 1986 wielki bukiet kwiatów i karnet na weekend w SPA. Pia nie mogła powstrzymać uśmiechu: taki praktyczny prezent, typowe dla tych okolic! Jednak wiedziała, że został podarowany ze szczerego serca, a Sylvia była bliska łez ze wzruszenia.

Pia upiła łyczek drinka i wykrzywiła twarz. Napój był zbyt słodki, zdecydowanie nie w jej stylu, jednak obecnie panowała na niego moda i niemal całkowicie wyparł podczas takich okazji stare dobre Prosecco.

— Pia?

Odwróciła się. Stała przed nią ciemnowłosa kobieta. Pia momentalnie rozpoznała w niej piętnastoletnią trzpiotkę, którą zachowała w pamięci.

— Emma! — wykrzyknęła z niedowierzaniem. — Nie miałam pojęcia, że przyjedziesz! Cudownie cię widzieć!

— Też się nie mogę nacieszyć! W ostatniej chwili okazało się, że jednak dojadę.

Przyjrzały się sobie, a potem jeszcze raz uśmiechnęły i padły sobie w ramiona.

— Hej! — Pia dopiero teraz zauważyła zaokrąglony brzuch przyjaciółki z dzieciństwa. — Ty jesteś przecież w ciąży!

— Zgadza się. Uwierzyłabyś? Czterdzieści cztery lata na karku i masz.

— E tam, dzisiaj to żaden wiek — odparła Pia.

— Mam już córkę, Louisę. Skończyła pięć lat. Myślałam, że na tym koniec. Ale wiesz, wszystko można sobie zaplanować, a potem i tak wychodzi inaczej. — Emma wzięła ją pod rękę. — A ty? Jakieś dzieciaki?

Pia poczuła doskonale znane ukłucie, bo nie raz i nie dwa musiała już odpowiadać na to pytanie.

— Nie — uśmiechnęła się delikatnie. — Doczekałam się tylko psów i koni.

— Ciesz się, bo te to chociaż można gdzieś zamknąć.

Obie roześmiały się radośnie.

— Rany, nigdy bym nie przypuszczała, że się jeszcze spotkamy. — Pia postanowiła zmienić temat. — Wiesz, kilka lat temu widziałam się z Miriam. To chyba reguła, że w pewnym momencie wszyscy wracają do starego, pięknego Taunusu.

— Żebyś wiedziała… nawet ja. — Emma puściła jej ramię. — Wybacz, ale muszę na chwilę usiąść. Ten upał mnie dobija.

Z głębokim westchnieniem opadła na krzesło. Pia zajęła miejsce obok.

— Miriam, ty i ja — powiedziała Emma. — Byłyśmy nierozłącznym trio z piekła rodem. Rodzice nas nienawidzili. Co u Miri?

— Wszystko dobrze. — Pia upiła kolejny łyk pomarańczowego ulepku. Wciąż było strasznie gorąco, a jej od mówienia zaschło w ustach. — W zeszłym roku wyszła za mojego byłego męża.

— Co?! — Emma wytrzeszczyła oczy. — A… ty… to znaczy… O rany, to trochę niefajnie, co?

— No coś ty. Wszystko jest w porządku. Teraz rozumiemy się z Henningiem znacznie lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Czasem współpracujemy ze sobą. Poza tym też kogoś mam.

Pia oparła się wygodniej i rozejrzała po tarasie. Czuła się trochę jak dawniej, na wycieczce klasowej. Ci, którzy wcześniej się przyjaźnili, momentalnie odnaleźli wspólny język. Za wysokimi cedrami widać było oświetloną reflektorami wieżę ruin zamku. Wyraźnie odcinała się na tle ciemniejącego nieba, na którym pojawiły się już pierwsze gwiazdy. Przyjemny, rozluźniający wieczór. Pia cieszyła się, że mogła przyjechać. Zbyt mało czasu spędzała wśród ludzi.

— Opowiedz mi coś o sobie — poprosiła dawną przyjaciółkę. — Co porabiasz?

— Studiowałam pedagogikę, ale po dwóch latach w szkole podstawowej w Berlinie zdecydowałam się na pracę w fundacji wspierającej rozwój zacofanych krajów.

— Pojechałaś tam jako nauczycielka? — zainteresowała się Pia.

— Z początku tak. Ale potem zdecydowałam się jeździć w tereny objęte konfliktami. Sytuacje kryzysowe. Wiesz, chciałam coś zmieniać. W ten sposób dołączyłam do Lekarzy bez Granic. Zajmowałam się tam logistyką. I to był strzał w dziesiątkę.

— Logistyką? Czyli czym konkretnie?

— Organizacją wszystkiego. Transport leków i materiałów opatrunkowych. Byłam odpowiedzialna za łączność, za zabezpieczenie noclegów i miejsc do pracy, i za zatrudnianie lokalnych pracowników. Poza tym cła, przygotowanie tras, park maszynowy, utrzymanie całości, utrzymanie obozów na miejscu, zabezpieczenie projektowe i kontakt z lokalnymi decydentami.

— Wow. To brzmi naprawdę niesamowicie.

— Nie tylko brzmi. Zazwyczaj na miejscu, gdzie trafiamy, czekają nas katastrofalne warunki. Wiesz, zero infrastruktury, wszechobecna korupcja, walki plemienne. Sześć lat temu, w Etiopii, spotkałam mojego męża. Jest lekarzem i pracuje w Lekarzach bez Granic.

— To w jaki sposób trafiłaś z powrotem na stare śmieci?

Emma pogładziła delikatnie ciążowy brzuch.

— Zeszłej zimy, kiedy zorientowałam się, że jestem w ciąży, Florian, czyli mój mąż, zaczął naciskać, żebym wróciła z Louisą do Niemiec. Jakkolwiek by na to patrzeć, ciąża w moim wieku to zawsze ryzyko. Mieszkam u jego rodziców w Falkenstein. Może obiło ci się o uszy nazwisko mojego teścia: doktor Josef Finkbeiner. Przed laty założył Fundację Sonnenkinder.

— O tym słyszałam. — Pia pokiwała głową. — To ośrodek dla samotnych matek z małymi dziećmi.

— No właśnie. Fantastyczna inicjatywa — potwierdziła Emma. — Po porodzie będę mogła tam pomóc. W tej chwili jedyne, czym się zajmuję, to organizacja wielkiego jubileuszu osiemdziesiątych urodzin mojego teścia, na początku lipca.

— Twój mąż cały czas pracuje gdzieś na terenach dotkniętych katastrofami?

— Nie. Trzy tygodnie temu wrócił z Haiti i jeździ teraz po całym kraju jako przedstawiciel Lekarzy bez Granic i wygłasza wykłady. Nie widuję go zbyt często, ale przynajmniej weekendy spędza w domu.

Do kobiet zbliżył się kelner z tacą. Obie wzięły szklaneczki z wodą mineralną.

— Wiesz, świetnie cię widzieć, naprawdę! — Pia uśmiechnęła się i uniosła napój. — Miri też się ucieszy, jak jej powiem, że wróciłaś.

— Mogłybyśmy się spotkać we trójkę, jak za dawnych lat. Poplotkować trochę i w ogóle…

— Świetny pomysł. Poczekaj, dam ci wizytówkę. — Pia sięgnęła do torebki i zauważyła przy okazji, że ktoś dzwoni na jej komórkę, którą wcześniej przezornie wyciszyła.

— Wybacz na chwilę — powiedziała, podając wizytówkę Emmie. — Muszę szybko odebrać.

— Twój facet? — zapytała przyjaciółka.

— Nie. Moja praca.

Właściwie Pia miała dzisiaj wolne, lecz gdy zachodziło podejrzenie popełnienia morderstwa, dyżurujących kolegów czy koleżanek pracujących w innych wydziałach nie interesowało, co akurat robi. Tak, jak sądziła, ziściły się właśnie jej złe przeczucia: w Eddersheim znaleziono zwłoki dziewczynki.

— Już jadę — zapewniła prokuratora, który czekał już na miejscu. — Potrzebuję pół godziny na dojazd. Wyślijcie mi adres SMS-em.

— Jesteś w policji kryminalnej? — Emma spojrzała na nią zaskoczona. — Komisarz Pia Kirchhoff.

— Gwoli dokładności to od dzisiaj pierwsza nadkomisarz. — Pia uśmiechnęła się krzywo.

— Czego od ciebie chcą o tej porze?

— Znaleziono zwłoki. A to niestety moja działka.

— Wydział zabójstw? — Emma z wrażenia otworzyła szerzej oczy. — O rany, to musi być niesamowite! Masz rewolwer?

— Nie, ale mam pistolet. W rzeczywistości to wcale nie jest takie niesamowite. Zazwyczaj bardzo frustrujące. — Pia skrzywiła się lekko i wstała. — Oszczędzę sobie wielkich pożegnań. Gdyby ktoś o mnie pytał…

Wzruszyła ramionami. Emma również podniosła się z krzesła.

— Wiesz co, wpadnij na tę uroczystość do nas. Przynajmniej będziemy miały okazję pogadać. Jeśli Miriam znajdzie czas, to weź ją ze sobą, dobra? Byłoby mi bardzo miło.

— Chętnie przyjadę. — Pia przytuliła przyjaciółkę. — To do zobaczenia wkrótce!

Udało jej się wyjść po angielsku. Dziesięć po dziesiątej! Niech to szlag. Martwa dziewczyna. Zapowiadała się pracowita noc, a że poza nią wszyscy mieli urlopy, to jej przypadnie niewdzięczne zadanie rozmowy z rodzicami. Bezradność i rozpacz krewnych były chyba najgorszą rzeczą, z jaką spotykała się w tej pracy. Kiedy zmierzała deptakiem w stronę samochodu, usłyszała sygnał przychodzącego SMS-a. Dyżurny. „Mönchhofstrasse, Hattersheim-Eddersheim. Przy stopniu wodnym”. Pia wsiadła do samochodu, uruchomiła silnik i otworzyła okno, żeby wpuścić do środka choć trochę świeżego powietrza. Potem wprowadziła adres do nawigacji, zapięła pasy i ruszyła.

— Wyznaczam trasę — obwieścił przyjazny kobiecy głos. — Jedź prosto.

Dwadzieścia dwa kilometry siedemset metrów. Przewidywany czas dotarcia do celu dwudziesta druga czterdzieści trzy.

* * *

HANNA SKRĘCIŁA w ślepą uliczkę pod lasem, na końcu której znajdował się jej dom. Reflektory aktywowane czujnikami ruchu oświetlały cały podjazd. Zatrzymała się. W duchu miała nadzieję, że to nie Vinzenz, który mógłby chcieć ją niemile zaskoczyć, ani tym bardziej Norman. Dopiero wtedy dostrzegła czerwone mini z monachijską rejestracją, zaparkowane przed podwójnym garażem. Odetchnęła. Najwyraźniej Meike przyjechała dzień wcześniej, niż zapowiadała! Podjechała kawałek, zaparkowała obok wozu córki i wysiadła.

— Cześć, Meike! — zawołała i uśmiechnęła się, choć zupełnie nie było jej do śmiechu. Na początku potężna kłótnia z Normanem, a potem nieprzyjemna rozmowa z Wolfgangiem Maternem. Na koniec długie kryzysowe spotkanie ze współpracownikami, które przeciągnęło się niemal do siódmej. Ukoronowaniem ciężkiego dnia było spotkanie z wolną producentką, która, odpalając jednego papierosa od drugiego, przez półtorej godziny wymieniała warunki absolutnie nie do przyjęcia, a to wszystko w dusznym i mrocznym barze wypełnionym wystrojonymi w garnitury typami. Strata czasu.

— Cześć, Hanno. — Meike wstała z ostatniego stopnia schodów prowadzących do drzwi. Za jej plecami czekały dwie walizki i torba podróżna.

— Dlaczego nie zadzwoniłaś, że zobaczymy się już dzisiaj?

— Próbowałam. Ze dwadzieścia razy nawet. — Dziewczyna mówiła z wyrzutem w głosie. — Dlaczego wyłączyłaś telefon?

— Oj, dzisiaj miałam naprawdę ciężkie przejścia — westchnęła Hanna. — W pewnym momencie miałam dość i wyłączyłam to cholerstwo. Mogłaś zadzwonić do mnie do biura.

Pocałowała córkę w policzek, na co dziewczyna zareagowała skrzywioną miną, po czym otworzyła drzwi i pomogła wnieść Meike bagaże.

Przeprowadzka z Berlina do Monachium wyszła jej na dobre. Od ostatniego spotkania córka Hanny przybrała nieco na wadze. Miała też dłuższe włosy i ubierała się normalniej. Być może młodzieńczy bunt i moda na bezdomną powoli przechodziły do przeszłości?

— Świetnie wyglądasz — stwierdziła Hanna.

— Ty wręcz przeciwnie — odparła dziewczyna i przyjrzała się matce z dezaprobatą. — Bardzo się postarzałaś.

— Dzięki za komplement.

Hanna zsunęła buty i przeszła do kuchni. Z lodówki wyjęła zimne piwo.

Stosunki między nią a Meike od zawsze obciążone były problemami. Teraz, już na samym początku rozmowy, Hanna zaczęła mieć wątpliwości, czy wzywanie córki, by jako asystentka produkcji popracowała przy jej programie w czasie wakacji, było dobrym pomysłem. To, co inni mówili za jej plecami, nigdy nie miało najmniejszego znaczenia. Jednak wrogość ze strony własnej córki bardzo jej ciążyła i już teraz przyprawiała o ból głowy. Przez telefon Meike bez wahania postawiła sprawę jasno — przyjmie jej ofertę nie jako ukłon w stronę matki, tylko z czysto finansowych pobudek. Mimo to Hanna ucieszyła się, że będzie miała ją jakiś czas u siebie. Do samotności nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić.

Rozległ się szum spłukiwanej wody, a po chwili w kuchni pojawiła się Meike.

— Jesteś głodna? — zapytała matka.

— Nie. Wcześniej coś zjadłam.

Hanna usiadła ciężko na kuchennym krześle, wyciągnęła nogi i poruszała obolałymi palcami stóp. Hallux rigidus. Oba paluchy dotknięte chorobą — to cena, którą płaciła za trzydzieści lat noszenia szpilek. Chodzenie w butach na obcasach wyższych niż cztery centymetry z dnia na dzień stawało się coraz większą torturą, lecz przecież nie mogła pokazywać się wszędzie w trampkach.

— Jeśli chcesz zimnego piwa, to zajrzyj do lodówki. Powinnaś znaleźć jeszcze kilka butelek.

— Wolę zieloną herbatę. Czyli co, do tego wszystkiego zaczęłaś jeszcze pić? — Meike napełniła czajnik wodą, wyjęła z szafki kubek i zaczęła przeszukiwać szuflady, aż udało jej się trafić na pudełko z herbatą. — Pewnie dlatego Vinzenz cię zostawił. Nie wiem, jak to robisz, ale potrafisz zrazić każdego faceta.

Hanna nie zareagowała na prowokacyjne słowa córki. Była zbyt zmęczona, by wdawać się w pyskówki, które dawniej były dla nich codziennością. Po kilku godzinach Meike stała się spokojniejsza, więc Hanna starała się przez taki czas nie słuchać jej zbyt uważnie.

Meike była dzieckiem skrzywdzonym przez rozwód. Jej ojciec, notoryczny przemądrzalec i zrzęda, wyprowadził się, kiedy dziewczyna miała sześć lat, a później co drugi weekend zabierał ją do siebie, rozpuszczał jak dziadowski bicz i z sukcesem nastawiał przeciwko matce. Pranie mózgu, które jej zafundował, działało nawet po osiemnastu latach.

— Lubiłam Vinzenza — oznajmiła Meike i skrzyżowała przerażająco chude ramiona na piersiach, które ledwie zasługiwały na to miano. — Był zabawny.

Kiedyś była zwykłym dzieckiem, lecz później pojawiły się zaburzenia łaknienia i dobiła do niemal stu kilogramów. Mając szesnaście lat, prawie przestała jeść. Kilka lat temu przez anoreksję trafiła do szpitala. Przy wzroście metr siedemdziesiąt cztery ważyła zaledwie trzydzieści dziewięć kilogramów, a Hanna przez jakiś czas liczyła się z najgorszym: że w końcu odbierze telefon z wiadomością o śmierci córki.

— Ja też go bardzo lubiłam. — Hanna dopiła piwo. — Ale się nam nie układało.

— Zupełnie się nie dziwię, że dał nogę — parsknęła Meike pogardliwie. — Z tobą nie da się wytrzymać. Jesteś jak czołg, który toczy się, nie zważając na ofiary wśród swoich.

Hanna westchnęła. Nie czuła się zła ani dotknięta krzywdzącymi słowami córki, za to ogarnął ją smutek. Ta dziewczyna, która żeby jej coś udowodnić, zagłodziła się niemal na śmierć, nigdy jej nie pokocha. Hanna zdawała sobie sprawę, że sama jest temu winna. Kiedy Meike była dzieckiem, a potem nastolatką, dbała przede wszystkim o rozwój własnej kariery i dlatego niemal z uczuciem ulgi przywitała decyzję byłego męża i poddała mu się bez walki. Meike do dziś nie przejrzała cynicznej gry swego ojca i przez te wszystkie lata bezkrytycznie go uwielbiała. Nie pojmowała, że za jej pośrednictwem dokonywał okrutnej zemsty na byłej żonie. A Hanna bała się w ogóle poruszać tego tematu.

— Czyli tak mnie widzisz — powiedziała szeptem.

— Każdy cię tak widzi — odparła Meike ostro. — Myślisz tylko o sobie.

— To nieprawda. — zaprotestowała Hanna. — Przecież dla ciebie…

— Daruj sobie! — Meike przewróciła oczyma. — Nic dla mnie nie zrobiłaś! Zawsze liczyła się tylko praca i kolejni faceci!

Czajnik zaczął gwizdać. Meike zestawiła go z palnika, nalała wrzątku do kubka i zanurzyła w nim torebkę herbaty. Ostre, kanciaste ruchy zdradzały zdenerwowanie. Ileż Hanna dałaby za to, żeby móc wziąć ją w ramiona, przytulić i powiedzieć coś miłego, a potem rozmawiać z nią i śmiać się serdecznie, i wypytywać o jej życie — lecz nigdy się na to nie odważyła, bo zbyt mocno bała się odrzucenia.

— Przygotowałam ci łóżko w twoim dawnym pokoju na górze. Ręcznik znajdziesz w łazience — powiedziała zamiast tego i odstawiła butelkę do pojemnika na szkło. — Wybacz, proszę. Miałam strasznie ciężki dzień.

— Nie ma sprawy. — Meike nawet nie spojrzała w jej stronę. — O której mam się jutro pojawić?

— Dziesiąta rano będzie ci odpowiadać?

— Pewnie. Dobranoc.

— Dobranoc. — Hanna w ostatniej chwili ugryzła się w język, żeby nie zwrócić się do niej Mimi, zdrobnieniem z dzieciństwa, którego Meike na pewno nie chciałaby usłyszeć z jej ust. — Cieszę się, że jesteś.

Dziewczyna nie odpowiedziała. Ale też nie starała się jej znowu obrazić. A to już sukces.

* * *

— CO MY TU MAMY? — Pia schyliła się i przeszła pod policyjną taśmą, do której musiała przepychać się przez tłum gapiów.

— W klubie sportowym, tam dalej, jest jakiś festyn — wyjaśnił jeden z umundurowanych policjantów.

— Aha. — Pia się rozejrzała.

Kawałek dalej stały wozy straży pożarnej, dwie karetki z włączonymi światłami na dachach, radiowóz, dwa cywilne samochody i srebrny mercedes kombi Henninga. Za nimi rozpoczynał się las. Obeszła boisko do siatkówki plażowej i zajrzała do wnętrza karetki, w której ratownicy zajmowali się młodą ciemnowłosą kobietą.

— To ona znalazła zwłoki — poinformował jeden z mężczyzn. — Jest w szoku, a poza tym ma dwa promile. Lekarz zszedł nad rzekę, bo tam jest jeszcze jeden zachlany dzieciak.

— Co im strzeliło do głowy? Zabawa w komu pierwszemu urwie się film?

— Nie mam pojęcia. — Ratownik wzruszył ramionami. — Według dowodu osobistego pacjentka ma dwadzieścia trzy lata. Jest trochę za stara na takie zabawy.

— Którędy trafię do pozostałych?

— Wydeptaną ścieżką, a potem na dół, nad rzekę. Pewnie już udało się otworzyć bramę.

— Dzięki. — Pia ruszyła przed siebie. Wydeptana dróżka prowadziła wzdłuż boiska do piłki nożnej. Ktoś włączył oświetlenie murawy, dzięki czemu widać było tłum ludzi zgromadzonych po drugiej stronie płotu. Zebrał się tłumek jeszcze większy niż przy blokadzie. Pia nie była przyzwyczajona do poruszania się na szpilkach, przez co miała trudności z utrzymaniem równowagi. Przez oślepiające światła reflektorów wozów strażackich i karetek nie mogła dostrzec, co ma bezpośrednio przed sobą. W końcu dotarła do żelaznej bramy. W otwartym przejściu stali strażacy i pakowali przenośny palnik do cięcia metalu.

Z ciemności po drugiej stronie wynurzyło się dwóch sanitariuszy z noszami, obok których szedł lekarz z pogotowia i w wysoko uniesionej dłoni trzymał woreczek z kroplówką.

— Dobry wieczór — przywitał się z Pią. Kiedyś poznali się przy okazji jakiejś innej sprawy, najpewniej również o tak niecywilizowanej porze.

— Dobry wieczór. — Policjantka spojrzała na chłopaka na noszach. — Co z nim?

— Leżał nieprzytomny obok zwłok. Jest bardzo pijany. Spróbujemy go wybudzić.

— Super. W takim razie do zobaczenia później. — Ruszyła dalej ścieżką, odprowadzana ciekawskimi spojrzeniami gapiów tłumnie zebranych pod płotem po drugiej stronie boiska. Przeklinała pod nosem wieczorowe buty.

Kilka metrów dalej natknęła się na dwójkę policjantów w mundurach i funkcjonariusza Ehrenberga z wydziału mienia, który dzisiaj akurat miał dyżur. To on do niej zadzwonił.

— Cześć — powiedziała. — Możecie zadbać, żeby ludzie nie weszli na boisko? Nie chcę potem oglądać zdjęć zwłok na Facebooku czy na YouTube.

— Oczywiście.

— Dzięki.

Pia wysłuchała Ehrenberga, który zreferował pokrótce sytuację, po czym ruszyła dalej, myśląc z zazdrością o kolegach, którzy rozkoszowali się wolnym wieczorem. Już z daleka usłyszała podniesione głosy. Nie miała problemów, by się domyślić, kto się kłócił. Po jakichś pięćdziesięciu metrach dotarła do skąpanego w świetle reflektorów miejsca na brzegu rzeki. U stóp stromego zbocza stali jej były mąż, doktor Henning Kirchhoff, i Christian Kröger, szef wydziału dochodzeniowo-śledczego z komendy w Hofheim. Obaj ubrani byli w białe kombinezony ochronne, a w zimnym świetle reflektorów wyglądali jak kosmonauci z Marsa. Zarzucali sobie nawzajem dyletanctwo i fuszerkę, przy czym jeden mówił z lekceważącą wyniosłością, a drugi odpowiadał mu ledwie panując nad wściekłością.

Na rzece, dokładnie naprzeciwko zejścia z urwiska, zawracała łódź policji wodnej, a już po chwili cały brzeg zalało światło jej reflektorów.

Trzech techników kryminalistycznych z ekipy zabezpieczającej ślady z odpowiedniej odległości przysłuchiwało się tej ostrej wymianie zdań. Na ich twarzach malowały się rezygnacja i znudzenie.

— O rany, pani komisarz! Ale kiecka! — zawołał jeden z nich i zagwizdał z uznaniem. — Co za nogi!

— Dzięki. Powiecie mi, o co znów poszło? — zapytała Pia.

— O to, co zawsze. Szef twierdzi, że doktor niszczy mu ślady — wyjaśnił inny i pokazał jej aparat. — Ale zdjęcia udało nam się zrobić już wcześniej.

Pia ruszyła w stronę zejścia. W duchu modliła się, żeby na oczach wszystkich nie wylądować wprost w metrowym gąszczu pokrzyw rosnących po obu stronach ścieżki.

— To jakiś żart! I to słaby! — ryknął Kröger rozzłoszczony, kiedy tylko ją zobaczył. — Teraz jeszcze ty zadeptujesz mi ślady DNA! Najpierw mądrala Ehrenberg i ten cholerny rzeźnik zwłok, a na koniec lekarz z pogotowia i ty! Dlaczego nie możecie zachowywać się choć trochę ostrożniej? Czy tu w ogóle da się sensownie pracować?

Pytanie było w pełni uzasadnione. Skrawek ziemi, na którym obaj stali, miał najwyżej pięć metrów kwadratowych.

— Dobry wieczór, również się cieszę, że was widzę. — Pia zignorowała wybuch Krögera, bo zdążyła się przyzwyczaić do takich zachowań. Kröger był perfekcjonistą, który najchętniej na kilka godzin zagarnąłby miejsce zbrodni na wyłączność, żeby nikt nie miał możliwości zniszczenia delikatnych śladów.

— Cześć, Pia — przywitał się Henning. — Byłaś świadkiem prymitywnej agresji werbalnej wymierzonej w moją osobę, której dopuścił się ten ordynus?

— Wasze problemy komunikacyjne nic a nic mnie nie interesują — odparła Pia. — Co się stało?

Kröger uniósł wzrok, by po chwili znieruchomieć z wytrzeszczonymi oczyma i wyrazem całkowitego zaskoczenia na twarzy.

— Co jest? Pierwszy raz widzisz kobietę w sukience? — warknęła policjantka. Bez dżinsów i porządnych, mocnych butów czuła się dziwnie bezbronna i nie na miejscu.

— Nie… nie o to chodzi… to znaczy, pierwszy raz widzę ciebie. — W innej sytuacji błysk uznania w jego oczach pewnie by jej schlebiał, lecz w obecnej podziałał na nią jak płachta na byka.

— To jak, napatrzyłeś się już? Jeśli tak, to słucham, co się tutaj stało? — Pstryknęła mu palcami przed jego twarzą i powtórzyła: — Czekam!

Kröger odchrząknął.

— No… tak. Hm. Zastaliśmy tu następującą sytuację: nieprzytomny chłopak leżał na brzuchu, dokładnie tam, gdzie stoi szanowny pan doktor od sekcji i tym podobnych. Lewą nogę miał w wodzie. Dziewczyny jeszcze nie ruszaliśmy.

Zwłoki unosiły się między trzcinami a brzegiem. Leżała na plecach i miała szeroko otwarte oczy. Jedno ramię zastygło uniesione nad wodą, przez co przy każdej fali dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby się poruszała.

Pia patrzyła przez chwilę na ponury obraz przed sobą oświetlony jaskrawym światłem reflektorów. Przez chwilę myślała o przerażającym losie, który sprawił, że zginęła tak młoda osoba, jeszcze zanim na dobre zakosztowała życia.

