34,90 zł
Druga wojna światowa skończyła się dwa lata temu. Dla wielu była klęską.
Społeczeństwa Zachodu chcą pokoju, który nie jest dany znajdującym się pod radzieckim butem Polakom. Część z nich ciągle walczy. W osamotnieniu, bez fanfar, chwały, a czasem i nadziei.
Sierżant amerykańskiej armii Charlie Zielinski ma okazję wrócić do ojczyzny w ważnej i niebezpiecznej misji. Będzie musiał stawić czoło zagrożeniom nowej, perfidnej wojny.
Zmierzy się z przebiegłym wrogiem, mistrzem kłamstwa i mistyfikacji.
Stanie po stronie osamotnionych sojuszników i powróci do spraw z przeszłości, by walczyć o przyszłość.
Langenfeld to marka świetnych militarnych opisów oraz szczegółowej wiedzy historycznej.
W połączeniu z gawędziarskim talentem gwarantuje kilka godzin świetnej, prowokującej do myślenia rozrywki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 559
Wojna oszukanych
© 2017 Piotr Langenfeld
© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Magdalena Wosiek, Zespół redakcyjny
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Illustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-645-2388-5
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
„Jestem przerażony. Wywiad na Rosję nie istnieje ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Wielkiej Brytanii. Wszystko to są poglądy, opinie i osobiste zdania generałów, polityków i sztabowców. Doświadczenia uczą, że osobiste zdania nie oparte na konkretnych, ścisłych informacjach, precyzyjnej kalkulacji, prowadzą do katastrofy. Wywiadami anglo-saskimi na Rosję Sowiecką kieruje dzisiaj wywiad sowiecki”.
Z listu kapitana Jerzego Niezbrzyckiego – oficera Oddziału II, byłego kierownika Referatu Wschód – do generała Andersa, z kwietnia 1950 roku.
Pośród pól pokrywających okoliczne wzgórza, tuż przy asfaltowej szosie rósł niewielki las. Drogą, kiedyś ruchliwą, nikt nie podróżował – nie było samochodów, wozów konnych czy nawet wojskowych transportów. Cisza w tej okolicy, pokrytej zielonymi jeszcze zbożami, porastającymi morenowe wzniesienia, trwała od poprzedniego wieczoru.
Sierżant sztabowy Chriss biegł pochylony wzdłuż drogi. Towarzyszył mu – sapiący pod ciężarem stalowej skrzyni – radiooperator, który nie opuszczał go na krok. Odrapana lornetka dyndała sierżantowi na szyi, szarpiąc rzemień, na którym była zawieszona. Podoficer wylądował na ziemi przy Charliem „Greenmanie” Zielinskym i ostrożnie, wolno, walcząc ze świszczącym oddechem, zaczął przyglądać się okolicy.
Za wzgórkiem, w niewidocznym z ich miejsca punkcie, trafiony czołg płonął jak żagiew. Słup smolistego ognia rósł wysoko, ponad pola, będąc jasnym sygnałem, że droga jest zamknięta.
Blokowały ją miny, a dalej znajdował się niewielki zagajnik – zielona poszarpana plama na mapie, w której niemal na sto procent kryli się tamci.
– Moździerze gotowe – zakomunikował Tom, cały czas trzymając słuchawkę radia przy uchu.
– Powiedz im, że zaczynają za pół minuty – rozkazał Chriss, nie spuszczając wzroku z pełnego Niemców lasu. – Zresztą dam znać.
Rozejrzał się po przedpolu. Nie chciał żadnych niespodzianek, kiedy ruszą. Sprawdził pobieżnie własne szyki. Nie lubił tej chwili, po prostu nienawidził. Bez względu na to, jak by się nie szykował, był pewien, że któryś z jego ludzi nie wyjdzie z tego żywy.
– OK… – Zerknął jeszcze na zegarek. – Mogą zaczynać – powiedział spokojnie. Udawał, że to, co ich czeka, nie robi na nim żadnego wrażenia, i znów przykleił się do lornetki.
– Dajcie głos – powiedział do słuchawki równie spokojny Tom.
Salwa czterech moździerzy 81 mm gruchnęła z głuchym echem. Zanim granaty dosięgły celu, załogi strzeliły jeszcze raz.
Szarobrązowe obłoczki eksplozji zakryły pole przed zagajnikiem, zasłaniając kompletnie drzewa. Chriss nie widział dokładnie rezultatu, ale przeczuwał, wiedziony paroletnim doświadczeniem, że nie trafili w cel.
– O pięćdziesiąt metrów do przodu – instruował jak gdyby nigdy nic Tom.
Minęła chwila, zanim wprowadzono poprawki. Kolejny huk.
Charlie podniósł się na moment, choć swoim ludziom kazał siedzieć nisko. Wybuchy porozrywały zieleń lasu, łamiąc kilka drzew. Płaskie obłoki rosły jeden po drugim.
– Dobrze idzie! – krzyknął z uśmiechem Greenman. Kiedy moździerze tłukły, w pobliżu jego pozycji, w siwo-żółtym obłoku spalin i kurzu przetoczył się wielki, majestatyczny Sherman. Stanął nieco z tyłu, w zbożu, wypuszczając co rusz nową porcję spalin w kierunku nieba.
Został obłożony workami piachu i kilkoma belkami drewna – to była jego ochrona przed pociskami Panzerfaustów. Dowódca ostrożnie wyglądał przez wieżę, wypatrując celów.
Charlie podbiegł na tył maszyny, otworzył metalową puszkę z ukrytym w środku telefonem i gwizdnął dwa razy.
– Panowie! – krzyknął do załogi, ledwo słysząc samego siebie w kanonadzie i dudnieniu motoru. – Tylko uważajcie, do kogo strzelacie. Idziemy za wami, potem skok i ruszamy przodem. Jasne?
Dowódca wychylił się z wieży i krzyknął coś w odpowiedzi, ale Greenman zrozumiał z tego tylko gest uniesionego kciuka.
– Dobra, Charlie. – Bob Chriss wskazał ręką na podwładnego. – Dokopcie im!
– Chłopaki! Trzymać głowy nisko i nie wyłazić przed szereg – zakomenderował Greenman i przeładował swój pistolet M3.
Wyskoczyli schyleni, niepewni i ostrożni. Potwornie przerażeni. Tylko dudnienie czołgu i pokrzykiwania podoficerów dodawały nieco otuchy.
Sherman wyrwał do przodu jak narowisty źrebak, jakby jego szofer sam chciał wygrać to starcie. Zaraz jednak zwolnił, zapewne zrugany przez dowódcę.
Seria smugowych pocisków przeszła po ziemi. Wydawała się bezgłośna, uniosła za sobą tylko resztki roślin. Dwóch ludzi z grupy Charliego zachwiało się i padło.
Medycy doskoczyli do nich momentalnie, ale Greenman nie miał czasu sprawdzać, kto dostał i z jakim skutkiem.
Skrzypiący gąsienicami Sherman nie dał się długo prosić o pomoc. Zaterkotały jego karabiny maszynowe. Przeczesywały zagajnik jaskrawymi liniami pocisków – od prawej do lewej, z mrożącym krew dźwiękiem, który temu towarzyszył.
Charlie popędzał ludzi, którzy teraz biegli przez płaskie i otwarte pole. Do celu mieli kilkaset metrów. Niemcy strzelali sporadycznie: kilka Mauserów, jakiś karabin maszynowy. Z daleka brzmiało to jak mokre chlapnięcia. Ciągle walczyli.
Puls przyspieszał – tak z wysiłku, jak i z przerażenia. Nogi z trudem pokonywały kolejne metry, jakby umysł hamował bieg po pewną śmierć i nakazywał raczej paść na ziemię i przeczekać. Nikt jednak się na to nie odważył. Wiedzieli, że teraz było już za późno, by stanąć.
Dowódca czołgu postanowił kończyć zabawę. Sherman walnął ze swojego działa tak, że ci, którzy szli najbliżej, skulili się, niemal powaleni potwornym bólem uszu. Jasny błysk rozszedł się po lasku, unosząc jednocześnie za sobą czarny dym.
Moździerze dawno przestały strzelać. Albo skończyła się amunicja, albo piechota szła za szybko i ktoś przestraszył się, że trafi swoich.
– Ognia! – wrzasnął Charlie. Długo nie czekał, jego ludzie zaczęli strzelać, lekko zwalniając. Drużyna Tony’ego siedziała z lewej i nie szczędziła amunicji, żeby wesprzeć atakujących.
Amerykańskie pociski leciały z kilku stron, wpadając w przetrzebioną gęstwinę zagajnika. Szosą ruszyły trzy czołgi, którym dostępu do lasu do tej pory broniły działa i niewielkie pole minowe. Saperzy, którzy zakładali ładunki, musieli być zmęczeni i przez to zapewne pracowali niedokładnie, bo miny nie wyrządziły żadnej szkody.
Tamtym musiało być już wszystko jedno. Mieli dość. Z ich strony zamilkły wszelkie odgłosy. Nie minęło pół minuty, kiedy z czarnej, dymiącej plamy lasu zaczęły wyłaniać się pierwsze sylwetki. Nieśmiało, ostrożnie, machając uniesionymi rękami.
– Przerwać ogień! Przerwać ogień! – piłował gardło Charlie, choć sam przycisnął mocniej broń, niemal pewny, że wciąż coś się może wydarzyć.
Ale spomiędzy drzew wyszło jeszcze więcej Niemców. Szli równo, w zaskakująco sprawnym porządku, jakby już ćwiczyli tę scenę. Krzyczeli coś piskliwymi głosami, choć z początku nie bardzo było wiadomo, co konkretnie.
Greenman zrozumiał ich dopiero wtedy, gdy zostawił z tyłu dudniący czołg.
– Kameraden, Hitler kaputt! – Doleciała go plątanina głosów, równa, jakby to chór zaśpiewał.
Ludzie Greenmana, równie młodzi co ich przeciwnicy, choć nieco bardziej rumiani i wyżsi, z błyskiem w oczach zaczęli przeszukiwać wychudzonych jeńców. Robili to z wielką gorliwością, co rusz klnąc, wykrzykując coś w podnieceniu i dysząc ciężko po długim biegu.
Sierżant Zielinsky rozkazał słać Szwabów na tyły i wyznaczył kilku ludzi eskorty, tak jakby Niemcy mogli się jeszcze rozmyślić. Młodzi podwładni, którzy dostali to zadanie, nie byli z tego powodu zadowoleni. Za to na twarzach innych pojawił się uśmiech, kiedy dotarło do nich, że odnieśli pierwsze w życiu zwycięstwo. Pojmali pierwszych w życiu jeńców. Strach schodził z nich momentalnie, przeistaczając się w nerwowe salwy śmiechu i wiwatów.
Rozemocjonowany pododdział dotarł do pokrytego lejami, zasłoniętego gryzącym oczy dymem lasku, który teraz wyglądał jak spalony skład drewna.
– Uważajcie na siebie, durnie! – Zielinsky nie wytrzymał. – Uważajcie na miny i skurwieli, którzy może się gdzieś skryli! – Gasił tę przedwczesną radość.
Sam stanął przy jedynym Niemcu, który albo nie chciał, albo nie miał sił iść do niewoli. Wycelował lufę M3 w pierś faceta. Uniósł hełm i otarł spocone czoło. Czuł, jak wełniana koszula klei mu się do ciała.
Niemiec bez protestu podniósł się wolno, spojrzał dużymi oczami na Polaka i zasalutował. Charlie zaskoczony oddał niedbale honory i zerknął wokół, czy aby na pewno ten salut skierowany został do niego. Był zdziwiony, że jego przeciwnik wygląda na niewiele starszego niż gnojki z jego plutonu. Twarz miał kościstą, szyję długą, a jego stalowy mundur Luftwaffe i policzki pokrywała gruba warstwa sadzy i kurzu.
Niemiec sięgnął spokojnie do kabury, wyciągnął pistolet i podał go Greenmanowi, pochylając głowę.
– Surrender – powiedział niewyraźnie wyschniętymi ustami i uniósł drżące ręce do góry. Charlie popatrzył na swe trofeum, niemieckiego Lugera. Spojrzał jeszcze na niemieckiego podporucznika, mierząc go od stóp do poczerniałej głowy. Nie bardzo wiedząc, co robić i jak się zachować, jak gdyby nigdy nic po prostu ruszył dalej.
Bitwa, a raczej potyczka, jakich ostatnio było wiele, bardzo wiele, wybrzmiała dawno. Wszystko się paliło, wokół roznosiła się przykra woń i ciemny, tłusty, duszący dym. Gdzieś nieopodal dudniły motory czołgów, dodające do dusznej mieszanki obłoki niebieskawych spalin. Amerykanie krzątali się po pobojowisku, szukając pamiątek, medycy opatrywali jęczących cicho rannych Niemców. Jakiś młody Szwab, zszokowany widokiem, jakby niewidzialny, nie niepokojony przez Amerykanów siedział na kamieniu, wpatrzony w płonące wraki kilku pojazdów. Chyba nie dotarło do niego, że jego wojna się kończyła. Poszło gładko, szybko. Wszystko trwało krócej niż kwadrans.
Charlie gapił się na pobojowisko, co rusz rzucając okiem na swój łup i na jego poprzedniego właściciela, który jak pajac ciągle stał z rękami w górze.
– Czechosłowacja – powiedział do siebie, krzywiąc usta w smutnym uśmiechu. – Dobrze się zaczyna. ■
Smoliście czarne, wczesnojesienne niebo, pokryte potężnymi chmurami, zlewało się w jedną całość z ciemną powierzchnią gruntu. Mimo niskiego pułapu ziemia – widziana z kabiny pilotów niemłodego już i wyeksploatowanego do granic używalności transportowego C-47 – wydawała się dziwnie odległa i wyludniona.
Już dawno minęli linię brzegową, ale nadal w dole nie zobaczyli niczego więcej niż kilka lichych świateł małych miasteczek i wsi. Od dobrych kilkunastu minut pilotowi zdawało się, że leci nad jakąś bezludną wyspą. Czterdziestolatek i jego o sześć lat młodszy kolega, zajmujący fotel drugiego pilota, dopiero po raz drugi pokonywali tę trasę i za nic nie mogli dopatrzeć się na dole śladów jakichkolwiek większych ludzkich siedzib.
– Jasna cholera – sapnął pilot. – Ciemno jak w dupie.
Drugi z mężczyzn, nie odrywając oczu od widoku za pleksiglasem, tylko kiwnął głową.
– Miało być łatwiej. – Pilotowi ta trasa nie podobała się już na odprawie. Nic tylko lasy i mokradła, i zdecydowanie zbyt dużo jednostek wojskowych.
Pamiętał dobrze jedną taką noc. Podobny teren. Też było cicho, a potem… Do dziś nie mógł rozsądzić, co zmusiło jego – starego i opanowanego lotnika – do wpuszczenia na pokład rozkrzyczanych spadochroniarzy. Coraz bardziej dziurawy kadłub jego maszyny – jeden z efektów huku eksplodujących pocisków – czy kurczący się zapas paliwa?
– Teraz przynajmniej nie strzelają – wypowiedział na głos myśl, jednocześnie szukając dłonią mapy.
– Co mówisz? – Ocknął się młody, jakby stwierdzenie było skierowane do niego.
– Nic, nieważne. Po prostu coś mi się zdaje, że trochę sobie tu polatamy. – Pilot, mrużąc oczy w słabym czerwonym świetle, próbował wypatrzeć cokolwiek, co pomogłoby mu upewnić się, że jeszcze się nie zgubił. Szybko dał za wygraną – za oknem ciągle nie było nic widać.
– A co, myślałeś, że będą nas witać jak na jakimś lotnisku w Paryżu? – Zachichotał młodszy. – Trzymajmy kurs, to się uda.
„Bo to takie, kurwa, proste” – pomyślał pilot, rzucając koledze chmurne spojrzenie. Wnerwiali go ci młodzi mądrale, co przyszli szukać przygody i teraz, po raptem kilku lotach, „wiedzieli” wszystko.
W ładowni, wypełnionej smrodem smarów i hałasem dwóch silników, znajdowało się trzech mężczyzn w zielonych kombinezonach. Oni też nerwowo rozglądali się po okolicy i – tak samo jak piloci – niewiele potrafili dostrzec.
– No to sobie pan wybrał dzień na wycieczkę – próbował zażartować młodziutki, może dwudziestoletni, szczupły technik pokładowy. Od kilkudziesięciu już minut sterczał obok lampki przy drzwiach i pochylał się nad oknem.
– Ja przeżyję – odpowiedział spokojnie o wiele od niego starszy mężczyzna o szpakowatych włosach zaczesanych do tyłu i pociągłej twarzy z dość wydatnym nosem.
Miał szerokie jak na swój wiek ramiona i atletyczną sylwetkę. Technik podejrzewał, że ledwo zmieścił się w kombinezon, którego mankiety kończyły się wysoko nad dłońmi.
– Gorzej będzie z tobą, Max. – Starszy mężczyzna spojrzał obojętnie na faceta, który – z nałożonym spadochronem i dużym zielonym workiem obok nogi – siedział naprzeciwko. Temu spod zielonego skafandra wystawał kołnierz jasnej koszuli i lichy, źle zawiązany krawat. Na głowie miał skórzany hełm, podobny do tych używanych niegdyśprzez futbolistów. Na tę uwagę nie odpowiedział nic, tylko machnął ręką i jeszcze bardziej przywarł do okienka.
Starszy mężczyzna zauważył, że mimo pozornie niewzruszonej pozy skoczek nerwowo wybija nogą jakiś rytm, którego tempo niosło się po metalowej podłodze maszyny.
– Powinieneś przywyknąć, Max. Przecież to twoja trzecia próba. – Mężczyzna wykrzywił kąciki ust w nieśmiałym uśmiechu.
– Widzę znak! – zawołał przez drzwi kabiny wyraźnie zadowolony pilot. – Zrobimy dwa okrążenia i zaczynamy!
Samolotem szarpnęło i wysłużony C-47 pochylił się na lewe skrzydło.
– Czyli do trzech razy sztuka, jak to tutaj mówią. – Uśmiechnął się nerwowo Max.
– Rzeczywiście jest! – Ucieszył się starszy, widząc w oddali niepozorne pomarańczowe błyski. Widomy znak palących się ognisk.
– Dobra. Panie Max czy jak tam… Przygotować się – nakazał poważnym głosem technik.
Max zerwał się, jakby nie mógł wytrzymać napięcia. Jeszcze zanim padła komenda, zahaczył linkę spadochronu o metalowy przewód u sufitu.
Technik zaczął otwierać drzwi.
Samolot cały czas krążył, a światła ognisk zrobiły się jakby wyraźniejsze. Całą trójką rzucało raz w prawo, raz w lewo, ale nie był to przecież luksusowy samolot liniowy. Technik uporał się z drzwiami i do środka wpadło lodowate, wilgotne powietrze. Starszy mężczyzna postawił kołnierz kurtki i wstał, trzymając się ścianek.
– Powodzenia! – krzyknął i klepnął Maxa w ramię.
– Dzięki – odpowiedział niewyraźnie skoczek, poprawiając już chyba dziesiąty raz pasek hełmu pod brodą. Zapaliła się czerwona lampka i samolot momentalnie wyrównał lot.
Technik gestem nakazał spadochroniarzowi podejść do drzwi. Nie było to łatwe, zważywszy na wielki wór przytroczony do jego nogi. Max oparł się dłońmi o krawędź samolotu i nie słysząc już nic, ogłuszony szumem wiatru i dźwiękiem silników, patrzył w ciemną dal, jakby bał się spojrzeć w dół.
Zapaliła się zielona lampka i technik zdecydowanie pchnął skoczka, który odbił się od krawędzi i poszybował w bok, a potem na dół. Sprawnie wyminął przy tym ogon maszyny. Pozostali na pokładzie mężczyźni wystawili głowy za drzwi, modląc się, żeby spadochron się otworzył. Kiedy ich oczy przywykły do ciemności i na tle niewyraźnej ziemi ujrzeli rozpiętą czaszę, odetchnęli z ulgą.
– To co, do domu?! – krzyknął pilot z wyraźnie słyszalną ulgą w głosie. W tej samej chwili maszyna przechyliła się, tym razem na prawe skrzydło.
– Kolejny raz OK – oznajmił technik, zamykając drzwi.
Drugi pasażer jeszcze przez moment obserwował, jak nikną i gasną ognie na ziemi.
– Rzeczywiście, udało się – wymamrotał i nagle poczuł ogarniające go zmęczenie.
Opadł na ławkę pod burtą, zdziwiony, że mimo tak wielu lat w tym zawodzie adrenalina nie odpuszcza, a stres nadal dopada organizm, który domaga się snu. A przecież spał pół dnia, szykując się na ten lot, pierwszy, w jakim miał wziąć udział od zakończenia wojny. I mimo tego miał dosyć.
„Oj, za dużo siedzisz za biurkiem” – zrugał sam siebie w myślach. „Nawet biegi już nie wystarczą, stary pierdoło. Zapomniałeś, co to akcja”. Ziewnął, zamknął oczy, wygodniej ułożył nogi i powoli zaczął zasypiać.
Sen, który przyszedł, był dziwny. Znajdował się w ciemnym pokoju, w którym ktoś uderzał czymś ciężkim w stalowe wiadro, a nieprzyjemny i świdrujący dźwięk powodował, że aż się wzdrygał. Nagle poczuł ostry swąd i wtedy obudził go głośny huk.
Nie wiedział, na jak długo odpłynął, nie wiedział, co się dzieje. Swąd spalenizny nie zniknął razem z koszmarem, a samolot tańczył, przechylając się z jednego skrzydła na drugie.
Mężczyzna momentalnie się ocknął. Za oknem jaśniał pomarańczowy płomień głaszczący silnik maszyny. Technik wrzeszczał coś, trzymając się za okolice obojczyka. Zajęło mu kilka sekund, zanim zorientował się, że chłopak broczy krwią.
– Nie damy rady! – krzyczał przez drzwi pilot, ni to do niego, ni do siebie.
– Skąd leciał?! Ilu?! – pytał drugi głos w kabinie.
– Nie widziałem, nie widziałem… – W głosie pierwszego pilota zadźwięczała bezradność.
Pasażer doskoczył do technika i ostrożnie położył go na drgającej jak cały samolot ławce. Dopiero teraz ujrzał wielką dziurę w jego ramieniu.
– Boże… – wyszeptał, wpatrzony w gasnące oczy chłopaka.
– Załatwili nas – wyszeptał technik i w tej samej sekundzie głośny hałas, przypominający huk kamieni, wypełnił wnętrze maszyny.
Coś jasnego, z ostrym, głośnym gwizdem, mignęło kilka centymetrów nad głową mężczyzny.
– Strzelają! – W przerażeniu krzyknął sam do siebie. Znów poczuł zimne powietrze, tym razem wpadające przez poszarpane poszycie.
Potem nastąpił straszny wstrząs. Mężczyzna spojrzał na bladą twarz technika i poczuł, że coś ciepłego leje mu się po głowie. Wszystko jakby zwolniło, a on przestał widzieć.
– Krew… – jęknął i dopiero teraz do jego świadomości dotarł ból.
Słyszał jeszcze wołania pilotów – coraz słabsze, jakby dochodzące z oddali.
– Na siódmej… Widzę go…
– Mają nas, nie damy rady…
Maszyna podskoczyła jeszcze kilka razy i pochyliła się ostro do przodu, tak że mężczyzna upadł na podłogę jak szmaciana lalka i przeturlał się kilka metrów. Potem nadszedł jeszcze większy ból głowy, ostatni rozbłysk świadomości i zapadła ciemność…
*
Chłodny wiatr gnał pożółkłe liście po betonowym podjeździe obstawionego autami garażu. Był to pierwszy tak chłodny, a zarazem bardzo słoneczny dzień tej jesieni w Jersey City. Ludzie, przytrzymując kapelusze i kołnierze, przemykali ulicami szybko, byle tylko ukryć się przed zimnem. Domy gotowe były na Halloween – wszędzie dookoła widać było upiorne głowy, szkielety i wydrążone dynie.
Obszerne wnętrze warsztatu „Greenman’s Mechanics” wypełniała głośna muzyka wydobywająca się z radia. Jej dźwięki zagłuszały trzaskanie narzędzi, warkot silników i ciężkie dowcipy wymieniane przez pracowników. Ściany pokrywały poszarzałe ze starości plakaty reklamowe chyba wszystkich dostępnych w Stanach olejów silnikowych oraz niezwykle kolorowe wizualizacje kilku najpopularniejszych modeli amerykańskich aut. W rogu, tak żeby nie gorszyć co wrażliwszych klientów, znalazło swoje miejsce kilka plakatów z dziewczętami – kwintesencją stylu pin-up. Ubrudzeni mechanicy przytupywali w takt skocznych dźwięków, przeskakując zwinnie od pojazdów umiejscowionych na podnośnikach do półek narzędziowych, wiszących nad szerokimi stołami.
Karol Zielinsky stał przy oknie w swoim niedużym, skromnie urządzonym biurze. Przeszklone do połowy ściany działowe pozwalały mu obserwować, co dzieje się u chłopaków. Biurko udekorowane było niepasującymi do zatęchłego warsztatu polsko-amerykańskimi flagami, a pod dużym zegarem znajdowało się jego zdjęcie – wojskowego w mundurze armii USA, zrobione kilka lat temu w Europie. Obok, w brązowej ramce, wisiała naszywka z Czerwoną Jedynką, odpruta z którejś z jego kurtek.
Więcej pamiątek z tego okresu w swoim życiu nie eksponował, ale te dwie rzeczy miały uświadamiać pracownikom i klientom, zwłaszcza tym ociągającym się z płatnościami, że swoje przeżył i nie da się cwaniakom. Poza tym Charlie był bardzo dumny z tego okresu. Czasu, który zmienił jego życie.
– Karol… – oblepiony smarem, wycierający ręce w szmatę rudy mechanik zapukał nogą w otwarte drzwi.
– Sukinsyny… – zaklął pod nosem Zielinsky, rzucając na blat gazetę. – Co jest?
– Wyjrzyj przez okno, szefie. – Rudy wskazał głową na czerwonego nasha, który chwilę temu zaparkował na i tak zdrowo już zapchanym podjeździe.
Przed maską stał starszy człowiek o idealnie prostej sylwetce, w nieskazitelnie skrojonym, granatowym garniturze i nieco staromodnym kapeluszu. Wpatrywał się w otwarte drzwi garażu, a pod jego siwym wąsem malował się szeroki uśmiech.
– Nie. Znowu? – jęknął Karol, poprawiając pasek – Który to raz?
– Trzeci, panie szefie, trzeci w ciągu dwóch miesięcy – oznajmił rudy, zupełnie jakby prowadził dokładne statystyki.
– Ech, jasna cholera. Za dobrzy jesteśmy dla niego – westchnął Zielinsky.
– Nie my! To szef jest za dobry dla tego faceta… Tacy jak on, i w dodatku w tym wieku, nie powinni prowadzić samochodów.
– Marcin, pilnuj roboty, co? – Karol zmienił ton. – Ten facet trochę w życiu przeszedł i…
– Wiem, wiem… Zasłużony pan redaktor, kumpel może i samego Piasta Kołodzieja. Że walczył i tu, i tam… Szef lubi takie historie.
– No! – uśmiechnął się Karol. – Widziałeś to, panie mądralo? – Podniósł z biurka pomiętą gazetę. – Komuchy robią pieprzony wiec! – Podniósł nieświadomie głos. – Z okazji pieprzonej rewolucji z siedemnastego roku.
– Czegoś nie wiem czy mamy wolny kraj?
– Gówno tam, nie wolny. – Zielinsky uderzył otwartą dłonią w blat. – Te sukinsyny nie zasługują na to… Dwa lata po wojnie… O, a tu… – Wskazał palcem na jakiś mały artykuł. – Kolejny aresztowany. Piszą „wydalony ze służby”, a ja ci mówię, to pewno szpieg. Mam nosa. – Zaczynał się nakręcać.
– Karol… – Marcin stęknął, a raczej łagodnie warknął. – Klient czeka – rzucił znudzony kolejną tyradą szefa. – Może ziółek jakichś chcesz? Tak jak mówisz, już dawno jest po wojnie. Auta naprawiasz, kurczę pieczone. Reflektor w samochodzie to nie plaża Omaha.
– Wiesz ty co…? – Zielinsky uniósł palec w sposób, który według niego miał być groźny. – Wiesz…? A, gówno wiesz.
– Dobra, dobra. – Na Marcinie mało co robiło wrażenie. – Pójdziesz tam? – spytał, choć niewiele go to obchodziło. Raczej bał się jakiejś rozróby. – Na ten wiec, ma się rozumieć.
– A jak myślisz? – Oczy Zielinsky’ego rozbłysły. – Może to nie Omaha, ale zawsze jakaś rozrywka, nie?
– Oj, widzę, że cię nosi, sierżancie – skonstatował ponuro mechanik. – Kaśce się to nie spodoba.
– „Kaśce”? – zaśmiał się Karol, ciągle nie mogąc przywyknąć do spolszczonego imienia swojej żony, Katty. – „Kaśka”, jak o niej mówisz, nie musi o tym wiedzieć. Jasne?! – Znów pogroził Marcinowi palcem i zaraz puścił oko.
– Tak, tak. Co z tym dziadkiem? Robimy go czy jak? Bo nam tu zamarznie na tym podjeździe.
– Robimy – odparł z westchnieniem Zielinsky, niechętnie wracając do przyziemnych spraw. – Dawaj go na dwójkę. – Wstał z krzesła i zarzucił marynarkę. – Idę się przywitać.
Po drugiej stronie ulicy w załomie muru stał człowiek w ciemnym płaszczu i szarym kapeluszu. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nie obserwował, jak długo stał i przyglądał się warsztatowi „Greenman’s Mechanics”. Mężczyzna musiał w końcu uznać, że ma dość, bo wsiadł do buicka, włączył silnik i ruszył w stronę Nowego Jorku. Ale tego też nikt nie dostrzegł.
*
Ciężkie, niemal czarne chmury wisiały nad partowskim rynkiem już od rana, zupełnie jakby czekały na jakiś znak. W takiej oprawie podniszczone domy sennego miasteczka wyglądały jeszcze bardziej ponuro niż zazwyczaj. Wrażenia tego nie zmieniał nawet gwar na placu – pełnym końskich furmanek, wozów i różnego rodzaju straganów. Kolektywizacja (lub jak kto wolał – spółdzielczość) powoli dawała się mieszkańcom we znaki i kto mógł, szukał sposobów, żeby zaopatrzyć się „u chłopa” na cotygodniowych targowiskach. Grupa handlujących, zachwalająca donośnie przywiezione świnie, kiełbasy i jajka, garnki, mydło i powidło, wymieszała się z grupkami tych, którzy po zakończeniu interesów popijali tanią gorzałkę, zagryzając ją razowym chlebem i – jeśli kogoś było na to stać – swojską wędliną.
Spokojne, jak się od jakiegoś czasu wydawało, podlubelskie miasteczko rozbrzmiewało stukotem kopyt podkutych koni, krzykami ludzi i klaksonami nielicznych aut.
Młody, ale w widoczny sposób zmęczony chłopak w przetartym jasnym płaszczu i brązowej cyklistówce czekał na rogu. Niby to wpatrywał się w witryny sklepów, niby obserwował harmider na rynku, niby zapalał papierosa. Wiedział dobrze, że im dłużej tak sterczy, tym bardziej podejrzanie wygląda. Obejrzał już wszystko, co było do obejrzenia, i od ponad godziny stał jak ten kołek. Czuł, jak mimo zimna zaczyna się pocić z nerwów. Postawił kołnierz płaszcza, sądząc, że tak lepiej uchroni się przed ewentualnym rozpoznaniem.
– Może zrobić rundę dookoła? – spytał cicho sam siebie, ale zaraz porzucił ten pomysł. Rozkaz był jasny: stać na czujce, dać znak reszcie. „Bienek” przywołał w myślach plan. „Jak wjadą, zdjąć czapkę i przetrzeć czoło dłonią. Ale jak oni mnie dostrzegą w tym bałaganie?” – przeraził się, zapominając o sporym doświadczeniu swoich kolegów w tej zabawie. „Nie moja sprawa, muszą sobie radzić”.
– Panie szanowny, daj pan ognia, jeśli łaska. – Chłopak usłyszał wysoki, nieco bełkotliwy głos za plecami. Serce podskoczyło mu do gardła.
Odwrócił się wolno i zobaczył małego, pulchnego mężczyznę w marynarce wytartej jeszcze bardziej niż jego płaszcz i w za małym kapeluszu. Facet pocił się obwicie mimo ziąbu i rozchełstanej koszuli.
– Panie szanowny, ognia – ponaglił go mężczyzna, wypuszczając z siebie woń nieprzetrawionego alkoholu.
Chłopak bez słowa podał mu zapałki.
– Dziękuję. – Pijaczek uchylił kapelusza, zapalił papierosa zrobionego z jakiejś gazety i ruszył w tłum, oglądając się jeszcze za siebie, jakby taksował „Bienka” uważnym spojrzeniem.
Chłopak westchnął ciężko. Wymacał w kieszeni pistolet – to nieco go uspokoiło.
„Co dalej? Ach tak… Gdy wyjdą z auta, walnąć tego, co idzie z tyłu, zabrać mu spluwę i osłaniać chłopaków, póki nie skończą w środku” – powtarzał w myślach plan. „Łatwo powiedzieć”. Spojrzał w prawo, w stronę brudnego, pokrytego płatami odpadającej farby posterunku milicji, i dojrzał człowieka w niebieskiej bluzie wychodzącego przed drzwi.
„Też czekają…” – przygryzł wargi.
Na drugim końcu rynku milicjant przeciągał się leniwie, obrzucając tłum surowym spojrzeniem, niczym surowy władca swoich poddanych. Momentalnie wokół schodków, na których stał, zrobiło się luźniej. „Autorytet” ludowej władzy, a raczej jego wysuszona twarz i kabura, w którą znacząco stukał palcami, stanowiły jasny przekaz.
Temu bęcwałowi przed posterunkiem przyglądał się ktoś jeszcze. Wysoki, szczupły mężczyzna o sportowej sylwetce i dobrze zarysowanej żuchwie, pokrytej dwudniowym zarostem, ubrany podobnie jak „Bienek” – w długi płaszcz, spod którego wystawały obute w oficerki nogi.
– Ty łachu… – powiedział cicho porucznik Maciej Gładyszak. „Jeszcze rok temu bałbyś się wyleźć z nory, żeby ci chłopaki z lasu nie odstrzelili kupra” – pomyślał. Podciągnął szalik wyżej na nos, prawie pod oczy, jakby zrobiło się mu zimniej.
Chyba podświadomie przywołał milicjanta, bo ten spojrzał w jego kierunku z taką wyższością, popartą noszoną przy boku tetetką, że Gładyszak mimo woli uśmiechnął się zażenowany. W tej chwili przypomniał sobie, że przecież to „Bienka” miał obserwować. Ten uniósł czapkę i zaczął nienaturalnie gładzić się po twarzy. Za kilka chwil zza rogu wyjechała, pyrkocząc głośno, amerykańska półciężarówka, tak zwana „dodżka”. Za nią mknął sowiecki gaz z postawioną budą.
– Oho, auto i obstawa – ocenił sytuację Gładyszak. Uniósł czapkę, jakby komuś się kłaniał. Stary sposób z niemieckiej konspiracji. „Bienek” już zmierzał w jego kierunku. Ale chłopaków z rynku oficer jeszcze nie widział. Może po prostu tak dobrze wtopili się w tłum.
– Co wy tacy opatuleni…? – usłyszał nagle ciekawski głos.
Oficer spojrzał przez ramię. Obok stał niższy o głowę milicjant, który najwyraźniej uznał, że się tu z niego żartuje, na co nie mógł pozwolić.
– Pokażcie no dokumenty – zażądał, unosząc głowę i przybierając groźną, jak się mu zdawało, minę. Zlustrował zmrużonymi oczami zakrytą twarz oficera.
Zrobił to tak w tak sztuczny, a zarazem komiczny sposób, że Gładyszak znowu się uśmiechnął.
– Głusi jesteście?! – krzyknął funkcjonariusz, ściskając kaburę. Ludzie na placu odsunęli się jeszcze dalej, patrząc, co się wydarzy.
– Zdzisiu się zdenerwował… – wyszeptała za plecami oficera jakaś kobiecina.
– No, albo znów kac go męczy i pokazuje, co to on nie jest – dodał inny, tym razem męski głos.
Gładyszak widział, jak mijają go dwa pojazdy, skręcają w lewo i parkują kawałek przed posterunkiem MO. Kiedy milicjant na chwilę odwrócił wzrok i pomachał do gramolących się z auta konwojentów, oficer udał, że szuka dokumentów w kieszeni.
Poczuł ulubiony i dobrze znany chwyt Visa. Wyciągnął go tak szybko i sprawnie, że milicjant nic nie zauważył, a jedynie poczuł, jak lufa wbija mu się głęboko w wychudły brzuch. Oczy niemal wyszły mu z orbit, a szczęka opadła w dół.
– Piśnij – szepnął przez przymknięte usta oficer w taki sposób, że nie wiadomo było, czy rozkazuje, czy zakazuje.
Funkcjonariusz widział teraz zimne czarne oczy wpatrzone w niego i poczuł się jak ofiara hipnotyzowana przez węża. Kolana się pod nim ugięły i nie był w stanie się poruszyć. Przez krótką chwilę bał się nawet odetchnąć. Lufa Visa wbiła się jeszcze głębiej, między pas a żebra.
– Ruszaj! – warknął Gładyszak, widząc, jak mija go „Bienek”.
Dwóch ludzi, zbrojnych w pistolety maszynowe PPS, umundurowanych, jak przystało na funkcjonariuszy Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, wysiadło już z Dodge’a. Trzeci ociągał się nieco i wynurzył się z auta po dłuższej chwili, niosąc jakąś metalową kasetkę.
Pchnięty przez Gładyszaka milicjant ruszył w stronę posterunku i nawet nie poczuł, jak oficer wyciąga mu z kabury pistolet.
„Bienek”, jak było nakazane, doskoczył do ostatniego w kolumnie ubeka przeciskającego się przez tłum. Wyszarpał z kieszeni pistolet, zamachnął się i łupnął nim z całej siły w kark funkcjonariusza. Ubek zacisnął zęby, syknął i osunął się na ziemię. Kilka kobiet w pobliżu wrzasnęło dziko i ludzie – jak na komendę – zaczęli uciekać, każdy w inną stronę.
Milicjant o imieniu Zdzisiu w obliczu dziejącej się przed jego oczami przemocy poczuł chwilowy przypływ odwagi.
– Reakc… – próbował krzyczeć, ale zaraz zamroczył go cios zadany jego własną bronią.
Pierwszy z ubeków odwrócił się gwałtownie, ale otoczony spanikowanym tłumem nie był w stanie wyciągnąć pistoletu. Seria kilku strzałów odbiła się echem po rynku. Ktoś wyskoczył z terenowego gaza, reszta grupy dołączyła do eskorty.
„Dobrze” – pomyślał Gładyszak. „Czas w końcu zrobić użytek z prawie pięciu lat ćwiczeń” – zaśmiał się w duchu.
Ubek stojący na schodach podniósł kolbę PPS-a, ale trzy strzały „Bienka” powaliły go na ziemię. Echo wystrzału wymieszało się z wrzaskiem przekupek. Funkcjonariusz z kasetką ruszył biegiem do wejścia, które – jak na złość – było zamknięte. Silna dłoń kolejnego z ludzi porucznika chwyciła go za kołnierz i przygięła do ziemi, jakby był szmacianą lalką. Potem dostał w twarz żelazem broni i przestał się ruszać. Gładyszak schował swoje dwa pistolety do kieszeni, rozpiął płaszcz i sprawnym ruchem wydobył maszynowego MP40.
W kilku skokach znalazł się przy wejściu do MO i serią przejechał po drzwiach.
„Bienek” klęczał przy jakimś straganie, po którego drugiej stronie znajdował się chłopak o ksywce „Poleszuk”. „Leon” i szef mieli wyczyścić wnętrze. Wszystko szło tak, jak zaplanowali. Niespodziewanie „Bienkowi” mignęła przed oczyma twarz, którą już gdzieś widział.
„Zwidy…” – przeszło mu przez głowę.
A jednak nie, nie mylił się. Pulchny pijaczek, którego częstował ogniem, parł w przeciwną stronę niż potok ostatnich uchodzących furmanek i rozhisteryzowanych bab. Biegł do posterunku, dysząc i wyciągając coś spod marynarki. „Bienek” kątem oka dojrzał jeszcze dwóch ludzi, którzy pędzili w jego stronę.
Gładyszak stał na środku ponurego, pomalowanego szaro-zieloną farbą i cuchnącego stęchlizną posterunku, celując do trzech przerażonych obrzępałów, których – po ostatnich walkach z innymi oddziałami i stratami, które wywołały – mianowano przedstawicielami władzy.
– Cela! – wydarł się oficer i przejechał po suficie serią z MP40, aż posypał się tynk.
„Władza” nie zareagowała, tylko jakby bardziej skuliła się, trzęsąc się ze strachu.
– „Leon”!
Młodzik w kaszkiecie kryjącym bujną czuprynę i jasnym prochowcu, opasany na twarzy szmatą, chwycił za pas najbliżej stojącego milicjanta. Twarz mężczyzny, nosząca ślady długiego nadużywania miejscowego bimbru, wykrzywiła się w przerażeniu. „Leon” zabrał mu broń i zerwał pęk kluczy z haka sterczącego za kontuarem, którzy dzielił to obskurne pomieszczenie na dwie części. Pchnięty lufą Stena milicjant zrozumiał, co ma robić, i ruszył wąskim korytarzykiem do ciemnych cel posterunku.
– Oddawać broń! – nakazał surowo oficer, nie spuszczając lufy z pozostałych dwóch zzieleniałych ze strachu funkcjonariuszy. Posłusznie i powoli położyli na blacie dwa sowieckie pistolety. Maciej szybko wepchnął zdobycz do przepełnionych już kieszeni płaszcza. Na stojaku, za biurkiem dyżurnego, stał wiekowy Mosin.
– Psiamać – zaklął, gdy zrozumiał, że jeden z celów ataku, czyli zdobycie broni, pozostanie niezrealizowany.
Seria kilku strzałów na rynku odciągnęła jego uwagę od niewesołych rozważań. Podszedł ostrożnie do zakratowanego okna i dojrzał kilku swoich ludzi skulonych przy ubeckim Dodge’u. Inni z kolei kryli się przy powywracanych straganach.
„Bienek” przyciskał do ramienia PPS-a po zabitym ubeku i pruł po kilka nabojów w stronę tajniaków, którzy nie wiadomo skąd wzięli się na rynku. Jednego trafił, bo ten leżał twarzą na bruku, bez jakichkolwiek oznak życia. Jego kumple ukryli się za jakąś furmanką, z której zwiał woźnica, a koń, widocznie nieprzywykły do strzelaniny w dzień targowy, miotał się w uprzęży.
– Nie ma! – wrzasnął „Leon”, wychodząc z korytarzyka i odrywając dowódcę od podziwiana widoków.
– Jak to? – spytał zaskoczony Gładyszak i skulił się momentalnie, bo jakaś kula rykoszetem stłukła lufcik w oknie.
– Cela pusta! Żywej duszy! – wrzeszczał pochylony „Leon”, ostrożnie podchodząc pod okno.
– Miał być. – Gładyszak wskazał lufą na pierwszego z lewej milicjanta. Głuche echo serii z broni maszynowej przeszło za oknem.
– Nic nie wiem, panie oficerze – mamrotał funkcjonariusz, przymykając oczy przy każdym słyszanym strzale. – Więźniów zabrali do Lublina jakieś pięć dni temu…
– Jak to zabrali?! – wrzasnął Maciej i mimowolnie zacisnął palec na spuście. W ostatniej chwili uniósł lufę i pociski zdruzgotały oblicze Bieruta wiszące w brązowej ramce.
– Przyjechał taki jeden… chyba z Lublina. Kapitan – zaczął mówić drugi funkcjonariusz. Jego czarne włosy lśniły od nadmiaru brylantyny. – Przywiózł jakiegoś takiego, ubrał go w cywilne łachy, że niby zwykły więzień. Potem żarcie kazał nosić i rozgadywali, że mają jednego z bandy… z oddziału – poprawił się, widząc, jak Gładyszak w złości zaciska dłonie na broni – „Pielgrzyma”.
– Mieliśmy gadać po miasteczku, że to „Oczko” – wtrącił drugi, kuląc się pod spojrzeniem Gładyszaka.
Kilka kolejnych kul ze świstem przeleciało przez pomieszczenie, niosąc za sobą odłamki tłuczonego szkła i rozłupując tynk. Milicjanci padli na ziemie.
– Co z bronią? – Gładyszak wskazał na prawie pusty stojak, nie zwracając uwagi na brzęczące pociski.
– Zabrali! – krzyknął z podłogi czarnowłosy milicjant, nakrywając głowę rękami.
Gładyszak rzucił swojemu koledze wystraszone spojrzenie.
– Wiejemy. Spróbujemy innym razem – oznajmił trzeźwo „Leon” i kiwnął głową w stronę okna. – Gorąco się robi – powiedział, widząc, że na rynku pojawiło się kilku mężczyzn w wojskowych płaszczach. – KBW czy ubecja? – Nie miało to w zasadzie większego znaczenia. Stłukł szybę w oknie i pociągnął długą serią w kierunku idących funkcjonariuszy. Dwóch mundurowych zahamowało gwałtownie, ślizgając się podkutymi butami po bruku, i przypadło do ziemi.
– Cholera, wiedzieli o nas! – wrzasnął „Pielgrzym” Gładyszak i splunął na posadzkę. – „Leon”!
– Tak jest! – Młody przestał strzelać.
– Gdzie ten trzeci?
– Zaprawiłem go, leży w celi. – Chłopak wydawał się niezwykle zadowolony.
– Dobra. Tych dwóch związać – rozkazał oficer, mierząc przez okno w stronę rynku. Jego ludzie na zewnątrz strzelali coraz oszczędniej i jasne było, że zaraz skończą się im naboje.
„Leon” nie potrafił znaleźć ani liny, ani niczego podobnego, więc kazał milicjantom skuć się kajdankami i zacisnął jedną z bransoletek na rurze biegnącej do kaloryfera.
– Gotów! – wrzasnął i skulił się w pozie polującego drapieżnika. Przed sobą, na wysokości ramienia…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej