Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie ma jednej schizofrenii, tak samo jak nie ma jednej depresji ani jednej choroby afektywnej dwubiegunowej. Nie ma też jednej właściwej reakcji człowieka, który towarzyszy bliskiej osobie w kryzysie, a medialne tezy o rzekomej szkodliwości leków, przemocy psychiatrii, koszmarze szpitali i samego chorowania kruszą się w konfrontacji z pojedynczymi opowieściami. O Justynie, która ratowała swojego męża przed samobójczą śmiercią. O Rafale, któremu czasami wydaje się, że jest wszechmogący. Albo o Irenie, która bez przerwy wyobrażała sobie, jak zadaje innym ból.
„Opowieść o polskiej psychiatrii jest przede wszystkim historią o tym, co dzieje się z pacjentem poza murami instytucji” – pisze Anna Kiedrzynek, laureatka drugiej nagrody European Press Prize 2022, w pierwszym rozdziale swojej książki o życiu osób doświadczających chorób i zaburzeń psychicznych. Jej zaskakujące, empatyczne i odważne reportaże to lekcja rozmowy o innej psychiatrii – wolnej od taniej sensacji, skupionej na przywracaniu cierpiącym normalnego życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 236
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mamie i Babci
Wstęp
Wyobraźcie sobie mężczyznę, lat sześćdziesiąt, mieszkańca dużego miasta. Jest niewysoki, małomówny i lekko przygarbiony. Spotykam go w zakładzie aktywności zawodowej. Patrzę na niego i widzę w nim chorego, choć nic przecież o tym nie świadczy. A jednak nie umiem patrzeć inaczej. Pytam sama siebie: jak bym go opisała, gdyby TO nie miało znaczenia?
Może tak: jest silny, energiczny. Pochodzi z miasta, ale ciągnie go do natury. Dlatego pracuje jako ogrodnik. Kiedy czasem przechadza się po ulicach, widzi, że niemal każdy skrawek zieleni jest zalewany betonem. Smuci go to, bo kocha przyrodę. W ogrodzie, który pielęgnuje, znalazło się miejsce dla róż, mieczyków oraz malw. Pośrodku trawnika rosną kalifornijskie jodły, którym regularnie podcina suche gałęzie.
Studiował kiedyś geografię, ale przerwał naukę po pierwszym roku. Podkreśla, że podróżować nie lubi i nie chce. Teraz patrzy na kwiaty i pyta, po co miałby jeździć gdzieś daleko, jeśli codziennie może wracać do tego, co najwspanialsze: korzeni, roślin, ptaków, drzew.
Tak pewnie napisałabym o nim, gdybym nie wiedziała o TYM. Ale wiem. Jestem już skażona tą wiedzą, inaczej niż ten człowiek chorobą, bo on swoją schizofrenią nie zarazi nikogo, a ja, podając dalej ten kawałek wiedzy o nim, jakby był najważniejszy, zarażam dalej – niezdrową ciekawością, ekscytacją cudzym cierpieniem. Mój rozmówca choruje na schizofrenię i dlatego właśnie zadaję mu pytania, to jest przecież powodem naszego spotkania, a nie malwy i róże, które on z czułością pielęgnuje.
Opowiem więc o nim tak: jest silny, energiczny. Choruje od lat i może dlatego tak ucieka wzrokiem, mówi niewyraźnie, robi pauzy pomiędzy zdaniami. W szpitalu psychiatrycznym był dwa razy. W zakładzie aktywności zawodowej pracuje na niepełny etat.
– To nie zanikło – mówi o chorobie, wskazując gestem na rabatkę z różami – ale praca pomaga, bo człowiek jest czymś ciągle zaaferowany.
Kiedyś studiował geografię, ale choroba przyszła szybko, zaraz po liceum, i skreśliła tamten plan na życie. W zakładzie nie tylko dba o ogród, ale też wykonuje drobne naprawy. Do tej pracy przeszedł drogę z oddziału szpitala przez warsztaty terapii zajęciowej.
Unika słowa „schizofrenia”, a ja nie pytam. Psychiatra, który go leczy, mówi mi, że byłby ostrożny z określaniem mojego rozmówcy jako „chorego”. Przecież on pracuje, tłumaczy mi, do tego opiekuje się swoją niedołężną matką, a żeby funkcjonować bez objawów, bierze jedną małą tabletkę dziennie. Od lat nie miał nawrotu. Czy można o nim w ogóle powiedzieć, że jest chory na schizofrenię?
Jedna mała tabletka dziennie. Tyle czasem biorą osoby z chorą tarczycą. Czy mówię o nich: przewlekle chorzy? Czy temat ich tarczycy jest ciekawy dla kogokolwiek poza ich lekarzem? Czy spotykając osobę z chorą tarczycą, będę o nią dopytywać, czy będę czujnie wypatrywać „tarczycowych anomalii” w zachowaniu, mowie, gestach? Jeśli nie, to dlaczego na tego mężczyznę patrzę w inny sposób? Czy jest chory? I jeśli tak, to co to właściwie znaczy?
Teraz wyobraźcie sobie mężczyznę, lat czterdzieści, który także pochodzi z dużego miasta i opowiada mi swoją historię, gdy spacerujemy po parku. Mój rozmówca jest wysoki, ma przerzedzone włosy i poważny wyraz twarzy. Jest lato, piękna pogoda, obok nas co chwila przebiegają roześmiane dzieci. W jego opowieści więcej jest milczenia niż słów. Na większość pytań odpowiada zdawkowo, a każda jego wypowiedź poprzedzona jest długą przerwą. Niewiele mogę z tego wykrzesać: kilka podstawowych faktów, nic więcej. Choruje od dzieciństwa. Był w szpitalu. Kilka razy. A może kilkanaście? Nie liczył. Niewiele z tych pobytów pamięta. Nigdy nie pracował. Nie, nie ma przyjaciół. Lubi majsterkować. Jest na rencie. Mieszka z matką.
Nie dowiem się więcej. Jest mi niewygodnie z jego milczeniem. Chciał ze mną rozmawiać, ale coś pokonało nas oboje. Jego choroba? Skutki uboczne leków? Moja nieumiejętność prowadzenia rozmowy? A przecież chcę wiedzieć, dlaczego jego życie potoczyło się w sposób tak odmienny od życia ogrodnika, z którym rozmawiałam wcześniej. Dlaczego mam wrażenie, że utknął w chorobie? Dlaczego on zdaje się żyć pod jej dyktando, a ktoś inny z tą samą diagnozą cieszy się dobrym, pełnym życiem, biorąc jedną tabletkę dziennie? I gdzie mam szukać odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego dwa życia z tą samą diagnozą potoczyły się tak różnie – jedno daleko od szpitala i blisko innych ludzi, a drugie w izolacji?
Od psychiatrów dowiaduję się, że zwyczajne życie – czyli takie, w którym jest praca, są relacje z innymi ludźmi i samodzielność – może być między innymi zasługą oddziaływań w środowisku. O psychiatrii środowiskowej mówi się teraz dużo. To w jej duchu zaprojektowany został pilotaż reformy opieki psychiatrycznej. Tylko czym ona właściwie jest? Odpowiedzi na te pytania będę szukać wśród lekarzy, terapeutów i pracowników socjalnych. Oni nauczą mnie, jaka powinna być psychiatria poza szpitalem, i wyjaśnią, dlaczego w Polsce mamy problem ze zbudowaniem takiego systemu.
Ale na razie szarpię się z językiem. Jak mam mówić o ludziach, których opisuję? Chorzy? Pacjenci? Osoby w kryzysie psychicznym? Czy kryzys, który kojarzy się z czymś incydentalnym, obejmuje przewlekłość – a więc długie i uporczywe trwanie choroby w czasie? Umawiam się sama ze sobą, że na razie będę stosować te określenia zamiennie. To jednak nie koniec moich wątpliwości. Na ile choroba dyktuje warunki, w których żyją moi rozmówcy? A może to oni uczą się dyktować warunki jej? I jeśli tak, to jak powinnam to opisać? Budując bohaterskie opowieści o codzienności utrudnionej przez objawy? A może zbywając chorobę milczeniem? Znajduję inny sposób, bo pytam o sprawy, które obchodzą także zdrowych – pracę, związki, sytuację mieszkaniową, rodzinę, macierzyństwo, starość – i sprawdzam, gdzie w te obszary wcina się choroba, jak je kształtuje, w czym przeszkadza i co utrudnia.
Które historie są prawdziwsze, bardziej reprezentatywne? Te, w których dominuje bezradność, czy raczej te, w których przeważa sprawczość człowieka w kryzysie psychicznym? Czy zdrowi, którzy mu towarzyszą, mają prawo do opowiedzenia własnej wersji wydarzeń? A co, jeśli jest ona niewygodna, bo brakuje w niej poświęcenia, heroizmu albo nawet zrozumienia? Gdzie się zaczyna i kończy odpowiedzialność świadka czyjejś psychozy, manii albo depresji? Czy ma on obowiązek ratować chorego kosztem siebie?
Niewiele znajduję pewników, poza jednym – chorowanie ma nieskończoną liczbę wariantów. Nie ma jednej schizofrenii, tak samo jak nie ma jednej depresji czy choroby afektywnej dwubiegunowej. Nie ma jednej właściwej reakcji człowieka zdrowego, który towarzyszy bliskiej osobie w kryzysie. Nie ma zgody co do tego, co jest najważniejsze w dochodzeniu do zdrowia – leki, terapia, oddziaływania społeczne, a może jeszcze coś innego? Mocne, medialne tezy – zwłaszcza te o rzekomej szkodliwości leków, przemocy psychiatrii, koszmarze szpitali i samego chorowania – nieraz kruszą się w konfrontacji z pojedynczą opowieścią. Jeśli coś jest pewne, to tylko mnogość doświadczeń, które kotłują się gdzieś pod powierzchnią.
To tam po omacku schodzę.
ŚRODEK OSTATECZNY
W szpitalu psychiatrycznym można człowieka przywiązać pasami do łóżka, wsadzić go w kaftan bezpieczeństwa lub zamknąć w izolatce.
Szpital psychiatryczny jest pod wieloma względami bardzo podobny do zwykłego szpitala. Leżą w nim ludzie, którzy cierpią. Próbują im pomóc lekarze, którzy są zmęczeni. W łazienkach czasem brakuje papieru toaletowego.
W szpitalu psychiatrycznym, podobnie jak w zwykłym, ludzie się nudzą. Nudzą się dłużej niż chorzy niepsychiatryczni, bo średni czas pobytu pacjenta w takiej placówce to w Polsce trzydzieści dni. W zwykłym szpitalu: pięć dni[1]. Z nudów dużo się tam pali, czasem ćwiczy (od niektórych pacjentów słyszę, że sami organizowali sobie poranną gimnastykę) i bardzo często podlewa się kwiaty (znajoma, która choruje, mówiła, że rośliny doniczkowe na oddziale gniły od nadmiaru wody).
W szpitalu psychiatrycznym można odzyskać swoje życie i jednocześnie poczuć, że się je traci. Dostaje się tam diagnozę i leki. Trzeba to zapisać po stronie zysków. Po stronie strat znajdą się: utrata kontroli nad własnym ciałem (leki bywają tak silne, że usztywniają chorym kończyny) i poczucia własnej godności.
O utracie godności najwięcej wiedzą ci, którzy kaftan[2], pasy albo izolatkę znają z praktyki.
Konstrukcja kaftana jest prosta. Od zwykłej koszuli odróżniają go wydłużone rękawy, pas przekładany pod kroczem pacjenta i sznurki, które związuje się z tyłu, jak w gorsecie. Kaftan pochodzi ze świata, który już nie istnieje: świata dawnej psychiatrii, dziedziny, która rozwijała się początkowo na oślep, zniewalając chorych, zadając im ból i niszcząc. Tamtej psychiatrii – tej od łańcuchów, klatek, lobotomii, zastrzyków z insuliny i dziwacznych eksperymentów – już nie ma. Nowoczesna psychiatria jest spokojna i ucywilizowana. To ona ma służyć pacjentowi, nie odwrotnie. Szpital nie jest już instytucją totalną, w której lekarz jest bogiem, a drzwi pozostają zamknięte na zatrzask. Ze szpitala można się wypisać, a opinię lekarza podważyć. Pacjent nie jest już „obłąkańcem”, „furiatem” ani „melancholikiem”. Otrzymuje diagnozę, a diagnoza to nowoczesny zlepek liter i cyfr, a nie wypisane na czole piętno.
Między nową i starą psychiatrią pozostał jednak łącznik: przymus. Kiedyś jedna z metod izolowania chorych od społeczeństwa, dziś brutalne narzędzie opresji (zdaniem przeciwników) albo środek ostateczny, ratujący zdrowie i życie pacjenta oraz ludzi z jego otoczenia (zdaniem obrońców). Można też widzieć go jako skazę, grzech pierworodny psychiatrii, niewymazywalny nawet w tej nowej, sterylnej rzeczywistości.
Trudno dziś w to uwierzyć, ale ponad dwieście lat temu kaftan miał być dla chorych wyzwoleniem.
Na obrazie francuskiego malarza Tony’ego Roberta-Fleury’ego pod tytułem Philippe Pinel uwalniający szaleńców w przytułku Salpêtrière w 1795 roku, który Zygmunt Freud nazwał później portretem „najbardziej ludzkiej ze wszystkich rewolucji”, nie widać kaftana, ale jest za to człowiek, który za jego pomocą uwolnił chorych z piekła wczesnej psychiatrii.
Widoczny w centrum obrazu wyzwoliciel spogląda na pacjentkę azylu dla obłąkanych, którą w tej właśnie chwili ktoś rozkuwa z łańcuchów. Ubrana jest w brudną, rozchełstaną sukienkę i ma ziemistą, pozbawioną wyrazu twarz. Jej skóra jest żółtawa, bo kobieta prawdopodobnie rzadko wychodziła na zewnątrz. Teraz unika pełnego współczucia wzroku lekarza, który kazał ją rozkuć. W prawej części obrazu na uwolnienie czekają inne kobiety – widzimy ich blade, przestraszone twarze.
Wyzwoliciel, choć miał tytuł doktora, nie był jeszcze w stanie nikogo wyleczyć. Na prawdziwe przełomy w psychiatrii trzeba było czekać kolejne sto pięćdziesiąt lat. Dlatego doktor Philippe Pinel, nazywany pierwszym nowoczesnym psychiatrą, a wtedy – alienistą, był przede wszystkim obrońcą praw ludzi chorych psychicznie. Uwalniając ich z łańcuchów, dał Europie sygnał: pora zacząć traktować chorych umysłowo jak ludzi, a nie jak zwierzęta.
Postulaty były szlachetne, ale praktyka wyglądała zupełnie inaczej[3]. Chorzy wyzwoleni z łańcuchów, ale nadal pozamykani w azylach, wciąż byli dyscyplinowani – od tej pory między innymi za pomocą kaftana. Ten dla Pinela i jemu podobnych reformatorów był rozwiązaniem bliskim ideału: powstrzymywał pacjentów przed zrobieniem sobie krzywdy, a jednocześnie uwalniał nogi, pozostawiając im względną swobodę. Zrobiony ze skóry lub płótna kaftan był dosłownym i namacalnym dowodem na zmiękczanie psychiatrii, która wcześniej miała chorym do zaoferowania jedynie przemoc i uwięzienie w żelaznych kajdanach.
Na tym jednak zalety kaftana się kończyły.