— Kawałeczek stąd, pod wierzbą płaczącą znaleźliśmy puste butelki po wódce i puszki po red bullu. Poza tym trochę ubrań, buty, telefon komórkowy i masę śladów po wymiotach. — Christian Kröger mówił dalej: — Dla mnie to wygląda tak, że grupka znajomych dostała się tu mimo zamkniętej bramy, żeby nikt im nie przeszkadzał w libacji. Sprawy zaszły potem za daleko i dlatego tu jesteśmy.

— Co z chłopakiem? — Pia nie zareagowała na jego słowa.

Henning zbadał nieprzytomnego, zanim lekarz pogotowia zabrał go na noszach do karetki.

— Też nieźle zabalował — odparł. — Wymiotował. I miał rozpięte spodnie.

— Jakieś wnioski?

— Możliwe, że poszedł na stronę i spadł ze skarpy. Ma świeże zadrapania na dłoniach i przedramionach. Być może są wynikiem tego, że osłaniał się, spadając, albo chciał się zatrzymać.

Co tu się naprawdę mogło wydarzyć?

Pia odsunęła się kawałek, żeby zrobić miejsce ludziom Krögera. Dwóch policjantów weszło do wody i wyniosło zwłoki na brzeg.

— Ona nic nie waży. Sama skóra i kości — powiedział jeden z nich.

Pia przykucnęła obok martwej dziewczyny. Miała na sobie jasny top na ramiączkach i dżinsową minispódniczkę, zadartą teraz do góry i zwiniętą w talii. Nie było dość jasno, żeby Pia mogła obejrzeć ją dokładnie, lecz miała wrażenie, że szczupłe, kościste ciało dziewczyny pokrywają ciemne plamy i pręgi.

— Henning? Mógłbyś rzucić na to okiem? Wygląda na siniaki, prawda? — Pia wskazała na brzuch i uda denatki.

— Hm. Całkiem możliwe. — Henning poświecił sobie latarką i zmarszczył brwi. — Tak, zdecydowanie to wylewy i wymyte rany tłuczone.

Ujął najpierw jej lewą, a potem prawą dłoń i zbliżył do oczu.

— Kröger? — zawołał.

— Co jest?

— Mogę ją odwrócić?

— Jeśli musisz.

Henning podał Pii latarkę i dłońmi w lateksowych rękawiczkach odwrócił zwłoki na brzuch.

— Chryste Panie! — jęknęła policjantka. — Co to jest?

Plecy i pośladki dziewczyny były wręcz zmasakrowane. W obmytych wodą ranach połyskiwały biało kości kręgosłupa, żeber i miednicy, oklejone poszarpaną tkanką mięśniową.

— Uszkodzenia spowodowane śrubą napędową łodzi — zawyrokował Henning i spojrzał na byłą żonę. — Dziewczyna nie zginęła ani dziś wieczorem, ani tutaj. Od dłuższego czasu leży w wodzie, zobacz, co woda zrobiła ze skórą na jej dłoniach. Wygląda na to, że prąd ją tutaj zniósł.

Pia się podniosła.

— Chcesz powiedzieć, że nie miała nic wspólnego z pozostałymi dzieciakami, które tu piły? — zapytała.

— Ja jestem tylko lekarzem sądowym — odparł Henning. — Znalezienie odpowiedzi na to pytanie należy do twoich obowiązków. Jedno jest za to pewne: ta dziewczyna nie zginęła dzisiaj wieczorem.

Pia potarła w zamyśleniu ramiona i zadrżała, choć nie było wcale zimno. Rozejrzała się i zamyśliła. Próbowała odgadnąć, co tu się właściwie wydarzyło.

— Postaram się dowiedzieć czegoś od dziewczyny, która znalazła tych dwoje — powiedziała w końcu. — Zwłoki możecie przewieźć zaraz do Instytutu Medycyny Sądowej. Mam nadzieję, że prokurator nie będzie robił ceregieli ze zgodą na autopsję.

— Poczekaj! — Kröger zaproponował szarmancko ramię, by pomóc jej wejść na skarpę. Pia z wdzięcznością skorzystała.

— Dzięki. — Uśmiechnęła się, kiedy dotarli na górę. — Tylko się nie przyzwyczajaj.

— Nie obawiaj się. — Wyszczerzył szeroko zęby. — To tylko na okazje takie jak ta, kiedy pojawiasz się w letniej, wieczorowej garderobie i eleganckich butach w trudnym terenie.

— Chyba za dużo przebywasz z Henningiem. — Pia również się roześmiała. — To słychać już w doborze słownictwa.

— Doktorek jest strasznym zarozumialcem, ale rzeczywiście, słownictwo ma niesamowite. Każde wspólne zadanie to okazja do nauki.

— W takim razie możesz wpisać w CV kursy dokształcające. Trzymaj się.

Kröger uniósł na pożegnanie dłoń i ruszył na dół.

— Pia! — zawołał jeszcze. Policjantka się odwróciła.

— Jeśli jest ci zimno, to w samochodzie mam polar.

Pia skinęła głową i ruszyła do karetki.

