Choroba idzie ze mną. O psychiatrii poza szpitalem - Anna Kiedrzynek - ebook

Choroba idzie ze mną. O psychiatrii poza szpitalem ebook

Kiedrzynek Anna

4,5

Opis

Nie ma jednej schizofrenii, tak samo jak nie ma jednej depresji ani jednej choroby afektywnej dwubiegunowej. Nie ma też jednej właściwej reakcji człowieka, który towarzyszy bliskiej osobie w kryzysie, a medialne tezy o rzekomej szkodliwości leków, przemocy psychiatrii, koszmarze szpitali i samego chorowania kruszą się w konfrontacji z pojedynczymi opowieściami. O Justynie, która ratowała swojego męża przed samobójczą śmiercią. O Rafale, któremu czasami wydaje się, że jest wszechmogący. Albo o Irenie, która bez przerwy wyobrażała sobie, jak zadaje innym ból.

„Opowieść o polskiej psychiatrii jest przede wszystkim historią o tym, co dzieje się z pacjentem poza murami instytucji” – pisze Anna Kiedrzynek, laureatka drugiej nagrody European Press Prize 2022, w pierwszym rozdziale swojej książki o życiu osób doświadczających chorób i zaburzeń psychicznych. Jej zaskakujące, empatyczne i odważne reportaże to lekcja rozmowy o innej psychiatrii – wolnej od taniej sensacji, skupionej na przywracaniu cierpiącym normalnego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (96 ocen)
61
24
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dzust

Dobrze spędzony czas

Ważny reportaż, dowiedziałam się z niego m.in. o różnych formach wsparcia po etapie hospitalizacji.
10
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Pozycja niezwykle użyteczna społecznie! Świetnie, że takie książki powstają.
10
wermlo

Dobrze spędzony czas

Wartościowy reportaż. Warto przeczytać i zagłębić temat ochrony zdrowia psychicznego w Polsce.
00
Madzka210

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ważna książka o tym jak wyglądała, jak powinna wyglądać opieka psychiatryczna w Polsce, jak zaczyna wyglądać (bardzo powoli) i jak niestety wygląda nadal. Z perspektywy ludzi chorych na różne jednostki - schizofrenię, zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne (OCD),w znakomitej większości zamkniętych nie tylko w chorobie, ale też w domach, w stereotypach. Autorka na kilku przykładach pokazuje jak powinno wyglądać wsparcie chorych po opuszczeniu szpitalnych molochów, gdzie są jedynie doprowadzani do pionu, lecz po wyjściu nikt ze służby zdrowia już o utrzymanie tego stanu nie dba. Chorzy zostają sami ze swoją chorobą, nie zawsze potrafiąc się odnaleźć wśród piętnujących ich ludzi. Cierpią oni, cierpią ich bliscy. W efekcie schemat się powtarza i znów kończy się szpitalem. Istotne jest to aby chorzy mogli odzyskać "życie" poza szpitalem. Trzeba pomóc im nauczyć się choroby, oswoić ją, nauczyć ich życia z chorobą, a w końcu życia poza nią. Na tym powinna polegać psychiatria poza szpitalem.
00
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Niestety,w Polsce wciąż stygmatyzuje się chorych psychicznie. Nowa nomenklatura niczego nie zmieni.
00



Co­py­ri­ght © Anna Kie­drzy­nek, 2023 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023
Re­dak­tor ini­cju­jący: Ad­rian Sta­chow­ski
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Agata Gać
Re­dak­cja: Ad­rian Sta­chow­ski, Anna Stro­żek
Ko­rekta: Anna Gą­dek, Agata Ton­dera
Kon­sul­ta­cja na­ukowa: Ja­kub Za­wiła-Niedź­wiecki
Ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Ula Pą­gow­ska
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67727-53-2
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ma­mie i Babci

Wstęp

Wy­obraź­cie so­bie męż­czy­znę, lat sześć­dzie­siąt, miesz­kańca du­żego mia­sta. Jest nie­wy­soki, ma­ło­mówny i lekko przy­gar­biony. Spo­ty­kam go w za­kła­dzie ak­tyw­no­ści za­wo­do­wej. Pa­trzę na niego i wi­dzę w nim cho­rego, choć nic prze­cież o tym nie świad­czy. A jed­nak nie umiem pa­trzeć ina­czej. Py­tam sama sie­bie: jak bym go opi­sała, gdyby TO nie miało zna­cze­nia?

Może tak: jest silny, ener­giczny. Po­cho­dzi z mia­sta, ale cią­gnie go do na­tury. Dla­tego pra­cuje jako ogrod­nik. Kiedy cza­sem prze­cha­dza się po uli­cach, wi­dzi, że nie­mal każdy skra­wek zie­leni jest za­le­wany be­to­nem. Smuci go to, bo ko­cha przy­rodę. W ogro­dzie, który pie­lę­gnuje, zna­la­zło się miej­sce dla róż, mie­czy­ków oraz malw. Po­środku traw­nika ro­sną ka­li­for­nij­skie jo­dły, któ­rym re­gu­lar­nie pod­cina su­che ga­łę­zie.

Stu­dio­wał kie­dyś geo­gra­fię, ale prze­rwał na­ukę po pierw­szym roku. Pod­kre­śla, że po­dró­żo­wać nie lubi i nie chce. Te­raz pa­trzy na kwiaty i pyta, po co miałby jeź­dzić gdzieś da­leko, je­śli co­dzien­nie może wra­cać do tego, co naj­wspa­nial­sze: ko­rzeni, ro­ślin, pta­ków, drzew.

Tak pew­nie na­pi­sa­ła­bym o nim, gdy­bym nie wie­działa o TYM. Ale wiem. Je­stem już ska­żona tą wie­dzą, ina­czej niż ten czło­wiek cho­robą, bo on swoją schi­zo­fre­nią nie za­razi ni­kogo, a ja, po­da­jąc da­lej ten ka­wa­łek wie­dzy o nim, jakby był naj­waż­niej­szy, za­ra­żam da­lej – nie­zdrową cie­ka­wo­ścią, eks­cy­ta­cją cu­dzym cier­pie­niem. Mój roz­mówca cho­ruje na schi­zo­fre­nię i dla­tego wła­śnie za­daję mu py­ta­nia, to jest prze­cież po­wo­dem na­szego spo­tka­nia, a nie malwy i róże, które on z czu­ło­ścią pie­lę­gnuje.

Opo­wiem więc o nim tak: jest silny, ener­giczny. Cho­ruje od lat i może dla­tego tak ucieka wzro­kiem, mówi nie­wy­raź­nie, robi pauzy po­mię­dzy zda­niami. W szpi­talu psy­chia­trycz­nym był dwa razy. W za­kła­dzie ak­tyw­no­ści za­wo­do­wej pra­cuje na nie­pełny etat.

– To nie za­ni­kło – mówi o cho­ro­bie, wska­zu­jąc ge­stem na ra­batkę z ró­żami – ale praca po­maga, bo czło­wiek jest czymś cią­gle za­afe­ro­wany.

Kie­dyś stu­dio­wał geo­gra­fię, ale cho­roba przy­szła szybko, za­raz po li­ceum, i skre­śliła tam­ten plan na ży­cie. W za­kła­dzie nie tylko dba o ogród, ale też wy­ko­nuje drobne na­prawy. Do tej pracy prze­szedł drogę z od­działu szpi­tala przez warsz­taty te­ra­pii za­ję­cio­wej.