Związani pacjenci nie mogli samodzielnie się podrapać, skorzystać z toalety ani wytrzeć nosa. Doskwierały im odparzenia i inne problemy skórne. Nie mogąc utrzymać równowagi, upadali twarzą na ziemię, łamiąc sobie szczęki i doznając wstrząśnień mózgu. Zwracali na to uwagę francuscy i angielscy lekarze, którzy coraz ostrzej krytykowali „cudowny wynalazek”. Kilkadziesiąt lat po śmierci Pinela kaftan w teorii uchodził za dehumanizujący przeżytek. Jednak pracownicy szpitali, z braku innych pomysłów na zabezpieczenie pobudzonych pacjentów, używali go nadal. Koniec kaftana w USA i Europie Zachodniej – chociaż jeszcze nie definitywny – nadejdzie dopiero w latach pięćdziesiątych, sto trzydzieści lat po śmierci Pinela – wraz z wynalezieniem leków antypsychotycznych. Najsilniejsze z nich, dziś już prawie niestosowane, będą nazywane przez personel medyczny „chemicznym kaftanem bezpieczeństwa”.
Choć w Europie przez cały XX wiek modnie było kaftan potępiać, to w praktyce trudno było lekarzom wyobrazić sobie opiekę psychiatryczną bez niego. Miejsce kaftana było jednak na obrzeżach psychiatrii, pozostawał przezroczysty dla badaczy, nikt nie pisał jego historii, niewielu badało wpływ jego użycia na pacjentów. Dotyczyło to zresztą nie tylko kaftana, ale i pozostałych środków przymusu: unieruchomienia za pomocą pasów, przymusowego podania leków, umieszczenia pacjenta w izolatce. Te „narzędzia” po prostu były – i nikt szczególnie się nad tym nie zastanawiał. Aż do lat sześćdziesiątych, kiedy modne stało się podejście antypsychiatryczne.
To wtedy na gruncie zachodniej psychiatrii stopniowo zaczęły się wyłaniać dwie postawy wobec środków przymusu. Ta popularniejsza głosi, że kaftan, izolatka i pasy to tak zwane ultima ratio, środki ostateczne, używane wyłącznie wtedy, kiedy pacjent zagraża życiu swojemu lub innych, a łagodniejsze środki perswazji zostały wyczerpane. Krytycy tego podejścia uchodzą za radykalnych idealistów: uważają oni, że każdy przejaw przemocy wobec osoby chorej jest etycznie niedopuszczalny i medycznie zbędny. Nie chodzi im wyłącznie o przemoc w fizycznym sensie, bo medycyna jako taka bywa przecież brutalna – dobrym przykładem jest chirurg, który, aby pomóc pacjentowi, musi najpierw rozciąć jego tkanki, co samo w sobie jest przecież okrucieństwem; lekarz robi to jednak we wcześniejszym porozumieniu z chorym. W psychiatrii jest inaczej, bo środki przymusu łamią ludzką wolę, unieważniają sprzeciw, depczą zasadę nietykalności i odbierają wolność. Pisał o tym Thomas Szasz, najbardziej znany w XX wieku krytyk opresyjności psychiatrii, a wtórował mu francuski socjolog Robert Castel, który porównywał przemoc psychiatryczną z opresyjnością religii chrześcijańskich[4]. I tak jak w religiach istnieją dogmaty, których naruszać nie wolno, tak i w psychiatrii – zdaniem Castela – obecne są utrwalone w praktyce szpitalnej reguły „nie do ruszenia”. Jedną z nich jest konieczność umieszczania chorych w szpitalach. Drugą – stosowanie przymusu, gdy pacjent zagraża sobie lub innym.
Toczące się od lat sześćdziesiątych dyskusje o przymusie w psychiatrii nie ominęły także Polski. Lekarze byli w większości świadomi problemu nadużywania tej metody w oddziałach szpitalnych. Nieżyjący już psychiatra, profesor Stanisław Dąbrowski, jeden z inicjatorów Ustawy o ochronie zdrowia psychicznego, pisał w artykule z 1986 roku: „Większa świadomość społeczna w zakresie stosowania przymusu fizycznego pozwoliłaby lepiej dostrzec ukrytą, niepokojącą funkcję szpitala psychiatrycznego, a mianowicie funkcję kontroli społecznej”[5]. Dąbrowski uważał, że o środkach przymusu w psychiatrii pisze się za mało, także za granicą. Uwierała go niema zgoda środowiska psychiatrycznego na powszechną przemoc wobec chorych.
Obowiązujące do dziś zasady stosowania przymusu, w tym długość czasu, w jakim pacjent może przebywać w unieruchomieniu, ostatecznie znajdą się w ustawie uchwalonej dopiero w 1994 roku. Przemoc w psychiatrii zyskuje wtedy umocowanie prawne.
Rafał[6] ma czterdzieści siedem lat i jego diagnoza mieści się gdzieś na skrzyżowaniu choroby afektywnej-dwubiegunowej (ChAD) i zaburzeń schizoafektywnych. Bez leków żyłby na maniakalno-depresyjnej huśtawce. W jego przypadku do stanów manii dochodzą jeszcze urojenia.
Kiedy rozmawiamy przez Skype’a, odpala papierosa za papierosem.
– Pierwsze uderzenie choroby przyszło po szkolnej wycieczce na Białoruś. Byłem wtedy w klasie maturalnej. Wcześniej nauczyciele zabrali nas do Niemiec i ten kontrast między bogactwem w Badenii a nędzą na Wschodzie bardzo mną wstrząsnął. Przestałem spać, potem doszły problemy z koncentracją. Powoli odklejałem się od rzeczywistości. Pisałem na przykład klasówkę z niemieckiego, wydawało mi się, że wszystko wiem, a na końcu dostałem jedynkę, bo w odpowiedziach podałem jakieś głupoty.
Po raz pierwszy rodzice zawieźli go do szpitala psychiatrycznego w 1994 roku. Nie chciał spać. Gdy sanitariusz próbował siłą odprowadzić go do łóżka, Rafał zabarykadował się w łazience. To wystarczyło – poszedł w pasy. Po pięciu tygodniach usłyszał od lekarki, że cierpi na zespół paranoidalny, czyli stan, w którym występują urojenia i omamy. Wyszedł ze szpitala bez recepty na leki, bo psychiatrka stwierdziła, że jeśli zacznie je brać, to nie zda matury – środki wyciszające urojenia są silne, otaczają umysł mgiełką i utrudniają koncentrację. Po wyjściu ze szpitala Rafał wrócił do szkoły i zdał egzamin na studia.
Kolejna psychoza dopadła go po czterech latach. Pojawiły się u niego objawy ksobne: każdy komunikat w radiu, każda reklama w telewizji, a nawet billboard widziany z okna, mówiły do niego i o nim. Był pewny, że umie porozumiewać się telepatycznie z koleżanką mieszkającą na drugim końcu Polski. Słał jej myśli, a ona mu „odpowiadała”.
– Wróciłem do szpitala. Dostałem wtedy bardzo mocne leki, które aż mnie wykręcały. Przedmioty jakby sklejały mi się ze skórą, byłem usztywniony, nie umiałem otworzyć paczki fajek. To minęło po trzech tygodniach i z oddziału zamkniętego przeszedłem na półotwarty. Na zajęciach z psychologiem dostałem kartkę z listą objawów i miałem zaznaczyć to, co pasowało do mnie. Spojrzałem na tę listę i zdałem sobie sprawę, że chyba nie jestem wyjątkowy, skoro ktoś moją chorobę opisał i skatalogował. „Czyli innym chorym też się czasem zdaje, że postaci w serialach rozmawiają o nich?” – pomyślałem. To było wyzwalające. Pozwoliło mi zobaczyć moją sytuację z dystansu.
Swoją chorobę Rafał opisuje jako skomplikowaną maszynę z wieloma przyciskami. Kryzysy życiowe – takie jak zawód miłosny albo choroba rodziców – uruchamiają maszynę i rozpędzają ją na całego. Ręczne sterowanie zawodzi, bo maszyna zachowuje się tak, jakby ktoś walił we wszystkie przyciski naraz i na oślep.
W 2006 roku maszynę uruchomiła choroba matki. Rafał znów trafił do szpitala, a tam na izbie przyjęć sanitariusze chwycili go, żeby podać mu zastrzyk z lekiem uspokajającym. On wyrywał się i krzyczał, że chce porozmawiać z lekarzem. Kiedy udało mu się uciec, popędził w głąb korytarza. Sanitariusze dopadli go i przewrócili na stojące obok łóżko. Docisnęli go do niego, wykręcając mu rękę. Kość pękła. W ciągu następnych tygodni personel woził go na oddział ortopedii do innego szpitala. Rafałowi nie przyszło do głowy, by pozwać szpital. Dobrze wspomina ten pobyt – poza upadkiem. Sanitariuszy o nic nie obwinia.
– Musieli mnie krępować, bo podczas psychoz walczę, wyrywam się, uciekam. Mam wtedy mnóstwo siły. Niechętnie wychodziłem z moich urojeń, bo one bywały uwodzicielskie. W fazie manii, kiedy cały świat mówił bezpośrednio do mnie, rozsadzała mnie energia i przekonanie, że ogromnie dużo ode mnie zależy. Miło jest tak o sobie myśleć.
W 2016 roku Rafał do szpitala zgłosił się sam. Wcześniej przez tydzień powoli tracił kontrolę: nie mógł spać, gubił klucze i pieniądze, z pamięci umykały mu istotne szczegóły. Było źle, ale jeszcze panował nad sytuacją. Po drodze do szpitala zepsuł mu się samochód, a on zdążył jeszcze odstawić go do mechanika.
Kilka godzin później machina choroby toczyła się już z górki z szaloną prędkością, trzeszcząc i podskakując na wybojach. Rafał znowu czuł, że może wszystko, wiedział wszystko, kontrolował każdy detal i był wszechmogący. Energia rozrywała go tak, że nie wiedział, w którą stronę ma biec.
Nigdzie nie pobiegł, bo został zapięty w kaftan i dodatkowo jeszcze przymocowany pasami do łóżka. Na kilkanaście godzin.
– Rozwiązali mnie tylko raz, kiedy musiałem iść do toalety. Wtedy też zostałem umyty pod prysznicem i to było chyba najbardziej upokarzające. Do tego nie spałem całą noc i strasznie chciało mi się palić.
Po czterech latach bez psychoz i manii kolejne pogorszenie przyszło w 2020 roku. To była najkrótsza hospitalizacja Rafała – trwała dwa tygodnie. Po dwudziestu latach doświadczenia z chorobą i szpitalami po raz pierwszy spotkał na oddziale terapeutkę. Porozmawiali kilka razy i nabrał przekonania, że potrzebuje więcej takich spotkań. Mówi, że teraz jest z nim lepiej. Już nie walczy i nie tęskni za psychozą. Uwodziła go zbyt długo i za wiele mu zabrała. Zrozumiał to dzięki terapii.