* * *

WIECZÓR W TOWARZYSTWIE dawnych koleżanek ze szkoły średniej i zupełnie niespodziewane spotkanie z Pią bardzo poprawiły Emmie nastrój. Pełna energii i dobrego humoru otworzyła ciemnozielone masywne gregoriańskie drzwi wielkiej willi teściów, w której Florian, Louisa i ona zajmowali całe pierwsze piętro. Mając za sobą dzieciństwo w pozbawionym perspektyw otoczeniu szeregowców w Niederhöchstadt, Emma zakochała się od pierwszego wejrzenia w ogromnym domu z czerwonej cegły, z jego wszystkimi wykuszami, wieżyczkami i białymi oknami ze szprosami. Uwielbiała wysokie kasetonowe sklepienie salonu, przeszklone regały biblioteczne, zdobną podłogę czy misternie kute, pełne łuków poręcze schodów. Całość była po prostu urocza. Matka Floriana twierdziła, że dom został wybudowany w stylu rokoko, na co on zawsze odpowiadał, że to żadne rokoko, tylko styl cukrowo-lukrowy. Uważał, że trąci kiczem i przepychem i, ku rozpaczy Emmy, nie miał zamiaru zamieszkać tu na stałe. Gdyby chodziło o nią, nie zastanawiałaby się ani chwili.

Willa stała na obrzeżu rozległego parku, który kończył się na skraju lasu. Zaraz obok znajdował się budynek mieszkalny Fundacji Sonnenkinder. Zanim ojciec Floriana kupił go w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku, służył on jako dom spokojnej starości. Później doszły jeszcze budynki stojące naprzeciwko, w których obecnie mieściła się cała administracja, przedszkole i sale do nauki. Nieco dalej, już w parku, zostały zbudowane trzy domy z osobnym dojazdem, w których mieszkali bliscy współpracownicy teścia Emmy wraz z rodzinami. Środkowy miał należeć do Floriana, lecz on postanowił się wyprowadzić od rodziców. Dlatego teraz, by dom nie stał pusty, został wynajęty.

Jeszcze w samochodzie Emma zdjęła buty. W takim upale puchły jej kostki i stopy, przez co wieczorami nie była w stanie wytrzymać w obuwiu. Drewniane schody trzeszczały delikatnie pod jej ciężarem. Za mlecznymi szybami potrójnych drzwi do ich mieszkania paliło się światło. Cicho otworzyła jedno skrzydło i wślizgnęła się na palcach do środka. Florian siedział przy kuchennym stole, a przed sobą miał włączony komputer. Był tak skoncentrowany na tym, co robił, że jej nie zauważył. Emma stała przez jakiś czas w drzwiach i przyglądała się jego stanowczej twarzy. Nawet po sześciu latach uwielbiała mu się przyglądać i, jak na początku, nie mogła oderwać od męża wzroku.

Uczucie między nimi nie było miłością od pierwszego wejrzenia. Po raz pierwszy spotkali się w Etiopii, gdzie ona pracowała jako kierownik techniczny projektu, a on był jej medycznym odpowiednikiem. Od samego początku strasznie się ścierali. Dla niego wszystko szło zbyt wolno, a ona nie mogła znieść jego arogancji i męczącej upierdliwości. A przecież transport leków i całego oprzyrządowania przez kilkaset kilometrów nieutwardzonych dróg to nie jest proste zadanie. Koniec końców pracowali jednak po tej samej stronie i choć tak bardzo się na niego wściekała, to jako lekarz zrobił na niej ogromne wrażenie. Pracował zawsze dopóki miał pacjentów, aż do całkowitego wyczerpania, czasem nawet siedemdziesiąt dwie godziny bez przerwy, a w sytuacjach wyjątkowych był gotów improwizować, żeby tylko pomagać innym i leczyć.

Doktor Florian Finkbeiner nic nie robił na pół gwizdka; jeśli już się do czegoś zabierał, poświęcał się temu cały i takim właśnie był lekarzem. Gdy nie udało mu się uratować ludzkiego życia, postrzegał to jako osobistą porażkę. I właśnie te sprzeczności, które widziała w jego charakterze i pracy, powoli, acz bezustannie przyciągały Emmę i przekonywały do niego. Z jednej strony potrafił być pełnym współczucia przyjacielem, a z drugiej melancholijnym sceptykiem, którego postawa zahaczała niemal o cynizm. Czasem pogrążał się w smutku, który graniczył z depresją, by potem zmienić się w dowcipnego i czarującego człowieka, duszę towarzystwa. Poza tym był bez wątpienia najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała.

Kiedy Emma wyznała koleżance, że się w nim zakochała, ta ostrzegła ją, by lepiej dała sobie spokój, jeśli nie chce sama siebie unieszczęśliwić. Według jej słów Florian był typem człowieka, który nie potrafi uwolnić się od problemów swoich pacjentów. Ale, dodała kpiąco, być może właśnie dlatego jest idealnym mężczyzną dla niej, skoro ona również cierpi na syndrom nadopiekuńczości. Opinia koleżanki wzbudziła w niej wątpliwości, lecz szybko je od siebie odepchnęła. Uznała, że choć człowiekiem takim jak Florian będzie musiała dzielić się z pacjentami, to to, co dla niej zostanie, powinno jej wystarczyć. Jej serce topniało z czułości, kiedy patrzyła, jak siedzi przy stole. Ciemne loki, dwudniowy zarost na brodzie i policzkach, ciepłe, ciemne oczy i delikatna skóra na szyi…

— Cześć — powiedziała półgłosem. Drgnął przestraszony, spojrzał na nią i z trzaskiem zamknął ekran laptopa.

— Chryste! Emmi! Dlaczego mnie straszysz? — wyrwało się mu.

— Wybacz. — Włączyła światło. Halogeny ukryte w suficie kuchni wypełniły pomieszczenie oślepiającą bielą. — Nie chciałam cię zaskoczyć.

