Dzień Matki - Nele Neuhaus - ebook + książka

Dzień Matki ebook

Nele Neuhaus

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rodziny się nie wybiera. Ale rodzina może wybrać ciebie.

Przez czternaście dni nikt się nie zainteresował zwłokami osiemdziesięcioczteroletniego Theodora Reifenratha. Gdy policja wreszcie się pojawia, Pia Sander i Oliver von Bodenstein odkrywają na posesji zmarłego szczątki kilku kobiet. Czy Reifenrath był seryjnym mordercą? W oczach sąsiadów on i jego żona Rita stanowili książkowy przykład rodziny zastępczej, oferującej dzieciom pozbawionym opieki dom pełen miłości. W wyniku śledztwa na jaw wychodzą jednak mroczne fakty: historia rodzonej córki Reifenrathów, która zmarła z przedawkowania narkotyków, utopionej w stawie dziewczyny z sąsiedztwa i tajemniczego samobójstwa Rity Reifenrath, której zwłok nigdy nie odnaleziono.

Kiedy kolejna kobieta przepada bez wieści, Pia mobilizuje wszystkie siły, by ją odnaleźć. Czy funkcjonariusze zdążą rozwiązać zagadkę, zanim będzie za późno? Czas jak zwykle działa na ich niekorzyść, ale muszą zrobić wszystko, żeby zdążyć przed Dniem Matki!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 847

Oceny
4,6 (130 ocen)
92
27
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anitqaaa

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00
Moniczka87

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę rewelacyjna książka!
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, jak cała seria
00
agnes34l

Całkiem niezła

Uff, w końcu dobrnęłam do końca.Całkiem niezła, tylko zdecydowanie za długa.
00
Puella52

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka.
00

Popularność




Tytuł oryginału MUTTERTAG
Copyright © by Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin. Published in 2018 by Ullstein Verlag
Copyright © 2019 for the Polish translation by Media Rodzina Sp. z o.o.
Projekt logotypu Gorzka Czekolada Dorota Wątkowska
Projekt okładki Agata Wodzińska-Zając
Zdjęcia na okładce iStock
Fragment wiersza W.H. Audena w tłumaczeniu Leszka Elektorowicza (s. 5) Fragment wiersza Hermanna Hessego pt. Stopnie w tłumaczeniu Zofii Kureckiej (s. 28) Fragment Fausta J.W. Goethego w tłumaczeniu Emila Zegadłowicza (s. 331–332)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I
ISBN 978-83-8008-630-2
Media Rodzina Sp. z o.o. 61-657 Poznań, ul. Pasieka 24 tel. 61 827 08 60 e-mail: [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Andrei, przyjaciółce i agentce –dziękuję Ci za przyjaźń i wsparcie

SPIS POSTACI

Wydział K11:

Oliver von Bodenstein, szef wydziału K11

Pia Sander, wcześniej Kirchhoff, policjantka, wydział K11

dr Nicola Engel, szefowa pionu kryminalnego komendy policji w Hofheim

Kai Ostermann, policjant, wydział K11

Kathrin Fachinger, policjantka, wydział K11

Cem Altunay, policjant, wydział K11

Tarik Omari, policjant, wydział K11

Christian Kröger, policjant, szef zespołu techników kryminalistyki

Stefan Smykalla, rzecznik prasowy pionu kryminalnego komendy w Hofheim

Merle Grumbach, osoba odpowiedzialna za opiekę nad ofiarami przestępstw, pion kryminalny komendy w Hofheim

prof. Henning Kirchhoff, szef Instytutu Medycyny Sądowej we Frankfurcie

dr Frederick Lemmer, medyk

Ronnie Böhme, asystent sekcyjny

dr Kim Freitag, biegła sądowa z zakresu psychiatrii

dr David Harding, profiler

I inni w kolejności występowania:

Nora Bartels

Fiona Fischer

Ferdinand Fischer

dr Christoph Sander, mąż Pii

Karoline von Bodenstein, żona Olivera

Monika Wahl, roznosicielka gazet

Dennis Cordt

Theodor Reifenrath

Jolanda Scheithauer

Bettina Scheithauer, jej matka

dr Karl-Heinz Katzenmeier, sąsiad

Uschi Katzenmeier, jego żona

dr Raik Gehrmann, weterynarz

Sandra Reker

Claas Reker, jej były mąż

prokurator Rosenthal

dr Fridtjof Reifenrath

Martha Knickfuß

Ramona Lindemann

Sascha Lindemann, jej mąż

Joachim Vogt

prof. Martina Siebert

Anja Manthey

Jens Hasselbach, lotnisko

André Doll

Britta Ogartschnik

Zło nie jest malownicze, ale bardzo ludzkie,

Dzieli z nami łoże, je z nami przy stole.

W.H. Auden

Niniejsza książka jest powieścią. Wszelkie podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych, a także do zdarzeń, jest przypadkowe i niezamierzone.

PROLOG

Niedziela 10 maja 1981

Oparł się plecami o chropowatą korę pnia potężnej wierzby płaczącej, której gałęzie zwieszały się do samej wody, i cieszył się rzadkim szczęściem całkowitej samotności. To było jego ulubione miejsce. Tutaj mógł swobodnie myśleć i marzyć. Ukryty wśród liści czuł się niewidoczny i bezpieczny, bo wiedział, że nikt tu za nim nie przyjdzie. Młodsi nie oddalali się od domu ze strachu przed nieuniknioną karą, gdyby zostali złapani. Starsi z kolei byli zbyt leniwi, by zapuścić się aż tutaj, szczególnie w tak ciepły dzień. Siedzieli zazwyczaj gdzieś niedaleko, popalali skrycie papierosy, słuchali muzyki, dręczyli młodszych i prowokowali, aż w końcu ktoś zaczynał głośno płakać, najczęściej któraś z dziewczyn. Nienawidził ich. Wszystkich. Ale najbardziej nienawidził JEGO. Gdyby nie wrócił na czas, to ON wymierzyłby mu karę. Kiedy ON był w dobrym humorze, kończyło się na zwykłym laniu. A kiedy w złym, robiło się gorzej. Znacznie gorzej. Na samą myśl o tym poczuł ze strachu suchość w ustach. Zmusił się, żeby skupić się na czymś innym. Najchętniej wyobrażał sobie matkę, swoją piękną mamę, która była tak daleko. Pięknie pachniała. A kiedy go obejmowała, kiedy mówiła „mój mały książę”, zabierała do zoo albo do jakiejś eleganckiej kawiarni we Frankfurcie... wtedy czuł szczęście. Dawniej wierzył w jej obietnice w czasie odwiedzin. Mówiła, że niedługo, bardzo niedługo go stamtąd zabierze i że będą prawdziwą rodziną. Zawsze gdy robił się bardzo smutny, wyobrażał sobie, jak by to było z nią mieszkać. Nigdy nie rozumiał, dlaczego tu trafił, ale pocieszała go myśl, że to tylko na jakiś czas i że niedługo mama go stąd zabierze. Dzięki temu mógł wszystko znieść. Niekiedy czuł strach, że o nim zapomni, ale potem przyjeżdżała i znów wszystko było dobrze. Przynajmniej przez kilka godzin. Kiedy był młodszy, płakał przy pożegnaniu i tulił się do niej, bo nie chciał, żeby odjeżdżała i zostawiała go samego. Teraz już tego nie robił, bo był starszy, a trzynastolatek nie będzie przecież ryczał jak dziecko.

Wciąż żywił skrycie nadzieję, że w końcu dotrzyma słowa. Najważniejsze, że miał matkę. Inne dzieci nie miały. Ech, gdyby tylko zachował to dla siebie! Tymczasem zrobił najgłupszą rzecz, jaką mógł: pochwalił się JEMU. Akurat JEMU! Od tego czasu ON nie dawał mu spokoju. Szydził, kpił i wygadywał podłe rzeczy o jego matce.

– Ty mały, paskudny bękarcie – powiedział mu kiedyś. – Serio jesteś taki głupi? Porzuciła cię, bo cię nie chce! Nigdy cię stąd nie odbierze, kapujesz? Kiedy w końcu to do ciebie dotrze, przygłupie?

Zacisnął powieki, żeby się nie rozpłakać. To tak strasznie bolało. Ostatnim razem, kiedy go odwiedziła, zebrał się na odwagę i zapytał. Czy naprawdę go nie chce, bo jest małym, paskudnym bękartem. Przestała się uśmiechać i dziwnie na niego popatrzyła.

– Nigdy, przenigdy nie wolno ci tak myśleć, mój mały książę – szepnęła i mocno go przytuliła. To był Dzień Matki przed dwoma laty. W zeszłym roku nie przyjechała. Dziś już też się nie pojawi, żeby go odebrać.

Przełknął napływające do oczu łzy i westchnął głęboko. Nabrał do płuc powietrza o zapachu wilgotnej leśnej ściółki. Gdzieś wysoko nad jego głową, po bezchmurnym niebie krążył leniwie myszołów. Od czasu do czasu słychać było jego krzyk, przypominający nieco miauczenie kota. Dookoła brzęczały owady zajęte codziennym mozołem, a w liściach nieopodal zaszeleściło jakieś małe zwierzątko, pewnie mysz. Wyobraził sobie, jak jej maleńkie mysie serce bije w panicznym strachu na dźwięk krzyku myszołowa, bo mysz nie wie przecież, czy i kiedy drapieżnik runie bezgłośnie w jej stronę. Gdy padnie na nią jego cień, będzie za późno na ucieczkę... „Ze mną jest tak samo” – pomyślał. – Z nami wszystkimi, kiedy słyszymy JEGO głos i nie wiemy, co się zaraz stanie.