Rafał opowiada, że w pasach jest gorzej niż w kaftanie. Ciało jest wtedy odsłonięte i bezbronne, bo ręce człowieka przywiązanego do łóżka są rozrzucone na boki, w pozycji ukrzyżowania. W kaftanie jest inaczej, bo ręce zwrócone są do środka w taki sposób, że człowiek sam się jakby obejmuje, a to akurat Rafałowi przynosiło ulgę. Do tego kaftan gwarantuje zainteresowanie personelu – sanitariusz zaglądał do niego co piętnaście minut i sprawdzał, czy rękawy nie są zaciśnięte zbyt mocno.
Rafał mówi, że w kaftanie nigdy nie czuł się samotny.
Pewnego dnia zapytał lekarki: „Czemu akurat kaftany, pani doktor?”. To była starsza, doświadczona psychiatrka. Opowiedziała mu wtedy o swoich wizytach we francuskich szpitalach, na które jeździła razem z innymi lekarzami z Polski kilkadziesiąt lat temu. Dla personelu zza żelaznej kurtyny to był inny świat: oddziały szpitalne były czyste, zadbane, błyszczące. Nie używano tam pasów ani kaftanów – tamtejsi lekarze uważali te środki za opresyjny przeżytek. Zamiast nich były obite gąbką izolatki. „I z tych nowoczesnych, jasnych izolatek, do których zaglądaliśmy przez otwór w drzwiach, dniami i nocami słychać było tylko wycie” – odpowiedziała.
Rafał odpala kolejnego papierosa.
– Może i ja bym dostał szału zamknięty w obitym gąbką pokoju? – zastanawia się.
Paulinie bilet do izolatki zapewniła nadruchliwość. Kiedy trafiła na oddział szpitala na Nowowiejskiej w Warszawie, biegała nago po korytarzu i przenosiła przedmioty z miejsca na miejsce. Z ulicy, po której biegała z kubłem po farbie na głowie, zgarnęła ją policja. Lekarz krótko po jej przyjęciu wydał polecenie, aby personel zamknął ją w izolatce.
W jej głowie krzyczały głosy podpowiadające, że jest śledzona przez wszystkich i musi się im wymknąć, oszukać ich, uciec. Jednak była już zmęczona. Chciała spać, ale nie mogła, bo w izolatce bez przerwy świeciła lampa jarzeniowa, umiejscowiona tuż nad łóżkiem. Tę jasność Paulina pamięta jako szczyt upokorzenia i tortury: gdyby była wolna, mogłaby to światło wyłączyć.
W izolatce spędziła trzy dni. Pod koniec, kiedy się uspokoiła, pielęgniarka już nie domykała drzwi. Paulina blokowała je butem. Dzięki temu mogła sięgać ręką do włącznika, który był na zewnątrz, i sama decydować, kiedy chce posiedzieć w ciemności.
Po wyjściu z izolatki Paulina trafiła na oddział. Pielęgniarki nie chciały powiedzieć, jaki lek jej podają, zamiast tego mówiły do niej na przemian jak do dziecka („Już, już, wszystko jest dobrze, jest pani w szpitalu”) albo jak do rozwydrzonej nastolatki („Jak nie połkniesz tabletek, pójdziesz w pasy”). Paulina na początku trochę się szamotała, pluła tabletkami, ale w końcu odpuściła. Wspomnienie izolatki było zbyt świeże. Gdy urojenia minęły, nie przestała domagać się informacji o lekach. Kiedy jej stan się polepszył, psychiatra powiedział wreszcie, co jej podaje.
Paulina: – Traktowanie chorego przez personel uzależnione jest od jego stanu i zasobów. Im lepszy stan pacjenta, tym trudniej go upokorzyć. Niby wiem, że to upokorzenie nie jest celowe. Ale w praktyce tak to właśnie wygląda.
Szpital to jej zdaniem instytucja totalna, coś w rodzaju obozu koncentracyjnego albo więzienia („Żeby było jasne: podobne jest zamiłowanie do ordungu, a nie cel istnienia obu tych miejsc” – dopowiada), w której chorzy, aby przetrwać – czyli wyjść z tego doświadczenia w jednym kawałku – muszą zrozumieć, że system szpitalny jest teraz ich rzeczywistością, a opór jest bezcelowy. „Znalazłeś(-aś) się tu, więc się teraz urządzaj” – to według Pauliny najważniejsza zasada. Ona odnalazła się tam bez większych problemów.
– Na dole drabiny są ci w najgorszym stanie, którzy do tego nie mają nic, ani ciuchów, ani fajek, ani kontaktu z rzeczywistością – tłumaczy. – Oni obrywają od silniejszych pacjentów. Co jest najcenniejszym zasobem w szpitalu? Czyste majtki, telefon, przynoszone przez rodzinę owoce i słodycze. Oraz fajki. One przede wszystkim. W szpitalach wielu ludzi pali, niektórzy właśnie tam się uzależniają, bo wyjście na fajkę pełni wiele funkcji: odgania nudę, pozwala poznać innych chorych, spuszcza z człowieka napięcie.
Paulina miała wszystko, od troski bliskich po czekoladę i majtki – więc była na szczycie hierarchii. Na dnie był pacjent zwany przez niektórych Parowozikiem. Poza szpitalem Parowozik pozostawał permanentnie bezdomny, a w szpitalu etykiety diagnostyczne miał aż dwie: schizofrenię paranoidalną i upośledzenie umysłowe w stopniu lekkim. Swoje przezwisko Parowozik zawdzięczał ciągłemu sapaniu. Lepiej kontaktujący ze światem pacjenci przeganiali go z kąta w kąt, poirytowani jego ciągłym żebraniem o papierosy. Czasem ktoś się litował i dawał mu zapalić, częściej jednak Parowozik dostawał kuksańca. Paulina nigdy nie obdarzyła go ani jednym, ani drugim. Na jego widok odwracała się na pięcie i oddalała na bezpieczną odległość, bo czasem próbował jej dotykać.
