36,90 zł
"Tam, gdzie stanie sowiecki żołnierz, tam już jest Związek Radziecki.
Józef Stalin
Generał Anders oraz tysiące polskich żołnierzy w porywającym cyklu Czerwona Ofensywa Piotra Langenfelda zadają kłam słowom sowieckiego przywódcy.
II wojna światowa nie kończy się w 1945 roku. Związek Radziecki po zajęciu Berlina uderza zdradziecko na zachodnich aliantów.
Wykrwawieni i nieludzko zmęczeni żołnierze II Korpusu oraz Ludowego Wojska Polskiego muszą nakłonić sojuszników do realizacji planu wyzwolenia ojczyzny spod sowieckiej okupacji.
Czy pokonają gnaną do walki seriami karabinowymi czekistów Armię Czerwoną?
Czy generał Anders dopnie swego, czy i tym razem sojusznicy zgotują nam Jałtę?
W cyklu CZERWONA OFENSYWA ukazały się:
1. Czerwona ofensywa
2. Kontrrewolucja
3. Plan Andersa"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 594
Ci szaleni Polacy
© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2016 Piotr Langenfeld
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-645-2352-6
Ustroń 2016
Wydawca: Warbook Sp. z o.o. ul. Bładnicka 65
Wokół wszystko drżało, ale zdołali przywyknąć. Przesiąknięta wilgocią ziemianka dawała ułudę bezpieczeństwa przed rwącymi się na zewnątrz granatami.
Ciemną pieczarę, rozjaśnioną dwiema skromnymi lampami, po każdym wybuchu wypełniała chmurka gryzącego dymu. Przesiąkała przez szczeliny drewnianych wierzei i opadała, gryząc w nozdrza i gardła. I tylko wibrujący huk trudno było znieść, tak samo jak drażniące zmysły pytanie: „Czy kolejny wpadnie tutaj i będzie koniec?”.
Siedzieli więc pod ścianami. We czterech, podświadomie drżąc i klnąc na głos, kiedy osiemdziesięciodwumilimetrowy granat z mokrym plaśnięciem walił zbyt blisko.
Trzask kolejnego głośnego wybuchu zbiegł się z siarczystym przekleństwem radiooperatora.
– Kurwa mać – syknął, kiedy skończył deszyfrowanie komunikatu, i zerwał słuchawki z obandażowanej głowy.
Pozostała trójka popatrzyła na chłopaka w brudnym denison smocku z zupełną obojętnością.
– Spokojnie, zaraz skończą – wymamrotał surowo Przeszło-Stępniakowski, modląc się, żeby i jemu nie zaczęły siadać nerwy. Nie mógł sobie na to pozwolić.
– To nie o ten łomot chodzi, panie kapitanie. – Głos chłopaka drżał, kiedy znów bazgrał coś w notatniku, zerkając coraz bardziej wystraszonymi oczami w książkę kodów.
Sowiecki ostrzał zagrał ostatni akord. Kilka pocisków padło niemal jednocześnie, jakby chcieli kończyć z przytupem. Dach zaskrzypiał, a spod belek sypnęło brunatnym piachem, co w połączeniu z nową falą prochowego dymu przyprawiało o torsje.
Zaczęli kasłać i osłaniać twarze, na wpół głusi, ale wyjść na powietrze przecież nie mogli. Ostatnie już, pojedyncze granaty rwały się w oddali, wystrzeliwane na chybił trafił.
– Pan kapitan patrzy. – Chłopak od radia podsunął ubrudzony świstek oficerowi, sam trąc piekące oczy.
Stępniakowski zerknął i szczęka zacisnęła mu się w nerwowym grymasie.
– Jesteś pewny? – spytał przez zęby, nie unosząc nawet wzroku.
– Tak jest – chłopak odpowiedział stanowczo, urażony takim pytaniem. Był może młody, ale na robocie się znał.
– Gdzie teraz jest major? – Stępniakowski odwrócił się do „Charta”.
Partyzancki oficer nie wydawał się zbyt zaciekawiony treścią meldunków, zakładając słusznie, że nie może to być nic wesołego. A do takich informacji zdołał się świetnie przyzwyczaić przez ostatnie lata. Nawet kilka ostatnich tygodni znaczących sukcesów i wreszcie przybyłej pomocy nie pozbawiło go umiejętności radzenia sobie z hiobowymi wieściami.
– Wydaje mi się, że siedzi gdzieś przy pierwszej kompanii. – Kapitan pogładził się po zakurzonej brodzie. – Pewnie tam go zastało… – Wskazał kciukiem za siebie.
– Łącz się z nimi! – Stępniakowski cisnął pomiętym papierem. – Szybko.
Dopiero teraz dotarło do niego, że dowódca zgrupowania mógł tym razem nie mieć szczęścia.
– Miał siedzieć na dupie – wycharczał ledwo zrozumiale, sięgnął po manierkę i polał twarz resztką wody.
Radiooperator zaczął nadawać kryptonim wywoławczy.
– Marta Jeden, Marta Jeden. – Nawet nie zerknął na telefon polowy. Linie zrywało tak często, że nie nadążali z naprawami.
Gdzieś za doliną, dobry kilometr dalej, znów zaczęło dudnić, wieszcząc powtórkę z rozrywki. Skulili się wszyscy, podświadomie czekając uderzenia, nauczeni, jak mają reagować.
– Nic, panie kapitanie. – Radiotelegrafiście oczy zrobiły się większe ze strachu.
– Próbuj dalej. Ten sprzęt zawodzi… – Oficer klepnął w blaszaną skrzynkę.
Chłopak tylko pokiwał głową i zaczął wywoływać.
Mimo wilgoci i jesiennego chłodu kapitana zalała fala gorąca od głowy po same stopy. Zaczął się pocić, dreptać skulony, aż wreszcie schwycił Stena i mocno przycisnął, jakby miało to pomóc w ukojeniu niepewności.
– Ty. – Wskazał na młodego chłopaka.
Kapral „Skryba” Przemkowski, podobnie jak radiowiec mający kilka opatrunków na ciele, siedział cicho, zmęczony i zupełnie zobojętniały.
– Dasz radę pójść do pierwszej kompanii? – Został jeden ostatni goniec, i do tego jeszcze ranny. Ranny i zmęczony jak oni wszyscy.
Przemkowski spojrzał na „Charta”, po czym podniósł się z sykiem i oparł o ścianę.
– Pójdę. – Głos miał tak słaby jak ciało.
– Gnaj i… – Stępniakowski sięgnął w kąt po pomięty papier. Szybko go rozprostował i przygładził dłonią. – Znajdziesz majora. Jeśli jest cały… – Ze strachu przełknął głośno ślinę. Nawet nie przerażało go tak bardzo, że Węgliński mógł dostać, ale perspektywa, że on miałby zarządzać tym burdelem, przyprawiała go niemal o zawał. – Pokaż mu to i każ wracać.
Młody skinął głową, złapał pistolet maszynowy i ruszył do drzwi.
– Powiedz im, żeby sprawdzili łączność – odprowadziły go słowa radiotelegrafisty.
„Skrybę” omiotło chłodne i śmierdzące powietrze. Lżej było oddychać, ale w oczy szczypało od dymów i lekkich pożarów, które gorzały w okolicy.
Przebiegł płytką transzeją do samego końca. Przeżegnał się i wyskoczył na górę. Przez chwilę czołgał się po pogorzelisku, fragmencie dawnego lasu, teraz rumowisku popalonych, okorowanych pni, które całymi setkami, połamane, zbiły się w ogromny stos.
Wydawało mu się przez sekundę, że ziemia go parzy. Była zakryta świeżymi i starszymi lejami, pełna rozsypanego wyposażenia, którego nikt już nie zbierał. Zaczynał się ruch. Ktoś krzyczał, wzywając spod drewnianego gruzowiska pomocy, ktoś inny ratował kumpla przygniecionego pniem. Dowódcy plutonów sprawdzali, ilu zostało im ludzi, którymi mogli jeszcze dowodzić. Czy w ogóle kogoś mają.
Ruski ogień przeszedł daleko, Sowieci nie ponawiali ostrzału, nie ruszali do ataku, więc „Skryba” uznał, że jest bezpieczny i ma trochę czasu. Podniósł się i ruszył, jak szybko potrafił. Przy ranach od odłamków na ramieniu i głowie nie było to ani miłe, ani proste.
Dopadł poczerniałego wraku strąconego z pięć dni temu przez Sowietów Spitfire’a, który, posiekany odłamkami, stał się punktem orientacyjnym na trasie do dowództwa batalionu. Odetchnął, rozglądając się wokoło. Mógł znać wszystkie ścieżki i przesieki tego lasu, każdy kamień i rowek, tylko co z tego. Z każdą nawałą wszystko się zmieniało, stawało się obce i nawet on, leśny chłopak, potrafił zgubić drogę. Nie czuł się dobrze, fizycznie i mentalnie. Za dużo tego było. Zbyt wiele strzelania i grzmotów. Nie przeżył nigdy takich ostrzałów. Docierało do niego, że albo ma dość, albo nie nadaje się do regularnej bitki i zawsze będzie partyzantem.
Zebrał jeszcze nieco energii, ścisnął automat i pobiegł dalej. Las wydawał się umierać miarowo, wolno, smagany lawiną gorącej stali, która kilka razy na dobę znaczyła zielone zbocza wielkimi dymiącymi wyrwami.
Wszystkie pojazdy, jakie tu ukryto, zdobyczne sowieckie ciężarówki i te kilka Willysów dostarczonych samolotami na polowe lotnisko, walały się w okolicy. Spalone, kanciaste bryły karoserii do niczego już niezdatnych wozów.
Pot zaczął lać mu się po plecach. Niby biegł z góry, powinno być łatwiej, ale ilość przeszkód mogłaby wymęczyć i w pełni sprawnego faceta. Zrobiło się ciemniej i za bardzo nie było wiadomo, czy to chmury, czy dymy płonących drzew zasłaniają słońce, dopełniając przerażającego obrazu.
„Skryba” przystanął po raz kolejny. Zmrużył oczy. Znów wszystko było inaczej. Ruszył tam, gdzie gnało go przeczucie. Wydawało mu się, że dobrze zrobił.
W szaro-czarnym zawalisku szybko ujrzał sterczące z ziemnych schronów głowy. Dostrzegał ich więcej i więcej z każdym susem.
– Dowódca kompanii? – Skakał od ziemianki do ziemianki, pytając o drogę.
Każdy pokazywał coś innego. „Nie było tak źle tutaj” – pomyślał. Rozejrzał się po okolicy i doszedł do wniosku, że musiało tu paść tylko kilka pocisków. Całą swoją wściekłość Sowieci skupiali na dowództwie. „Już nas wykryli?” Rękawem otarł pot z czoła.
Zaczął drżeć z obawy, że to znów jakaś grupa dywersyjna, szpiedzy czy inna cholera, która wskazuje cele. Bo po co by na dalekich tyłach czerwony ściągał odwody i tyle luf, ilu Przemkowski w życiu nie widział – albo raczej słyszał.
Przeskoczył jeszcze parę pni i usłyszał głosy. Było ich kilka. W szarej mgiełce dymu zamajaczyły wyprostowane sylwetki, wszystkie odziane w brytyjskie kurtki spadochronowe. Wokół zaś kręcili się żołnierze poubierani w dziwaczną mieszaninę wszelakich sortów – od polskich do amerykańskich płaszczy, kurtek i butów. Kaprala zawsze śmieszyły takie widoki. „Wojsko majowe” – przypomniał sobie, jak „Chart” ganiał ich jeszcze za Niemca, jeśli choć nie mieli zapiętego guzika. A teraz było to. Łatanie braków tej dziwnej armii, czym tylko się dało.
Ludzie chodzili wyprostowani jak na spacerze po lesie i żartowali donośnie, dając upust nerwom po ostrzale.
– Nie za dobrze wam? – „Skryba” pokręcił głową z niesmakiem.
Już miał kogoś pytać o dowódcę zgrupowania, kiedy tuż przed nim wyrósł major Węgliński.
Twarz miał zapadniętą, oczy lśniły w cieniu spadochronowego hełmu, za to usta szczerzyły się w nienaturalnym uśmiechu. „Z nim chyba rzeczywiście…” – „Skryba” nie zdołał dokończyć myśli.
– A ty tu czego? – Węgliński zrobił zdziwioną minę. – Miałeś siedzieć w sztabie. Przecież jesteś ranny…
– To do pana. Kapitan kazał – przerwał mu zdyszany „Skryba” i wyciągnął z kieszeni pomięty świstek.
Węgliński zamilkł, rozumiejąc, że to musi być coś pilnego.
– Z kompanią nie ma łączności, więc ja musiałem…
Major nie słuchał, odszedł na bok i pochłaniał wzrokiem tekst. Raz, drugi i trzeci.
– Jakiś żart – wypsnęło mu się i spojrzał na posłańca z taką wściekłością, że pod „Skrybą” ugięły się kolana. Chłopak dopiero teraz dostrzegł, że cały mundur oficera pokryty jest zaschniętym, żółtawym błotem. Pistolet maszynowy, ulubiony Thompson majora, wisiał na rozciągniętym pasie niemal u samych bioder. Rękaw kurtki Węglińskiego był naderwany, a jutowe maskowanie hełmu dawno urwały odłamki. Schudł. Wydawał się zgarbiony, o wiele niższy i przeraźliwie stary.
– Pytam, czy to żart, czy… – Drżąca ręka wysunęła się przed twarz chłopaka.
– Nie, chyba nie. – „Skryba” zaczął naprawdę się niepokoić. Zerkał ukradkiem na boki, szukając podświadomie ratunku. Węgliński zrobił krok.
– To kpina! – Mówił coraz głośniej.
– Co się dzieje? – Awansowany do stopnia chorążego Zakrzewski wyskoczył zza jakiegoś drzewa. Musiał przeczuwać, że coś niedobrego wisi w powietrzu. – Pan pozwoli… – poprosił uprzejmie i zabrał ostrożnie kartkę z rąk Węglińskiego. – „Wycofać batalion specjalny celem oczekiwania nowych przydziałów” – czytał wolno. – „Dowódcy mają być ewakuowani w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Czekać na dalsze rozkazy”. – Westchnął głęboko, kiedy zakręciło mu się w głowie. – No to klops. – Zacisnął pięść i uniósł głowę w górę, jakby w niebie szukał pocieszenia. Doskonale rozumiał, co to oznacza. – Wracamy do punktu wyjścia. – Głos o mało nie uwiązł mu w gardle.
Węgliński tylko trząsł się z bezsilności, bezdźwięcznie poruszając ustami. Jeszcze kilka dni temu znalazłby rozwiązanie, wiedziałby, co odpowiedzieć. Teraz tylko wysapał:
– Nie ma mowy. – Głowa zrobiła się ciężka i zabolała go okrutnie. – Przerzucają nas taki kawał drogi, a potem… Miały być Katowice, Kraków, a oni… – Zdjął broń z pasa i padł na ziemię tak ciężko, że „Skryba” i Zakrzewski podskoczyli, przerażeni, że major mdleje.
Węgliński z trudem hamował krzyk rozpaczy, który zaczął wypełniać go całego. Nie było wesoło ostatnimi dniami, ale przynajmniej realizował zadanie. Wiedział doskonale, że coś w nim pękło, kiedy czekali na amerykańską ofensywę, tam gdzie bił się do utraty zmysłów. Rozumiał, że sam musi sobie dać radę. Pozbierać się, robić, co każą.
Przyszły nowe rozkazy. Pomoc dla partyzantów, którzy dziesiątki kilometrów dalej, wspierani wreszcie z powietrza, rozszerzali na tyłach frontu swoje terytorium, ściągając na siebie to, co czerwony mógłby słać na fronty. Na Pomorze, na Śląsk czy do Francji. Myślał, że jest lepiej, że gnany wyuczonym poczuciem obowiązku choć trochę przybliża koniec, klęskę czerwonego pająka i będzie mógł liczyć na odpoczynek. Może u boku pewnej Amerykanki.
Tymczasem mieli ich wszystkich porzucić, te wynędzniałe dzieciaki z lasów. Tych, którzy miesiącami uchodzili obławom i pacyfikacjom. Kazali zabrać zabawki i iść do innej piaskownicy, zostawiając leśnych na pastwę Sowietów, którzy wykrzesali z siebie, co mogli, i ruszyli z furią, wiedząc, że muszą się śpieszyć, zanim dotrą tu regularne wojska.
– Nie ma mowy! – Węgliński krzyknął tak głośno, że aż echo poniosło. Wstał, ciągle wpatrzony w ziemię, obawiając się spojrzeń innych. – Idziemy do… – Wskazał na „Skrybę”, ale nie dokończył.
W oddali coś stuknęło, ale na to nikt nie zwrócił uwagi. Bliżej ciągle coś strzelało.
Zanim do uszu doszedł okrutny grzmot, zabrakło powietrza. „Skryba” uleciał w niebo, nie mając pojęcia, co się wokół niego dzieje. Parzyło go wszystko, jakby zapłonął żywym ogniem.
Upadek był jeszcze boleśniejszy. Kapral połamał kości o sęki i gałęzie. W uszach mu dzwoniło, prawie ogłuchł. W ustach poczuł znajomy smak krwi. Wiedział, że to koniec. Nie widział nic. I zanim zgasł, doleciały do niego tylko dalekie, słabe słowa: „Dowódca ranny”. ■
Wóz podskakiwał na nierównościach, skrzypiał i jęczał metalem, jakby miał zamiar za chwilę rozlecieć się do ostatniej śruby. Silnik buchał siwym obłokiem, który rozmywał się od razu w delikatnym porannym deszczyku.
Pędzili tak szybko, że sierżant sztabowy Mack Manell musiał trzymać się, jak mocno potrafił, wyzierając z włazu. Twarz miał mokrą od deszczu i drżał, choć nie wiedział, czy z podniecenia, czy raczej z niewyspania.
Obudzili go przecież zaraz po świcie i kazali pędzić co sił na drugą stronę miasteczka, które na mapach widniało jako Schweidnitz. Dziwna nazwa, zwłaszcza jeśli na odprawach wbijano w głowy, że armia starego Pattona wkracza do Polski, by ją wyzwalać.
Wszystkie te i tak mało kogo obchodzące niuanse teraz były nic niewarte.
Amerykanin poprawił hełm i spojrzał za siebie. Drugi M24 Chaffee z jego okaleczonego plutonu raźnie dotrzymywał kroku. Manell uniósł kciuk na znak, że jest okej, i znowu zagłębił się w rozważania przerywane komunikatami z radia.
Powiedziano mu, że Sowieci przypuścili kontratak. Szli od Breslau i od północnego zachodu, choć to drugie skrzydło było według wodzów tylko pozoracją.
Nikt nie miał pojęcia, skąd się wzięli i jak dużo ich było. Kryli się na wielkiej górze, która stała pośrodku równiny, czy wiedzieli, jak schować się nocą w deszczu i jak uderzyć, nie obawiając się lotnictwa?
Amerykańskie wozy zjechały ostrożnie zrujnowaną drogą ze wzniesienia. Szosa prowadząca do miasta była przejezdna, tylko po bokach obsadzona kilkoma rdzewiejącymi, podziurawionymi wrakami czołgów i ciężarówek. Pamiątkami poprzednich bitew.
Miasto na tej szaro-brunatnej równinie wyglądało jak klocek postrzępionych budowli, które dostały za swoje, ale nie obróciły się w gruzy. Musiało być ciasno, bo pomiędzy pierwszymi domami widać było kłęby spalin. Znak, że manewrowało tam coś ciężkiego. Manell był młody, ale kilka miesięcy na wojnie wiele go nauczyło.
– Guy – dowódca chwycił mikrofon – bądź tak uprzejmy i omiń tę dziurę. Nie będziemy się pierdolić pół dnia…
– Się robi – usłyszał w słuchawkach odpowiedź kierowcy.
– Kot Jeden, za mną – rozkazał tym z tyłu.
Szofer wiedział, w co gra. Maszyna uniosła się lekko z przodu. Ruszyli jeszcze szybciej, wyrzucając spod gąsienic więcej błota.
Kiedy byli bliżej miasteczka, usłyszeli pierwsze grzmoty bitwy. Manell mógł się tylko domyślać, co się dzieje, i te wizje wcale mu się nie podobały.
Zaświszczało nad głową, aż skulił się w sobie.
– Jebane stopięćdziesiątkipiątki! – krzyknął wściekły, że dał się wystraszyć.
Objazd zabrał dobre pół godziny. Przeciskali się opłotkami wśród niskich, opuszczonych, jak się zdawało, domostw. Nieutwardzonymi, rozmokłymi drogami parli w stronę coraz donośniejszych huków. Mack był jednak pewien, że nadrobił sporo drogi.
Omiotła ich nagle chmura dymu. Czołgista przezornie schował głowę, wypatrując niebezpieczeństw. Teraz już nawet zdawało się, że z daleka słychać stłumione serie działek albo karabinów maszynowych. A może były to tylko omamy.
– Kurwa mać – rzęził do radia ładowniczy, kiedy wyjechali z tej sztucznej mgły.
O ile od południa było zupełnie spokojnie, tu wydawało się, że przenieśli się w przestrzeni na jakąś zupełnie inną planetę.
Pierwsze niskie domostwa północnych przedmieść paliły się od ostrzału, buchając słupami dymów. Wszędzie kręciło się pełno ludzi, głównie amerykańska piechota, sanitariusze przenoszący rannych oraz auta z zaopatrzeniem gnające w stronę frontu. Rzadko w pobliżu rwał się zabłąkany pocisk. Walka więc musiała rozgrywać się jeszcze dalej.
Mackowi zrobiło się przeraźliwie zimno. Wziął się w garść i napiął mięśnie.
– Do krzyżówki – kazał kierowcy. Dopadli szybko szosy, zaśmieconej płonącymi ciężarówkami.
Jakiś żandarm krył się w rowie. Młody jak Manell, blady, trzęsąc się, wyskoczył ze schronienia.
– Zapierdalaj tam! – krzyknął i wskazał na północ. – Kazali słać tam wszystkie czołgi! Dojedziesz do lasu, tam cię przejmą – powiedział, odwrócił się i zanurkował do nory.
Manell stał chwilę z rozdziawionymi ustami. Takiego bajzlu i paniki nie widział od początku tej cholernej wojny. Zerknął przez ramię. Dotarło do niego, że jest pierwszy na czele idącej z pomocą kawalerii. Jeśli był ktoś jeszcze z dywizji, to gramolił się przez miasto.
Jakiś pocisk poleciał ze świstem, ale chyba nie wybuchł, bo nic nie huknęło w pobliżu.
Sierżant sięgnął po lornetkę i drżącymi dłońmi przystawił ją do oczu.
Wydawało się, że musi przejechać jeszcze ze trzy, cztery kilometry. Za zakręt drogi wpadającej w niski las, ginący w dymie niesionym wiatrem.
W powietrzu zawyło od przelatujących pocisków haubic, a następnie ziemia się zatrzęsła.
– Co robimy? – w słuchawkach padło natrętne pytanie niespokojnego dowódcy Kota Jeden.
Mack schował lornetkę za pazuchę, otarł twarz i naciągnął gogle na oczy.
– To, za co nam płacą – posłał w eter. – Do wszystkich. Jedziemy, jak szybko się da, w stronę lasu, a potem szukamy przydziału. Nie wychylać się, uważać na czołgi. Cholera wie, czy już któryś się nie przebił. – Nastawił radio na ogólny odbiór, ciekaw jakichkolwiek informacji. – Guy, ruszaj… – Nie dokończył polecenia, gdy wozem już szarpnęło.
Z każdym kilometrem hałas bitewny robił się wyraźniejszy i bardziej znajomy. Mijali pędzące na syrenach sanitarki z rannymi albo nawet pojedyncze kolumny pokiereszowanych piechurów. Byli w bandażach, brudni od krwi, ale na ich twarzach rysowała się ulga. Uszli z życiem. Na razie.
Z słuchawek dobiegała kakofonia dźwięków. Niektóre słowa nachodziły na siebie, zagłuszały się nawzajem. Inne były aż nadto wyraźne. Plątanina rozkazów, przekleństw, połajanek i zwykłego strachu.
Wąski pas czerwieni i żółci jesiennych drzew w olbrzymiej dolinie, skrytej w cieniu wysokiej, dalekiej góry, rósł w oczach. Szczyt, choć zakryty deszczowymi chmurami, ciągle robił wrażenie. Majestatyczny i niewzruszony.
Dopadli wreszcie drzew. Na rozkaz przystanęli. Śmierdziało spalenizną. Na skraju kilka baterii moździerzy, okopanych, chyba dopiero co okrytych stertami skrzyń i tub po pociskach, biło bez ustanku. Moździerzyści jak w amoku, nie myśląc, odpieczętowywali nowe granaty, uzbrajali i strzelali.
Manella znów przeszedł dreszcz.
– Panowie, szykujcie się na niezłe lanie – ostrzegł pełen złych przeczuć. Nie widać było nikogo, kto mógłby ich poprowadzić dalej. Istny chaos.
Niedaleko terkotało kilka karabinów maszynowych, a wciąż pokryte żółtymi liśćmi drzewa drżały od pojedynczych wystrzałów czołgów albo okopanych armat.
– Dobra, trzeba się rozejrzeć. – Manellowi ledwo przeszło to przez gardło. Sama świadomość, że musi opuścić w miarę bezpieczny pancerz, że słyszy to piekło, do którego zaraz trafi, sprawiała, że nie potrafił ruszyć nogą.
Rozglądał się, mrużąc oczy i rozpaczliwie szukając kogokolwiek, do kogo mógłby zagadać i dowiedzieć się, o co w tym wszystkim właściwie chodzi.
– Dziewięćdziesiąty Trzeci, jak mniemam? – przez kakofonię w radiu przedarło się jedno pytanie.
Manell przycisnął słuchawki, nie bardzo pojmując, co słyszy.
– Dziewięćdziesiąty Trzeci? – Pytający nieco się irytował.
– Tak, tak, Dziewię… – zaczął bełkotać sierżant.
– Po twojej lewej – usłyszał czyjeś słowa.
W potrzaskanym zagajniku za pozycjami moździerzy coś się poruszyło. Czołgów nie było specjalnie widać. Maskowały je gęste gałęzie, a przede wszystkim wszechobecny dym i unosząca się w deszczu mgiełka.
Mack musiał dobyć lornetki, żeby zorientować się, z kim gada. Zza osłony ruszył kilka metrów do przodu potężny Sherman z długą siedemdziesięciosześciomilimetrową armatą. Zaraz wyłonił się drugi i jeszcze kolejny.
W wieży pierwszego wozu siedział jakiś facet. Lekko przy kości, w wełnianej kurtce, ciemnej od deszczu. Hełm miał mały i ciasny, niepasujący do okrągłej, gładkiej głowy. Musiał mieć około trzydziestu pięciu lat. O wiele więcej niż Manell.
Postać pokiwała z daleka i przybliżyła mikrofon do ust.
– Dobrze widzisz, to my. – Głos miał zmęczony, mówił wolno i za cicho. Manell musiał dobrze się wsłuchiwać w tym całym zgiełku. – Potem będziemy się sobie przedstawiać. Do rzeczy. – Facet zrobił gest, jakby splunął. – Przyszli jeszcze o zmroku z dwóch stron, ale to wiesz. Po lewej zatrzymali ich nad jakąś pieprzoną rzeczką. Za to od Breslau lezą dzielnie. Dwiema stronami szosy. Myślałem, że ziemia namokła i ich powstrzyma, ale nie ma tak fajnie. Nasza artyleria ich odpędziła, ale oni są, zaraz znowu ruszą. Albo nasi wykryli ich działa, albo tamci oszczędzają amunicję, albo jeszcze coś innego wchodzi w grę, ale pieprzyć to teraz. Miało być was więcej? – rzucił z pretensją, której starszy sierżant nie pojmował. – Walić to. Walić tę wojnę. – Gruby czołgista zamilkł na chwilę, w coś się wpatrując. – Dobra, nie mamy czasu na pogaduchy. Miał być pluton czołgów, a dali nam was, trudno. W ogóle jaki masz kryptonim wywoławczy?
– Kot i Kot Jeden – wymamrotał Manell.
– Głośniej, nic nie słyszę!
– Kot i Kot Jeden! – wydarł się sierżant.
– Okej. Ja będę River. Słuchaj, Kot. – Głos zrobił się wyraźniejszy i niepokojąco miły. – To, co powiem, nie będzie fajne. Lotnictwa, jak widzisz, nie ma, artyleria robi, co może, a w dywizji krucho ze sprawnym sprzętem. Póki co jesteśmy my i te skurwysyny. Nie wiem, ile ich przylazło, tuzin czy dwa. Nieważne. Dostali po dupie, ale są. Są w lesie jakieś pięć kilometrów stąd i patrzą. Patrzą i czekają. Trzeba ich wywabić albo chociaż sprowokować. Za dwie minuty wszystko, co mamy, zacznie napierdalać w ten pieprzony las. Mam nadzieję, że wtedy ruszą. Ruszą na pewno. Są tak głupi albo zdesperowani. Skoro szli po otwartym terenie, w dwóch miejscach bez osłony skrzydeł… Dobra, do sedna – mówiący sam siebie uspokoił. – Idziesz na zająca. Na wabia.
Słowa wbiły się Manellowi w głowę, aż skronie zapulsowały. Najchętniej wyskoczyłby z tej stalowej trumny, którą nagle wydał mu się jego poczciwy Chaffee, i pognał jak najdalej.
– Jak słyszę, jesteś oczarowany propozycją – z otępienia wyrwała go kpina grubego.
Obok czołgów przetoczyło się kilka ciężarówek. Stanęły przy moździerzach i spod plandek zaczęto donosić kolejne skrzynie amunicji.
– Daj mi pięć minut – instruował dalej gruby czołgista. – Obejdę las i się przyczaję. Ty wal środkiem i na znak…
– Rozumiem. – Manell wreszcie się odezwał.
– Na pewno?
– Tak. Rozumiem – odparł grobowym głosem.
– Zatem powodzenia – doleciało w słuchawkach.
Shermany dodały gazu i jeden po drugim, mieląc błoto, ruszyły w las. Najpierw trzy długolufowe w wersji A3, a potem jeszcze dwa. Poczciwe stare czołgi z krótkimi armatami kalibru siedemdziesięciu pięciu milimetrów, których Manell wcześniej nie dostrzegł.
– Guy – warknął na kierowcę. – Kot Jeden, ruszamy w las, na skraj. Czekamy na sygnał i walimy przed siebie. – Czuł, jak strach zaciska mu gardło. Odpędzał jak mógł najgorsze wizje, które jak na złość zaczynały się kłębić dziesiątkami w zmęczonym umyśle. – Naprzód – rozkazał z największą pewnością siebie, na jaką było go stać.
Pełzli przez las, okaleczony, pełen kikutów drzew, świeżych okopów i przerażonej piechoty. Ludzie kryli się w swoich dołkach, nasiąkających wodą, ubrani w przeciwdeszczowe płaszcze. Pojazdy, półgąsienicowe transportery, stały z tyłu zamaskowane, ale gotowe ruszać do ataku albo wprost przeciwnie – wiać na rozkaz.
Co chwilę któryś z chłopaków, głównie dzieciaków z ostatnich uzupełnień, unosił głowę i patrzył przejętymi, pełnymi nadziei oczami na dwa czołgi.
Manell nie pojmował, czy są tak niedoświadczeni, by sądzić, że dwa zwiadowcze Chaffee rozstrzygną bitwę, czy myślą, że to tylko forpoczta idącej na odsiecz reszty dywizji.
Przecież Trzynasta Pancerna walczyła prawie miesiąc bez ustanku. Nie było tylu uzupełnień co kiedyś, tak jak i nie było zaopatrzenia. Tylko lotnictwo poczynało sobie, jak chciało, dając parasol tym na ziemi. Ale im dalej w jesień, tym częściej zdarzały się dnie jak ten. Chmurne, ciemne, a wróg potrafił to wykorzystać.
Poza tym po tych kilku tygodniach walk o przełamanie frontu, a potem w górskich przełęczach bronionych przez rzekomo słabsze siły, w dywizji sprzęt sypał się na potęgę. „Musimy wam wystarczyć” – pomyślał Mack, patrząc na tę gapiącą się na jego wóz hałastrę.
Deszcz padał coraz mocniej. Stanęli w bezpiecznej odległości od skraju lasu, szarej plamy zakrytej dymem.
W oddali widać było ogniki pożarów. To sowieckie i amerykańskie wozy, które nie wróciły z wypadu. Dalej gorzały trzy wsie albo i większe gospodarstwa. W te bliższe tłukły ciągle moździerze, więc Manell pojął, że siedzi tam sowiecka piechota lub inny obserwator.
Znów poczuł ucisk w gardle. Myśl, że mogą go trafić zaraz po tym, jak opuści bezpieczny las, przyprawiała go o panikę.
Powietrze zagotowało się od rozgrzanej stali, gdy Long Tomy zaczęły kolejny koncert. Z drzew posypały się liście i mniejsze gałęzie, kiedy wielkie ładunki pofrunęły w stronę sowieckiego lasu. Wąskiej czarnej nitki we mgle.
Błysnęło, potem nastąpiła chwila ciszy i głuchy łoskot eksplozji poszedł po ziemi.
– Kot, tu River, na pozycji? – Manell wiedział, że ta chwila nastąpi.
– Na pozycji, River. Gotowi. – Z trudem powstrzymał drżenie głosu. Nawała narastała, zagłuszając niemal zupełnie komunikaty.
– Ja też gotów! – zawołał głośniej River. – Minuta i zaczynajcie. – W jego głosie brzmiało współczucie.
– Rozumiem. – Manell schował się głębiej w wieżę i nakrył włazem.
W środku pachniało mieszanką rozgrzanej wilgoci, spalin i strachem. Milczeli wszyscy, wpatrując się tępo przed siebie i pewnie modląc w myślach.
Gołowąs, którego chyba tylko żart losu uczynił dowódcą plutonu zwiadowczego, gapił się bezmyślnie w blade przebłyski rwących się pocisków. Resztką sił, z troski o swoich ludzi czy obowiązku, chciał oczyścić umysł i cokolwiek zaplanować. Nic nie pomagało.
Zacisnął mocniej pięści, żeby nie było widać, jak mocno trzęsą mu się dłonie. Oddech przyśpieszył.
– Kot, ruszaj!
W słuchawkach zahuczało z mocą wystrzału. Manell poczuł, że oblewa go pot, i długo nie potrafił wykrztusić słowa.
– Kot, ruszaj! – ponaglał znajomy głos. Ostrzał osiągał apogeum, eksplozje mnożyły się z niebywałą szybkością. Manell pomyślał, że artylerzyści robią co mogą, i dopiero trzeci komunikat wyrwał go z lękliwego otępienia. – Kurwa mać, co z wami?!
– Jest… Jesteśmy – niemal wyjęczał.
– Ruszać. – Głos grubawego czołgisty wydawał się pełen furii.
– Kot Jeden, za mną! – rzucił krótko Manell. Za długo już się wahał. – Guy… z Bogiem – wyrwało mu się nie wiadomo czemu. Poczciwy Chaffee ruszył, lecz teraz ostrożniej. Kierowca był młody, ale domyślał się, co ich czeka, i wcale mu się do tego nie śpieszyło.
Daleki las zasnuł się szerokim obłokiem, który płożył się nisko przy ziemi. To nie ułatwiało zadania.
Bliższa wieś rozlatywała się w płomieniach i białych obłoczkach rwących się granatów. Ale gdy tylko dwa amerykańskie wozy wyszły na łąkę po lewej od szosy, ostrzał lekko osłabł.
– Ja pierwszy, Kot Jeden za mną – rozkazał coraz bardziej niespokojny Manell. – Guy, szybciej, do cholery – zgrzytał zębami do mikrofonu. – Wypatrywać wroga.
Deszcz jak na złość zdawał się padać mocniej albo po prostu na otwartej przestrzeni nie było przed nim osłony. Dwa czołgi zaczęły zygzakować. Załogi widziały, że ktoś na pewno już je dostrzegł i będzie próbował namierzać.
Przebyli tak kilometr, może więcej, i nic się nie działo. Minęli kilka dymiących wraków, czasem zwartych w śmiertelnym uścisku. Ogień mimo deszczu nie chciał gasnąć.
Mack czuł pulsującą krew. Zerkał to na las, w którym mieli siedzieć czerwoni, to na zrujnowaną wioskę, teraz już bardziej wyraźną, pełną kwadratowych domostw o popękanych ścianach, bez dachów. Z rozbitymi pojazdami, martwymi zwierzętami rozrzuconymi wokoło, okraszoną świeżymi lejami.
Jeśli ktoś tam jeszcze żył, a o tym Manell był święcie przekonany, to schował się głęboko w rumowiska czy piwnice i patrzył.
– River, co z wami? – zadał nerwowe pytanie.
– Spokojnie. Osłaniamy. – Gruby odparł dopiero po dłuższej chwili, wyraźnie zdenerwowany.
Ostatnia osłona, coś, co dawało choć ułudę otuchy, została za nimi. Artyleria przestała strzelać. Pod pancerzem słychać było tylko ryk silnika i zgrzytanie metalowych części.
– Uważać, chłopaki. – Coś tknęło Manella. Jego dwa wozy wytoczyły się zza wątpliwej osłony zadymionego pobojowiska. Ostatnie dwa T-34 i jedno działo pancerne zostawiali za sobą. Wrażenie, że zaraz spotkają więcej takich, tyle że sprawnych, potęgowało narastającą panikę. Sowieci czekali potulnie już wystarczająco długo. Nie wiadomo było tylko, czy to z ich strony rodzaj podstępnie okrutnej gry, czy ciężkie pociski naprawdę narobiły im kłopotów.
Wszystko to w jednej chwili stało się mało ważne. Z ciemnego pasa okaleczonego lasu wyłonił się jakiś kształt. Jeden, potem drugi. Majaczyły w dymie. Potem pojawiły się następne. Przystawały albo pędziły.
– Widzę! Są. – Manell czuł, jak głos więźnie mu w gardle. – Są, skurwysyny! – wrzasnął do mikrofonu i nie wiedzieć czemu, zaparł się dłońmi o sufit wieży.
– Podrażnij ich trochę, odciągnij… – Gruby czołgista skryty gdzieś w drzewach wyraźnie się ożywiał. – Potem spierdalaj. Ja nie mogę się ujawnić, są za daleko – oznajmił rzecz oczywistą, jakby gadał do kolejnego szczyla po dwutygodniowym kursie.
– Podrażnij. Jezus Maria – wysapał Manell. – Guy – rzucił do interkomu – napierdalaj, ile możesz, potem skręt w prawo i zaraz zygzakiem w lewo. Jak dam znać, spieprzamy, ile wyciągniesz. Kot Jeden, idziesz za mną. – Przełączył na ogólną częstotliwość. – Ani mi się waż zatrzymać, nawet na sekundę! – To ostatnie wybrzmiało raczej jak usilna prośba aniżeli rozkaz.
Chaffee pognał do przodu, jakby kierowcy naprawdę spieszyło się, żeby oberwać.
Kot Jeden jechał z boku, nie odstępując Macka ani na moment.
Manell przetarł szkła gogli i przysunął się bliżej wizjera.
– Ładuj przeciwpancerny – rozkazał spokojnie.
– Jest – usłyszał odpowiedź i zaraz trzasnął zamek siedemdziesięciopięciomilimetrowego działa. Starszy sierżant kazał zrobić to, żeby nie dać się zaskoczyć. Nie potrafił wybrać konkretnego celu. Sowieci byli daleko, poza zasięgiem strzału, i pojawiało się ich coraz więcej.
Po drodze nie dostrzegał śladów sowieckiej piechoty, więc przynajmniej ten problem miał z głowy. Jeśli coś miało go dziś zabić, to radzieckie tanki.
Ci pod lasem, na płaskiej jak stół łące, chyba go nie widzieli. Za to obserwatorzy, tkwiący ciągle we wsi po lewej, już zdołali nadać, że Amerykanie coś szykują.
Od ciemnego stada czołgów nagle oderwało się kilka maszyn. Odskoczyły szybko. Z osiem albo dziesięć tanków pędziło w stronę Manella, buchając obłokami dymu. Reszta, chyba też zmotywowana niespodzianym pojawieniem się amerykańskich maszyn, wyraźnie przyśpieszyła, gnając do swego celu. Było ich ze dwadzieścia, może i więcej.
Tamte jednak mało obchodziły Macka. On miał swój problem na głowie. Widział go zresztą coraz wyraźniej. Poznał ten kształt tak dobrze, aż mu spowszedniał, ale i tak zawsze dziękował Bogu, że uszedł z życiem po spotkaniu z tą maszyną.