Unika słowa „schi­zo­fre­nia”, a ja nie py­tam. Psy­chia­tra, który go le­czy, mówi mi, że byłby ostrożny z okre­śla­niem mo­jego roz­mówcy jako „cho­rego”. Prze­cież on pra­cuje, tłu­ma­czy mi, do tego opie­kuje się swoją nie­do­łężną matką, a żeby funk­cjo­no­wać bez ob­ja­wów, bie­rze jedną małą ta­bletkę dzien­nie. Od lat nie miał na­wrotu. Czy można o nim w ogóle po­wie­dzieć, że jest chory na schi­zo­fre­nię?

Jedna mała ta­bletka dzien­nie. Tyle cza­sem biorą osoby z chorą tar­czycą. Czy mó­wię o nich: prze­wle­kle cho­rzy? Czy te­mat ich tar­czycy jest cie­kawy dla ko­go­kol­wiek poza ich le­ka­rzem? Czy spo­ty­ka­jąc osobę z chorą tar­czycą, będę o nią do­py­ty­wać, czy będę czuj­nie wy­pa­try­wać „tar­czy­co­wych ano­ma­lii” w za­cho­wa­niu, mo­wie, ge­stach? Je­śli nie, to dla­czego na tego męż­czy­znę pa­trzę w inny spo­sób? Czy jest chory? I je­śli tak, to co to wła­ści­wie zna­czy?

Te­raz wy­obraź­cie so­bie męż­czy­znę, lat czter­dzie­ści, który także po­cho­dzi z du­żego mia­sta i opo­wiada mi swoją hi­sto­rię, gdy spa­ce­ru­jemy po parku. Mój roz­mówca jest wy­soki, ma prze­rze­dzone włosy i po­ważny wy­raz twa­rzy. Jest lato, piękna po­goda, obok nas co chwila prze­bie­gają ro­ze­śmiane dzieci. W jego opo­wie­ści wię­cej jest mil­cze­nia niż słów. Na więk­szość py­tań od­po­wiada zdaw­kowo, a każda jego wy­po­wiedź po­prze­dzona jest długą prze­rwą. Nie­wiele mogę z tego wy­krze­sać: kilka pod­sta­wo­wych fak­tów, nic wię­cej. Cho­ruje od dzie­ciń­stwa. Był w szpi­talu. Kilka razy. A może kil­ka­na­ście? Nie li­czył. Nie­wiele z tych po­by­tów pa­mięta. Ni­gdy nie pra­co­wał. Nie, nie ma przy­ja­ciół. Lubi maj­ster­ko­wać. Jest na ren­cie. Mieszka z matką.

Nie do­wiem się wię­cej. Jest mi nie­wy­god­nie z jego mil­cze­niem. Chciał ze mną roz­ma­wiać, ale coś po­ko­nało nas oboje. Jego cho­roba? Skutki uboczne le­ków? Moja nie­umie­jęt­ność pro­wa­dze­nia roz­mowy? A prze­cież chcę wie­dzieć, dla­czego jego ży­cie po­to­czyło się w spo­sób tak od­mienny od ży­cia ogrod­nika, z któ­rym roz­ma­wia­łam wcze­śniej. Dla­czego mam wra­że­nie, że utknął w cho­ro­bie? Dla­czego on zdaje się żyć pod jej dyk­tando, a ktoś inny z tą samą dia­gnozą cie­szy się do­brym, peł­nym ży­ciem, bio­rąc jedną ta­bletkę dzien­nie? I gdzie mam szu­kać od­po­wie­dzi na py­ta­nie o to, dla­czego dwa ży­cia z tą samą dia­gnozą po­to­czyły się tak róż­nie – jedno da­leko od szpi­tala i bli­sko in­nych lu­dzi, a dru­gie w izo­la­cji?

Od psy­chia­trów do­wia­duję się, że zwy­czajne ży­cie – czyli ta­kie, w któ­rym jest praca, są re­la­cje z in­nymi ludźmi i sa­mo­dziel­ność – może być mię­dzy in­nymi za­sługą od­dzia­ły­wań w śro­do­wi­sku. O psy­chia­trii śro­do­wi­sko­wej mówi się te­raz dużo. To w jej du­chu za­pro­jek­to­wany zo­stał pi­lo­taż re­formy opieki psy­chia­trycz­nej. Tylko czym ona wła­ści­wie jest? Od­po­wie­dzi na te py­ta­nia będę szu­kać wśród le­ka­rzy, te­ra­peu­tów i pra­cow­ni­ków so­cjal­nych. Oni na­uczą mnie, jaka po­winna być psy­chia­tria poza szpi­ta­lem, i wy­ja­śnią, dla­czego w Pol­sce mamy pro­blem ze zbu­do­wa­niem ta­kiego sys­temu.

Ale na ra­zie szar­pię się z ję­zy­kiem. Jak mam mó­wić o lu­dziach, któ­rych opi­suję? Cho­rzy? Pa­cjenci? Osoby w kry­zy­sie psy­chicz­nym? Czy kry­zys, który ko­ja­rzy się z czymś in­cy­den­tal­nym, obej­muje prze­wle­kłość – a więc dłu­gie i upo­rczywe trwa­nie cho­roby w cza­sie? Uma­wiam się sama ze sobą, że na ra­zie będę sto­so­wać te okre­śle­nia za­mien­nie. To jed­nak nie ko­niec mo­ich wąt­pli­wo­ści. Na ile cho­roba dyk­tuje wa­runki, w któ­rych żyją moi roz­mówcy? A może to oni uczą się dyk­to­wać wa­runki jej? I je­śli tak, to jak po­win­nam to opi­sać? Bu­du­jąc bo­ha­ter­skie opo­wie­ści o co­dzien­no­ści utrud­nio­nej przez ob­jawy? A może zby­wa­jąc cho­robę mil­cze­niem? Znaj­duję inny spo­sób, bo py­tam o sprawy, które ob­cho­dzą także zdro­wych – pracę, związki, sy­tu­ację miesz­ka­niową, ro­dzinę, ma­cie­rzyń­stwo, sta­rość – i spraw­dzam, gdzie w te ob­szary wcina się cho­roba, jak je kształ­tuje, w czym prze­szka­dza i co utrud­nia.

Które hi­sto­rie są praw­dziw­sze, bar­dziej re­pre­zen­ta­tywne? Te, w któ­rych do­mi­nuje bez­rad­ność, czy ra­czej te, w któ­rych prze­waża spraw­czość czło­wieka w kry­zy­sie psy­chicz­nym? Czy zdrowi, któ­rzy mu to­wa­rzy­szą, mają prawo do opo­wie­dze­nia wła­snej wer­sji wy­da­rzeń? A co, je­śli jest ona nie­wy­godna, bo bra­kuje w niej po­świę­ce­nia, he­ro­izmu albo na­wet zro­zu­mie­nia? Gdzie się za­czyna i koń­czy od­po­wie­dzial­ność świadka czy­jejś psy­chozy, ma­nii albo de­pre­sji? Czy ma on obo­wią­zek ra­to­wać cho­rego kosz­tem sie­bie?

Nie­wiele znaj­duję pew­ni­ków, poza jed­nym – cho­ro­wa­nie ma nie­skoń­czoną liczbę wa­rian­tów. Nie ma jed­nej schi­zo­fre­nii, tak samo jak nie ma jed­nej de­pre­sji czy cho­roby afek­tyw­nej dwu­bie­gu­no­wej. Nie ma jed­nej wła­ści­wej re­ak­cji czło­wieka zdro­wego, który to­wa­rzy­szy bli­skiej oso­bie w kry­zy­sie. Nie ma zgody co do tego, co jest naj­waż­niej­sze w do­cho­dze­niu do zdro­wia – leki, te­ra­pia, od­dzia­ły­wa­nia spo­łeczne, a może jesz­cze coś in­nego? Mocne, me­dialne tezy – zwłasz­cza te o rze­ko­mej szko­dli­wo­ści le­ków, prze­mocy psy­chia­trii, kosz­ma­rze szpi­tali i sa­mego cho­ro­wa­nia – nie­raz kru­szą się w kon­fron­ta­cji z po­je­dyn­czą opo­wie­ścią. Je­śli coś jest pewne, to tylko mno­gość do­świad­czeń, które ko­tłują się gdzieś pod po­wierzch­nią.

To tam po omacku scho­dzę.

ŚRO­DEK OSTA­TECZNY

.

W szpi­talu psy­chia­trycz­nym można czło­wieka przy­wią­zać pa­sami do łóżka, wsa­dzić go w ka­ftan bez­pie­czeń­stwa lub za­mknąć w izo­latce.

Szpi­tal psy­chia­tryczny jest pod wie­loma wzglę­dami bar­dzo po­dobny do zwy­kłego szpi­tala. Leżą w nim lu­dzie, któ­rzy cier­pią. Pró­bują im po­móc le­ka­rze, któ­rzy są zmę­czeni. W ła­zien­kach cza­sem bra­kuje pa­pieru to­a­le­to­wego.

W szpi­talu psy­chia­trycz­nym, po­dob­nie jak w zwy­kłym, lu­dzie się nu­dzą. Nu­dzą się dłu­żej niż cho­rzy nie­psy­chia­tryczni, bo średni czas po­bytu pa­cjenta w ta­kiej pla­cówce to w Pol­sce trzy­dzie­ści dni. W zwy­kłym szpi­talu: pięć dni[1]. Z nu­dów dużo się tam pali, cza­sem ćwi­czy (od nie­któ­rych pa­cjen­tów sły­szę, że sami or­ga­ni­zo­wali so­bie po­ranną gim­na­stykę) i bar­dzo czę­sto pod­lewa się kwiaty (zna­joma, która cho­ruje, mó­wiła, że ro­śliny do­nicz­kowe na od­dziale gniły od nad­miaru wody).

W szpi­talu psy­chia­trycz­nym można od­zy­skać swoje ży­cie i jed­no­cze­śnie po­czuć, że się je traci. Do­staje się tam dia­gnozę i leki. Trzeba to za­pi­sać po stro­nie zy­sków. Po stro­nie strat znajdą się: utrata kon­troli nad wła­snym cia­łem (leki by­wają tak silne, że usztyw­niają cho­rym koń­czyny) i po­czu­cia wła­snej god­no­ści.

O utra­cie god­no­ści naj­wię­cej wie­dzą ci, któ­rzy ka­ftan[2], pasy albo izo­latkę znają z prak­tyki.

Kon­struk­cja ka­ftana jest pro­sta. Od zwy­kłej ko­szuli od­róż­niają go wy­dłu­żone rę­kawy, pas prze­kła­dany pod kro­czem pa­cjenta i sznurki, które zwią­zuje się z tyłu, jak w gor­se­cie. Ka­ftan po­cho­dzi ze świata, który już nie ist­nieje: świata daw­nej psy­chia­trii, dzie­dziny, która roz­wi­jała się po­cząt­kowo na oślep, znie­wa­la­jąc cho­rych, za­da­jąc im ból i nisz­cząc. Tam­tej psy­chia­trii – tej od łań­cu­chów, kla­tek, lo­bo­to­mii, za­strzy­ków z in­su­liny i dzi­wacz­nych eks­pe­ry­men­tów – już nie ma. No­wo­cze­sna psy­chia­tria jest spo­kojna i ucy­wi­li­zo­wana. To ona ma słu­żyć pa­cjen­towi, nie od­wrot­nie. Szpi­tal nie jest już in­sty­tu­cją to­talną, w któ­rej le­karz jest bo­giem, a drzwi po­zo­stają za­mknięte na za­trzask. Ze szpi­tala można się wy­pi­sać, a opi­nię le­ka­rza pod­wa­żyć. Pa­cjent nie jest już „obłą­kań­cem”, „fu­ria­tem” ani „me­lan­cho­li­kiem”. Otrzy­muje dia­gnozę, a dia­gnoza to no­wo­cze­sny zle­pek li­ter i cyfr, a nie wy­pi­sane na czole piętno.

Mię­dzy nową i starą psy­chia­trią po­zo­stał jed­nak łącz­nik: przy­mus. Kie­dyś jedna z me­tod izo­lo­wa­nia cho­rych od spo­łe­czeń­stwa, dziś bru­talne na­rzę­dzie opre­sji (zda­niem prze­ciw­ni­ków) albo śro­dek osta­teczny, ra­tu­jący zdro­wie i ży­cie pa­cjenta oraz lu­dzi z jego oto­cze­nia (zda­niem obroń­ców). Można też wi­dzieć go jako skazę, grzech pier­wo­rodny psy­chia­trii, nie­wy­ma­zy­walny na­wet w tej no­wej, ste­ryl­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Trudno dziś w to uwie­rzyć, ale po­nad dwie­ście lat temu ka­ftan miał być dla cho­rych wy­zwo­le­niem.

Na ob­ra­zie fran­cu­skiego ma­la­rza Tony’ego Ro­berta-Fleury’ego pod ty­tu­łem Phi­lippe Pi­nel uwal­nia­jący sza­leń­ców w przy­tułku Sal­pêtri­ère w 1795 roku, który Zyg­munt Freud na­zwał póź­niej por­tre­tem „naj­bar­dziej ludz­kiej ze wszyst­kich re­wo­lu­cji”, nie wi­dać ka­ftana, ale jest za to czło­wiek, który za jego po­mocą uwol­nił cho­rych z pie­kła wcze­snej psy­chia­trii.

Wi­doczny w cen­trum ob­razu wy­zwo­li­ciel spo­gląda na pa­cjentkę azylu dla obłą­ka­nych, którą w tej wła­śnie chwili ktoś roz­kuwa z łań­cu­chów. Ubrana jest w brudną, roz­cheł­staną su­kienkę i ma zie­mi­stą, po­zba­wioną wy­razu twarz. Jej skóra jest żół­tawa, bo ko­bieta praw­do­po­dob­nie rzadko wy­cho­dziła na ze­wnątrz. Te­raz unika peł­nego współ­czu­cia wzroku le­ka­rza, który ka­zał ją roz­kuć. W pra­wej czę­ści ob­razu na uwol­nie­nie cze­kają inne ko­biety – wi­dzimy ich blade, prze­stra­szone twa­rze.

Wy­zwo­li­ciel, choć miał ty­tuł dok­tora, nie był jesz­cze w sta­nie ni­kogo wy­le­czyć. Na praw­dziwe prze­łomy w psy­chia­trii trzeba było cze­kać ko­lejne sto pięć­dzie­siąt lat. Dla­tego dok­tor Phi­lippe Pi­nel, na­zy­wany pierw­szym no­wo­cze­snym psy­chia­trą, a wtedy – alie­ni­stą, był przede wszyst­kim obrońcą praw lu­dzi cho­rych psy­chicz­nie. Uwal­nia­jąc ich z łań­cu­chów, dał Eu­ro­pie sy­gnał: pora za­cząć trak­to­wać cho­rych umy­słowo jak lu­dzi, a nie jak zwie­rzęta.

Po­stu­laty były szla­chetne, ale prak­tyka wy­glą­dała zu­peł­nie ina­czej[3]. Cho­rzy wy­zwo­leni z łań­cu­chów, ale na­dal po­za­my­kani w azy­lach, wciąż byli dys­cy­pli­no­wani – od tej pory mię­dzy in­nymi za po­mocą ka­ftana. Ten dla Pi­nela i jemu po­dob­nych re­for­ma­to­rów był roz­wią­za­niem bli­skim ide­ału: po­wstrzy­my­wał pa­cjen­tów przed zro­bie­niem so­bie krzywdy, a jed­no­cze­śnie uwal­niał nogi, po­zo­sta­wia­jąc im względną swo­bodę. Zro­biony ze skóry lub płótna ka­ftan był do­słow­nym i na­ma­cal­nym do­wo­dem na zmięk­cza­nie psy­chia­trii, która wcze­śniej miała cho­rym do za­ofe­ro­wa­nia je­dy­nie prze­moc i uwię­zie­nie w że­la­znych kaj­da­nach.

Na tym jed­nak za­lety ka­ftana się koń­czyły.

Zwią­zani pa­cjenci nie mo­gli sa­mo­dziel­nie się po­dra­pać, sko­rzy­stać z to­a­lety ani wy­trzeć nosa. Do­skwie­rały im od­pa­rze­nia i inne pro­blemy skórne. Nie mo­gąc utrzy­mać rów­no­wagi, upa­dali twa­rzą na zie­mię, ła­miąc so­bie szczęki i do­zna­jąc wstrzą­śnień mó­zgu. Zwra­cali na to uwagę fran­cu­scy i an­giel­scy le­ka­rze, któ­rzy co­raz ostrzej kry­ty­ko­wali „cu­downy wy­na­la­zek”. Kil­ka­dzie­siąt lat po śmierci Pi­nela ka­ftan w teo­rii ucho­dził za de­hu­ma­ni­zu­jący prze­ży­tek. Jed­nak pra­cow­nicy szpi­tali, z braku in­nych po­my­słów na za­bez­pie­cze­nie po­bu­dzo­nych pa­cjen­tów, uży­wali go na­dal. Ko­niec ka­ftana w USA i Eu­ro­pie Za­chod­niej – cho­ciaż jesz­cze nie de­fi­ni­tywny – na­dej­dzie do­piero w la­tach pięć­dzie­sią­tych, sto trzy­dzie­ści lat po śmierci Pi­nela – wraz z wy­na­le­zie­niem le­ków an­typ­sy­cho­tycz­nych. Naj­sil­niej­sze z nich, dziś już pra­wie nie­sto­so­wane, będą na­zy­wane przez per­so­nel me­dyczny „che­micz­nym ka­fta­nem bez­pie­czeń­stwa”.

Choć w Eu­ro­pie przez cały XX wiek mod­nie było ka­ftan po­tę­piać, to w prak­tyce trudno było le­ka­rzom wy­obra­zić so­bie opiekę psy­chia­tryczną bez niego. Miej­sce ka­ftana było jed­nak na obrze­żach psy­chia­trii, po­zo­sta­wał prze­zro­czy­sty dla ba­da­czy, nikt nie pi­sał jego hi­sto­rii, nie­wielu ba­dało wpływ jego uży­cia na pa­cjen­tów. Do­ty­czyło to zresztą nie tylko ka­ftana, ale i po­zo­sta­łych środ­ków przy­musu: unie­ru­cho­mie­nia za po­mocą pa­sów, przy­mu­so­wego po­da­nia le­ków, umiesz­cze­nia pa­cjenta w izo­latce. Te „na­rzę­dzia” po pro­stu były – i nikt szcze­gól­nie się nad tym nie za­sta­na­wiał. Aż do lat sześć­dzie­sią­tych, kiedy modne stało się po­dej­ście an­typ­sy­chia­tryczne.

To wtedy na grun­cie za­chod­niej psy­chia­trii stop­niowo za­częły się wy­ła­niać dwie po­stawy wo­bec środ­ków przy­musu. Ta po­pu­lar­niej­sza głosi, że ka­ftan, izo­latka i pasy to tak zwane ul­tima ra­tio, środki osta­teczne, uży­wane wy­łącz­nie wtedy, kiedy pa­cjent za­graża ży­ciu swo­jemu lub in­nych, a ła­god­niej­sze środki per­swa­zji zo­stały wy­czer­pane. Kry­tycy tego po­dej­ścia ucho­dzą za ra­dy­kal­nych ide­ali­stów: uwa­żają oni, że każdy prze­jaw prze­mocy wo­bec osoby cho­rej jest etycz­nie nie­do­pusz­czalny i me­dycz­nie zbędny. Nie cho­dzi im wy­łącz­nie o prze­moc w fi­zycz­nym sen­sie, bo me­dy­cyna jako taka bywa prze­cież bru­talna – do­brym przy­kła­dem jest chi­rurg, który, aby po­móc pa­cjen­towi, musi naj­pierw roz­ciąć jego tkanki, co samo w so­bie jest prze­cież okru­cień­stwem; le­karz robi to jed­nak we wcze­śniej­szym po­ro­zu­mie­niu z cho­rym. W psy­chia­trii jest ina­czej, bo środki przy­musu ła­mią ludzką wolę, unie­waż­niają sprze­ciw, dep­czą za­sadę nie­ty­kal­no­ści i od­bie­rają wol­ność. Pi­sał o tym Tho­mas Szasz, naj­bar­dziej znany w XX wieku kry­tyk opre­syj­no­ści psy­chia­trii, a wtó­ro­wał mu fran­cu­ski so­cjo­log Ro­bert Ca­stel, który po­rów­ny­wał prze­moc psy­chia­tryczną z opre­syj­no­ścią re­li­gii chrze­ści­jań­skich[4]. I tak jak w re­li­giach ist­nieją do­gmaty, któ­rych na­ru­szać nie wolno, tak i w psy­chia­trii – zda­niem Ca­stela – obecne są utrwa­lone w prak­tyce szpi­tal­nej re­guły „nie do ru­sze­nia”. Jedną z nich jest ko­niecz­ność umiesz­cza­nia cho­rych w szpi­ta­lach. Drugą – sto­so­wa­nie przy­musu, gdy pa­cjent za­graża so­bie lub in­nym.

To­czące się od lat sześć­dzie­sią­tych dys­ku­sje o przy­mu­sie w psy­chia­trii nie omi­nęły także Pol­ski. Le­ka­rze byli w więk­szo­ści świa­domi pro­blemu nad­uży­wa­nia tej me­tody w od­dzia­łach szpi­tal­nych. Nie­ży­jący już psy­chia­tra, pro­fe­sor Sta­ni­sław Dą­brow­ski, je­den z ini­cja­to­rów Ustawy o ochro­nie zdro­wia psy­chicz­nego, pi­sał w ar­ty­kule z 1986 roku: „Więk­sza świa­do­mość spo­łeczna w za­kre­sie sto­so­wa­nia przy­musu fi­zycz­nego po­zwo­li­łaby le­piej do­strzec ukrytą, nie­po­ko­jącą funk­cję szpi­tala psy­chia­trycz­nego, a mia­no­wi­cie funk­cję kon­troli spo­łecz­nej”[5]. Dą­brow­ski uwa­żał, że o środ­kach przy­musu w psy­chia­trii pi­sze się za mało, także za gra­nicą. Uwie­rała go niema zgoda śro­do­wi­ska psy­chia­trycz­nego na po­wszechną prze­moc wo­bec cho­rych.

Obo­wią­zu­jące do dziś za­sady sto­so­wa­nia przy­musu, w tym dłu­gość czasu, w ja­kim pa­cjent może prze­by­wać w unie­ru­cho­mie­niu, osta­tecz­nie znajdą się w usta­wie uchwa­lo­nej do­piero w 1994 roku. Prze­moc w psy­chia­trii zy­skuje wtedy umo­co­wa­nie prawne.

Ra­fał[6] ma czter­dzie­ści sie­dem lat i jego dia­gnoza mie­ści się gdzieś na skrzy­żo­wa­niu cho­roby afek­tyw­nej-dwu­bie­gu­no­wej (ChAD) i za­bu­rzeń schi­zo­afek­tyw­nych. Bez le­ków żyłby na ma­nia­kalno-de­pre­syj­nej huś­tawce. W jego przy­padku do sta­nów ma­nii do­cho­dzą jesz­cze uro­je­nia.

Kiedy roz­ma­wiamy przez Skype’a, od­pala pa­pie­rosa za pa­pie­ro­sem.

– Pierw­sze ude­rze­nie cho­roby przy­szło po szkol­nej wy­cieczce na Bia­ło­ruś. By­łem wtedy w kla­sie ma­tu­ral­nej. Wcze­śniej na­uczy­ciele za­brali nas do Nie­miec i ten kon­trast mię­dzy bo­gac­twem w Ba­de­nii a nę­dzą na Wscho­dzie bar­dzo mną wstrzą­snął. Prze­sta­łem spać, po­tem do­szły pro­blemy z kon­cen­tra­cją. Po­woli od­kle­ja­łem się od rze­czy­wi­sto­ści. Pi­sa­łem na przy­kład kla­sówkę z nie­miec­kiego, wy­da­wało mi się, że wszystko wiem, a na końcu do­sta­łem je­dynkę, bo w od­po­wie­dziach po­da­łem ja­kieś głu­poty.

Po raz pierw­szy ro­dzice za­wieźli go do szpi­tala psy­chia­trycz­nego w 1994 roku. Nie chciał spać. Gdy sa­ni­ta­riusz pró­bo­wał siłą od­pro­wa­dzić go do łóżka, Ra­fał za­ba­ry­ka­do­wał się w ła­zience. To wy­star­czyło – po­szedł w pasy. Po pię­ciu ty­go­dniach usły­szał od le­karki, że cierpi na ze­spół pa­ra­no­idalny, czyli stan, w któ­rym wy­stę­pują uro­je­nia i omamy. Wy­szedł ze szpi­tala bez re­cepty na leki, bo psy­chiatrka stwier­dziła, że je­śli za­cznie je brać, to nie zda ma­tury – środki wy­ci­sza­jące uro­je­nia są silne, ota­czają umysł mgiełką i utrud­niają kon­cen­tra­cję. Po wyj­ściu ze szpi­tala Ra­fał wró­cił do szkoły i zdał eg­za­min na stu­dia.

Ko­lejna psy­choza do­pa­dła go po czte­rech la­tach. Po­ja­wiły się u niego ob­jawy ksobne: każdy ko­mu­ni­kat w ra­diu, każda re­klama w te­le­wi­zji, a na­wet bil­l­bo­ard wi­dziany z okna, mó­wiły do niego i o nim. Był pewny, że umie po­ro­zu­mie­wać się te­le­pa­tycz­nie z ko­le­żanką miesz­ka­jącą na dru­gim końcu Pol­ski. Słał jej my­śli, a ona mu „od­po­wia­dała”.

– Wró­ci­łem do szpi­tala. Do­sta­łem wtedy bar­dzo mocne leki, które aż mnie wy­krę­cały. Przed­mioty jakby skle­jały mi się ze skórą, by­łem usztyw­niony, nie umia­łem otwo­rzyć paczki fa­jek. To mi­nęło po trzech ty­go­dniach i z od­działu za­mknię­tego prze­sze­dłem na pół­otwarty. Na za­ję­ciach z psy­cho­lo­giem do­sta­łem kartkę z li­stą ob­ja­wów i mia­łem za­zna­czyć to, co pa­so­wało do mnie. Spoj­rza­łem na tę li­stę i zda­łem so­bie sprawę, że chyba nie je­stem wy­jąt­kowy, skoro ktoś moją cho­robę opi­sał i ska­ta­lo­go­wał. „Czyli in­nym cho­rym też się cza­sem zdaje, że po­staci w se­ria­lach roz­ma­wiają o nich?” – po­my­śla­łem. To było wy­zwa­la­jące. Po­zwo­liło mi zo­ba­czyć moją sy­tu­ację z dy­stansu.

Swoją cho­robę Ra­fał opi­suje jako skom­pli­ko­waną ma­szynę z wie­loma przy­ci­skami. Kry­zysy ży­ciowe – ta­kie jak za­wód mi­ło­sny albo cho­roba ro­dzi­ców – uru­cha­miają ma­szynę i roz­pę­dzają ją na ca­łego. Ręczne ste­ro­wa­nie za­wo­dzi, bo ma­szyna za­cho­wuje się tak, jakby ktoś wa­lił we wszyst­kie przy­ci­ski na­raz i na oślep.

W 2006 roku ma­szynę uru­cho­miła cho­roba matki. Ra­fał znów tra­fił do szpi­tala, a tam na izbie przy­jęć sa­ni­ta­riu­sze chwy­cili go, żeby po­dać mu za­strzyk z le­kiem uspo­ka­ja­ją­cym. On wy­ry­wał się i krzy­czał, że chce po­roz­ma­wiać z le­ka­rzem. Kiedy udało mu się uciec, po­pę­dził w głąb ko­ry­ta­rza. Sa­ni­ta­riu­sze do­pa­dli go i prze­wró­cili na sto­jące obok łóżko. Do­ci­snęli go do niego, wy­krę­ca­jąc mu rękę. Kość pę­kła. W ciągu na­stęp­nych ty­go­dni per­so­nel wo­ził go na od­dział or­to­pe­dii do in­nego szpi­tala. Ra­fa­łowi nie przy­szło do głowy, by po­zwać szpi­tal. Do­brze wspo­mina ten po­byt – poza upad­kiem. Sa­ni­ta­riu­szy o nic nie ob­wi­nia.

– Mu­sieli mnie krę­po­wać, bo pod­czas psy­choz wal­czę, wy­ry­wam się, ucie­kam. Mam wtedy mnó­stwo siły. Nie­chęt­nie wy­cho­dzi­łem z mo­ich uro­jeń, bo one by­wały uwo­dzi­ciel­skie. W fa­zie ma­nii, kiedy cały świat mó­wił bez­po­śred­nio do mnie, roz­sa­dzała mnie ener­gia i prze­ko­na­nie, że ogrom­nie dużo ode mnie za­leży. Miło jest tak o so­bie my­śleć.

W 2016 roku Ra­fał do szpi­tala zgło­sił się sam. Wcze­śniej przez ty­dzień po­woli tra­cił kon­trolę: nie mógł spać, gu­bił klu­cze i pie­nią­dze, z pa­mięci umy­kały mu istotne szcze­góły. Było źle, ale jesz­cze pa­no­wał nad sy­tu­acją. Po dro­dze do szpi­tala ze­psuł mu się sa­mo­chód, a on zdą­żył jesz­cze od­sta­wić go do me­cha­nika.

Kilka go­dzin póź­niej ma­china cho­roby to­czyła się już z górki z sza­loną pręd­ko­ścią, trzesz­cząc i pod­ska­ku­jąc na wy­bo­jach. Ra­fał znowu czuł, że może wszystko, wie­dział wszystko, kon­tro­lo­wał każdy de­tal i był wszech­mo­gący. Ener­gia roz­ry­wała go tak, że nie wie­dział, w którą stronę ma biec.

Ni­g­dzie nie po­biegł, bo zo­stał za­pięty w ka­ftan i do­dat­kowo jesz­cze przy­mo­co­wany pa­sami do łóżka. Na kil­ka­na­ście go­dzin.

– Roz­wią­zali mnie tylko raz, kiedy mu­sia­łem iść do to­a­lety. Wtedy też zo­sta­łem umyty pod prysz­ni­cem i to było chyba naj­bar­dziej upo­ka­rza­jące. Do tego nie spa­łem całą noc i strasz­nie chciało mi się pa­lić.

Po czte­rech la­tach bez psy­choz i ma­nii ko­lejne po­gor­sze­nie przy­szło w 2020 roku. To była naj­krót­sza ho­spi­ta­li­za­cja Ra­fała – trwała dwa ty­go­dnie. Po dwu­dzie­stu la­tach do­świad­cze­nia z cho­robą i szpi­ta­lami po raz pierw­szy spo­tkał na od­dziale te­ra­peutkę. Po­roz­ma­wiali kilka razy i na­brał prze­ko­na­nia, że po­trze­buje wię­cej ta­kich spo­tkań. Mówi, że te­raz jest z nim le­piej. Już nie wal­czy i nie tę­skni za psy­chozą. Uwo­dziła go zbyt długo i za wiele mu za­brała. Zro­zu­miał to dzięki te­ra­pii.

Ra­fał opo­wiada, że w pa­sach jest go­rzej niż w ka­fta­nie. Ciało jest wtedy od­sło­nięte i bez­bronne, bo ręce czło­wieka przy­wią­za­nego do łóżka są roz­rzu­cone na boki, w po­zy­cji ukrzy­żo­wa­nia. W ka­fta­nie jest ina­czej, bo ręce zwró­cone są do środka w taki spo­sób, że czło­wiek sam się jakby obej­muje, a to aku­rat Ra­fa­łowi przy­no­siło ulgę. Do tego ka­ftan gwa­ran­tuje za­in­te­re­so­wa­nie per­so­nelu – sa­ni­ta­riusz za­glą­dał do niego co pięt­na­ście mi­nut i spraw­dzał, czy rę­kawy nie są za­ci­śnięte zbyt mocno.

Ra­fał mówi, że w ka­fta­nie ni­gdy nie czuł się sa­motny.

Pew­nego dnia za­py­tał le­karki: „Czemu aku­rat ka­ftany, pani dok­tor?”. To była star­sza, do­świad­czona psy­chiatrka. Opo­wie­działa mu wtedy o swo­ich wi­zy­tach we fran­cu­skich szpi­ta­lach, na które jeź­dziła ra­zem z in­nymi le­ka­rzami z Pol­ski kil­ka­dzie­siąt lat temu. Dla per­so­nelu zza że­la­znej kur­tyny to był inny świat: od­działy szpi­talne były czy­ste, za­dbane, błysz­czące. Nie uży­wano tam pa­sów ani ka­fta­nów – tam­tejsi le­ka­rze uwa­żali te środki za opre­syjny prze­ży­tek. Za­miast nich były obite gąbką izo­latki. „I z tych no­wo­cze­snych, ja­snych izo­la­tek, do któ­rych za­glą­da­li­śmy przez otwór w drzwiach, dniami i no­cami sły­chać było tylko wy­cie” – od­po­wie­działa.

Ra­fał od­pala ko­lej­nego pa­pie­rosa.

– Może i ja bym do­stał szału za­mknięty w obi­tym gąbką po­koju? – za­sta­na­wia się.

Pau­li­nie bi­let do izo­latki za­pew­niła nad­ru­chli­wość. Kiedy tra­fiła na od­dział szpi­tala na No­wo­wiej­skiej w War­sza­wie, bie­gała nago po ko­ry­ta­rzu i prze­no­siła przed­mioty z miej­sca na miej­sce. Z ulicy, po któ­rej bie­gała z ku­błem po far­bie na gło­wie, zgar­nęła ją po­li­cja. Le­karz krótko po jej przy­ję­ciu wy­dał po­le­ce­nie, aby per­so­nel za­mknął ją w izo­latce.

W jej gło­wie krzy­czały głosy pod­po­wia­da­jące, że jest śle­dzona przez wszyst­kich i musi się im wy­mknąć, oszu­kać ich, uciec. Jed­nak była już zmę­czona. Chciała spać, ale nie mo­gła, bo w izo­latce bez prze­rwy świe­ciła lampa ja­rze­niowa, umiej­sco­wiona tuż nad łóż­kiem. Tę ja­sność Pau­lina pa­mięta jako szczyt upo­ko­rze­nia i tor­tury: gdyby była wolna, mo­głaby to świa­tło wy­łą­czyć.

W izo­latce spę­dziła trzy dni. Pod ko­niec, kiedy się uspo­ko­iła, pie­lę­gniarka już nie do­my­kała drzwi. Pau­lina blo­ko­wała je bu­tem. Dzięki temu mo­gła się­gać ręką do włącz­nika, który był na ze­wnątrz, i sama de­cy­do­wać, kiedy chce po­sie­dzieć w ciem­no­ści.

Po wyj­ściu z izo­latki Pau­lina tra­fiła na od­dział. Pie­lę­gniarki nie chciały po­wie­dzieć, jaki lek jej po­dają, za­miast tego mó­wiły do niej na prze­mian jak do dziecka („Już, już, wszystko jest do­brze, jest pani w szpi­talu”) albo jak do roz­wy­drzo­nej na­sto­latki („Jak nie po­łkniesz ta­ble­tek, pój­dziesz w pasy”). Pau­lina na po­czątku tro­chę się sza­mo­tała, pluła ta­blet­kami, ale w końcu od­pu­ściła. Wspo­mnie­nie izo­latki było zbyt świeże. Gdy uro­je­nia mi­nęły, nie prze­stała do­ma­gać się in­for­ma­cji o le­kach. Kiedy jej stan się po­lep­szył, psy­chia­tra po­wie­dział wresz­cie, co jej po­daje.

Pau­lina: – Trak­to­wa­nie cho­rego przez per­so­nel uza­leż­nione jest od jego stanu i za­so­bów. Im lep­szy stan pa­cjenta, tym trud­niej go upo­ko­rzyć. Niby wiem, że to upo­ko­rze­nie nie jest ce­lowe. Ale w prak­tyce tak to wła­śnie wy­gląda.

Szpi­tal to jej zda­niem in­sty­tu­cja to­talna, coś w ro­dzaju obozu kon­cen­tra­cyj­nego albo wię­zie­nia („Żeby było ja­sne: po­dobne jest za­mi­ło­wa­nie do or­dungu, a nie cel ist­nie­nia obu tych miejsc” – do­po­wiada), w któ­rej cho­rzy, aby prze­trwać – czyli wyjść z tego do­świad­cze­nia w jed­nym ka­wałku – mu­szą zro­zu­mieć, że sys­tem szpi­talny jest te­raz ich rze­czy­wi­sto­ścią, a opór jest bez­ce­lowy. „Zna­la­złeś(-aś) się tu, więc się te­raz urzą­dzaj” – to we­dług Pau­liny naj­waż­niej­sza za­sada. Ona od­na­la­zła się tam bez więk­szych pro­ble­mów.

– Na dole dra­biny są ci w naj­gor­szym sta­nie, któ­rzy do tego nie mają nic, ani ciu­chów, ani fa­jek, ani kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią – tłu­ma­czy. – Oni ob­ry­wają od sil­niej­szych pa­cjen­tów. Co jest naj­cen­niej­szym za­so­bem w szpi­talu? Czy­ste majtki, te­le­fon, przy­no­szone przez ro­dzinę owoce i sło­dy­cze. Oraz fajki. One przede wszyst­kim. W szpi­ta­lach wielu lu­dzi pali, nie­któ­rzy wła­śnie tam się uza­leż­niają, bo wyj­ście na fajkę pełni wiele funk­cji: od­ga­nia nudę, po­zwala po­znać in­nych cho­rych, spusz­cza z czło­wieka na­pię­cie.

Pau­lina miała wszystko, od tro­ski bli­skich po cze­ko­ladę i majtki – więc była na szczy­cie hie­rar­chii. Na dnie był pa­cjent zwany przez nie­któ­rych Pa­ro­wo­zi­kiem. Poza szpi­ta­lem Pa­ro­wo­zik po­zo­sta­wał per­ma­nent­nie bez­domny, a w szpi­talu ety­kiety dia­gno­styczne miał aż dwie: schi­zo­fre­nię pa­ra­no­idalną i upo­śle­dze­nie umy­słowe w stop­niu lek­kim. Swoje prze­zwi­sko Pa­ro­wo­zik za­wdzię­czał cią­głemu sa­pa­niu. Le­piej kon­tak­tu­jący ze świa­tem pa­cjenci prze­ga­niali go z kąta w kąt, po­iry­to­wani jego cią­głym że­bra­niem o pa­pie­rosy. Cza­sem ktoś się li­to­wał i da­wał mu za­pa­lić, czę­ściej jed­nak Pa­ro­wo­zik do­sta­wał kuk­sańca. Pau­lina ni­gdy nie ob­da­rzyła go ani jed­nym, ani dru­gim. Na jego wi­dok od­wra­cała się na pię­cie i od­da­lała na bez­pieczną od­le­głość, bo cza­sem pró­bo­wał jej do­ty­kać.

Pa­ro­wo­zik był na prze­gra­nej po­zy­cji, bo słabo re­ago­wał na leki. To zda­niem Pau­liny ko­lejny wy­znacz­nik po­zy­cji w od­dzia­ło­wej hie­rar­chii: ci, któ­rzy spraw­nie wy­cho­dzą z psy­choz, uro­jeń, ma­nii, ka­ta­to­nii i in­nych sta­nów od­ci­na­ją­cych od świata, rów­nie szybko pną się w górę. Im luź­niej­szy kon­takt pa­cjenta z rze­czy­wi­sto­ścią, tym więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że za­robi w twarz (od pa­cjen­tów) lub pój­dzie w pasy (je­śli nad­użyje cier­pli­wo­ści per­so­nelu).

Spo­tkań ze szpi­tal­nym przy­mu­sem Pau­lina miała jesz­cze dwa. Pierw­sze jako świa­dek, gdy wi­działa sa­ni­ta­riu­szy przy­trzy­mu­ją­cych ko­bietę, która prze­by­wała na od­dziale z na­kazu sądu. Była w psy­cho­zie, jed­nak sie­działa spo­koj­nie. Gdy po­de­szła do niej pie­lę­gniarka, ona sta­now­czo od­mó­wiła przy­ję­cia le­ków. Wtedy sa­ni­ta­riu­sze siłą za­apli­ko­wali jej za­strzyk.

– Ro­zu­miem, że trzeba było jej po­dać leki. Ale dla­czego mu­sieli to ro­bić w obec­no­ści in­nych pa­cjen­tów? Prze­cież można było ją za­pro­wa­dzić za ja­kiś pa­ra­wan albo do in­nego po­miesz­cze­nia. Czło­wiek, który krzy­czy i się wy­rywa, kiedy ktoś siłą po­daje mu lek, jest cał­ko­wi­cie od­sło­nięty przed in­nymi, nagi, może nie w do­słow­nym sen­sie, ale emo­cjo­nal­nym.

Dru­gie spo­tka­nie Pau­liny z przy­mu­sem nie było na­rzu­cone, tylko wy­pro­szone. Pod­czas ko­lej­nej ho­spi­ta­li­za­cji miała silne my­śli sa­mo­bój­cze. Teo­re­tycz­nie na od­dziale za­mknię­tym trudno jest zro­bić so­bie krzywdę, ale ona wo­lała za­bez­pie­czyć się po­dwój­nie. Po­pro­siła pie­lę­gniarki, żeby przy­pięły ją pa­sami. Nie były prze­ko­nane, że trzeba, w końcu dziew­czyna była na le­kach. Przy­wią­zano ją do łóżka ja­kąś li­chą ta­siemką.

Pau­lina uważa, że przy­mus w szpi­talu bywa ko­nieczny, ale w wielu przy­pad­kach można go spo­koj­nie za­stą­pić czymś in­nym – roz­mową, spo­ko­jem, przy­trzy­ma­niem za rękę. Tylko że per­so­nel jest zmę­czony i woli iść na skróty, zwłasz­cza kiedy chory jest w psy­cho­zie. Je­śli czło­wiek nie jest agre­sywny, tylko krzy­czy albo wy­ko­nuje dziwne czyn­no­ści – tak jak Pau­lina, gdy w izo­latce roz­bie­rała się do naga – po­trze­buje po pro­stu ludz­kiej życz­li­wo­ści. Tego, żeby ktoś się przy nim na chwilę za­trzy­mał i zo­ba­czył w nim czło­wieka. Jej w szpi­talu przy­da­rzyło się to tylko raz:

– Kiedy wrzesz­cząc, zrzu­ca­łam z sie­bie pi­żamę, po­de­szła do mnie jedna z sa­lo­wych i ta­kim cie­płym, mi­łym gło­sem za­py­tała: „Dziecko, dla­czego ty tak krzy­czysz?”. Nic wię­cej nie zro­biła. Tylko stała i pa­trzyła na mnie ze współ­czu­ciem. A ja wtedy za­mil­kłam. Po pro­stu.

An­toni ma trzy­dzie­ści dzie­więć lat i chce opo­wie­dzieć mi o tym, jak psy­chia­tria ode­brała mu głos.

Ten brak głosu by­wał do­słowny – jak wtedy, gdy po wyj­ściu ze szpi­tala pięć lat temu był mocno otu­ma­niony le­kami i le­dwo mó­wił. Ale i sym­bo­liczny, bo ozna­czał za­nik sprze­ciwu wo­bec dzia­łań le­ka­rzy. An­toni pod­czas psy­choz pro­te­sto­wał prze­ciwko przy­ję­ciu na od­dział. Gdyby od­mó­wił pod­pi­sa­nia zgody na po­byt w szpi­talu, sprawą za­jąłby się sąd. Le­karz od­wo­dził go od tego po­my­słu. Osta­tecz­nie An­toni za­milkł i pod­pi­sał wszyst­kie pa­piery. Szybko się na­uczył, że bun­tow­nicy są trak­to­wani przez per­so­nel dużo go­rzej. Nie do­stają prze­pu­stek i czę­sto tra­fiają w pasy.

Pod­czas jed­nego z epi­zo­dów psy­chozy An­toni sta­nął w obro­nie in­nej pa­cjentki, Ukra­inki, która gło­śno krzy­czała, gdy sa­ni­ta­riu­sze pro­wa­dzili ją ko­ry­ta­rzem. W uro­je­niach An­to­niego chcieli ją zgwał­cić. Rzu­cił się na nich. Zo­stał bru­tal­nie obez­wład­niony, za­pięty w ka­ftan i pasy. Nie pa­mięta, na jak długo, ale wy­star­czyło. Po­tem przy­glą­dał się im, jak w ra­mach ćwi­czeń po­zo­ro­wali walkę na pię­ści, i czuł, jak strach za­ci­ska mu żo­łą­dek.

An­toni: – Ja też tro­chę ich ro­zu­miem. Prze­moc w szpi­ta­lach była, jest i bę­dzie, bo pa­cjent nie jest nie­wi­niąt­kiem. Kiedy je­ste­śmy w psy­cho­zie, by­wamy agre­sywni, to jest fakt. Kie­dyś ude­rzy­łem pie­lę­gniarkę, bo miała zeza, a mnie się wy­da­wało, że jest an­dro­idem.

Dla­tego te­raz An­toni bie­rze leki i przed­sta­wia mi wzór na uci­sze­nie schi­zo­fre­nii: im wię­cej le­ków i re­la­cji z ludźmi, tym mniej cho­roby.

Po wyj­ściu ze szpi­tala tra­fił do pla­cówki sa­mo­po­mo­co­wej – War­szaw­skiego Domu pod Fon­tanną. To zda­niem An­to­niego do­bre miej­sce do tego, aby przy­po­mnieć so­bie, że ist­nieje ży­cie poza cho­robą. Na przy­kład ta­kie, w któ­rym można pra­co­wać. W Domu po­mo­gli mu na­pi­sać CV i list mo­ty­wa­cyjny. Dwa lata prze­pra­co­wał w kor­po­ra­cji, od­bie­ra­jąc te­le­fony od klien­tów. Ko­lejny raz po­czuł, że traci swój głos i swoją siłę, bo dzwo­niący by­wali po­de­ner­wo­wani, agre­sywni, na­pa­stliwi. Wy­łą­czył te­le­fon i zo­stał w łóżku. Te­raz znowu szuka za­trud­nie­nia.

Przez War­szaw­ski Dom pod Fon­tanną, do któ­rego na chwilę tra­fił An­toni, prze­wi­nęło się czte­ry­sta osób z dia­gnozą cho­roby psy­chicz­nej – ale miej­sce to nie ma nic wspól­nego z psy­chia­trią.

Dom zaj­muje cały par­ter ka­mie­nicy na war­szaw­skich No­wo­lip­kach. Wy­róż­nia się wśród po­sza­rza­łych bu­dyn­ków, bo jego tynk po­ma­lo­wany jest ró­żową farbą. Trudno go prze­ga­pić. Ka­ta­rzyna Bo­gu­szew­ska, jego dy­rek­torka, mówi:

– Kie­dyś było tego dużo. Pa­sów, ka­fta­nów. W la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych pa­cjenci cią­gle opo­wia­dali o prze­mocy w szpi­ta­lach. Te­raz na szczę­ście jest dużo le­piej. Ale prze­moc na­dal jest, tylko inna.

Z wy­po­wie­dzi Bo­gu­szew­skiej można wy­wnio­sko­wać, że prze­wle­kle cho­rzy wcią­gani są w psy­cho­branżę, która może i le­czy, ale też pie­lę­gnuje w czło­wieku po­czu­cie re­zy­gna­cji. Masz dia­gnozę? Ubie­gaj się o rentę. Je­steś w szpi­talu? Ły­kaj ta­bletki, leż w łóżku, słu­chaj ra­dia. Nie zga­dzasz się na po­byt na od­dziale? Po­myśl dwa razy, za­nim za­pro­te­stu­jesz. Po wyj­ściu ze szpi­tala chcesz iść do pracy? Praca na otwar­tym rynku jest dla zdro­wych, ty le­piej wnio­skuj o orze­cze­nie o nie­peł­no­spraw­no­ści. Tak sys­tem wciąga i mieli naj­cię­żej cho­rych, a po­tem wy­pluwa z sie­bie lu­dzi cał­ko­wi­cie bez­rad­nych.

Bo­gu­szew­ska wi­dzi to cały czas: psy­chia­tria pa­cjenta uci­sza i robi to „na miękko”. Czę­ste są sy­tu­acje, kiedy ja­kiś czło­nek Domu naj­pierw tra­fia do szpi­tala bez zgody, pro­te­stuje, a po­tem dzwoni do niej i tłu­ma­czy, że jed­nak woli zo­stać na od­dziale. Tak jakby roz­mowa z le­ka­rzem od­bie­rała mu siłę. Cho­rzy opo­wia­dają jej po­tem o swo­istym „ura­bia­niu” przez per­so­nel, który daje im do zro­zu­mie­nia, że le­piej jest się zgo­dzić na szpi­tal, niż ro­bić za­mie­sza­nie z są­dem. Od le­ka­rzy sły­szą: „Po co panu ten pro­test? Za parę ty­go­dni pana wy­pu­ścimy”. I pod­su­wają pa­piery. Zde­cy­do­wana więk­szość pa­cjen­tów temu ulega.

Czy w ta­kim ra­zie umiesz­cza­nie czło­wieka bez jego zgody w szpi­talu – na­wet w sy­tu­acji za­gro­że­nia ży­cia – jest nie­słuszne? Nie, dla Bo­gu­szew­skiej więk­szym pro­ble­mem jest od­bie­ra­nie pa­cjen­tom pod­mio­to­wo­ści. W przy­padku braku zgody na ho­spi­ta­li­za­cję ścieżka usta­wowa jest prze­cież pro­sta: le­karz in­for­muje o spra­wie sę­dziego, ten zja­wia się w ciągu czter­dzie­stu ośmiu go­dzin i ra­zem z bie­głym prze­słu­chuje obie strony, po czym wy­daje de­cy­zję. Bie­rze więc na sie­bie roz­strzy­gnię­cie sporu, a psy­chia­trze po­zo­staje pod­po­rząd­ko­wa­nie się sę­dziemu – i albo roz­po­czę­cie le­cze­nia pa­cjenta, albo wy­pi­sa­nie go do domu.

Bo­gu­szew­ska: – W ta­kich sy­tu­acjach le­karz może mieć ra­cję, a jego in­ten­cją jest ra­to­wa­nie pa­cjenta. Tylko że je­śli w pa­cjen­cie nie ma zgody na by­cie ra­to­wa­nym, to le­karz po­wi­nien zo­sta­wić sprawę są­dowi, a nie su­ge­ro­wać, że sprze­ciw cho­rego to fa­na­be­rie. Je­śli tak robi, staje się czę­ścią sys­temu, który „prze­ra­bia” czło­wieka na ko­goś bez­wol­nego, bez­bron­nego, po­zba­wio­nego głosu. Wielu mo­ich zna­jo­mych ma za sobą ta­kie do­świad­cze­nie. Szkoda, bo prze­cież wszyst­kim nam cho­dzi o umac­nia­nie osób zma­ga­ją­cych się z pro­ble­mami psy­chicz­nymi w pro­wa­dze­niu sa­mo­dziel­nego ży­cia. A to ozna­cza także po­zo­sta­wia­nie im od­po­wie­dzial­no­ści za wła­sny po­wrót do zdro­wia.

Mi­chał ma czter­dzie­ści pięć lat i cho­ruje na schi­zo­fre­nię. Za­pi­nano go w pasy, kiedy: wa­lił głową w ścianę, przy­tu­lał in­nych pa­cjen­tów oraz gdy nie pa­mię­tał, kim jest.

Trwało to ty­go­dniami. Był w pa­sach no­cami i przez dużą część dnia, ale nie wtedy, kiedy od­wie­dzali go bli­scy. Wtedy ła­god­niał i pasy prze­sta­wały być po­trzebne. Py­ta­nie, które dzi­siaj so­bie za­daje, brzmi: czy w ogóle kie­dy­kol­wiek były po­trzebne? Czy przy­tu­la­nie in­nych pa­cjen­tów za­gra­żało czy­je­muś ży­ciu? Czy czło­wieka, który wali głową w ścianę, nie na­leży naj­pierw po­gła­skać po ra­mie­niu i po­cie­szyć, a unie­ru­cho­mić do­piero wtedy, kiedy wszystko inne za­wie­dzie? Tylko jak to zro­bić w du­żym szpi­talu, gdzie le­karz dy­żu­ruje do pięt­na­stej, a po­tem z pa­cjen­tami zo­stają tylko zmę­czone pie­lę­gniarki i nie­liczni sa­ni­ta­riu­sze? Kto ma czas na roz­mowę, gła­ska­nie, przy­tu­le­nie czło­wieka, który za­pada się w cho­robę, ale ni­komu nie za­graża?