Ci szaleni Polacy - Piotr Langenfeld - ebook + audiobook

Ci szaleni Polacy ebook

Piotr Langenfeld

4,3
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Tam, gdzie stanie sowiecki żołnierz, tam już jest Związek Radziecki.
Józef Stalin
 
Generał Anders oraz tysiące polskich żołnierzy w porywającym cyklu Czerwona Ofensywa Piotra Langenfelda zadają kłam słowom sowieckiego przywódcy.
 
II wojna światowa nie kończy się w 1945 roku. Związek Radziecki po zajęciu Berlina uderza zdradziecko na zachodnich aliantów.
 
Wykrwawieni i nieludzko zmęczeni żołnierze II Korpusu oraz Ludowego Wojska Polskiego muszą nakłonić sojuszników do realizacji planu wyzwolenia ojczyzny spod sowieckiej okupacji.
 
Czy pokonają gnaną do walki seriami karabinowymi czekistów Armię Czerwoną?
Czy generał Anders dopnie swego, czy i tym razem sojusznicy zgotują nam Jałtę?
 
W cyklu CZERWONA OFENSYWA ukazały się:
1. Czerwona ofensywa
2. Kontrrewolucja
3. Plan Andersa"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 594

Oceny
4,3 (110 ocen)
56
35
15
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dziadek125

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00



PIOTR LANGENFELD

Ci sza­le­ni Po­la­cy

© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2016 Piotr Langenfeld

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

Ilustracja na okładce: Jan Jasiński

ISBN 978-83-645-2352-6

Ustroń 2016

Wydawca: Warbook Sp. z o.o. ul. Bładnicka 65

Prolog

Wo­kół wszyst­ko drża­ło, ale zdo­ła­li przy­wyk­nąć. Prze­siąk­nię­ta wil­go­cią zie­mian­ka da­wa­ła ułu­dę bez­pie­czeń­stwa przed rwą­cy­mi się na ze­wnątrz gra­na­ta­mi.

Ciem­ną pie­cza­rę, roz­ja­śnio­ną dwie­ma skrom­ny­mi lam­pa­mi, po każ­dym wy­bu­chu wy­peł­nia­ła chmur­ka gry­zą­ce­go dymu. Prze­sią­ka­ła przez szcze­li­ny drew­nia­nych wie­rzei i opa­da­ła, gry­ząc w noz­drza i gar­dła. I tyl­ko wi­bru­ją­cy huk trud­no było znieść, tak samo jak draż­nią­ce zmy­sły py­ta­nie: „Czy ko­lej­ny wpad­nie tu­taj i bę­dzie ko­niec?”.

Sie­dzie­li więc pod ścia­na­mi. We czte­rech, pod­świa­do­mie drżąc i klnąc na głos, kie­dy osiem­dzie­się­cio­dwu­mi­li­me­tro­wy gra­nat z mo­krym pla­śnię­ciem wa­lił zbyt bli­sko.

Trzask ko­lej­ne­go gło­śne­go wy­bu­chu zbiegł się z siar­czy­stym prze­kleń­stwem ra­dio­ope­ra­to­ra.

– Kur­wa mać – syk­nął, kie­dy skoń­czył de­szy­fro­wa­nie ko­mu­ni­ka­tu, i ze­rwał słu­chaw­ki z oban­da­żo­wa­nej gło­wy.

Po­zo­sta­ła trój­ka po­pa­trzy­ła na chło­pa­ka w brud­nym de­ni­son smoc­ku z zu­peł­ną obo­jęt­no­ścią.

– Spo­koj­nie, za­raz skoń­czą – wy­mam­ro­tał su­ro­wo Prze­szło-Stęp­nia­kow­ski, mo­dląc się, żeby i jemu nie za­czę­ły sia­dać ner­wy. Nie mógł so­bie na to po­zwo­lić.

– To nie o ten ło­mot cho­dzi, pa­nie ka­pi­ta­nie. – Głos chło­pa­ka drżał, kie­dy znów ba­zgrał coś w no­tat­ni­ku, zer­ka­jąc co­raz bar­dziej wy­stra­szo­ny­mi ocza­mi w książ­kę ko­dów.

So­wiec­ki ostrzał za­grał ostat­ni akord. Kil­ka po­ci­sków pa­dło nie­mal jed­no­cze­śnie, jak­by chcie­li koń­czyć z przy­tu­pem. Dach za­skrzy­piał, a spod be­lek syp­nę­ło bru­nat­nym pia­chem, co w po­łą­cze­niu z nową falą pro­cho­we­go dymu przy­pra­wia­ło o tor­sje.

Za­czę­li ka­słać i osła­niać twa­rze, na wpół głu­si, ale wyjść na po­wie­trze prze­cież nie mo­gli. Ostat­nie już, po­je­dyn­cze gra­na­ty rwa­ły się w od­da­li, wy­strze­li­wa­ne na chy­bił tra­fił.

– Pan ka­pi­tan pa­trzy. – Chło­pak od ra­dia pod­su­nął ubru­dzo­ny świ­stek ofi­ce­ro­wi, sam trąc pie­ką­ce oczy.

Stęp­nia­kow­ski zer­k­nął i szczę­ka za­ci­snę­ła mu się w ner­wo­wym gry­ma­sie.

– Je­steś pew­ny? – spy­tał przez zęby, nie uno­sząc na­wet wzro­ku.

– Tak jest – chło­pak od­po­wie­dział sta­now­czo, ura­żo­ny ta­kim py­ta­niem. Był może mło­dy, ale na ro­bo­cie się znał.

– Gdzie te­raz jest ma­jor? – Stęp­nia­kow­ski od­wró­cił się do „Char­ta”.

Par­ty­zanc­ki ofi­cer nie wy­da­wał się zbyt za­cie­ka­wio­ny tre­ścią mel­dun­ków, za­kła­da­jąc słusz­nie, że nie może to być nic we­so­łe­go. A do ta­kich in­for­ma­cji zdo­łał się świet­nie przy­zwy­cza­ić przez ostat­nie lata. Na­wet kil­ka ostat­nich ty­go­dni zna­czą­cych suk­ce­sów i wresz­cie przy­by­łej po­mo­cy nie po­zba­wi­ło go umie­jęt­no­ści ra­dze­nia so­bie z hio­bo­wy­mi wie­ścia­mi.

– Wy­da­je mi się, że sie­dzi gdzieś przy pierw­szej kom­pa­nii. – Ka­pi­tan po­gła­dził się po za­ku­rzo­nej bro­dzie. – Pew­nie tam go za­sta­ło… – Wska­zał kciu­kiem za sie­bie.

– Łącz się z nimi! – Stęp­nia­kow­ski ci­snął po­mię­tym pa­pie­rem. – Szyb­ko.

Do­pie­ro te­raz do­tar­ło do nie­go, że do­wód­ca zgru­po­wa­nia mógł tym ra­zem nie mieć szczę­ścia.

– Miał sie­dzieć na du­pie – wy­char­czał le­d­wo zro­zu­mia­le, się­gnął po ma­nier­kę i po­lał twarz reszt­ką wody.

Ra­dio­ope­ra­tor za­czął nada­wać kryp­to­nim wy­wo­ław­czy.

– Mar­ta Je­den, Mar­ta Je­den. – Na­wet nie zer­k­nął na te­le­fon po­lo­wy. Li­nie zry­wa­ło tak czę­sto, że nie na­dą­ża­li z na­pra­wa­mi.

Gdzieś za do­li­ną, do­bry ki­lo­metr da­lej, znów za­czę­ło dud­nić, wiesz­cząc po­wtór­kę z roz­ryw­ki. Sku­li­li się wszy­scy, pod­świa­do­mie cze­ka­jąc ude­rze­nia, na­ucze­ni, jak mają re­ago­wać.

– Nic, pa­nie ka­pi­ta­nie. – Ra­dio­te­le­gra­fi­ście oczy zro­bi­ły się więk­sze ze stra­chu.

– Pró­buj da­lej. Ten sprzęt za­wo­dzi… – Ofi­cer klep­nął w bla­sza­ną skrzyn­kę.

Chło­pak tyl­ko po­ki­wał gło­wą i za­czął wy­wo­ły­wać.

Mimo wil­go­ci i je­sien­ne­go chło­du ka­pi­ta­na za­la­ła fala go­rą­ca od gło­wy po same sto­py. Za­czął się po­cić, drep­tać sku­lo­ny, aż wresz­cie schwy­cił Ste­na i moc­no przy­ci­snął, jak­by mia­ło to po­móc w uko­je­niu nie­pew­no­ści.

– Ty. – Wska­zał na mło­de­go chło­pa­ka.

Ka­pral „Skry­ba” Prze­mkow­ski, po­dob­nie jak ra­dio­wiec ma­ją­cy kil­ka opa­trun­ków na cie­le, sie­dział ci­cho, zmę­czo­ny i zu­peł­nie zo­bo­jęt­nia­ły.

– Dasz radę pójść do pierw­szej kom­pa­nii? – Zo­stał je­den ostat­ni go­niec, i do tego jesz­cze ran­ny. Ran­ny i zmę­czo­ny jak oni wszy­scy.

Prze­mkow­ski spoj­rzał na „Char­ta”, po czym pod­niósł się z sy­kiem i oparł o ścia­nę.

– Pój­dę. – Głos miał tak sła­by jak cia­ło.

– Gnaj i… – Stęp­nia­kow­ski się­gnął w kąt po po­mię­ty pa­pier. Szyb­ko go roz­pro­sto­wał i przy­gła­dził dło­nią. – Znaj­dziesz ma­jo­ra. Je­śli jest cały… – Ze stra­chu prze­łknął gło­śno śli­nę. Na­wet nie prze­ra­ża­ło go tak bar­dzo, że Wę­gliń­ski mógł do­stać, ale per­spek­ty­wa, że on miał­by za­rzą­dzać tym bur­de­lem, przy­pra­wia­ła go nie­mal o za­wał. – Po­każ mu to i każ wra­cać.

Mło­dy ski­nął gło­wą, zła­pał pi­sto­let ma­szy­no­wy i ru­szył do drzwi.

– Po­wiedz im, żeby spraw­dzi­li łącz­ność – od­pro­wa­dzi­ły go sło­wa ra­dio­te­le­gra­fi­sty.

„Skry­bę” omio­tło chłod­ne i śmier­dzą­ce po­wie­trze. Lżej było od­dy­chać, ale w oczy szczy­pa­ło od dy­mów i lek­kich po­ża­rów, któ­re go­rza­ły w oko­li­cy.

Prze­biegł płyt­ką tran­sze­ją do sa­me­go koń­ca. Prze­że­gnał się i wy­sko­czył na górę. Przez chwi­lę czoł­gał się po po­go­rze­li­sku, frag­men­cie daw­ne­go lasu, te­raz ru­mo­wi­sku po­pa­lo­nych, oko­ro­wa­nych pni, któ­re ca­ły­mi set­ka­mi, po­ła­ma­ne, zbi­ły się w ogrom­ny stos.

Wy­da­wa­ło mu się przez se­kun­dę, że zie­mia go pa­rzy. Była za­kry­ta świe­ży­mi i star­szy­mi le­ja­mi, peł­na roz­sy­pa­ne­go wy­po­sa­że­nia, któ­re­go nikt już nie zbie­rał. Za­czy­nał się ruch. Ktoś krzy­czał, wzy­wa­jąc spod drew­nia­ne­go gru­zo­wi­ska po­mo­cy, ktoś inny ra­to­wał kum­pla przy­gnie­cio­ne­go pniem. Do­wód­cy plu­to­nów spraw­dza­li, ilu zo­sta­ło im lu­dzi, któ­ry­mi mo­gli jesz­cze do­wo­dzić. Czy w ogó­le ko­goś mają.

Ru­ski ogień prze­szedł da­le­ko, So­wie­ci nie po­na­wia­li ostrza­łu, nie ru­sza­li do ata­ku, więc „Skry­ba” uznał, że jest bez­piecz­ny i ma tro­chę cza­su. Pod­niósł się i ru­szył, jak szyb­ko po­tra­fił. Przy ra­nach od odłam­ków na ra­mie­niu i gło­wie nie było to ani miłe, ani pro­ste.

Do­padł po­czer­nia­łe­go wra­ku strą­co­ne­go z pięć dni temu przez So­wie­tów Spit­fi­re’a, któ­ry, po­sie­ka­ny odłam­ka­mi, stał się punk­tem orien­ta­cyj­nym na tra­sie do do­wódz­twa ba­ta­lio­nu. Ode­tchnął, roz­glą­da­jąc się wo­ko­ło. Mógł znać wszyst­kie ścież­ki i prze­sie­ki tego lasu, każ­dy ka­mień i ro­wek, tyl­ko co z tego. Z każ­dą na­wa­łą wszyst­ko się zmie­nia­ło, sta­wa­ło się obce i na­wet on, le­śny chło­pak, po­tra­fił zgu­bić dro­gę. Nie czuł się do­brze, fi­zycz­nie i men­tal­nie. Za dużo tego było. Zbyt wie­le strze­la­nia i grzmo­tów. Nie prze­żył ni­g­dy ta­kich ostrza­łów. Do­cie­ra­ło do nie­go, że albo ma dość, albo nie na­da­je się do re­gu­lar­nej bit­ki i za­wsze bę­dzie par­ty­zan­tem.

Ze­brał jesz­cze nie­co ener­gii, ści­snął au­to­mat i po­biegł da­lej. Las wy­da­wał się umie­rać mia­ro­wo, wol­no, sma­ga­ny la­wi­ną go­rą­cej sta­li, któ­ra kil­ka razy na dobę zna­czy­ła zie­lo­ne zbo­cza wiel­ki­mi dy­mią­cy­mi wy­rwa­mi.

Wszyst­kie po­jaz­dy, ja­kie tu ukry­to, zdo­bycz­ne so­wiec­kie cię­ża­rów­ki i te kil­ka Wil­ly­sów do­star­czo­nych sa­mo­lo­ta­mi na po­lo­we lot­ni­sko, wa­la­ły się w oko­li­cy. Spa­lo­ne, kan­cia­ste bry­ły ka­ro­se­rii do ni­cze­go już nie­zdat­nych wo­zów.

Pot za­czął lać mu się po ple­cach. Niby biegł z góry, po­win­no być ła­twiej, ale ilość prze­szkód mo­gła­by wy­mę­czyć i w peł­ni spraw­ne­go fa­ce­ta. Zro­bi­ło się ciem­niej i za bar­dzo nie było wia­do­mo, czy to chmu­ry, czy dymy pło­ną­cych drzew za­sła­nia­ją słoń­ce, do­peł­nia­jąc prze­ra­ża­ją­ce­go ob­ra­zu.

„Skry­ba” przy­sta­nął po raz ko­lej­ny. Zmru­żył oczy. Znów wszyst­ko było ina­czej. Ru­szył tam, gdzie gna­ło go prze­czu­cie. Wy­da­wa­ło mu się, że do­brze zro­bił.

W sza­ro-czar­nym za­wa­li­sku szyb­ko uj­rzał ster­czą­ce z ziem­nych schro­nów gło­wy. Do­strze­gał ich wię­cej i wię­cej z każ­dym su­sem.

– Do­wód­ca kom­pa­nii? – Ska­kał od zie­mian­ki do zie­mian­ki, py­ta­jąc o dro­gę.

Każ­dy po­ka­zy­wał coś in­ne­go. „Nie było tak źle tu­taj” – po­my­ślał. Ro­zej­rzał się po oko­li­cy i do­szedł do wnio­sku, że mu­sia­ło tu paść tyl­ko kil­ka po­ci­sków. Całą swo­ją wście­kłość So­wie­ci sku­pia­li na do­wódz­twie. „Już nas wy­kry­li?” Rę­ka­wem otarł pot z czo­ła.

Za­czął drżeć z oba­wy, że to znów ja­kaś gru­pa dy­wer­syj­na, szpie­dzy czy inna cho­le­ra, któ­ra wska­zu­je cele. Bo po co by na da­le­kich ty­łach czer­wo­ny ścią­gał od­wo­dy i tyle luf, ilu Prze­mkow­ski w ży­ciu nie wi­dział – albo ra­czej sły­szał.

Prze­sko­czył jesz­cze parę pni i usły­szał gło­sy. Było ich kil­ka. W sza­rej mgieł­ce dymu za­ma­ja­czy­ły wy­pro­sto­wa­ne syl­wet­ki, wszyst­kie odzia­ne w bry­tyj­skie kurt­ki spa­do­chro­no­we. Wo­kół zaś krę­ci­li się żoł­nie­rze po­ubie­ra­ni w dzi­wacz­ną mie­sza­ni­nę wsze­la­kich sor­tów – od pol­skich do ame­ry­kań­skich płasz­czy, kur­tek i bu­tów. Ka­pra­la za­wsze śmie­szy­ły ta­kie wi­do­ki. „Woj­sko ma­jo­we” – przy­po­mniał so­bie, jak „Chart” ga­niał ich jesz­cze za Niem­ca, je­śli choć nie mie­li za­pię­te­go gu­zi­ka. A te­raz było to. Ła­ta­nie bra­ków tej dziw­nej ar­mii, czym tyl­ko się dało.

Lu­dzie cho­dzi­li wy­pro­sto­wa­ni jak na spa­ce­rze po le­sie i żar­to­wa­li do­no­śnie, da­jąc upust ner­wom po ostrza­le.

– Nie za do­brze wam? – „Skry­ba” po­krę­cił gło­wą z nie­sma­kiem.

Już miał ko­goś py­tać o do­wód­cę zgru­po­wa­nia, kie­dy tuż przed nim wy­rósł ma­jor Wę­gliń­ski.

Twarz miał za­pad­nię­tą, oczy lśni­ły w cie­niu spa­do­chro­no­we­go heł­mu, za to usta szcze­rzy­ły się w nie­na­tu­ral­nym uśmie­chu. „Z nim chy­ba rze­czy­wi­ście…” – „Skry­ba” nie zdo­łał do­koń­czyć my­śli.

– A ty tu cze­go? – Wę­gliń­ski zro­bił zdzi­wio­ną minę. – Mia­łeś sie­dzieć w szta­bie. Prze­cież je­steś ran­ny…

– To do pana. Ka­pi­tan ka­zał – prze­rwał mu zdy­sza­ny „Skry­ba” i wy­cią­gnął z kie­sze­ni po­mię­ty świ­stek.

Wę­gliń­ski za­milkł, ro­zu­mie­jąc, że to musi być coś pil­ne­go.

– Z kom­pa­nią nie ma łącz­no­ści, więc ja mu­sia­łem…

Ma­jor nie słu­chał, od­szedł na bok i po­chła­niał wzro­kiem tekst. Raz, dru­gi i trze­ci.

– Ja­kiś żart – wy­psnę­ło mu się i spoj­rzał na po­słań­ca z taką wściek­ło­ścią, że pod „Skry­bą” ugię­ły się ko­la­na. Chło­pak do­pie­ro te­raz do­strzegł, że cały mun­dur ofi­ce­ra po­kry­ty jest za­schnię­tym, żół­ta­wym bło­tem. Pi­sto­let ma­szy­no­wy, ulu­bio­ny Thomp­son ma­jo­ra, wi­siał na roz­cią­gnię­tym pa­sie nie­mal u sa­mych bio­der. Rę­kaw kurt­ki Wę­gliń­skie­go był na­de­rwa­ny, a ju­to­we ma­sko­wa­nie heł­mu daw­no urwa­ły odłam­ki. Schudł. Wy­da­wał się zgar­bio­ny, o wie­le niż­szy i prze­raź­li­wie sta­ry.

– Py­tam, czy to żart, czy… – Drżą­ca ręka wy­su­nę­ła się przed twarz chło­pa­ka.

– Nie, chy­ba nie. – „Skry­ba” za­czął na­praw­dę się nie­po­ko­ić. Zer­kał ukrad­kiem na boki, szu­ka­jąc pod­świa­do­mie ra­tun­ku. Wę­gliń­ski zro­bił krok.

– To kpi­na! – Mó­wił co­raz gło­śniej.

– Co się dzie­je? – Awan­so­wa­ny do stop­nia cho­rą­że­go Za­krzew­ski wy­sko­czył zza ja­kie­goś drze­wa. Mu­siał prze­czu­wać, że coś nie­do­bre­go wisi w po­wie­trzu. – Pan po­zwo­li… – po­pro­sił uprzej­mie i za­brał ostroż­nie kart­kę z rąk Wę­gliń­skie­go. – „Wy­co­fać ba­ta­lion spe­cjal­ny ce­lem ocze­ki­wa­nia no­wych przy­dzia­łów” – czy­tał wol­no. – „Do­wód­cy mają być ewa­ku­owa­ni w cią­gu czter­dzie­stu ośmiu go­dzin. Cze­kać na dal­sze roz­ka­zy”. – Wes­tchnął głę­bo­ko, kie­dy za­krę­ci­ło mu się w gło­wie. – No to klops. – Za­ci­snął pięść i uniósł gło­wę w górę, jak­by w nie­bie szu­kał po­cie­sze­nia. Do­sko­na­le ro­zu­miał, co to ozna­cza. – Wra­ca­my do punk­tu wyj­ścia. – Głos o mało nie uwiązł mu w gar­dle.

Wę­gliń­ski tyl­ko trząsł się z bez­sil­no­ści, bez­dź­więcz­nie po­ru­sza­jąc usta­mi. Jesz­cze kil­ka dni temu zna­la­zł­by roz­wią­za­nie, wie­dział­by, co od­po­wie­dzieć. Te­raz tyl­ko wy­sa­pał:

– Nie ma mowy. – Gło­wa zro­bi­ła się cięż­ka i za­bo­la­ła go okrut­nie. – Prze­rzu­ca­ją nas taki ka­wał dro­gi, a po­tem… Mia­ły być Ka­to­wi­ce, Kra­ków, a oni… – Zdjął broń z pasa i padł na zie­mię tak cięż­ko, że „Skry­ba” i Za­krzew­ski pod­sko­czy­li, prze­ra­że­ni, że ma­jor mdle­je.

Wę­gliń­ski z tru­dem ha­mo­wał krzyk roz­pa­czy, któ­ry za­czął wy­peł­niać go ca­łe­go. Nie było we­so­ło ostat­ni­mi dnia­mi, ale przy­naj­mniej re­ali­zo­wał za­da­nie. Wie­dział do­sko­na­le, że coś w nim pę­kło, kie­dy cze­ka­li na ame­ry­kań­ską ofen­sy­wę, tam gdzie bił się do utra­ty zmy­słów. Ro­zu­miał, że sam musi so­bie dać radę. Po­zbie­rać się, ro­bić, co każą.

Przy­szły nowe roz­ka­zy. Po­moc dla par­ty­zan­tów, któ­rzy dzie­siąt­ki ki­lo­me­trów da­lej, wspie­ra­ni wresz­cie z po­wie­trza, roz­sze­rza­li na ty­łach fron­tu swo­je te­ry­to­rium, ścią­ga­jąc na sie­bie to, co czer­wo­ny mógł­by słać na fron­ty. Na Po­mo­rze, na Śląsk czy do Fran­cji. My­ślał, że jest le­piej, że gna­ny wy­uczo­nym po­czu­ciem obo­wiąz­ku choć tro­chę przy­bli­ża ko­niec, klę­skę czer­wo­ne­go pa­ją­ka i bę­dzie mógł li­czyć na od­po­czy­nek. Może u boku pew­nej Ame­ry­kan­ki.

Tym­cza­sem mie­li ich wszyst­kich po­rzu­cić, te wy­nędz­nia­łe dzie­cia­ki z la­sów. Tych, któ­rzy mie­sią­ca­mi ucho­dzi­li ob­ła­wom i pa­cy­fi­ka­cjom. Ka­za­li za­brać za­baw­ki i iść do in­nej pia­skow­ni­cy, zo­sta­wia­jąc le­śnych na pa­stwę So­wie­tów, któ­rzy wy­krze­sa­li z sie­bie, co mo­gli, i ru­szy­li z fu­rią, wie­dząc, że mu­szą się śpie­szyć, za­nim do­trą tu re­gu­lar­ne woj­ska.

– Nie ma mowy! – Wę­gliń­ski krzyk­nął tak gło­śno, że aż echo po­nio­sło. Wstał, cią­gle wpa­trzo­ny w zie­mię, oba­wia­jąc się spoj­rzeń in­nych. – Idzie­my do… – Wska­zał na „Skry­bę”, ale nie do­koń­czył.

W od­da­li coś stuk­nę­ło, ale na to nikt nie zwró­cił uwa­gi. Bli­żej cią­gle coś strze­la­ło.

Za­nim do uszu do­szedł okrut­ny grzmot, za­bra­kło po­wie­trza. „Skry­ba” ule­ciał w nie­bo, nie ma­jąc po­ję­cia, co się wo­kół nie­go dzie­je. Pa­rzy­ło go wszyst­ko, jak­by za­pło­nął ży­wym ogniem.

Upa­dek był jesz­cze bo­le­śniej­szy. Ka­pral po­ła­mał ko­ści o sęki i ga­łę­zie. W uszach mu dzwo­ni­ło, pra­wie ogłuchł. W ustach po­czuł zna­jo­my smak krwi. Wie­dział, że to ko­niec. Nie wi­dział nic. I za­nim zgasł, do­le­cia­ły do nie­go tyl­ko da­le­kie, sła­be sło­wa: „Do­wód­ca ran­ny”. ■

Rozdział I

Dolny Śląsk, Polska | 16 paź­dzier­ni­ka 1945

Wóz pod­ska­ki­wał na nie­rów­no­ściach, skrzy­piał i ję­czał me­ta­lem, jak­by miał za­miar za chwi­lę roz­le­cieć się do ostat­niej śru­by. Sil­nik bu­chał si­wym ob­ło­kiem, któ­ry roz­my­wał się od razu w de­li­kat­nym po­ran­nym desz­czy­ku.

Pę­dzi­li tak szyb­ko, że sier­żant szta­bo­wy Mack Ma­nell mu­siał trzy­mać się, jak moc­no po­tra­fił, wy­zie­ra­jąc z wła­zu. Twarz miał mo­krą od desz­czu i drżał, choć nie wie­dział, czy z pod­nie­ce­nia, czy ra­czej z nie­wy­spa­nia.

Obu­dzi­li go prze­cież za­raz po świ­cie i ka­za­li pę­dzić co sił na dru­gą stro­nę mia­stecz­ka, któ­re na ma­pach wid­nia­ło jako Schwe­id­nitz. Dziw­na na­zwa, zwłasz­cza je­śli na od­pra­wach wbi­ja­no w gło­wy, że ar­mia sta­re­go Pat­to­na wkra­cza do Pol­ski, by ją wy­zwa­lać.

Wszyst­kie te i tak mało kogo ob­cho­dzą­ce niu­an­se te­raz były nic nie­war­te.

Ame­ry­ka­nin po­pra­wił hełm i spoj­rzał za sie­bie. Dru­gi M24 Chaf­fee z jego oka­le­czo­ne­go plu­to­nu raź­nie do­trzy­my­wał kro­ku. Ma­nell uniósł kciuk na znak, że jest okej, i zno­wu za­głę­bił się w roz­wa­ża­nia prze­ry­wa­ne ko­mu­ni­ka­ta­mi z ra­dia.

Po­wie­dzia­no mu, że So­wie­ci przy­pu­ści­li kontr­atak. Szli od Bre­slau i od pół­noc­ne­go za­cho­du, choć to dru­gie skrzy­dło było we­dług wo­dzów tyl­ko po­zo­ra­cją.

Nikt nie miał po­ję­cia, skąd się wzię­li i jak dużo ich było. Kry­li się na wiel­kiej gó­rze, któ­ra sta­ła po­środ­ku rów­ni­ny, czy wie­dzie­li, jak scho­wać się nocą w desz­czu i jak ude­rzyć, nie oba­wia­jąc się lot­nic­twa?

Ame­ry­kań­skie wozy zje­cha­ły ostroż­nie zruj­no­wa­ną dro­gą ze wznie­sie­nia. Szo­sa pro­wa­dzą­ca do mia­sta była prze­jezd­na, tyl­ko po bo­kach ob­sa­dzo­na kil­ko­ma rdze­wie­ją­cy­mi, po­dziu­ra­wio­ny­mi wra­ka­mi czoł­gów i cię­ża­ró­wek. Pa­miąt­ka­mi po­przed­nich bi­tew.

Mia­sto na tej sza­ro-bru­nat­nej rów­ni­nie wy­glą­da­ło jak klo­cek po­strzę­pio­nych bu­dow­li, któ­re do­sta­ły za swo­je, ale nie ob­ró­ci­ły się w gru­zy. Mu­sia­ło być cia­sno, bo po­mię­dzy pierw­szy­mi do­ma­mi wi­dać było kłę­by spa­lin. Znak, że ma­new­ro­wa­ło tam coś cięż­kie­go. Ma­nell był mło­dy, ale kil­ka mie­się­cy na woj­nie wie­le go na­uczy­ło.

– Guy – do­wód­ca chwy­cił mi­kro­fon – bądź tak uprzej­my i omiń tę dziu­rę. Nie bę­dzie­my się pier­do­lić pół dnia…

– Się robi – usły­szał w słu­chaw­kach od­po­wiedź kie­row­cy.

– Kot Je­den, za mną – roz­ka­zał tym z tyłu.

Szo­fer wie­dział, w co gra. Ma­szy­na unio­sła się lek­ko z przo­du. Ru­szy­li jesz­cze szyb­ciej, wy­rzu­ca­jąc spod gą­sie­nic wię­cej bło­ta.

Kie­dy byli bli­żej mia­stecz­ka, usły­sze­li pierw­sze grzmo­ty bi­twy. Ma­nell mógł się tyl­ko do­my­ślać, co się dzie­je, i te wi­zje wca­le mu się nie po­do­ba­ły.

Za­świsz­cza­ło nad gło­wą, aż sku­lił się w so­bie.

– Je­ba­ne sto­pięć­dzie­siąt­ki­piąt­ki! – krzyk­nął wście­kły, że dał się wy­stra­szyć.

Ob­jazd za­brał do­bre pół go­dzi­ny. Prze­ci­ska­li się opłot­ka­mi wśród ni­skich, opusz­czo­nych, jak się zda­wa­ło, do­mostw. Nie­utwar­dzo­ny­mi, roz­mo­kły­mi dro­ga­mi par­li w stro­nę co­raz do­no­śniej­szych hu­ków. Mack był jed­nak pe­wien, że nad­ro­bił spo­ro dro­gi.

Omio­tła ich na­gle chmu­ra dymu. Czoł­gi­sta prze­zor­nie scho­wał gło­wę, wy­pa­tru­jąc nie­bez­pie­czeństw. Te­raz już na­wet zda­wa­ło się, że z da­le­ka sły­chać stłu­mio­ne se­rie dzia­łek albo ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. A może były to tyl­ko oma­my.

– Kur­wa mać – rzę­ził do ra­dia ła­dow­ni­czy, kie­dy wy­je­cha­li z tej sztucz­nej mgły.

O ile od po­łu­dnia było zu­peł­nie spo­koj­nie, tu wy­da­wa­ło się, że prze­nie­śli się w prze­strze­ni na ja­kąś zu­peł­nie inną pla­ne­tę.

Pierw­sze ni­skie do­mo­stwa pół­noc­nych przed­mieść pa­li­ły się od ostrza­łu, bu­cha­jąc słu­pa­mi dy­mów. Wszę­dzie krę­ci­ło się peł­no lu­dzi, głów­nie ame­ry­kań­ska pie­cho­ta, sa­ni­ta­riu­sze prze­no­szą­cy ran­nych oraz auta z za­opa­trze­niem gna­ją­ce w stro­nę fron­tu. Rzad­ko w po­bli­żu rwał się za­błą­ka­ny po­cisk. Wal­ka więc mu­sia­ła roz­gry­wać się jesz­cze da­lej.

Mac­ko­wi zro­bi­ło się prze­raź­li­wie zim­no. Wziął się w garść i na­piął mię­śnie.

– Do krzy­żów­ki – ka­zał kie­row­cy. Do­pa­dli szyb­ko szo­sy, za­śmie­co­nej pło­ną­cy­mi cię­ża­rów­ka­mi.

Ja­kiś żan­darm krył się w ro­wie. Mło­dy jak Ma­nell, bla­dy, trzę­sąc się, wy­sko­czył ze schro­nie­nia.

– Za­pier­da­laj tam! – krzyk­nął i wska­zał na pół­noc. – Ka­za­li słać tam wszyst­kie czoł­gi! Do­je­dziesz do lasu, tam cię przej­mą – po­wie­dział, od­wró­cił się i za­nur­ko­wał do nory.

Ma­nell stał chwi­lę z roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi. Ta­kie­go baj­zlu i pa­ni­ki nie wi­dział od po­cząt­ku tej cho­ler­nej woj­ny. Zer­k­nął przez ra­mię. Do­tar­ło do nie­go, że jest pierw­szy na cze­le idą­cej z po­mo­cą ka­wa­le­rii. Je­śli był ktoś jesz­cze z dy­wi­zji, to gra­mo­lił się przez mia­sto.

Ja­kiś po­cisk po­le­ciał ze świ­stem, ale chy­ba nie wy­buchł, bo nic nie huk­nę­ło w po­bli­żu.

Sier­żant się­gnął po lor­net­kę i drżą­cy­mi dłoń­mi przy­sta­wił ją do oczu.

Wy­da­wa­ło się, że musi prze­je­chać jesz­cze ze trzy, czte­ry ki­lo­me­try. Za za­kręt dro­gi wpa­da­ją­cej w ni­ski las, gi­ną­cy w dy­mie nie­sio­nym wia­trem.

W po­wie­trzu za­wy­ło od prze­la­tu­ją­cych po­ci­sków hau­bic, a na­stęp­nie zie­mia się za­trzę­sła.

– Co ro­bi­my? – w słu­chaw­kach pa­dło na­tręt­ne py­ta­nie nie­spo­koj­ne­go do­wód­cy Kota Je­den.

Mack scho­wał lor­net­kę za pa­zu­chę, otarł twarz i na­cią­gnął go­gle na oczy.

– To, za co nam pła­cą – po­słał w eter. – Do wszyst­kich. Je­dzie­my, jak szyb­ko się da, w stro­nę lasu, a po­tem szu­ka­my przy­dzia­łu. Nie wy­chy­lać się, uwa­żać na czoł­gi. Cho­le­ra wie, czy już któ­ryś się nie prze­bił. – Na­sta­wił ra­dio na ogól­ny od­biór, cie­kaw ja­kich­kol­wiek in­for­ma­cji. – Guy, ru­szaj… – Nie do­koń­czył po­le­ce­nia, gdy wo­zem już szarp­nę­ło.

Z każ­dym ki­lo­me­trem ha­łas bi­tew­ny ro­bił się wy­raź­niej­szy i bar­dziej zna­jo­my. Mi­ja­li pę­dzą­ce na sy­re­nach sa­ni­tar­ki z ran­ny­mi albo na­wet po­je­dyn­cze ko­lum­ny po­kie­re­szo­wa­nych pie­chu­rów. Byli w ban­da­żach, brud­ni od krwi, ale na ich twa­rzach ry­so­wa­ła się ulga. Uszli z ży­ciem. Na ra­zie.

Z słu­cha­wek do­bie­ga­ła ka­ko­fo­nia dźwię­ków. Nie­któ­re sło­wa na­cho­dzi­ły na sie­bie, za­głu­sza­ły się na­wza­jem. Inne były aż nad­to wy­raź­ne. Plą­ta­ni­na roz­ka­zów, prze­kleństw, po­ła­ja­nek i zwy­kłe­go stra­chu.

Wą­ski pas czer­wie­ni i żół­ci je­sien­nych drzew w ol­brzy­miej do­li­nie, skry­tej w cie­niu wy­so­kiej, da­le­kiej góry, rósł w oczach. Szczyt, choć za­kry­ty desz­czo­wy­mi chmu­ra­mi, cią­gle ro­bił wra­że­nie. Ma­je­sta­tycz­ny i nie­wzru­szo­ny.

Do­pa­dli wresz­cie drzew. Na roz­kaz przy­sta­nę­li. Śmier­dzia­ło spa­le­ni­zną. Na skra­ju kil­ka ba­te­rii moź­dzie­rzy, oko­pa­nych, chy­ba do­pie­ro co okry­tych ster­ta­mi skrzyń i tub po po­ci­skach, biło bez ustan­ku. Moź­dzie­rzy­ści jak w amo­ku, nie my­śląc, od­pie­czę­to­wy­wa­li nowe gra­na­ty, uzbra­ja­li i strze­la­li.

Ma­nel­la znów prze­szedł dreszcz.

– Pa­no­wie, szy­kuj­cie się na nie­złe la­nie – ostrzegł pe­łen złych prze­czuć. Nie wi­dać było ni­ko­go, kto mógł­by ich po­pro­wa­dzić da­lej. Ist­ny cha­os.

Nie­da­le­ko ter­ko­ta­ło kil­ka ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych, a wciąż po­kry­te żół­ty­mi li­ść­mi drze­wa drża­ły od po­je­dyn­czych wy­strza­łów czoł­gów albo oko­pa­nych ar­mat.

– Do­bra, trze­ba się ro­zej­rzeć. – Ma­nel­lo­wi le­d­wo prze­szło to przez gar­dło. Sama świa­do­mość, że musi opu­ścić w mia­rę bez­piecz­ny pan­cerz, że sły­szy to pie­kło, do któ­re­go za­raz tra­fi, spra­wia­ła, że nie po­tra­fił ru­szyć nogą.

Roz­glą­dał się, mru­żąc oczy i roz­pacz­li­wie szu­ka­jąc ko­go­kol­wiek, do kogo mógł­by za­ga­dać i do­wie­dzieć się, o co w tym wszyst­kim wła­ści­wie cho­dzi.

– Dzie­więć­dzie­sią­ty Trze­ci, jak mnie­mam? – przez ka­ko­fo­nię w ra­diu przedar­ło się jed­no py­ta­nie.

Ma­nell przy­ci­snął słu­chaw­ki, nie bar­dzo poj­mu­jąc, co sły­szy.

– Dzie­więć­dzie­sią­ty Trze­ci? – Py­ta­ją­cy nie­co się iry­to­wał.

– Tak, tak, Dzie­wię… – za­czął beł­ko­tać sier­żant.

– Po two­jej le­wej – usły­szał czy­jeś sło­wa.

W po­trza­ska­nym za­gaj­ni­ku za po­zy­cja­mi moź­dzie­rzy coś się po­ru­szy­ło. Czoł­gów nie było spe­cjal­nie wi­dać. Ma­sko­wa­ły je gę­ste ga­łę­zie, a przede wszyst­kim wszech­obec­ny dym i uno­szą­ca się w desz­czu mgieł­ka.

Mack mu­siał do­być lor­net­ki, żeby zo­rien­to­wać się, z kim gada. Zza osło­ny ru­szył kil­ka me­trów do przo­du po­tęż­ny Sher­man z dłu­gą sie­dem­dzie­się­cio­sze­ścio­mi­li­me­tro­wą ar­ma­tą. Za­raz wy­ło­nił się dru­gi i jesz­cze ko­lej­ny.

W wie­ży pierw­sze­go wozu sie­dział ja­kiś fa­cet. Lek­ko przy ko­ści, w weł­nia­nej kurt­ce, ciem­nej od desz­czu. Hełm miał mały i cia­sny, nie­pa­su­ją­cy do okrą­głej, gład­kiej gło­wy. Mu­siał mieć oko­ło trzy­dzie­stu pię­ciu lat. O wie­le wię­cej niż Ma­nell.

Po­stać po­ki­wa­ła z da­le­ka i przy­bli­ży­ła mi­kro­fon do ust.

– Do­brze wi­dzisz, to my. – Głos miał zmę­czo­ny, mó­wił wol­no i za ci­cho. Ma­nell mu­siał do­brze się wsłu­chi­wać w tym ca­łym zgieł­ku. – Po­tem bę­dzie­my się so­bie przed­sta­wiać. Do rze­czy. – Fa­cet zro­bił gest, jak­by splu­nął. – Przy­szli jesz­cze o zmro­ku z dwóch stron, ale to wiesz. Po le­wej za­trzy­ma­li ich nad ja­kąś pie­przo­ną rzecz­ką. Za to od Bre­slau lezą dziel­nie. Dwie­ma stro­na­mi szo­sy. My­śla­łem, że zie­mia na­mo­kła i ich po­wstrzy­ma, ale nie ma tak faj­nie. Na­sza ar­ty­le­ria ich od­pę­dzi­ła, ale oni są, za­raz zno­wu ru­szą. Albo nasi wy­kry­li ich dzia­ła, albo tam­ci oszczę­dza­ją amu­ni­cję, albo jesz­cze coś in­ne­go wcho­dzi w grę, ale pie­przyć to te­raz. Mia­ło być was wię­cej? – rzu­cił z pre­ten­sją, któ­rej star­szy sier­żant nie poj­mo­wał. – Wa­lić to. Wa­lić tę woj­nę. – Gru­by czoł­gi­sta za­milkł na chwi­lę, w coś się wpa­tru­jąc. – Do­bra, nie mamy cza­su na po­ga­du­chy. Miał być plu­ton czoł­gów, a dali nam was, trud­no. W ogó­le jaki masz kryp­to­nim wy­wo­ław­czy?

– Kot i Kot Je­den – wy­mam­ro­tał Ma­nell.

– Gło­śniej, nic nie sły­szę!

– Kot i Kot Je­den! – wy­darł się sier­żant.

– Okej. Ja będę Ri­ver. Słu­chaj, Kot. – Głos zro­bił się wy­raź­niej­szy i nie­po­ko­ją­co miły. – To, co po­wiem, nie bę­dzie faj­ne. Lot­nic­twa, jak wi­dzisz, nie ma, ar­ty­le­ria robi, co może, a w dy­wi­zji kru­cho ze spraw­nym sprzę­tem. Póki co je­ste­śmy my i te skur­wy­sy­ny. Nie wiem, ile ich przy­la­zło, tu­zin czy dwa. Nie­waż­ne. Do­sta­li po du­pie, ale są. Są w le­sie ja­kieś pięć ki­lo­me­trów stąd i pa­trzą. Pa­trzą i cze­ka­ją. Trze­ba ich wy­wa­bić albo cho­ciaż spro­wo­ko­wać. Za dwie mi­nu­ty wszyst­ko, co mamy, za­cznie na­pier­da­lać w ten pie­przo­ny las. Mam na­dzie­ję, że wte­dy ru­szą. Ru­szą na pew­no. Są tak głu­pi albo zde­spe­ro­wa­ni. Sko­ro szli po otwar­tym te­re­nie, w dwóch miej­scach bez osło­ny skrzy­deł… Do­bra, do sed­na – mó­wią­cy sam sie­bie uspo­ko­ił. – Idziesz na za­ją­ca. Na wa­bia.

Sło­wa wbi­ły się Ma­nel­lo­wi w gło­wę, aż skro­nie za­pul­so­wa­ły. Naj­chęt­niej wy­sko­czył­by z tej sta­lo­wej trum­ny, któ­rą na­gle wy­dał mu się jego po­czci­wy Chaf­fee, i po­gnał jak naj­da­lej.

– Jak sły­szę, je­steś ocza­ro­wa­ny pro­po­zy­cją – z otę­pie­nia wy­rwa­ła go kpi­na gru­be­go.

Obok czoł­gów prze­to­czy­ło się kil­ka cię­ża­ró­wek. Sta­nę­ły przy moź­dzier­zach i spod plan­dek za­czę­to do­no­sić ko­lej­ne skrzy­nie amu­ni­cji.

– Daj mi pięć mi­nut – in­stru­ował da­lej gru­by czoł­gi­sta. – Obej­dę las i się przy­cza­ję. Ty wal środ­kiem i na znak…

– Ro­zu­miem. – Ma­nell wresz­cie się ode­zwał.

– Na pew­no?

– Tak. Ro­zu­miem – od­parł gro­bo­wym gło­sem.

– Za­tem po­wo­dze­nia – do­le­cia­ło w słu­chaw­kach.

Sher­ma­ny do­da­ły gazu i je­den po dru­gim, mie­ląc bło­to, ru­szy­ły w las. Naj­pierw trzy dłu­go­lu­fo­we w wer­sji A3, a po­tem jesz­cze dwa. Po­czci­we sta­re czoł­gi z krót­ki­mi ar­ma­ta­mi ka­li­bru sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu mi­li­me­trów, któ­rych Ma­nell wcze­śniej nie do­strzegł.

– Guy – wark­nął na kie­row­cę. – Kot Je­den, ru­sza­my w las, na skraj. Cze­ka­my na sy­gnał i wa­li­my przed sie­bie. – Czuł, jak strach za­ci­ska mu gar­dło. Od­pę­dzał jak mógł naj­gor­sze wi­zje, któ­re jak na złość za­czy­na­ły się kłę­bić dzie­siąt­ka­mi w zmę­czo­nym umy­śle. – Na­przód – roz­ka­zał z naj­więk­szą pew­no­ścią sie­bie, na jaką było go stać.

Peł­zli przez las, oka­le­czo­ny, pe­łen ki­ku­tów drzew, świe­żych oko­pów i prze­ra­żo­nej pie­cho­ty. Lu­dzie kry­li się w swo­ich doł­kach, na­sią­ka­ją­cych wodą, ubra­ni w prze­ciw­desz­czo­we płasz­cze. Po­jaz­dy, pół­gą­sie­ni­co­we trans­por­te­ry, sta­ły z tyłu za­ma­sko­wa­ne, ale go­to­we ru­szać do ata­ku albo wprost prze­ciw­nie – wiać na roz­kaz.

Co chwi­lę któ­ryś z chło­pa­ków, głów­nie dzie­cia­ków z ostat­nich uzu­peł­nień, uno­sił gło­wę i pa­trzył prze­ję­ty­mi, peł­ny­mi na­dziei ocza­mi na dwa czoł­gi.

Ma­nell nie poj­mo­wał, czy są tak nie­do­świad­cze­ni, by są­dzić, że dwa zwia­dow­cze Chaf­fee roz­strzy­gną bi­twę, czy my­ślą, że to tyl­ko for­pocz­ta idą­cej na od­siecz resz­ty dy­wi­zji.

Prze­cież Trzy­na­sta Pan­cer­na wal­czy­ła pra­wie mie­siąc bez ustan­ku. Nie było tylu uzu­peł­nień co kie­dyś, tak jak i nie było za­opa­trze­nia. Tyl­ko lot­nic­two po­czy­na­ło so­bie, jak chcia­ło, da­jąc pa­ra­sol tym na zie­mi. Ale im da­lej w je­sień, tym czę­ściej zda­rza­ły się dnie jak ten. Chmur­ne, ciem­ne, a wróg po­tra­fił to wy­ko­rzy­stać.

Poza tym po tych kil­ku ty­go­dniach walk o prze­ła­ma­nie fron­tu, a po­tem w gór­skich prze­łę­czach bro­nio­nych przez rze­ko­mo słab­sze siły, w dy­wi­zji sprzęt sy­pał się na po­tę­gę. „Mu­si­my wam wy­star­czyć” – po­my­ślał Mack, pa­trząc na tę ga­pią­cą się na jego wóz ha­ła­strę.

Deszcz pa­dał co­raz moc­niej. Sta­nę­li w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od skra­ju lasu, sza­rej pla­my za­kry­tej dy­mem.

W od­da­li wi­dać było ogni­ki po­ża­rów. To so­wiec­kie i ame­ry­kań­skie wozy, któ­re nie wró­ci­ły z wy­pa­du. Da­lej go­rza­ły trzy wsie albo i więk­sze go­spo­dar­stwa. W te bliż­sze tłu­kły cią­gle moź­dzie­rze, więc Ma­nell po­jął, że sie­dzi tam so­wiec­ka pie­cho­ta lub inny ob­ser­wa­tor.

Znów po­czuł ucisk w gar­dle. Myśl, że mogą go tra­fić za­raz po tym, jak opu­ści bez­piecz­ny las, przy­pra­wia­ła go o pa­ni­kę.

Po­wie­trze za­go­to­wa­ło się od roz­grza­nej sta­li, gdy Long Tomy za­czę­ły ko­lej­ny kon­cert. Z drzew po­sy­pa­ły się li­ście i mniej­sze ga­łę­zie, kie­dy wiel­kie ła­dun­ki po­fru­nę­ły w stro­nę so­wiec­kie­go lasu. Wą­skiej czar­nej nit­ki we mgle.

Bły­snę­ło, po­tem na­stą­pi­ła chwi­la ci­szy i głu­chy ło­skot eks­plo­zji po­szedł po zie­mi.

– Kot, tu Ri­ver, na po­zy­cji? – Ma­nell wie­dział, że ta chwi­la na­stą­pi.

– Na po­zy­cji, Ri­ver. Go­to­wi. – Z tru­dem po­wstrzy­mał drże­nie gło­su. Na­wa­ła na­ra­sta­ła, za­głu­sza­jąc nie­mal zu­peł­nie ko­mu­ni­ka­ty.

– Ja też go­tów! – za­wo­łał gło­śniej Ri­ver. – Mi­nu­ta i za­czy­naj­cie. – W jego gło­sie brzmia­ło współ­czu­cie.

– Ro­zu­miem. – Ma­nell scho­wał się głę­biej w wie­żę i na­krył wła­zem.

W środ­ku pach­nia­ło mie­szan­ką roz­grza­nej wil­go­ci, spa­lin i stra­chem. Mil­cze­li wszy­scy, wpa­tru­jąc się tępo przed sie­bie i pew­nie mo­dląc w my­ślach.

Go­ło­wąs, któ­re­go chy­ba tyl­ko żart losu uczy­nił do­wód­cą plu­to­nu zwia­dow­cze­go, ga­pił się bez­myśl­nie w bla­de prze­bły­ski rwą­cych się po­ci­sków. Reszt­ką sił, z tro­ski o swo­ich lu­dzi czy obo­wiąz­ku, chciał oczy­ścić umysł i co­kol­wiek za­pla­no­wać. Nic nie po­ma­ga­ło.

Za­ci­snął moc­niej pię­ści, żeby nie było wi­dać, jak moc­no trzę­są mu się dło­nie. Od­dech przy­śpie­szył.

– Kot, ru­szaj!

W słu­chaw­kach za­hu­cza­ło z mocą wy­strza­łu. Ma­nell po­czuł, że ob­le­wa go pot, i dłu­go nie po­tra­fił wy­krztu­sić sło­wa.

– Kot, ru­szaj! – po­na­glał zna­jo­my głos. Ostrzał osią­gał apo­geum, eks­plo­zje mno­ży­ły się z nie­by­wa­łą szyb­ko­ścią. Ma­nell po­my­ślał, że ar­ty­le­rzy­ści ro­bią co mogą, i do­pie­ro trze­ci ko­mu­ni­kat wy­rwał go z lę­kli­we­go otę­pie­nia. – Kur­wa mać, co z wami?!

– Jest… Je­ste­śmy – nie­mal wy­ję­czał.

– Ru­szać. – Głos gru­ba­we­go czoł­gi­sty wy­da­wał się pe­łen fu­rii.

– Kot Je­den, za mną! – rzu­cił krót­ko Ma­nell. Za dłu­go już się wa­hał. – Guy… z Bo­giem – wy­rwa­ło mu się nie wia­do­mo cze­mu. Po­czci­wy Chaf­fee ru­szył, lecz te­raz ostroż­niej. Kie­row­ca był mło­dy, ale do­my­ślał się, co ich cze­ka, i wca­le mu się do tego nie śpie­szy­ło.

Da­le­ki las za­snuł się sze­ro­kim ob­ło­kiem, któ­ry pło­żył się ni­sko przy zie­mi. To nie uła­twia­ło za­da­nia.

Bliż­sza wieś roz­la­ty­wa­ła się w pło­mie­niach i bia­łych ob­łocz­kach rwą­cych się gra­na­tów. Ale gdy tyl­ko dwa ame­ry­kań­skie wozy wy­szły na łąkę po le­wej od szo­sy, ostrzał lek­ko osłabł.

– Ja pierw­szy, Kot Je­den za mną – roz­ka­zał co­raz bar­dziej nie­spo­koj­ny Ma­nell. – Guy, szyb­ciej, do cho­le­ry – zgrzy­tał zę­ba­mi do mi­kro­fo­nu. – Wy­pa­try­wać wro­ga.

Deszcz jak na złość zda­wał się pa­dać moc­niej albo po pro­stu na otwar­tej prze­strze­ni nie było przed nim osło­ny. Dwa czoł­gi za­czę­ły zyg­za­ko­wać. Za­ło­gi wi­dzia­ły, że ktoś na pew­no już je do­strzegł i bę­dzie pró­bo­wał na­mie­rzać.

Prze­by­li tak ki­lo­metr, może wię­cej, i nic się nie dzia­ło. Mi­nę­li kil­ka dy­mią­cych wra­ków, cza­sem zwar­tych w śmier­tel­nym uści­sku. Ogień mimo desz­czu nie chciał ga­snąć.

Mack czuł pul­su­ją­cą krew. Zer­kał to na las, w któ­rym mie­li sie­dzieć czer­wo­ni, to na zruj­no­wa­ną wio­skę, te­raz już bar­dziej wy­raź­ną, peł­ną kwa­dra­to­wych do­mostw o po­pę­ka­nych ścia­nach, bez da­chów. Z roz­bi­ty­mi po­jaz­da­mi, mar­twy­mi zwie­rzę­ta­mi roz­rzu­co­ny­mi wo­ko­ło, okra­szo­ną świe­ży­mi le­ja­mi.

Je­śli ktoś tam jesz­cze żył, a o tym Ma­nell był świę­cie prze­ko­na­ny, to scho­wał się głę­bo­ko w ru­mo­wi­ska czy piw­ni­ce i pa­trzył.

– Ri­ver, co z wami? – za­dał ner­wo­we py­ta­nie.

– Spo­koj­nie. Osła­nia­my. – Gru­by od­parł do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li, wy­raź­nie zde­ner­wo­wa­ny.

Ostat­nia osło­na, coś, co da­wa­ło choć ułu­dę otu­chy, zo­sta­ła za nimi. Ar­ty­le­ria prze­sta­ła strze­lać. Pod pan­ce­rzem sły­chać było tyl­ko ryk sil­ni­ka i zgrzy­ta­nie me­ta­lo­wych czę­ści.

– Uwa­żać, chło­pa­ki. – Coś tknę­ło Ma­nel­la. Jego dwa wozy wy­to­czy­ły się zza wąt­pli­wej osło­ny za­dy­mio­ne­go po­bo­jo­wi­ska. Ostat­nie dwa T-34 i jed­no dzia­ło pan­cer­ne zo­sta­wia­li za sobą. Wra­że­nie, że za­raz spo­tka­ją wię­cej ta­kich, tyle że spraw­nych, po­tę­go­wa­ło na­ra­sta­ją­cą pa­ni­kę. So­wie­ci cze­ka­li po­tul­nie już wy­star­cza­ją­co dłu­go. Nie wia­do­mo było tyl­ko, czy to z ich stro­ny ro­dzaj pod­stęp­nie okrut­nej gry, czy cięż­kie po­ci­ski na­praw­dę na­ro­bi­ły im kło­po­tów.

Wszyst­ko to w jed­nej chwi­li sta­ło się mało waż­ne. Z ciem­ne­go pasa oka­le­czo­ne­go lasu wy­ło­nił się ja­kiś kształt. Je­den, po­tem dru­gi. Ma­ja­czy­ły w dy­mie. Po­tem po­ja­wi­ły się na­stęp­ne. Przy­sta­wa­ły albo pę­dzi­ły.

– Wi­dzę! Są. – Ma­nell czuł, jak głos więź­nie mu w gar­dle. – Są, skur­wy­sy­ny! – wrza­snął do mi­kro­fo­nu i nie wie­dzieć cze­mu, za­parł się dłoń­mi o su­fit wie­ży.

– Po­draż­nij ich tro­chę, od­cią­gnij… – Gru­by czoł­gi­sta skry­ty gdzieś w drze­wach wy­raź­nie się oży­wiał. – Po­tem spier­da­laj. Ja nie mogę się ujaw­nić, są za da­le­ko – oznaj­mił rzecz oczy­wi­stą, jak­by ga­dał do ko­lej­ne­go szczy­la po dwu­ty­go­dnio­wym kur­sie.

– Po­draż­nij. Je­zus Ma­ria – wy­sa­pał Ma­nell. – Guy – rzu­cił do in­ter­ko­mu – na­pier­da­laj, ile mo­żesz, po­tem skręt w pra­wo i za­raz zyg­za­kiem w lewo. Jak dam znać, spie­prza­my, ile wy­cią­gniesz. Kot Je­den, idziesz za mną. – Prze­łą­czył na ogól­ną czę­sto­tli­wość. – Ani mi się waż za­trzy­mać, na­wet na se­kun­dę! – To ostat­nie wy­brzmia­ło ra­czej jak usil­na proś­ba ani­że­li roz­kaz.

Chaf­fee po­gnał do przo­du, jak­by kie­row­cy na­praw­dę spie­szy­ło się, żeby obe­rwać.

Kot Je­den je­chał z boku, nie od­stę­pu­jąc Mac­ka ani na mo­ment.

Ma­nell prze­tarł szkła go­gli i przy­su­nął się bli­żej wi­zje­ra.

– Ła­duj prze­ciw­pan­cer­ny – roz­ka­zał spo­koj­nie.

– Jest – usły­szał od­po­wiedź i za­raz trza­snął za­mek sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­mi­li­me­tro­we­go dzia­ła. Star­szy sier­żant ka­zał zro­bić to, żeby nie dać się za­sko­czyć. Nie po­tra­fił wy­brać kon­kret­ne­go celu. So­wie­ci byli da­le­ko, poza za­się­giem strza­łu, i po­ja­wia­ło się ich co­raz wię­cej.

Po dro­dze nie do­strze­gał śla­dów so­wiec­kiej pie­cho­ty, więc przy­naj­mniej ten pro­blem miał z gło­wy. Je­śli coś mia­ło go dziś za­bić, to ra­dziec­kie tan­ki.

Ci pod la­sem, na pła­skiej jak stół łące, chy­ba go nie wi­dzie­li. Za to ob­ser­wa­to­rzy, tkwią­cy cią­gle we wsi po le­wej, już zdo­ła­li nadać, że Ame­ry­ka­nie coś szy­ku­ją.

Od ciem­ne­go sta­da czoł­gów na­gle ode­rwa­ło się kil­ka ma­szyn. Od­sko­czy­ły szyb­ko. Z osiem albo dzie­sięć tan­ków pę­dzi­ło w stro­nę Ma­nel­la, bu­cha­jąc ob­ło­ka­mi dymu. Resz­ta, chy­ba też zmo­ty­wo­wa­na nie­spo­dzia­nym po­ja­wie­niem się ame­ry­kań­skich ma­szyn, wy­raź­nie przy­śpie­szy­ła, gna­jąc do swe­go celu. Było ich ze dwa­dzie­ścia, może i wię­cej.

Tam­te jed­nak mało ob­cho­dzi­ły Mac­ka. On miał swój pro­blem na gło­wie. Wi­dział go zresz­tą co­raz wy­raź­niej. Po­znał ten kształt tak do­brze, aż mu spo­wsze­dniał, ale i tak za­wsze dzię­ko­wał Bogu, że uszedł z ży­ciem po spo­tka­niu z tą ma­szy­ną.