— Louisa cały wieczór była nieznośna — powiedział, wstając od stołu. — Nie chciała jeść i bolał ją brzuch. Przeczytałem jej na dobranoc kilka bajek, aż w końcu usnęła.

Wziął ją w ramiona i pocałował w policzek.

— Jak było na spotkaniu klasowym? Dobrze się bawiłaś? — zapytał, kładąc dłoń na jej brzuchu. Od dawna tego nie robił. Jeszcze tylko pięć tygodni z niewielką górką i będzie po wszystkim; ta ciąża od samego początku była troszkę pechowa. Florian nie chciał drugiego dziecka — ona właściwie również nie, ale jakoś się zdarzyło.

— Tak. Świetnie zobaczyć te wszystkie znajome twarze po tylu latach. Miałam wrażenie, że się w ogóle nie zmienili. — Emma się zaśmiała. — Wyobraź sobie, że spotkałam moją dawną najlepszą przyjaciółkę. Od matury się nie widziałyśmy.

— Wspaniale. — Florian uśmiechnął się do niej, a potem spojrzał na zegar nad drzwiami. — Miałabyś coś przeciwko, gdybym wyskoczył z Ralfem na piwo?

— Nie, no co ty. Zasłużyłeś sobie, użerając się z Louisą przez cały wieczór.

— Nie będę siedział do późna. — Pocałował ją raz jeszcze w policzek, podszedł do drzwi i wciągnął mokasyny. — Do zobaczenia!

— Baw się dobrze.

Zamknęły się za nim drzwi, a na klatce schodowej zapaliło się światło. Emma westchnęła. Przez pierwszych kilka tygodni po powrocie z Haiti zachowywał się trochę dziwnie, lecz na szczęście przez kilka ostatnich dni wszystko zaczęło wracać do normy. Emma znała tę huśtawkę jego nastrojów, kiedy niespodziewanie robił się nieprzyjemny i zamknięty w sobie. Zazwyczaj po kilku dniach mu mijało, lecz tym razem niepokojąco długo zachowywał się w ten sposób. Mimo że to on sam zaproponował, by do urodzenia dziecka zamieszkali w Falkenstein, Emma domyślała się, jak dziwnie musiał się czuć, wracając do rodziców, od których w końcu kiedyś uciekł.

Emma otworzyła lodówkę, wyjęła butelkę wody mineralnej i nalała jej do szklanki. Potem usiadła przy stole i się zamyśliła. Po tylu latach koczowniczego życia w najbardziej niedostępnych miejscach na ziemi myśl o zapuszczeniu gdzieś korzeni wydawała jej się wyjątkowo kusząca. Za rok Louisa będzie musiała iść do szkoły, więc i tak już najwyższy czas, by porzucić tymczasowe obozy organizacji. Florian był wyśmienitym chirurgiem, więc z pocałowaniem ręki daliby mu pracę w każdej klinice w kraju. Z drugiej strony miał czterdzieści sześć lat, a to niemało. Sam powiedział niedawno w jakiejś rozmowie, że jego nowy szef byłby zapewne młodszy od niego. Poza tym nie potrafił sobie wyobrazić pracy, w której dzień w dzień zajmowałby się zdegenerowanymi i dobrze odżywionymi ofiarami dobrobytu. Powiedział to z naciskiem i determinacją, z którą zawsze parł do wyznaczonych sobie celów, a Emma wtedy pojęła, że nigdy się na to nie zgodzi.

Ziewnęła. Czas do łóżka. Odstawiła szklankę do zlewu i wyłączyła światło. W drodze do łazienki zajrzała do Louisy, jednak dziewczynka spała jak aniołek, otoczona ulubionymi pluszakami. Na chwilę zatrzymała spojrzenie na książce, którą Florian czytał małej przed snem. Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Bóg jeden wie, ile bajek musiał jej przeczytać! Louisa pasjami słuchała sag, legend i baśni. Sporo z nich znała już na pamięć, niezależnie od tego, czy chodziło o Jasia i Małgosię, Roszpunkę, Królewnę Śnieżkę czy Czerwonego Kapturka. Ostrożnie zamknęła drzwi do pokoju córki. Florian w końcu odnajdzie się w swoim nowym życiu. Przyjdzie dzień, gdy będą mieli własny dom i staną się prawdziwą rodziną.

* * *

BOISKO ZOSTAŁO OCZYSZCZONEZ GAPIÓW, jednak za blokadą policyjną tłoczyła się jeszcze spora grupa ciekawskich, w tym przedstawicieli prasy. Pia ponownie spróbowała dodzwonić się do szefa, lecz bez powodzenia. Tym razem miał co prawda włączoną komórkę, lecz nie odbierał. Więcej szczęścia miała, dzwoniąc do komisarza Kaia Ostermanna, który natychmiast się zgłosił.

— Wybacz, że zawracam ci głowę — powiedziała. — Ale przed chwilą wyciągnęliśmy przy stopniu wodnym w Eddersheim zwłoki. Przydałaby mi się twoja pomoc.

— Nie ma o czym mówić — odparł Kai, w żaden sposób nie dając jej odczuć, że jest zbyt późno na takie telefony. — Co mam robić?

— Potrzebowałabym jak najszybciej zgody na przeprowadzenie sekcji zwłok jutro z samego rana. Gdybyś mógł, sprawdź też, proszę, listę osób zaginionych. Chodzi o młodą dziewczynę, czternaście do szesnastu lat. Blondynka, bardzo szczupła, ciemnobrązowe oczy. Henning twierdzi, że jej śmierć musiała nastąpić dobrych kilka dni temu.