Parowozik był na przegranej pozycji, bo słabo reagował na leki. To zdaniem Pauliny kolejny wyznacznik pozycji w oddziałowej hierarchii: ci, którzy sprawnie wychodzą z psychoz, urojeń, manii, katatonii i innych stanów odcinających od świata, równie szybko pną się w górę. Im luźniejszy kontakt pacjenta z rzeczywistością, tym większe prawdopodobieństwo, że zarobi w twarz (od pacjentów) lub pójdzie w pasy (jeśli nadużyje cierpliwości personelu).
Spotkań ze szpitalnym przymusem Paulina miała jeszcze dwa. Pierwsze jako świadek, gdy widziała sanitariuszy przytrzymujących kobietę, która przebywała na oddziale z nakazu sądu. Była w psychozie, jednak siedziała spokojnie. Gdy podeszła do niej pielęgniarka, ona stanowczo odmówiła przyjęcia leków. Wtedy sanitariusze siłą zaaplikowali jej zastrzyk.
– Rozumiem, że trzeba było jej podać leki. Ale dlaczego musieli to robić w obecności innych pacjentów? Przecież można było ją zaprowadzić za jakiś parawan albo do innego pomieszczenia. Człowiek, który krzyczy i się wyrywa, kiedy ktoś siłą podaje mu lek, jest całkowicie odsłonięty przed innymi, nagi, może nie w dosłownym sensie, ale emocjonalnym.
Drugie spotkanie Pauliny z przymusem nie było narzucone, tylko wyproszone. Podczas kolejnej hospitalizacji miała silne myśli samobójcze. Teoretycznie na oddziale zamkniętym trudno jest zrobić sobie krzywdę, ale ona wolała zabezpieczyć się podwójnie. Poprosiła pielęgniarki, żeby przypięły ją pasami. Nie były przekonane, że trzeba, w końcu dziewczyna była na lekach. Przywiązano ją do łóżka jakąś lichą tasiemką.
Paulina uważa, że przymus w szpitalu bywa konieczny, ale w wielu przypadkach można go spokojnie zastąpić czymś innym – rozmową, spokojem, przytrzymaniem za rękę. Tylko że personel jest zmęczony i woli iść na skróty, zwłaszcza kiedy chory jest w psychozie. Jeśli człowiek nie jest agresywny, tylko krzyczy albo wykonuje dziwne czynności – tak jak Paulina, gdy w izolatce rozbierała się do naga – potrzebuje po prostu ludzkiej życzliwości. Tego, żeby ktoś się przy nim na chwilę zatrzymał i zobaczył w nim człowieka. Jej w szpitalu przydarzyło się to tylko raz:
– Kiedy wrzeszcząc, zrzucałam z siebie piżamę, podeszła do mnie jedna z salowych i takim ciepłym, miłym głosem zapytała: „Dziecko, dlaczego ty tak krzyczysz?”. Nic więcej nie zrobiła. Tylko stała i patrzyła na mnie ze współczuciem. A ja wtedy zamilkłam. Po prostu.
Antoni ma trzydzieści dziewięć lat i chce opowiedzieć mi o tym, jak psychiatria odebrała mu głos.
Ten brak głosu bywał dosłowny – jak wtedy, gdy po wyjściu ze szpitala pięć lat temu był mocno otumaniony lekami i ledwo mówił. Ale i symboliczny, bo oznaczał zanik sprzeciwu wobec działań lekarzy. Antoni podczas psychoz protestował przeciwko przyjęciu na oddział. Gdyby odmówił podpisania zgody na pobyt w szpitalu, sprawą zająłby się sąd. Lekarz odwodził go od tego pomysłu. Ostatecznie Antoni zamilkł i podpisał wszystkie papiery. Szybko się nauczył, że buntownicy są traktowani przez personel dużo gorzej. Nie dostają przepustek i często trafiają w pasy.
Podczas jednego z epizodów psychozy Antoni stanął w obronie innej pacjentki, Ukrainki, która głośno krzyczała, gdy sanitariusze prowadzili ją korytarzem. W urojeniach Antoniego chcieli ją zgwałcić. Rzucił się na nich. Został brutalnie obezwładniony, zapięty w kaftan i pasy. Nie pamięta, na jak długo, ale wystarczyło. Potem przyglądał się im, jak w ramach ćwiczeń pozorowali walkę na pięści, i czuł, jak strach zaciska mu żołądek.
Antoni: – Ja też trochę ich rozumiem. Przemoc w szpitalach była, jest i będzie, bo pacjent nie jest niewiniątkiem. Kiedy jesteśmy w psychozie, bywamy agresywni, to jest fakt. Kiedyś uderzyłem pielęgniarkę, bo miała zeza, a mnie się wydawało, że jest androidem.
Dlatego teraz Antoni bierze leki i przedstawia mi wzór na uciszenie schizofrenii: im więcej leków i relacji z ludźmi, tym mniej choroby.
Po wyjściu ze szpitala trafił do placówki samopomocowej – Warszawskiego Domu pod Fontanną. To zdaniem Antoniego dobre miejsce do tego, aby przypomnieć sobie, że istnieje życie poza chorobą. Na przykład takie, w którym można pracować. W Domu pomogli mu napisać CV i list motywacyjny. Dwa lata przepracował w korporacji, odbierając telefony od klientów. Kolejny raz poczuł, że traci swój głos i swoją siłę, bo dzwoniący bywali podenerwowani, agresywni, napastliwi. Wyłączył telefon i został w łóżku. Teraz znowu szuka zatrudnienia.
Przez Warszawski Dom pod Fontanną, do którego na chwilę trafił Antoni, przewinęło się czterysta osób z diagnozą choroby psychicznej – ale miejsce to nie ma nic wspólnego z psychiatrią.
Dom zajmuje cały parter kamienicy na warszawskich Nowolipkach. Wyróżnia się wśród poszarzałych budynków, bo jego tynk pomalowany jest różową farbą. Trudno go przegapić. Katarzyna Boguszewska, jego dyrektorka, mówi:
– Kiedyś było tego dużo. Pasów, kaftanów. W latach dziewięćdziesiątych pacjenci ciągle opowiadali o przemocy w szpitalach. Teraz na szczęście jest dużo lepiej. Ale przemoc nadal jest, tylko inna.
Z wypowiedzi Boguszewskiej można wywnioskować, że przewlekle chorzy wciągani są w psychobranżę, która może i leczy, ale też pielęgnuje w człowieku poczucie rezygnacji. Masz diagnozę? Ubiegaj się o rentę. Jesteś w szpitalu? Łykaj tabletki, leż w łóżku, słuchaj radia. Nie zgadzasz się na pobyt na oddziale? Pomyśl dwa razy, zanim zaprotestujesz. Po wyjściu ze szpitala chcesz iść do pracy? Praca na otwartym rynku jest dla zdrowych, ty lepiej wnioskuj o orzeczenie o niepełnosprawności. Tak system wciąga i mieli najciężej chorych, a potem wypluwa z siebie ludzi całkowicie bezradnych.
Boguszewska widzi to cały czas: psychiatria pacjenta ucisza i robi to „na miękko”. Częste są sytuacje, kiedy jakiś członek Domu najpierw trafia do szpitala bez zgody, protestuje, a potem dzwoni do niej i tłumaczy, że jednak woli zostać na oddziale. Tak jakby rozmowa z lekarzem odbierała mu siłę. Chorzy opowiadają jej potem o swoistym „urabianiu” przez personel, który daje im do zrozumienia, że lepiej jest się zgodzić na szpital, niż robić zamieszanie z sądem. Od lekarzy słyszą: „Po co panu ten protest? Za parę tygodni pana wypuścimy”. I podsuwają papiery. Zdecydowana większość pacjentów temu ulega.
Czy w takim razie umieszczanie człowieka bez jego zgody w szpitalu – nawet w sytuacji zagrożenia życia – jest niesłuszne? Nie, dla Boguszewskiej większym problemem jest odbieranie pacjentom podmiotowości. W przypadku braku zgody na hospitalizację ścieżka ustawowa jest przecież prosta: lekarz informuje o sprawie sędziego, ten zjawia się w ciągu czterdziestu ośmiu godzin i razem z biegłym przesłuchuje obie strony, po czym wydaje decyzję. Bierze więc na siebie rozstrzygnięcie sporu, a psychiatrze pozostaje podporządkowanie się sędziemu – i albo rozpoczęcie leczenia pacjenta, albo wypisanie go do domu.
Boguszewska: – W takich sytuacjach lekarz może mieć rację, a jego intencją jest ratowanie pacjenta. Tylko że jeśli w pacjencie nie ma zgody na bycie ratowanym, to lekarz powinien zostawić sprawę sądowi, a nie sugerować, że sprzeciw chorego to fanaberie. Jeśli tak robi, staje się częścią systemu, który „przerabia” człowieka na kogoś bezwolnego, bezbronnego, pozbawionego głosu. Wielu moich znajomych ma za sobą takie doświadczenie. Szkoda, bo przecież wszystkim nam chodzi o umacnianie osób zmagających się z problemami psychicznymi w prowadzeniu samodzielnego życia. A to oznacza także pozostawianie im odpowiedzialności za własny powrót do zdrowia.
Michał ma czterdzieści pięć lat i choruje na schizofrenię. Zapinano go w pasy, kiedy: walił głową w ścianę, przytulał innych pacjentów oraz gdy nie pamiętał, kim jest.
Trwało to tygodniami. Był w pasach nocami i przez dużą część dnia, ale nie wtedy, kiedy odwiedzali go bliscy. Wtedy łagodniał i pasy przestawały być potrzebne. Pytanie, które dzisiaj sobie zadaje, brzmi: czy w ogóle kiedykolwiek były potrzebne? Czy przytulanie innych pacjentów zagrażało czyjemuś życiu? Czy człowieka, który wali głową w ścianę, nie należy najpierw pogłaskać po ramieniu i pocieszyć, a unieruchomić dopiero wtedy, kiedy wszystko inne zawiedzie? Tylko jak to zrobić w dużym szpitalu, gdzie lekarz dyżuruje do piętnastej, a potem z pacjentami zostają tylko zmęczone pielęgniarki i nieliczni sanitariusze? Kto ma czas na rozmowę, głaskanie, przytulenie człowieka, który zapada się w chorobę, ale nikomu nie zagraża?