Otworzył oczy i spojrzał na jeziorko przed sobą. Powierzchnia wody była nieruchoma i gładka jak szyba. Dwie ważki fruwały nad trzcinami. Spokojne dotychczas nartniki czmychnęły spłoszone niespodzianym pluskiem wody. Uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. Z oddali dobiegały go głosy, plusk i szum wody poruszanej wiosłem. Stara łódka przymocowana do brzegu w trzcinach po drugiej stronie jeziora była tak przegniła, że pod żadnym pozorem nie było im wolno z niej korzystać. Na czworakach zbliżył się do linii wody i wyjrzał przez szuwary. Serce zabiło mu szybciej, a po plecach przebiegł dreszcz radosnego tryumfu. Ani ON, ani ona nie podejrzewali nawet, że wcześniej podsłuchał ich krótką rozmowę po mszy.

– O drugiej przy bajorze z żabami? – zapytał ON, nie patrząc w jej stronę.

– Lepiej o trzeciej – odparła równie cicho. – Rodziców już nie będzie.

Zobaczył, jak musnęli się dłońmi, niby przypadkiem, jak dwoje nieznajomych w tłumie ludzi zmierzających główną nawą do wyjścia z kościoła. Bycie niezauważalnym miało swoje niewątpliwe zalety. Czasem było upokarzające, jednak w większości przypadków bardzo mu odpowiadało. Teraz słyszał głos Nory; jej śmiech unosił się lekko i dźwięcznie w ciszy popołudnia. Leżała z tyłu łodzi, wsparta na łokciach, uwodzicielsko krzyżując opalone nogi. Długie blond włosy opadały jej falami na ramiona, a ręka za burtą przeczesywała wodę. Nie mógł zrozumieć, o czym rozmawiają, jednak ON nagle przestał poruszać wiosłami, wstał i zaczął kołysać łódką.

– Ej! Przestań się wygłupiać, idioto! – Nora usiadła przestraszona.

– Daj mi buzi, to przestanę – odpowiedział ON.

– Chyba ci odbiło! – oburzyła się Nora. – Dalej, wiosłuj! Bo następnym razem poproszę kogoś innego, skoro nawet do tego jesteś za głupi!

Cudownie było przysłuchiwać się ich kłótni. Jak Nora go obrażała, jak mu wbijała te ostre szpilki, które raniły duszę. Doskonale wiedział, jak to jest przeżywać takie poniżenie.

Nora. Nienawidził jej. Była najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widział. Najpiękniejszym i jednocześnie najokrutniejszym.

ON coraz mocniej i mocniej kołysał łódką, aż w końcu drewniana łupina się przewróciła. Nora pisnęła, kiedy wpadła do wody, a zaraz potem wypluła z siebie wiązankę przekleństw, lecz ON nie zwracał już na nią uwagi. Kraulem dopłynął do brzegu i zniknął między drzewami.

Został sam na sam z Norą. Kiedy uświadomił sobie doniosłość tego faktu, zakręciło mu się w głowie. Nora. Była jeszcze wciąż w wodzie, tkwiąc w tym samym miejscu, obok tonącej starej łódki.

– Ratunku! – krzyczała. – Ratunku! Zaplątałam się!

Po raz pierwszy od kiedy znał Norę, jej słowa zabrzmiały szczerze. Zdjął sandały, koszulkę z krótkim rękawem i spodenki, a potem przeszedł ostrożnie przez trzciny, rozgarniając je na boki. Dno pod bosymi stopami było chłodne i miękkie, musiał uważać, żeby nie skaleczyć się o jakiś wystający korzeń. Wydostał się za linię szuwarów i zaczął płynąć. Nora cały czas wzywała pomocy i nerwowo wymachiwała ramionami, a w jej oczach widział panikę. Kilka mocnych ruchów i był przy niej. Nigdy jeszcze nie znajdował się tak blisko.

– Noga mi się zakleszczyła – wykrztusiła i spróbowała chwycić go za ramię. Pływał w miejscu. Nawet teraz, mokra i przerażona, była cudownie piękna. W jego wnętrzu coś się przebudziło, coś, co od dawna czekało na odpowiedni moment. Jego dłonie zacisnęły się na szyi Nory. Chciała krzyczeć, ale wciągnął ją pod powierzchnię. Nie było łatwo utrzymać ją pod wodą i pewnie nie poradziłby z tym sobie, gdyby nie to, że jej stopa naprawdę zaplątała się w wodorosty. Czuł, że krew szybciej krąży mu w żyłach, kiedy objął ją nogami i ramionami. Im rozpaczliwiej się broniła, tym cudowniejsze było poczucie władzy. Walczyła i szarpała się, ale był silniejszy. Po chwili bez wysiłku trzymał ją samymi kolanami pod powierzchnią. Zafascynowany przyglądał się, jak umiera. W jej wytrzeszczonych oczach widział zwierzęcy strach, który mieszał się z niedowierzaniem. Potem nagle zgasł blask jej źrenic, a wzrok stał się pusty jak spojrzenie lalki. Czuł uciekające z niej życie. Puścił ją, kiedy zwiotczała. Włosy Nory unosiły się na powierzchni wody jak złoty wachlarz. Z jej ust i nosa uciekały pojedyncze bąbelki powietrza. Elfia piękność Nory Bartels przeminęła na zawsze. Bo on tak postanowił. Przyglądał się, jak opada na dno, i rozkoszował się cudownym poczuciem władzy, siły i zachwytu. W końcu ruszył z powrotem do brzegu, ubrał się i rzucił się biegiem, najszybciej jak potrafił, aż paliły go płuca. Niezauważony przez nikogo dotarł do wielkiego domu. Późnym wieczorem gruchnęła wiadomość, że jakieś dziecko utopiło się w stawie, a wszyscy przypomnieli sobie wtedy chłopca, który wrócił w mokrym ubraniu. O nim nikt nie pamiętał. Czasem bycie niewidzialnym miało swoje zalety.

Leżąc potem w łóżku, zaczynał rozumieć, czego nauczył się minionego dnia. A była to bardzo ważna lekcja, o tym jak cudowny i podniecający jest moment, w którym życie przechodzi w śmierć. Nigdy nie miał zapomnieć poczucia wszechwładzy, którego wtedy doświadczył. Ostrożnie wyjął kosmyk włosów Nory, który wyrwał jej w ferworze walki, a po powrocie schował w swojej tajnej skrytce między materacem a ramą łóżka. Powąchał je i przesunął nimi po policzku. Poczuł, że już nigdy nie będzie ofiarą. Od teraz miał być łowcą.

Zurych, 19 marca 2017

Mgła spowijała jezioro niczym gęsta wata, co o tej porze roku nie było niczym nadzwyczajnym. W kwietniu pogoda potrafiła zmienić się kilka razy w ciągu godziny, zaskakując deszczem, gorącym słońcem, burzami albo nawet śnieżycą, jednak w bezwietrzne dni mgła nad wodą wisiała nieruchomo do wieczora. Fiona Fischer siedziała w tramwaju linii numer sześć, łączącej ogród zoologiczny z dzielnicą Zürichberg. Jechała nim już wcześniej niezliczoną ilość razy, jednak nigdy nie towarzyszyła temu taka ekscytacja. Przez całą noc nie mogła zmrużyć oka; zastanawiała się, co na siebie włożyć i jak powinny brzmieć jej pierwsze słowa. O dwunastej miała spotkać swojego ojca, którego w zasadzie nie znała. Od pogrzebu mamy minęło czternaście dni. List z nekrologiem, który wysłała na jego adres w Bazylei, wrócił do nadawcy z adnotacją „Adresat nieznany”. Dopiero wtedy zebrała się na odwagę, by przejrzeć biurko mamy i listę kontaktów w jej komórce. Tam znalazła numer do Ferdinanda Fischera. Na bezpośredni telefon się nie odważyła. Zresztą jak miałaby się przedstawić? „Cześć, tato, to ja, twoja córka!”. Nie. W żadnym razie. W ten sposób nie można przywitać się z człowiekiem, który porzucił żonę i dziecko, a potem przez dwadzieścia lat się nie odzywał i ani razu nie przysłał nawet pocztówki – ani na święta, ani na jej urodziny.

Fiona często o nim myślała i próbowała przypomnieć sobie jego twarz albo choćby dźwięk głosu. Wszystko na nic. Czasem miała wrażenie, że słyszy śmiech ojca, że czuje jakiś konkretny zapach, który jej się z nim kojarzył. Ale z biegiem lat wspomnienia coraz bardziej traciły na wyrazistości. A zdjęć też nie miała. Wywoływało to w niej ogromny smutek, bo bardzo chciała mieć tatusia, tak jak jej wszystkie koleżanki. Nawet te, których rodzice byli rozwiedzeni, utrzymywały kontakt z ojcami. Ona jedyna wychowała się wśród samych kobiet, jak w jakimś klasztorze. Całe życie spędziła tylko w towarzystwie mamy i babci w domu przy ulicy Heubeeriweg, w dzielnicy Zürichberg. Latem jeździły we trzy do Toskanii, zimą w Wallis szusowały na nartach. Uczęszczała do szkoły baletowej, grała w tenisa, a kiedy podrosła, letnie wieczory spędzała ze swoją paczką na plaży Mythenquai. Zdecydowanie nie można było powiedzieć, że to złe życie, o nie, a jednak brakowało jej ojca. Jeśli matka o nim wspominała, to tylko z pogardą. Z tego, co zrozumiała, odszedł i przestał się nimi interesować. Kiedy była mała, myślała, że porzucił je przez nią. Po jakimś czasie dowiedziała się, że nawet nie płacił alimentów.

– Obrzydliwy Hun. Twoja matka nie chciała od niego żadnych pieniędzy – rzuciła kiedyś babcia i prychnęła z odrazą. Ponoć miał być bardzo dziwnym człowiekiem. Dopiero z takich urwanych zdań i uwag Fiona wywnioskowała, że jej biologiczny ojciec był Niemcem.

Tramwaj zatrzymał się na przystanku Flunterner Kirche. Fiona wysiadła i z grupą japońskich turystów poczekała na piątkę, którą planowała dojechać do Bellevue. Wsiadła do środka i zajęła miejsce przy oknie. W niedzielę o tej porze wagon był prawie pusty. Fiona wpisała imię i nazwisko „Ferdinand Fischer” do wyszukiwarki Google i nacisnęła enter. Kilkaset tysięcy trafień. Nie miała pojęcia, gdzie mieszkał, jak wyglądał i czym się zajmował, więc szybko zrezygnowała z tej formy poszukiwań. W końcu zdecydowała się wysłać ojcu esemesa, nad którego treścią bardzo długo myślała. Ku jej zaskoczeniu facet, który dwadzieścia lat wcześniej z dnia na dzień je porzucił i zniknął, odpowiedział po niecałej godzinie i od razu wyraził chęć spotkania. Zaproponował dwunastą w południe, Café Odeon przy nabrzeżu Limmat. Że też akurat tam! Wolałaby jakieś spokojniejsze miejsce, bo tak wiele pytań chciała mu zadać. Musiała mu zadać. Poza tym została zupełnie sama i oprócz niego nie miała już nikogo na świecie.

Biało-niebieski tramwaj, kołysząc się na boki, minął szpital uniwersytecki. Fiona wysiadła trzy przystanki dalej, przy Bellevue, zarzuciła na plecy niewielki błękitny plecaczek i przeszła na drugą stronę ulicy. Kiedy wchodziła do Café Odeon, żołądek bolał ją ze zdenerwowania. W lokalu było duszno, pachniało mokrą wełną, świeżo parzoną kawą i czosnkiem. Przy barze nie został ani jeden wolny stołek, stoliki w większości też były zajęte. Fiona weszła głębiej i rozejrzała się za wolnym miejscem. Zupełnie z tyłu, w narożniku, obok wieszaka z dziennikami wpiętymi w drewniane uchwyty, dostrzegła pusty stoliczek. Para turystów niedaleko niej również zwietrzyła szansę, lecz ona okazała się szybsza. Do południa zostało jeszcze dziesięć minut. Koniecznie chciała dotrzeć do kawiarni przed czasem, żeby móc w spokoju obserwować wszystkich mężczyzn przekraczających próg lokalu. Łudziła się, że może go rozpozna... Sama w niczym nie przypominała matki. Ona była drobną, pulchną brunetką, przynajmniej zanim rak i kilkanaście chemioterapii zmieniło ją w obciągnięty skórą szkielet.

Fiona przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze na przeciwległej ścianie. Zobaczyła bladą, młodą dziewczynę o długich ciemnoblond włosach, dużych niebieskich oczach i zbyt wyrazistych kościach policzkowych, by mogła uchodzić za piękność. Wyglądała na wyczerpaną i dokładnie tak się czuła. Wyczerpana, pusta i bezsilna. Długa choroba mamy również na niej odcisnęła swoje piętno. Mierząc metr siedemdziesiąt sześć centymetrów, ważyła ledwie pięćdziesiąt jeden kilogramów, a wszystkie ubrania na niej wisiały. Mama bardzo broniła się przed hospicjum, więc Fiona troszczyła się o nią do ostatnich minut życia. Nawet krótkie wyjścia do sklepu MIGROS czy apteki traktowała jako chwilę oddechu, a jeśli po drodze wypiła latte macchiato czy zjadła loda, natychmiast opadały ją wyrzuty sumienia.

– Hoi! – przywitał ją po szwajcarsku młody, ciemnowłosy kelner, który podszedł do stolika. – Dzień dobry, czy można coś podać?

Fiona drgnęła, wyrwana gwałtownie z zamyślenia, i spojrzała na niego zdezorientowana.

– Ja... nie, dziękuję... jeszcze nie. Czekam na kogoś – wyjąkała i spojrzała na ekran komórki. Południe. Kawiarnia była pełna gości i zewsząd dobiegał gwar rozmów. Fiona odzwyczaiła się już od takiego hałasu. Najchętniej wstałaby zaraz i wyszła na zewnątrz, na świeże powietrze. Przez moment miała nadzieję, że nie przyjdzie, lecz dokładnie w tej samej chwili obok jej stolika zatrzymał się jakiś mężczyzna. Fiona poczuła ukłucie zawodu na jego widok. Nie spodziewała się zobaczyć George’a Clooneya, ale też nie takiego pulchnego pięćdziesięciokilkulatka z przerzedzonymi, posiwiałymi włosami, o kompletnie nijakiej twarzy i ciemnych oczach ukrytych za grubymi szkłami w złotych oprawkach. Miał na sobie drogie ubranie, a na ręku luksusowy, elegancki zegarek.

– Ferdinand Fischer. Pani to Fiona, tak? – zapytał, tonem i formą narzucając dystans, który jeszcze bardziej ją onieśmielił.

– Tak. – Zmusiła się do uśmiechu, wstała i uścisnęła jego dłoń. Miała wrażenie, że chwyta martwą rybę, a po chwili uświadomiła sobie, że ledwie usiadła, ukradkiem wytarła rękę w dżinsy. – Dziękuję, że przyszedłeś.

Niezbyt udany początek.

– Nie ma za co. – Przyjrzał się jej z nieskrywaną ciekawością, aż znów poczuła się nieswojo.

– Pani... to znaczy... wyrosłaś na piękną kobietę. Przypominasz mi młodą Umę Thurman.

Fiona oblała się rumieńcem i zawstydzona spuściła wzrok. Całe szczęście, że w tej samej chwili wrócił kelner i wybawił ją z konieczności skomentowania jego słów. Niespodziewanie zwróciła uwagę na to, że jej ojciec złożył zamówienie bez patrzenia do karty – tatar cielęcy classic i piwo Feldschlösschen z beczki; ona zdecydowała się na tost z serem i szynką – najtańsze danie – i małą szklankę gazowanej wody mineralnej z sokiem jabłkowym. Zanim kelner przyniósł napoje, zaczęli rozmawiać. Fiona opowiedziała, że trzy lata wcześniej zrobiła maturę w prywatnej szkole Rämibühl, a następnie zaczęła studiować matematykę na uniwersytecie we Fryburgu. Zaraz potem mama zachorowała na raka, więc musiała zawiesić swoje plany na kołku i się nią zająć. Nie powiedziała mu jednak, jak strasznie się o to pokłóciła z Silvanem. Fiona założyła, że mama szybko wyzdrowieje. Los chciał jednak inaczej i w ten sposób ostatnie trzy lata spędziła w charakterze pielęgniarki. Wysłuchał jej uważnie, złożył kondolencje, które nie zabrzmiały szczerze, i zapytał, czy jej babcia jeszcze żyje i czy, jak dawniej, mieszka z nimi w domu w dzielnicy Fluntern. Zaraz potem wrócił kelner i przyniósł zamówienie, a jej ojciec umieścił pod brodą białą serwetkę i zaczął jeść z apetytem. Fiona sięgnęła po sztućce i z wahaniem odkroiła koniuszek tostu. Kiedy tu przyszła, była głodna, jednak w trakcie rozmowy straciła apetyt.

– Ty... ty tu często bywasz? – zapytała. Dziwnie się czuła, rozmawiając w ten sposób z kimś w zasadzie obcym.

– Dwa, czasem trzy razy w tygodniu – wyjaśnił, nie przestając jeść. – Pracuję po drugiej stronie Limmat. Jestem audytorem.

– O proszę! Naprawdę? – Fiona nie potrafiła ukryć zaskoczenia. Ból, który znała z czasów dorastania, wrócił ze zdwojoną siłą. Jej ojciec pracował w Zurychu! Może – nie, na pewno! – nieraz mijali się na ulicy, bo przecież Zurych nie jest dużym miastem! Dlaczego przez te wszystkie lata ani razu nie próbował się z nią skontaktować? Dlaczego jej nie odwiedził? Dlaczego musiała dorastać obciążona stygmatem dziecka samotnej matki? A do tego jako audytor musiał świetnie zarabiać i z całą pewnością miał dość pieniędzy, żeby móc płacić alimenty, nawet jeśli nie życzył sobie jej widywać! Czy mama wiedziała o tym wszystkim?

– Mieszkamy po drugiej stronie jeziora – tłumaczył dalej Ferdinand Fischer naturalnym tonem i nabrał na widelec kolejną porcję tatara. – Kilka lat temu kupiliśmy z mężem dom w Wädenswil.

Fiona wpatrywała się w niego przerażonym wzrokiem, a w żołądku czuła potworny ucisk. „Kupiliśmy z mężem”... Przez chwilę miała wątpliwości, czy odnalazła właściwego Ferdinanda Fischera. A jeśli się pomyliła? Nie, to niemożliwe. To musiał być on, bo inaczej skąd by znał wszystkie imiona? I dlaczego pytałby o ich dom? Kiedy ojciec dostrzegł jej zagubienie, uśmiech zniknął z jego twarzy.

– Zaraz, czy ty... – zaczął niepewnie, przerwał, potrząsnął z niedowierzaniem głową i odłożył sztućce. – Nie. O Boże. Ty nic nie wiesz... – Tym razem to on był wyraźnie skonsternowany. – Powinienem był się domyślić, że ona ci nic... – Nagle zamilkł i popatrzył na nią bezradnie.

– O czym nie wiem? I czego powinieneś był się domyślić?

Fiona walczyła ze łzami i nienawidziła się za to, że nie potrafiła lepiej nad sobą panować. Że ojciec, który je porzucił, jest gejem i przez te wszystkie lata mieszkał kilka kilometrów dalej, ale mimo to nie chciał jej widzieć? Kiedy zaczęła mówić, drżał jej głos.

– Czy to dlatego nie płaciłeś na mnie alimentów? I dlatego nie chciałeś mnie odwiedzać? Wstydziłeś się mnie? Wstydziłeś się przed mężem, że masz dziecko?

Ostatnie zdanie prawie wykrzyczała, aż goście przy sąsiednich stolikach zaczęli spoglądać w ich stronę. Ona jednak tego nie dostrzegała.

– Fiona! Proszę! – Mężczyzna, którego uważała za swojego ojca, czuł się wyraźnie nieswojo. Wyciągnął dłoń, żeby ją uspokoić, ale ona się cofnęła. – Było zupełnie inaczej!

– Wiesz co? Nie chcę już tego słyszeć! I żałuję, że się z tobą spotkałam! – Na wpół ślepa z powodu cieknących z jej oczu łez Fiona zebrała swoje rzeczy, wrzuciła telefon do plecaka i chwyciła kurtkę. Wiedziała, że nie wytrzyma tego ani sekundy dłużej! Musiała odejść, musiała wyjść na zewnątrz, na świeże powietrze!

– Poczekaj! Fiona! – poprosił Ferdinand Fischer z naciskiem i podniósł się z krzesła, cały czas jeszcze z serwetką pod brodą. – Musisz poznać prawdę. Wszystko ci wytłumaczę, skoro ona tego nie zrobiła! Nie jestem twoim ojcem. A Christina nie była twoją matką.

DZIEŃ 1

Wtorek 18 kwietnia 2017

Pia Sander z wydziału terroru kryminalnego i zabójstw siedziała na najniższym stopniu schodów i wiązała sznurowadła sportowych butów. Kiedy wstawała, jej plecy przeszył ostry znajomy ból promieniujący spomiędzy czwartego i piątego kręgu lędźwiowego. Jęknęła i z powrotem usiadła. Dopiero wtedy chwyciła się poręczy i jak stara babcia dźwignęła się na nogi. Przez chwilę nasłuchiwała odgłosów dobiegających z kuchni. Nie chciała, żeby Christoph widział ten poniżający spektakl jej słabości. Wyprostowała się ostrożnie, przeciągnęła i poczekała, aż ból zelżeje. Za kilka tygodni stuknie jej pięćdziesiątka i choć wcale nie czuła się staro, jej ciało mściło się za gospodarkę rabunkową, której przez ostatnie lata było bezlitośnie poddawane. To był też jeden z powodów, dla których w styczniu wspólnie z Christophem postanowili sprzedać jej gospodarstwo. Choć główną przyczyną była zmiana, jaka w niej zaszła – przestała się tam dobrze czuć. Dwukrotnie przeżyła włamanie, przy czym ostatnim razem stało się to w listopadzie zeszłego roku, kiedy akurat była sama w domu. Szczęśliwym zrządzeniem losu ludzie, którzy kilka lat wcześniej wynajęli domek Christopha w Bad Soden, postanowili zmienić okolicę i poprosili o rozwiązanie umowy, na co jej mąż oczywiście przystał z radością. Ku zaskoczeniu Pii, decyzja o sprzedaży gospodarstwa przyszła jej łatwiej, niż się spodziewała. Jakiś czas temu odeszły po kolei jej konie i psy, a przy życiu został tylko jeden wiekowy kot, którego przy przeprowadzce zabrali ze sobą. Ze znalezieniem kupca na nieruchomość nie mieli najmniejszego problemu, ba, mogli nawet przebierać w ofertach. Najwięcej zaproponował im ogrodnik tureckiego pochodzenia i to on został nowym właścicielem gospodarstwa. W zeszły czwartek Pia odebrała wiadomość od notariusza, w której znalazło się potwierdzenie otrzymania przelewu ustalonej kwoty na konto powiernicze. Dzięki temu można było sfinalizować sprzedaż, a termin przekazania nieruchomości ustalono na osiemnastą następnego dnia.

Pia weszła do kuchni. Christoph stał akurat przy wyspie i z filiżanką kawy w dłoni przeglądał rozłożoną na blacie gazetę. Czarno-biały kot ułożył się wygodnie na ławie narożnej i uważnie śledził każdy jego ruch niezgłębionym spojrzeniem zielonych oczu.

– Jak tam twoje plecy po wczorajszym dźwiganiu kartonów? – Christoph popatrzył na Pię znad oprawek okularów do czytania.

– Wszystko w porządku – zapewniła go i pocałowała. – Jestem wysportowana i gibka.

– Doprawdy? Bo całą noc przewracałaś się z boku na bok, jakbyś nie mogła znaleźć wygodnej pozycji.

– No co robić, człowiek nie ma już dwudziestu pięciu lat. – Pia wyjęła z szafki kubek, postawiła go pod dyszą ekspresu do kawy i wybrała przycisk z symbolem caffé crema. – Ale i tak świetnie spałam.

Nie skłamała. Po dwunastu latach tuż obok jednej z najbardziej zatłoczonych autostrad w kraju, brak niekończącego się szumu pędzących samochodów działał na nią wyjątkowo kojąco. Christoph cieszył się, że wrócił do domu, w którym spędził dwadzieścia lat życia. Jego najmłodsza córka Antonia z mężem i dwójką małych dzieci mieszkali ledwie kilka domów dalej. Trzy miesiące trwała przebudowa i dostosowywanie lokum do ich potrzeb, a tydzień przed Wielkanocą wzięli urlop, żeby spakować cały swój dobytek do kartonów, uprzątnąć i opróżnić obejście. Nowy właściciel wraz z gospodarstwem kupił maszyny, narzędzia rolnicze, traktor, roztrząsacz obornika, przyczepę do przewozu koni i nawet prastary samochód terenowy, którym wcześniej jeździła Pia, co było dla niej ogromnym ułatwieniem. W Wielki Czwartek o ósmej przyjechała ciężarówka firmy przewozowej, a jej pracownicy wynieśli wszystkie meble i zapakowali je do wozu. Kiedy Pia po raz ostatni zamykała za sobą bramę gospodarstwa, czuła ulgę, a nie żal czy tęsknotę. Nadszedł czas, by rozpocząć nowy rozdział w życiu, podobnie jak dwanaście lat wcześniej, gdy po rozwodzie z Henningiem kupiła gospodarstwo i rzuciła się w wir pracy.

Pia upiła łyk gorącej kawy i zaczęła przeglądać dodatek z lokalnymi wiadomościami, który Christoph już przeczytał. Przebiegła wzrokiem artykuły i jak zwykle przeszła szybko do ostatniej strony, gdzie były wydrukowane nekrologi.

– Wiesz co? – zwróciła się do męża. – Kiedy byłam w łazience, dotarło do mnie, jak strasznie brakowało mi latarni ulicznych, bicia dzwonów, sklepów i restauracji, do których można dotrzeć pieszo. Czy to źle, że w ogóle nie żałuję, że sprzedałam gospodarstwo i się przeprowadziłam?

– Nie, no coś ty – zapewnił ją Christoph. – Spędziliśmy tam cudowny czas, ale życie toczy się dalej. Pozwól, że zacytuję mistrza Hessego: „Ledwo gdziekolwiek się zadomowimy, / A już ospałość nas i gnuśność nuży, / Bo nawyk tego jedynie ominie, / Kto co dzień gotów do nowej podróży”.

Pia nie mogła powstrzymać uśmiechu. Christoph potrafił wszystko trafnie podsumować. Dopiła kawę i odstawiła kubek do zmywarki.

– Do zobaczenia wieczorem – powiedziała, sięgnęła po torebkę, pomachała kotu na do widzenia i po raz pierwszy wyszła z nowego miejsca zamieszkania, by udać się do pracy.

*

W WYDZIALE K11 niewiele się działo. Zgodnie z planem dyżurów, Kathrin Fachinger i Cem Altunay przebywali na urlopie, a szef wydziału Oliver von Bodenstein, choć miał jeszcze trzy dni wolnego, nigdzie nie wyjeżdżał, więc figurował na liście funkcjonariuszy w gotowości. Tylko Tarik Omari i Kai Ostermann byli na miejscu. Ten drugi pochłaniał właśnie bułeczkę cynamonową, lecz widząc Pię w drzwiach biura, przerwał jedzenie i przywitał ją uniesieniem dłoni.

– Jak tam święta, miło je spędziłaś? – zapytał, przełykając ostatni kęs.

Pia nie znała nikogo poza Kaiem, kto mógłby tak dużo jeść i nie tyć. Co dziwniejsze, jej kolega z biura z powodu niepełnosprawności był wyłączony z czynnego uprawiania sportu, a przecież każda inna osoba przyjmująca codziennie taką ilość kalorii musiałaby poświęcać sporo czasu na treningi, by zachować linię.

– Nie narzekam, dzięki. – Z torby na ramieniu wyjęła trzy opakowania czekoladowych jajeczek i jednego czekoladowego zająca i położyła je na biurku kolegi.

– Spóźnione życzenia wesołych świąt Wielkiej Nocy.

– O, dzięki!

– Lepiej ty się nimi zajmij. – Pia się uśmiechnęła i puściła do niego oko. – Bo jeśli ja je zjem, to każdy gram pójdzie mi w biodra.

Dawniej, dzieląc biuro z Pią i Frankiem Behnkem, Kaiowi Ostermannowi musiało wystarczać jedno biurko, lecz od kiedy został sam, bo Pia na czas nieobecności Bodensteina przeniosła się do jego gabinetu, mógł rozwinąć skrzydła. Połączył trzy stoły w podkowę, ustawił na nich cztery monitory i kilka klawiatur, aż całość zaczęła przypominać biuro maklerskie w jakimś wielkim banku. Pia nigdy nie pytała Kaia, w jaki sposób udało mu się przekonać doktor Engel, dyrektorkę, do wyasygnowania środków na jego komputery i inne urządzenia, ale podejrzewała, że i tak by jej nie zdradził tej tajemnicy.

– Jak ci minął urlop? – Kai schował słodycze do szuflady, w której gromadził zapasy. Czasy, gdy pojawiał się w pracy w wytartych spodniach i spranych koszulkach, a przetłuszczone włosy ściągał w koński ogon, minęły bezpowrotnie. Od kiedy miał dziewczynę, bardzo dbał o swój wygląd. Starannie obcięte włosy miał dziś zaczesane na żel, do tego włożył elegancką koszulę i kamizelkę. Jego nieoczekiwana przemiana skłoniła doktor Nicolę Engel, dyrektorkę komendy policji w Hofheim, do zaproszenia Pii na rozmowę w cztery oczy, w czasie której dała jej do zrozumienia, że skoro w czasie nieobecności Olivera von Bodensteina pełni obowiązki szefowej wydziału, powinna zmienić swoje podejście do spraw wizerunkowych i styl ubierania się. Nie omieszkała przy tym zauważyć, że na dżinsy, bluzy z kapturem i sportowe buty i tak jest już nieco za stara. Pia poczuła się urażona i ze złością odpowiedziała, że będzie się ubierać tak, jak jej pasuje. Co też czyniła. Jednak od czasu tamtej rozmowy przy codziennym wyborze ubrania do pracy przypominała sobie słowa przełożonej i nie czuła się już tak swobodnie jak dawniej, choć kierowanie wydziałem przekazała z powrotem dawnemu i jednocześnie nowemu szefowi, Oliverowi von Bodensteinowi. Z całą pewnością tamta sprawa nie chodziłaby za nią tak długo, gdyby doktor Engel była jedynie jej przełożoną, tymczasem od pięciu lat była również partnerką życiową jej młodszej siostry Kim, a więc prawie szwagierką. Na dodatek Nicola Engel, z charakterystyczną dla siebie impertynencją, zmusiła Kim do zajęcia stanowiska w tej sprawie, czym doprowadziła do zatargu między siostrami.

– Przeprowadzaliśmy się – przypomniała Pia Kaiowi. Usiadła przy swoim biurku, otworzyła szufladę i zaczęła szukać listka ibuprofenu, który kiedyś tam schowała. – Nie miałam czasu, żeby odpocząć. Coś się wydarzyło?

– W zeszłym tygodniu właściwie nic – odparł Kai. – Tarik pojechał do Frankfurtu po nakaz aresztowania. W obozie dla uchodźców we Flörsheim doszło wczoraj do bójki z użyciem noży i mamy jednego denata.

– Co ze sprawcą?

– Jest w naszych rękach. To uchodźca z Maroka, którego wniosek o azyl został odrzucony. Godzinę po zabójstwie został zatrzymany na dworcu. Przyznał się do winy.

Tarik Omari, który trzy lata wcześniej dołączył do wydziału K11, władał płynnie arabskim, dzięki czemu nie potrzebował tłumacza w sytuacjach, kiedy do zbrodni dochodziło w środowisku uchodźców. A to, niestety, zdarzało się coraz częściej.

– Świetnie. – Pia znalazła w końcu tabletki i wycisnęła jedną na dłoń. – Engel na miejscu?

– Chyba tak. Głowy nie dam, ale widziałem jej samochód na parkingu.

Pia uruchomiła komputer i zabrała się za przeglądanie poczty, której nieco się zebrało przez ostatni tydzień; kilka zapytań z innych wydziałów, zbiorcza wiadomość dotycząca pożegnania funkcjonariusza odchodzącego na emeryturę, okólnik z biura komendanta głównego, który z naciskiem przypominał, że jedyną drogą komunikacji mają być służbowe telefony blackberry i aby w żadnym razie nie wykorzystywać do tego niepewnych czatów. Ogólnie rzecz biorąc, nic pilnego. Kiedy sięgnęła po przygniecione stosem akt koperty z tradycyjną pocztą, rozległ się dzwonek telefonu stojącego na jej biurku.

– Cześć, Pia – przywitał się policjant z dyżurki. – Mam coś dla was. Właśnie przyszło zgłoszenie, że w jednym z domów w Mammolshain znaleziono zwłoki mężczyzny. Wysłałem już na miejsce radiowóz, żeby zabezpieczyć dostęp.

– Kto je znalazł? – zapytała Pia.

– Roznosicielka gazet. Zdziwiła się, że nikt nie opróżniał skrzynki pocztowej, więc zajrzała przez okno. Denat musi leżeć tam już jakiś czas.

– Wszystko rozumiem. – Pia odłożyła listy na blat. – Już tam jadę. Podyktujesz mi adres?

Zanotowała nazwę ulicy i numer domu, podziękowała i wstała.

– Lecę do Mammolshain – zwróciła się do Kaia. – Wygląda na to, że mamy denata.

– Mam zadzwonić do Tarika i wysłać ci go tam do pomocy?

– Nie, nie ma sensu. – Pia sięgnęła po torebkę. – Rozejrzę się, sprawdzę, co i jak i dam ci znać.

*

PODINSPEKTOR OLIVER VON BODENSTEIN wykorzystał przedpołudnie, by starannie przygotować swoje wystąpienie przed ławą przysięgłych w procesie w sprawie o morderstwo. Przed sądem we Frankfurcie stanęli pięćdziesięciosześcioletni mężczyzna i jego czterdziestodziewięcioletnia partnerka, oskarżeni o zamordowanie dwadzieścia dwa lata wcześniej żony mężczyzny. Zarzut dotyczył popełnienia zbrodni w celu przejęcia pokaźnego majątku kobiety, a czterdziestodziewięcioletnia oskarżona już wówczas była kochanką chciwego męża denatki. Przez dokładnie dwadzieścia dwa lata nie udawało się im niczego udowodnić, gdyż kobieta dawała swojemu kochankowi alibi. Za pieniądze zamordowanej oboje żyli w dostatku, nieniepokojeni przez policję, i to w dodatku w domu, w którego łazience zginęła poprzednia właścicielka, nieopodal łóżeczka, w którym spała dwuletnia córeczka zamordowanej. Ponieważ w Niemczech morderstwo nie ulega przedawnieniu, sprawa co pewien czas była automatycznie wznawiana i powtórnie badana, by można było sprawdzić, czy pojawiły się jakieś nowe okoliczności albo ustalenia. W ten sposób pół roku wcześniej udało się przeanalizować ślady zabezpieczone na miejscu zbrodni. Od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku techniki kryminalistyczne bardzo poszły do przodu, co szczególnie dobrze było widać w dziedzinie analizy DNA. Analiza śladów z ciała denatki, zabezpieczonych na foliach z warstwą klejową, przyniosła przełomowy wynik: wyodrębniono DNA kochanki, która twierdziła, że nigdy wcześniej nie przebywała w domu małżeństwa. To podważało jej zeznania i wskazywało na to, że nie tylko musiała tam przebywać, ale też mieć fizyczny kontakt z zamordowaną. W ten sposób załamała się linia obrony męża denatki oparta na alibi od kochanki, ostatecznie pozwalając na aresztowanie obojga. Przed czterema miesiącami sąd bezzwłocznie wydał postanowienie o osadzeniu ich w areszcie, a teraz w końcu rozpoczął się ich proces. Bodenstein nie miał wątpliwości, że każde z nich dostanie dożywocie.

Rozwiązywanie takich starych, niewyjaśnionych spraw i oddawanie sprawiedliwości ofiarom wypełniało Bodensteina głęboką radością. Między innymi dlatego właśnie wrócił do pracy, bo dzięki reformie struktur policji, wydział K11 komendy w Hofheim powiększył się o komórkę zajmującą się ponowną analizą niewyjaśnionych spraw sprzed lat. Zakładało to nie tylko bardzo ścisłą współpracę z Krajową Policją Kryminalną LKA, ale również nieograniczony dostęp do zasobów i baz danych policji krajowej i federalnej.

Przed trzema laty bardzo poważnie rozważał odejście ze służby. Ostatnia sprawa, nad którą pracował, kosztowała go mnóstwo wysiłku, wymagała ogromnej odporności psychicznej, a na koniec zaprowadziła na skraj wypalenia zawodowego. Dlatego postanowił zrobić sobie przerwę i nabrać do wszystkiego dystansu. Rok wolnego wykorzystał na przemyślenie, co dalej. Bycie zarządcą majątku byłej teściowej okazało się nieszczególnie pasjonującym zajęciem, a do powrotu przekonała go ostatecznie długoletnia współpracowniczka i zastępczyni na czas nieobecności Pia Sander. Mimo czynnej służby Bodenstein chciał mieć więcej czasu dla najmłodszej córki i żony, więc porozumiał się z Pią, doktor Engel i komendą główną policji, by – choć ponownie objął stanowisko szefa K11 wraz ze wszystkimi wynikającymi z tego stanowiska obowiązkami administracyjnymi – został zatrudniony w niepełnym wymiarze godzin.

Bodenstein schował dokumenty do teczki, wstał zza biurka i przeszedł do salonu telewizyjnego, gdzie Karoline już od wczesnego przedpołudnia siedziała przy opuszczonych żaluzjach i oglądała na Netfliksie swój ulubiony serial. Zatrzymał się w progu i uśmiechnął na widok żony, która nieumalowana i w spodniach od dresu leżała wygodnie na kanapie. Szesnastoletnia córka Karoline Greta poleciała na dwa tygodnie na Florydę do rodziny swojego ojca, a Sophia spędzała święta u matki, gdzie miała zostać do piątku. W ten sposób Wielkanoc w tym roku okazała się bardzo leniwym i odprężającym czasem dla nich obojga. W niedzielę wielkanocną razem z jego rodzicami poszli do kościoła w Fischbach, a poza tym w zasadzie tylko wypoczywali – chilloutowali, jak mawiała Sophia. W czasie jego urlopu również Karoline zastanowiła się, co chciałaby dalej robić, i postanowiła rozstać się z firmą doradczą, w której pracowała i której i tak miała już serdecznie dość. Zastąpiła za to męża w obowiązkach związanych z zarządzaniem majątkiem Gabrieli von Rothkirch. I to był bardzo dobry krok, bo Karoline znała się na tym znacznie lepiej od Olivera. Z miejsca zyskała zaufanie byłej teściowej swojego męża i razem zrestrukturyzowały wartą miliony euro rodzinną fortunę, dzieląc ją między różne fundacje. Nawet Cosima musiała w końcu uznać, że nowa żona jej byłego męża nie robi tego dla osobistych korzyści i zmieniła swoje nieprzyjazne podejście do niej. Sama dalej wiele podróżowała po świecie, produkowała filmy dokumentalne i zachowywała się z uprzejmym dystansem, jednak dotrzymywała również ustaleń w sprawie opieki nad Sophią.

– Jestem już w siódmym odcinku drugiego sezonu. – Karoline ziewnęła i przeciągnęła się rozkosznie, kiedy wszedł. – Zaczynam żałować, że zostało mi tylko sześć odcinków.

– Spokojnie, niedługo będzie kolejny sezon. – Bodenstein uśmiechnął się szeroko.

– Myślisz, że to źle, że w środku tygodnia lenię się przed telewizorem? – zapytała.

– Skądże znowu. To jedna z zalet wykonywania wolnego zawodu. – Nachylił się i ją pocałował. Czuł pokusę, by położyć się obok i w ten sposób spędzić resztę dnia, jednak udało mu się powstrzymać. – Chciałem wyjść na chwilę na dwór, odetchnąć świeżym powietrzem, zanim zacznie padać.

– Pewnie, leć. – Karoline odpowiedziała mu równie szerokim uśmiechem. – Baw się dobrze!

Pobrali się w zeszłym roku, w pałacu należącym do rodziny Bodensteina, a miesiąc miodowy spędzili w domu przyjaciół na Algarve. Po powrocie w garażu czekała na niego niespodzianka, prezent od Gabrieli, którego przez swoją skromność na pewno by nie przyjął, gdyby go zapytała o zgodę. Znała go jednak na tyle dobrze, że słowem nie zdradziła swoich zamiarów, więc kiedy go zobaczył, mało nie dostał zawału, bo stał przed nim jego wymarzony i wyśniony samochód, kruczoczarny porsche carrera 4 GTS w wersji kabriolet, z beżową skórzaną tapicerką i dwusprzęgłową skrzynią biegów. Był tak piękny, że zaparło mu dech w piersi i zapomniał języka w gębie. Greta, która od dwóch lat była weganką i miała bardzo radykalne podejście do kwestii ochrony środowiska i konsumpcjonizmu, zauważyła pogardliwie, że jego węglowy odcisk palca ma pewnie wielkość całej Afryki i że spali się ze wstydu przed znajomymi, kiedy się dowiedzą, jakiego ma ojczyma. Bodenstein odpowiedział jej na to, że zanim zmieszała go z błotem, powinna była się zastanowić, jaką krzywdę naturze wyrządza jej ojciec, latając po świecie jako pilot samolotów pasażerskich. Zamknął jej tym usta i temat umarł śmiercią naturalną. Z czasem Greta zaczęła spoglądać łaskawszym okiem na jego zabawkę i zgadzała się nawet, by przewiózł ją po okolicy. Za każdym razem jednak wysiadała kawałek przed miejscem, do którego zmierzała, żeby nie stracić twarzy przed znajomymi.

Bodenstein zdjął kurtkę z haczyka w garderobie i z szuflady w komodzie wyjął kluczyki do auta. Kiedy otworzył drzwi z kuchni do garażu, mimowolnie uśmiechnął się radośnie na widok samochodu, o którym marzył, od kiedy był małym chłopcem. Jeszcze w garażu otworzył dach, który złożył się automatycznie i schował za siedzeniami, uniósł osłonę przed wiatrem i po kilku chwilach z rykiem silnika ciął świeże wiosenne powietrze, pędząc w stronę gór Taunus.

*

PIA ZREZYGNOWAŁA z samochodu służbowego, bo wolała pojechać do Mammolshain prywatnym autem. Po trzynastu latach korzystania z potwornie paliwożernej i wyjątkowo nieustawnej terenówki, rozkoszowała się lekkością prowadzenia swojego nowego mini cabrio w kolorze volcanic orange, który kupiła w bardzo okazyjnej cenie, gdyż poprzedni właściciel już po kilku miesiącach stwierdził, że wybrał jednak zbyt rzucający się w oczy kolor. Co chwilę sprawdzała, z jaką prędkością się porusza, bo tylko w zeszłym miesiącu dwukrotnie załapała się na fotografię z fotoradaru przez to, że nie była przyzwyczajona do zwinności i szybkości nowego auta. Wjechała na B519 w kierunku Königstein, krótko przez rondem skręciła w prawo, a potem ruszyła drogą, która wiła się przez las w stronę Mammolshain, dzielnicy Königstein.

Myślami była już przy tym, co czekało na nią u celu. Zwłoki, które przez dłuższy czas leżą w zamkniętym mieszkaniu, nie tylko są w okropnym stanie, ale dodatkowo działają deprymująco na każdego, kto je ogląda, bo stan mocno posuniętego rozkładu świadczy o tym, że nikt się tym człowiekiem nie interesował, nikt za nim nie tęsknił i nikomu go nie brakowało. W niektórych przypadkach oznacza to również porażkę systemu pomocy społecznej.

W większości przypadków do ujawnienia ciała w stanie rozkładu dochodziło nie przez smród zgnilizny, lecz dopiero przez robactwo wylewające się dosłownie spod drzwi na klatkę schodową. Całkiem niedawno jej były mąż Henning Kirchhoff, szef Instytutu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Goethego we Frankfurcie, był świadkiem zupełnie niepojętej sytuacji. W jednym z wieżowców mieszkańcy uszczelnili drzwi mieszkania sąsiada, by powstrzymać robactwo wydostające się na klatkę schodową. Alarm wszczęto dopiero, kiedy sącząca się z gnijącego ciała ciecz przedostała się przez sufit do mieszkania poniżej. Staruszka, która mieszkała tam od ponad sześćdziesięciu lat, zmarła sześć tygodni wcześniej, a że czynsz był automatycznie pobierany z konta, na które co miesiąc wpływała jej emerytura, administracja nie zauważyła niczego podejrzanego. Tragedie takie jak ta zdarzają się, niestety, stosunkowo często i mimo że pośmiertny rozkład jest – z biologicznego punktu widzenia – czymś całkowicie naturalnym, Pia uważała, że to wyraz całkowitego braku szacunku, jeśli dopuszcza się, aby ludzkie ciało w takim stanie pozostawało niemalże na widoku.

– Za dwieście metrów skręć w lewo – polecił głos z nawigacji, kiedy Pia minęła centrum jakiejś małej miejscowości. – Uwaga! Cel znajduje się przy ulicy zamkniętej dla ruchu.

Pia zwolniła i niecałe sto metrów przed końcem terenu zabudowanego zjechała w wąską, wyboistą uliczkę, prowadzącą przez las stromo w dół.

– Dotarłeś do celu. Cel znajduje się po lewej stronie.

Kiedy minęła ostatnie drzewa, jej oczom ukazało się kilka dużych budynków z wypłowiałej już cegły klinkierowej ze sporym brukowanym podwórzem, nad którym panowanie już dawno przejęły chwasty wyrastające ze szczelin między kamieniami. Pordzewiała brama wyglądała tak, jakby od dłuższego czasu nikt jej nie otwierał. Fasadę jednego z budynków zdobiły staromodne litery, układające się w napis: „Wody mineralne E. Reifenrath & Cie. Od 1858 roku”.

– Zawróć, jeśli to możliwe! – zażądała nawigacja, jednak Pia nie zwracała już na nią uwagi. Zaraz za zakrętem stał radiowóz. Umundurowany policjant opierał się o błotnik, lecz na jej widok wyprostował się, uniósł dłoń i zastąpił jej drogę. Pia opuściła szybę.

– A, to pani! – Dopiero wtedy młody funkcjonariusz ją rozpoznał. – Nowa bryka, nieźle. A co z tym starym czołgiem, którym pani jeździła? Na żyletki?

– Sprzedałam. Trzeba oszczędzać paliwo, taki trend teraz. – Uśmiechnęła się. – Gdzie podjechać?

– Przez bramę, a potem dalej, tak jak prowadzi podjazd.

Pia podziękowała za wskazówki i zdjęła nogę z hamulca. Potężna kuta brama stała otworem. Asfaltowy podjazd meandrował przez ponury zagajnik jodeł, tui i gęstych krzaków rododendronów. Przez ostatnie tygodnie słońce i deszcz na zmianę doprowadziły naturę do zielonej eksplozji. Trawa rosła jak szalona, gdzieniegdzie wychylały się z niej pojedyncze kępki narcyzów, a pod pokrytymi zielonymi liśćmi konarami potężnego kasztanowca lśnił biało kobierzec zawilców. Zza ostatniego zakrętu wynurzył się dom. Z daleka wyglądał niemal majestatycznie z wieżyczkami w narożnikach i szerokimi schodami prowadzącymi do wejścia skrytego pod portykiem wspartym na czterech kolumnach. Jednak z bliska całość nie przedstawiała się tak imponująco, bo było widać, jak mocno mury i tynki zostały nadgryzione zębem czasu. Elewacja odpadała wielkimi płatami, dach w wielu miejscach pokrywał mech, a zwisające i rozpadające się łaty wyglądały jak skóra zagłodzonego konia, napięta na wystających żebrach krokwi. Tu i ówdzie brakowało dachówek, a część okien na pierwszym piętrze zabito deskami.

Pia zatrzymała się na wysypanym żwirem podjeździe i wysiadła. Obok komisarza Cordta stała jakaś kobieta. Była mniej więcej w wieku Pii, miała mysioszare, krótko przycięte włosy poprzeplatane żółtawymi blond kosmykami. To popisowe dzieło słabego fryzjera zupełnie nie pasowało do szczupłej twarzy nieznajomej. Za to jej oczy błyszczały z ekscytacji.

– To ta pani nas zawiadomiła – wyjaśnił Cordt. – Pani... eee... roznosi rano gazety i dzisiaj zwróciła uwagę, że skrzynka pocztowa jest przepełniona. Chciała poszukać właściciela domu i przez okno w kuchni zauważyła kogoś w środku.

Kobieta niecierpliwie potakiwała przy każdym słowie wypowiadanym przez policjanta. Nie mogła się doczekać, by osobiście zdać relację z tego, co zobaczyła i przeżyła. No i przede wszystkim, by choć przez chwilę znaleźć się w centrum uwagi.

– Wahl, Monika Wahl – przedstawiła się pospiesznie. – Od siedmiu lat to mój rewir i dostarczam tu gazety. To dom pana Reifenratha, ostatni na mojej trasie, bo potem idę z Peppi, to znaczy z moim psem, do parku zdrojowego na spacer. Pewnie wcześniej bym zauważyła, że coś jest nie tak, ale ostatnie dwa tygodnie byłam na urlopie, więc nie...

– Spokojnie, powoli! – Pia uniosła dłoń, żeby przerwać potok słów wypowiadanych pospiesznie przez panią Wahl. – Jak dostała się pani na teren posiadłości? Brama była otwarta czy zamknięta?

– Otwarta i to mnie bardzo zdziwiło – wyjaśniła roznosicielka gazet. – Bo normalnie to ona jest cały czas zamknięta! Parkuję zawsze na poboczu, wypuszczam Peppi, wkładam gazety do skrzynki i lecimy na spacer. Ale dzisiaj Peppi ruszyła jak strzała! Wbiegła przez bramę i tyle ją widziałam. Popędziłam za nią, bo się bałam, żeby nic jej się nie stało. Pan Reifenrath ma dużego psa, takiego owczarka, no, belgijskiego... takiego... maloni... milanoni...

– Malinois? – podsunęła Pia.

– No właśnie, malinowy! – potwierdziła pani Wahl.

Przebiegła cały podjazd, aż w końcu znalazła psa za domem, przy tylnym wejściu. Zwierzak drapał drzwi i węszył strasznie podekscytowany. Pani Wahl zapukała do kuchni, ale nikt nie zareagował, więc podeszła do okna, zajrzała do środka i zobaczyła zwłoki.

– To znaczy, że pani tam nie wchodziła, prawda? – upewniła się Pia.

– Nie, skąd. Poza tym drzwi były zamknięte. Wzięłam komórkę i zaraz zadzwoniłam na policję! – Roznosicielka gazet przez chwilę spoglądała na nią niepewnie. – To chyba dobrze zrobiłam, prawda?

– Oczywiście – uspokoiła ją Pia. – Domyśla się pani, kim może być człowiek, którego zwłoki pani znalazła?

– Wydaje mi się, że to będzie pan Reifenrath. Staruszek, dawno po osiemdziesiątce – wyraziła swoje przypuszczenia i zadrżała. – Ale nie wiem na pewno, bo nie patrzyłam tak dokładnie.

– Mieszka sam czy z kimś?

– Sam, z tego, co wiem. Poza nim nikogo tu nie widywałam.

– Proszę pokazać, którędy pani szła i z którego miejsca zobaczyła pani zwłoki – poprosiła Pia.

Kobieta zaprowadziła ją i Cordta pewnym krokiem za dom i wskazała na drzwi z boku, do których wiódł chodniczek z popękanych płyt betonowych.

– Przez tamto okno pani go zobaczy. – Monika Wahl wskazała palcem na jedno z dwóch kuchennych okien, ale sama trzymała się w bezpiecznej odległości. – Prawdę mówiąc, raz wystarczy, drugi raz nie chcę tego oglądać. Będę pani jeszcze potrzebna? Bo poza roznoszeniem gazet mam jeszcze prawdziwą pracę.

– Nie, dziękuję. Jest pani wolna. – Pia uśmiechnęła się przyjaźnie. – Dziękuję za pomoc i za postawę. Jest pani bardzo spostrzegawcza i dobrze, że nas pani powiadomiła.

Monika Wahl zaczerwieniła się z dumy, słysząc tyle komplementów.

– Nie wiedziałam, że tutaj stoi taki wielki dom – zwróciła się Pia do umundurowanego policjanta, kiedy roznosicielka gazet zniknęła na podjeździe. Jeszcze raz spojrzała na fasadę. – Co ja mówię, to już dworek, a nie dom.

Drzwi do kuchni były zamknięte na zamek, więc obeszli budynek, żeby sprawdzić frontowe wejście. Główne drzwi były otwarte, a blokada skrzydła opuszczona. Pia nie widziała w tym niczego dziwnego, bo kiedy mieszkała w gospodarstwie, sama często tak robiła, żeby nie musieć otwierać drzwi, krzątając się w obejściu. Weszła do środka, zatrzymała się tuż za progiem i odetchnęła głęboko przez nos. W powietrzu unosiła się woń amoniaku zmieszana z zapachem zepsutego sera. Typowy smród rozkładających się zwłok. Sięgnęła do kieszeni i wygrzebała z niej parę lateksowych rękawiczek.

– Mam wejść czy poczekać tutaj? – zapytał Cordt.

Pia obejrzała się i stwierdziła, że nie palił się szczególnie do oglądania ciała, które od jakiegoś czasu rozkładało się w kuchni.

– Nie ma takiej potrzeby. Proszę powiadomić wszystkich zgodnie z procedurami, włącznie z zakładem pogrzebowym – zdecydowała, za co Cordt uśmiechnął się do niej z wdzięcznością i skinął głową.

Pia rozejrzała się po holu. Dom wyróżniał się niemal purytańską prostotą. Poza dużym drewnianym krzyżem na ścianach powyżej wysokiego na metr pasa brązowej boazerii nie wisiało nic. Jedynym elementem przyciągającym spojrzenia był gigantyczny piec kaflowy w kolorach bieli i błękitu, znajdujący się po prawej stronie pomieszczenia. Spod sufitu zwieszał się duży zakurzony kryształowy żyrandol. Pośrodku holu zaczynały się szerokie schody z jasnego piaskowca, prowadzące na wyższe kondygnacje. Po obu stronach było widać korytarze. Światło wpadało przez dwa wąskie witraże, zalewając podłogę z jasnego marmuru kolorowymi refleksami. Pia ruszyła w stronę korytarza po prawej stronie. Na skórze poczuła chłodny powiew, a, zbliżając się do końca przejścia, z każdym krokiem czuła coraz intensywniejszy zapach rozkładających się zwłok. Pia dotknęła dłonią starego kaloryfera. Był lodowaty. Podeszła do kuchni i stanęła w drzwiach. Zmusiła się, by oddychać przez usta. Człowiek potrzebuje kilku minut, by przyzwyczaić się do prawie każdego zapachu, wiedziała o tym z długoletniego doświadczenia. Wystarczyło skupić się na czymś innym i nie myśleć o smrodzie. W całym domu panowała cisza jak w kościele. Jedynym dźwiękiem, jaki do niej docierał, było bzyczenie muchy, która niestrudzenie atakowała szybę, by wylecieć na zewnątrz.

Pomieszczenie na planie prostokąta było całkiem spore. Po lewej stronie, wzdłuż pozbawionej okien ściany stały typowe dla lat sześćdziesiątych meble w zgniłozielonym kolorze z uchwytami udającymi aluminium. Takie same szafki Pia pamiętała z rodzinnego domu, tyle że w nieco żywszych kolorach. Spojrzała na ławę narożną po przeciwnej stronie kuchni, stół z mocno porysowanym blatem ze sklejki, na którym leżały rozłożona gazeta i brudny talerz, najprawdopodobniej po śniadaniu. Fusy z kawy pokryła pleśń, a nadgryziony chleb przybrał zielonkawą barwę i wysychając, wygiął się w podkowę. Pusta miska na podłodze i duży wiklinowy kosz z legowiskiem w środku były jedynymi śladami świadczącymi o tym, że w domu rzeczywiście mieszkał malinois, o którym wspomniała roznosicielka gazet. Samego psa za to nie było ani słychać, ani widać. Zwłoki mężczyzny leżały na czymś w rodzaju sofy i znajdowały się w stanie mocno posuniętego rozkładu. Gazy gnilne wypełniły ciało, nadając mu groteskowy, wydęty kształt, a pod zielonkawą skórą zaczęły tworzyć się pęcherze. Z otwartych ust wysunął się sczerniały język. Siwe włosy mężczyzny kontrastowały z dziwacznie opuchniętą, czerwonobrązową skórą na twarzy. Gdyby w kuchni było tylko nieco cieplej, ciało pokrywałyby ruchliwe larwy. Taki widok był trudny do zniesienia, nawet dla Pii, która widziała już przecież zwłoki niejeden raz. Nie musiała być specjalistką od medycyny sądowej, by stwierdzić, że zgon nastąpił jakiś czas temu. Pytanie tylko, dlaczego nikogo nie zaniepokoił fakt, że staruszek przestał się pojawiać?

Na haczyku przy drzwiach prowadzących na dwór wisiało kilka kurtek, obok nich smycz, a poniżej, na podłodze, stała para zielonych kaloszy. Na pierwszy rzut oka można było pomyśleć, że mężczyzna zmarł w sposób naturalny. Być może jadł śniadanie, źle się poczuł i położył się na kanapie, żeby poczekać, aż mu przejdzie, i wtedy ustała akcja serca. Po osiemdziesiątce nie było to nie do pomyślenia. Pia przyjrzała się zwłokom nieco dokładniej i od razu zwróciła na coś uwagę. Czyżby na twarzy denata było widać zaschniętą krew? Przykucnęła obok mebla. Tak! To była krew! Z bliska dostrzegała uszkodzenie skóry nad lewą brwią. Pia nie potrafiła powiedzieć, kiedy i jak powstało. Żeby ustalić, czy zranił się, upadając, czy może ktoś go uderzył, potrzebna była opinia fachowca. Niezależnie od tego, w jaki sposób mężczyzna się zranił, jej wstępna teoria naturalnej śmierci stawała się coraz trudniejsza do obrony. Wstała, wyjęła z kieszeni telefon i wybrała numer byłego męża.

– Tak? – Henning zgłosił się już po drugim sygnale.

– Jesteś w pracy? – zapytała Pia, nie marnując czasu na powitania.

– A gdzie mam być? Oczywiście, że w pracy – odpowiedział profesor Kirchhoff zniecierpliwionym tonem. – Coś ważnego, czy chciałaś sobie poplotkować?

– Słucham?! A przypominasz sobie choćby jeden raz, żebym zadzwoniła do ciebie plotkowa ć? – Pia zareagowała w ten sam sposób. – Potrzebuję tu kogoś od was.

Wraz z upływem czasu charakter Henninga robił się coraz dziwniejszy i trudniejszy. Półtora roku wcześniej ostatecznie rozpadło się jego drugie małżeństwo, ze szkolną przyjaciółką Pii, Miriam Horowitz. Policjantka zupełnie szczerze życzyła byłemu mężowi, żeby tym razem mu się udało, jednak myśląc o dawnej koleżance, odczuwała cichy tryumf, gdyż ta z początku osiągnęła coś, czego Pia nie osiągnęła nigdy: najzwyczajniej w świecie zmusiła Henninga do pracy w normalnych godzinach. Nie trwało to jednak długo, bo profesor Kirchhoff był nieuleczalnym pracoholikiem. Żył dla pracy, która dla niego była czymś więcej niż tylko zawodem; traktował ją jako misję i powołanie. W przeciwieństwie do Pii, która w pewnej chwili pogodziła się z rozpadem więzi małżeńskich i wyprowadziła od Henninga, Miriam robiła mu scenę za sceną. Jej teatralne wyprowadzki i powroty trwały tak długo, aż Henning w końcu nie wytrzymał i uciekł do służbowego, trzydziestopięciometrowego mieszkanka przy uniwersytecie.

– Co ty powiesz? – Henning nagle okazał zainteresowanie. – Czyżby jakieś zwłoki?

– A po co byłby mi ktoś z Instytutu Medycyny Sądowej, gdybym nie miała denata do zbadania? – burknęła Pia.

– Diabli wiedzą. Mogłaś się po prostu za mną stęsknić – zażartował Henning, ale kiedy Pia wyjaśniła mu, po co go wzywa, natychmiast spoważniał.

– Sam przyjadę – zapowiedział. – Niczego nie dotykaj i czekaj na mnie! I nie wolno otwierać okien!

– To nie są moje pierwsze zwłoki – przypomniała mu Pia. Potem podyktowała byłemu mężowi adres, rozłączyła się i spojrzała na zegarek. Minęła jedenasta. Wyszła z kuchni i zajrzała do pozostałych pomieszczeń na parterze. Tuż obok kuchni znajdowała się sypialnia. Masywne meble z litego orzecha, wysoka szafa na ubrania, łóżko z wezgłowiem, nocny stolik, a na nim budzik, który zatrzymał się dwadzieścia minut po dziesiątej. Nad toaletką z marmurowym blatem wisiało zamglone lustro oprawione w różane drewno. Niedaleko szafy stał samotny pomocnik, przez który przewieszono starannie złożone spodnie, koszulę w kratę i zielony sweter. Meble wydawały się zbyt wielkie w stosunku do niedużego pomieszczenia i działały przytłaczająco; Pia uznała, że starość i brak sił zmusiły gospodarza do przeniesienia się na parter wielkiego domu. Wysunęła po kolei szuflady komody i poczuła coś dziwnego. Coś jej w tym wszystkim nie pasowało. Bielizna i skarpetki leżały w nieładzie. Pia zajrzała do szafy. Pozrzucane z wieszaków ubrania leżały niedbale na samym dole, nieposkładane koszule zostały wciśnięte byle jak z powrotem na półkę. Po przeciwnej stronie korytarza znajdowała się łazienka. Policjantka zajrzała do szafki za lustrem. Tutaj również wyglądało, jakby ktoś pospiesznie wyjął z niej wszystko, a potem wrzucił z powrotem: przybory do golenia, pastę do zębów, szczotkę do włosów. Krem mocujący do protez i płyn do ich czyszczenia, patyczki do uszu, wodę po goleniu. Znalazła również opakowanie aspiryny, syropu na kaszel i pastylek do ssania na suche gardło, opakowanie omeprazolu, betabloker i inhibitor ACE. Pia zaczęła podejrzewać, że staruszek cierpiał na problemy z żołądkiem, zbyt wysokim ciśnieniem i jakieś inne choroby układu krążenia. Obok sypialni znajdował się nieco większy pokój wykorzystywany w charakterze biura i salonu telewizyjnego. Wygodny fotel naprzeciwko ekranu musiał należeć do ulubionych mebli właściciela domu, na co wskazywały solidne przetarcia na podłokietnikach i zagłówku. Mocno zużyty perski dywan pokrywały kłaczki psiej sierści. Na ścianach wisiały obrazy olejne. Na pierwszy rzut oka nie przedstawiały zbyt wielkiej wartości materialnej. Jaśniejszy prostokąt na starej tapecie od razu przyciągał wzrok, sugerując, że jednego z malowideł brakuje. Pia przyjrzała się biurku z ciemnego mahoniu z mosiężnymi okuciami. Za nim stały wysoka metalowa szafka na akta i gigantyczny sejf, który każdego włamywacza zmusiłby szybko do kapitulacji. Pia chwyciła za rączkę i pociągnęła, jednak drzwi ani drgnęły. Blokada szuflad szafki na akta została brutalnie wyłamana. Zajrzała do nich, po czym wróciła do kuchni. Sprawdziła zawartość kredensu i kieszenie kurtki, która wisiała obok drzwi na zewnątrz. Ani śladu portfela czy torby! Ktoś musiał tu czegoś szukać, ale zrobił to bardzo dyskretnie. Na pewno nie był to przypadkowy narkoman, bo tacy w pogoni za biżuterią, elektroniką i gotówką potrafili porozcinać materace, poprzewracać meble i rozsypać po podłodze zawartość szuflad. Czy włamywacze – albo włamywacz – napadli staruszka i go zabili, czy może nieproszeni goście pojawili się w domu dopiero po śmierci gospodarza?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki