Plan Andersa - Piotr Langenfeld - ebook

Plan Andersa ebook

Piotr Langenfeld

4,6
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy weźmiemy udział w walkach, uderzenie naszej armii nie powinno być symbolem, lecz służyć celowi, o który walczymy w całym świecie, w walce o Polskę.
Gen. Władysław Anders


Na wojnach można walczyć bronią, lecz to ludzie je wygrywają. To duch ludzi, którzy podążają, i człowieka, który prowadzi, odnosi zwycięstwo.
Gen. George S. Patton


Lato 1945. Sowiecki pochód na zachód grzęźnie pod alianckimi bombami.
Niepowodzenia na frontach i w tajnych misjach zaczynają kosztować Moskwę bardzo dużo.
Stalin traci cierpliwość...
Tymczasem sekrety wyrwane w krwawej walce przez śmiałą, polsko-amerykańską wyprawę, ukazują aliantom prawdziwe cele sowieckiej machiny...
Nadszedł czas działania, pora na „Plan Andersa”.


W cyklu Czerwona ofensywa ukazały się:
Czerwona Ofensywa
Kontrrewolucja
Plan Andersa

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 635

Oceny
4,6 (84 oceny)
57
20
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amytis

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
dziadek125

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00

Popularność




PIOTR LANGENFELD

PLAN AN­DER­SA

© 2015 Piotr Lan­gen­feld

© 2015 WAR­BO­OK Sp. z o.o.

Re­dak­tor se­rii: Sła­wo­mir Brud­ny

Re­dak­cja i ko­rek­ta ję­zy­ko­wa: Ka­ri­na Stem­pel-Gan­car­czyk

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Paw­li­kow­ska

Pro­jekt gra­ficz­ny, skład, eBo­ok:Ilo­na i Do­mi­nik Trze­biń­scyDu Châte­aux, ate­lier@du­cha­te­aux.pl

Ilu­stra­cja na okład­ce: To­masz Two­rek

ISBN 978-83-64523-30-4

Ustroń 2014

Wy­daw­ca: War­bo­ok Sp. z o.o.

ul. Bład­nic­ka 65

43-450 Ustroń, www.war­bo­ok.pl

Prolog

Pie­kło. Ta­kie było pierw­sze sło­wo przy­cho­dzą­ce na myśl każ­de­mu, komu przed oczy­ma sta­wał ten upior­ny wi­dok, a noz­drza wy­peł­niał nie­opi­sa­ny za­duch ma­ka­brycz­nej bi­twy. Pięk­ny i spo­koj­ny jesz­cze nie­daw­no kra­jo­braz te­raz na­pa­wał tyl­ko lę­kiem.

Nie­bo nad ła­god­nie opa­da­ją­cy­mi wzgó­rza­mi środ­ko­wej Bel­gii za­sło­ni­ły cięż­kie chmu­ry, wiesz­cząc nad­cho­dzą­cą nie­ubła­ga­nie bu­rzę. Ni­żej nad zie­mią uno­si­ła się nie­mal nie­prze­nik­nio­na ścia­na cięż­kie­go, smo­li­ste­go dymu z se­tek oko­licz­nych po­ża­rów. Ja­skra­we pło­mie­nie tań­czy­ły za wo­alem dymu, zna­cząc miej­sca śmier­ci i znisz­cze­nia. Jak okiem się­gnąć, po sam ho­ry­zont, z lewa i pra­wa całą oko­li­cę wy­peł­ni­ły set­ki wra­ków czoł­gów, aut i ze­strze­lo­nych sa­mo­lo­tów.

W od­da­li pło­nę­ły nędz­ne za­bu­do­wa­nia kil­ku wio­sek, któ­rych miesz­kań­cy na swo­je nie­szczę­ście zna­leź­li się po­środ­ku ogrom­nej, krwa­wej bi­twy. Zie­lo­ne nie­daw­no pa­stwi­ska zmie­ni­ły się w prze­ora­ną su­chą sko­ru­pę, za­kry­tą szczel­nie le­ja­mi po bom­bach, peł­ny­mi po­ka­le­czo­nych i puch­ną­cych w upa­le zwłok.

Każ­dy, kto tu tra­fiał, mu­siał za­kry­wać nos i oczy. Smro­dli­wa mie­szan­ka draż­nią­cych za­pa­chów obez­wład­nia­ła, ogłu­pia­ła swo­ją tok­sycz­no­ścią i nie po­zwa­la­ła my­śleć. Do tego lu­dzi z obu ście­ra­ją­cych się tu stron pa­ra­li­żo­wał po­twor­ny wi­dok apo­ka­lip­sy, przed któ­rą nie było uciecz­ki.

Wszy­scy, So­wie­ci, Ka­na­dyj­czy­cy i Po­la­cy, któ­rym przy­szło wal­czyć w tej naj­więk­szej od kil­ku lat bi­twie pan­cer­nej, byli pew­ni, że nie uda im się ujść z ży­ciem. Na­wet naj­tward­si, ostat­ni we­te­ra­ni nie po­tra­fi­li po­go­dzić się z tym, cze­go tu do­świad­czy­li. Nie mo­gli uwie­rzyć, że lu­dzie są w sta­nie z taką zwie­rzę­cą bru­tal­no­ścią szlach­to­wać sie­bie na­wza­jem, a mimo to trzy­mać swo­je po­zy­cje albo iść do ata­ku.

Ilo­ści bomb i po­ci­sków, ja­kie obie stro­ny rzu­ca­ły na wro­ga, by go zdo­mi­no­wać, wręcz nie da­wa­ło się okre­ślić. Alian­ci wie­dzie­li, że tyl­ko prze­wa­ga w sa­mo­lo­tach i bom­bach, tak sku­tecz­na w ostat­nich ty­go­dniach, może zła­mać albo przy­naj­mniej spo­wol­nić marsz czer­wo­nych. Cho­ciaż ci jak za­cza­ro­wa­ni zda­wa­li się nic so­bie nie ro­bić z he­ka­tom­by. Ich prze­wa­gą były re­zer­wy, cią­gle duże re­zer­wy i nie­ludz­kie wo­bec żoł­nie­rzy roz­ka­zy żą­da­ją­ce zwy­cię­stwa. Tu, w Bel­gii, mo­co­wa­ły się dwa ol­brzy­my, z któ­rych ża­den nie chciał ustą­pić. Alianc­kie woj­ska były u kre­su swych sił. Zmę­czo­ne, cią­gle zszo­ko­wa­ne fak­tem, że wal­czą tak krwa­wo i bez ustan­ku, za­miast wra­cać do do­mów, ale też pew­ne swe­go losu, je­śli od­pusz­czą.

Po­rucz­nik Ró­że­wiec­ki oku­ta­ny szczel­nie, z wil­got­ną szma­tą na no­sie i ustach oraz z go­gla­mi na oczach, ster­czał po­chy­lo­ny we wła­zie swe­go czoł­gu. Wszę­dzie do­oko­ła pró­szył czar­ny śnieg, nie­sio­ne wia­trem dro­bi­ny po­pio­łu i pa­lo­nej gumy.

Jego czołg, bry­tyj­ski Crom­well, je­den z ostat­nich, ja­kie osta­ły się w kom­pa­nii wraz z kil­ko­ma Sher­ma­na­mi Fi­re­fly, miał strzec zbu­rzo­nej nie­mal do zie­mi wio­ski. Nie­wiel­kiej osa­dy, któ­ra prze­trwa­ła woj­nę z Niem­ca­mi, ale trzy dni temu zdmuch­nę­ła ją na­wa­ła ognia i sta­li.

Ty­sią­ce po­ci­sków i bomb zmie­ni­ło to miej­sce na po­do­bień­stwo ty­się­cy miast i wsi, ja­kie ostat­ni­mi laty po­chło­nę­ły bi­twy.

Sama wieś, po­ło­żo­na na zbo­czu le­si­stej nie­daw­no góry, była mniej waż­na niż dro­ga bie­gną­ca zbo­czem. Tę tra­sę wy­brał je­den z so­wiec­kich za­go­nów, któ­ry miał prze­bi­jać się do Mons i da­lej do wy­brze­ża ka­na­łu La Man­che. Po obu stro­nach płyt­kiej, za­śmie­co­nej wra­ka­mi i po­krzy­wio­ny­mi cia­ła­mi rzecz­ki nad­cho­dzi­ły so­wiec­kie ata­ki. Set­ki czoł­gów, wspar­tych pie­cho­tą, przy akom­pa­nia­men­cie hau­bic, ka­tiusz i sa­mo­lo­tów obu stron.

Ró­że­wiec­ki sam już nie pa­mię­tał, ile razy Po­la­cy z le­d­wo dy­szą­cej 1 Dy­wi­zji Pan­cer­nej, któ­ra mia­ła blo­ko­wać ten od­ci­nek wą­skie­go fron­tu, od­bi­ja­li te dy­mią­ce ru­iny. Trzy, a może czte­ry.

– Nie przy­le­cą – za­brzmia­ło w uszach ni­czym krzyk. Po­rucz­nik po­de­rwał się i ro­zej­rzał ner­wo­wo po czar­nym od sa­dzy i pyłu pan­ce­rzu wie­ży. Przez se­kun­dę nie wie­dział, gdzie jest. – Nie przy­le­cą, sze­fie… – po­wtó­rzył głos w słu­chaw­kach.

Ofi­cer zro­zu­miał, że mu­siał od­pły­nąć w sen. Bili się już pra­wie pięć­dzie­siąt go­dzin, bez prze­rwy. W gło­wie mu się krę­ci­ło, jak­by miał omdleć.

– Mi­chał! – ryk­nął ra­dio­ope­ra­tor, wy­sta­wia­jąc gło­wę w swo­im wła­zie.

Ró­że­wiec­ki ze­rwał chu­s­tę z twa­rzy, jak­by chciał za­czerp­nąć śwież­sze­go po­wie­trza, ale szyb­ko zro­zu­miał, że po­peł­nił błąd. Cien­ka war­stwa ma­te­ria­łu chro­ni­ła cał­kiem nie­źle przed odo­rem. Ze­mdli­ło go. Wy­cią­gnął się da­le­ko za kra­wędź kan­cia­stej, za­sła­nej ga­łę­zia­mi wie­ży i zwy­mio­to­wał.

– Dasz radę? – zła­pał go za ra­mię ła­dow­ni­czy, do­pie­ro co awan­so­wa­ny na sier­żan­ta szcze­niak z uzu­peł­nień z koń­ca kwiet­nia.

– Dam radę… – wes­tchnął ofi­cer, prze­cie­ra­jąc bla­dą, zmę­czo­ną twarz. Spo­strzegł ze zdzi­wie­niem, że po­win­no mu być głu­pio, iż po­zwo­lił so­bie na chwi­lę sła­bo­ści przy lu­dziach, ale nie było.

– Nie przy­le­cą – ra­dio­ope­ra­tor, ni­ski ni­czym dżo­kej czoł­gi­sta w brud­nym, prze­po­co­nym jak wszyst­kie inne kom­bi­ne­zo­nie, nie pod­da­wał się.

Ró­że­wiec­ki kiw­nął gło­wą, ale nic nie od­rzekł. Złych wia­do­mo­ści nie chciał sły­szeć, choć do­brze wie­dział, że w ob­li­czu nad­cho­dzą­cej na­wał­ni­cy nikt nie zgo­dzi się ry­zy­ko­wać dro­go­cen­nych i co­raz mniej licz­nych ma­szyn. Na­wet je­śli lada chwi­la mie­li­by znów ude­rzać So­wie­ci.

Od wscho­du za­czę­ło bły­skać. Wy­so­ko w gó­rze, u sa­me­go skle­pie­nia pły­ną­cych chmur. Ró­że­wiec­ki i sie­dzą­cy obok ła­dow­ni­czy po­pa­trzy­li po so­bie nie­we­so­łym wzro­kiem. Po wzgó­rzu roz­szedł się głu­chy grzmot.

– Przy­go­to­wać się – na­de­szła in­for­ma­cja w słu­chaw­kach. W tej sa­mej chwi­li pro­sta ni­czym stru­na bły­ska­wi­ca prze­cię­ła nie­bo.

– Zły omen – wes­tchnął chło­pak i scho­wał się nie­mal cały za właz.

Ró­że­wiec­ki za­krył usta ma­te­ria­łem, uniósł lor­net­kę i za­czął roz­glą­dać się po wsi. Chciał się upew­nić, że wszy­scy są tam gdzie trze­ba. Ale ra­czej sam sie­bie oszu­ki­wał. Sześć czoł­gów, skry­tych pod osło­ną z ga­łę­zi i be­lek z roz­bi­tych do­mów, roz­miesz­czo­nych w nie­co tyl­ko po­sze­rzo­nych le­jach roz­sia­nych w obro­nie okręż­nej, nie na wie­le mo­gło się przy­dać przy ko­lej­nym ude­rze­niu. Ich dziel­ny ba­ta­lion stra­cił wie­le ma­szyn, te­raz czer­nią­cych się od dy­mów po obu stro­nach stru­mie­nia. Za nimi sta­ło kil­ka kom­pa­nii ukry­tej w głę­bo­kich oko­pach pie­cho­ty, któ­rą oszczę­dza­no i któ­rej sta­ra­no się nie po­sy­łać pod ogień ka­tiusz.

Sa­pe­rzy po­ło­ży­li kil­ka min na skra­ju obro­ny, w miej­sce tych zde­to­no­wa­nych przez so­wiec­kie czoł­gi lub ar­ty­le­rię. Jesz­cze da­lej na za­cho­dzie kle­co­no po­noć gru­pę pan­cer­ną, ro­dzaj stra­ży po­żar­nej do ła­ta­nia wyrw na fron­cie, ale lu­dziom nie­ła­two by­ło­by się prze­bić wą­ski­mi, po­dziu­ra­wio­ny­mi dro­ga­mi. Tu, czy zimą, czy la­tem, trans­port był utrud­nio­ny.

Całą na­dzie­ję po­kła­da­no w sil­nym i sku­tecz­nym lot­nic­twie. W sa­mo­lo­tach, któ­re bom­ba­mi roz­pacz­li­wie sta­ra­ły się za­bi­jać tylu So­wie­tów, ilu było moż­na, z my­ślą, że wresz­cie prze­sta­ną przy­cho­dzić, wy­stra­sze­ni ogro­mem strat.

Te­raz i sa­mo­lo­tów mia­ło za­brak­nąć.

Bu­rza przy­bie­ra­ła na sile, z każ­dą chwi­lą bi­jąc co­raz moc­niej­szy­mi gro­ma­mi w umę­czo­ną zie­mię. Ze­rwał się wiatr, ła­go­dząc nie­co za­duch sierp­nio­we­go dnia.

– Są – krót­kie, prze­raź­li­we sło­wo za­brzmia­ło w słu­chaw­kach. – Są – po­wtó­rzył ra­dio­ope­ra­tor i pod­łą­czył od­biór do in­ter­ko­mu za­ło­gi. – Czoł­gi, mnó­stwo czoł­gów… – wy­rzu­cał z sie­bie spa­ni­ko­wa­ny żoł­nierz ukry­ty gdzieś na zie­mi ni­czy­jej, w ja­kimś spa­lo­nym wra­ku słu­żą­cym za wy­su­nię­ty po­ste­ru­nek. To, co wi­dział, na­praw­dę mu­sia­ło przy­pra­wiać go o spa­zmy. – Dzie­siąt­ki, set­ki… – beł­ko­tał.

– Dasz radę się zmyć? – spy­tał dla kon­tra­stu opa­no­wa­nym gło­sem ofi­cer do­wo­dzą­cy tym dzi­wacz­nym od­dzia­łem. Był ko­lej­nym do­wód­cą w cią­gu ostat­nich kil­ku dni, więc Ró­że­wiec­ki nie zdo­łał za­pa­mię­tać jego na­zwi­ska.

– Wy­łącz to – roz­ka­zał.

– Ale… – pró­bo­wał pro­te­sto­wać chło­pak przy ra­diu.

– Gaś to, mó­wię – głos ofi­ce­ra na­brał jak naj­su­row­sze­go tonu. – Co chcesz jesz­cze wie­dzieć? – spy­tał zły, czu­jąc, jak zie­mia za­czy­na z lek­ka drżeć. – Do boju! – roz­ka­zał i kiw­nął na ster­czą­ce­go cią­gle na ze­wnątrz mło­de­go ła­dow­ni­cze­go.

Przy­ci­snął lor­net­kę do za­ku­rzo­nych, za­pa­ro­wa­nych go­gli i za­czął wy­ostrzać ob­raz.

Zza ścia­ny dymu bu­cha­ją­ce­go z dzie­siąt­ków mniej­szych lub więk­szych po­ża­rów i mie­sza­ją­ce­go się z po­nu­rą ciem­no­ścią nie­ba za­czę­ły wy­ska­ki­wać ko­lej­no kan­cia­ste bry­ły czoł­gów. Szyb­ko tu do­tar­ły.

Rwa­ły do przo­du, pę­dząc po nie­rów­nej, oka­le­czo­nej zie­mi ni­czym rą­cze ko­nie. Wy­ła­nia­ły się z dymu, nie szu­ka­jąc schro­nie­nia w za­głę­bie­niach ani za wra­ka­mi, jak­by ich za­ło­gi za­po­mnia­ły, że ktoś może sta­wiać im opór.

Je­den, dru­gi i ko­lej­ne. Dzie­sięć, dwa­dzie­ścia. Ró­że­wiec­ki moc­niej ści­snął lor­net­kę.

– Prze­ciw­pan­cer­nym – le­d­wo wy­krztu­sił. Był bli­ski pa­ni­ki. Dy­go­tał prze­ra­żo­ny, gu­biąc się w ra­chun­kach. So­wie­ci szli ławą nie­mal wprost na jego oko­pa­ny wóz.

– Nie strze­lać, nie strze­lać – pro­sił ktoś w słu­chaw­kach – niech po­dej­dą bli­żej.

Ktoś mu­siał wy­dać po­le­ce­nie. Schy­lo­na i ob­ła­do­wa­na amu­ni­cją pie­cho­ta roz­sy­py­wa­ła się po oko­li­cy, ale pol­ski czoł­gi­sta na­wet tego nie za­uwa­żył. Po­la­cy i Ka­na­dyj­czy­cy w swych pła­skich heł­mach, brud­nych od ku­rzu i bło­ta mun­du­rach, z czar­ny­mi, smut­ny­mi czy ra­czej zmę­czo­ny­mi twa­rza­mi szyb­ko za­czę­li po­głę­biać swo­je sta­no­wi­ska, jak­by na­praw­dę wie­rzy­li, że to co­kol­wiek po­mo­że.

– Nie mają osło­ny – przy­szło olśnie­nie. – Ru­scy nie mają pie­cho­ty! – krzyk­nął do ra­dia Ró­że­wiec­ki. Zro­bił to tak gło­śno, że aż kil­ku lu­dzi na zie­mi zwró­ci­ło na nie­go oczy.

– Do­bra. Je­dyn­ka, uspo­kój się. Zna­czy da­li­śmy im po­pa­lić albo… – lek­ko wy­stra­szo­ny głos do­wód­cy kom­pa­nii urwał się.

Huk­nął pierw­szy strzał. Krót­ka lufa pę­dzą­ce­go przo­dem T-34 blu­znę­ła ogniem. Po­cisk spadł za­raz przy rze­ce.

– Pro­wo­ku­ją nas – za­sto­po­wał swo­ich lu­dzi po­rucz­nik. – Cze­kać na ko­men­dę – roz­ka­zał twar­do, cią­gle ster­cząc w wie­ży.

Szło na nich sta­do kan­cia­stych, po­kracz­nych czoł­gów. Jed­ne z pierw­szych mo­de­li nie­śmier­tel­ne­go T-34, z krót­kim, sie­dem­dzie­się­cio­sze­ścio­mi­li­me­tro­wym dzia­łem. Wcze­śniej mu­sie­li wo­jo­wać z więk­szy­mi, now­szy­mi mo­de­la­mi czy prze­ra­ża­ją­cy­mi IS-ami albo KW, któ­rych kil­ka ka­dłu­bów czer­nia­ło na przed­po­lu.

– Nie mają już pie­cho­ty albo wie­dzą, że nas garst­ka, i chcą roz­je­chać. Jed­nym wal­nię­ciem – do­koń­czył myśl swe­go do­wód­cy po­rucz­nik Ró­że­wiec­ki.

Czoł­gi wro­ga par­ły na­przód, pod­ska­ku­jąc na wy­bo­jach albo ta­ra­nu­jąc co mniej­sze za­bu­do­wa­nia i pło­ną­ce auta. Ich zie­lo­ne za­zwy­czaj pan­ce­rze za­kry­wał kurz z wie­lu dni wal­ki i mar­szów. Kie­row­cy nie oszczę­dza­li ma­szyn. Pę­dzi­li, jak­by się im śpie­szy­ło na tam­ten świat. Pan­cer­ne wie­że krę­ci­ły się we wszyst­kie stro­ny, jak gdy­by z wo­zów w tym ca­łym ośle­pia­ją­cym dy­mie nie moż­na było ni­cze­go do­strzec.

Ró­że­wiec­ki tru­chlał z każ­dą cią­gną­cą się ni­czym wiecz­ność se­kun­dą. Sły­szał po­ra­ża­ją­cy zmy­sły, na­ra­sta­ją­cy, cha­rak­te­ry­stycz­ny kle­kot gą­sie­nic roz­pę­dzo­nych So­wie­tów. Ta zgra­ja sta­lo­wych har­cow­ni­ków wy­glą­da­ła jak po­nu­ry kosz­mar. Idą­ca li­nia wo­zów, wszech­obec­ne znisz­cze­nie i pierw­sze dłu­gie bły­ska­wi­ce na nie­bo­skło­nie two­rzy­ły prze­ra­ża­ją­cy ob­raz.

Ko­lej­ny czołg wy­pa­lił, pod­ska­ku­jąc na ja­kimś fun­da­men­cie, a jego po­cisk z wy­ciem po­le­ciał da­le­ko za pol­ską for­ma­cję.

Ró­że­wiec­kie­mu prze­sta­ło na czym­kol­wiek za­le­żeć. Mó­wi­li, że gdy czło­wiek że­gna się z ży­ciem, te prze­la­tu­je mu ono przed ocza­mi. To praw­da. Prze­żył to już kil­ka razy. I te­raz prze­błysk wspo­mnień po­ja­wił się w świa­do­mo­ści. Po­tem czło­wiek ni­cze­go się już nie boi. Prze­że­gnał się i chwy­cił moc­niej la­ryn­go­fon.

Bol­sze­wi­cy nie­co zwol­ni­li, jak­by bali się pu­łap­ki. Ale na otwar­tym, opa­lo­nym do zie­mi te­re­nie nie było miej­sca na za­sadz­kę. Tyl­ko do­bre ma­sko­wa­nie Po­la­ków, dym i po­go­da za­pew­nia­ły im ukry­cie.

– Ce­lo­wać do­kład­nie. Nie skre­wić, pa­no­wie. Ognia – nad­le­cia­ło ze słu­cha­wek.

– Cel! – krzyk­nął, prze­ła­mu­jąc drże­nie gło­su, Ró­że­wiec­ki. – Czołg na go­dzi­nie pierw­szej.

Wie­ża nie­znacz­nie się ob­ró­ci­ła.

– Jest. Wi­dzę – po­twier­dził dzia­ło­no­wy.

T-34 z nu­me­rem bocz­nym 212 pod­ska­ki­wał na wy­bo­jach, mi­ja­jąc aku­rat dwa znisz­czo­ne wozy. Wy­so­kie­go Sher­ma­na scze­pio­ne­go w po­śmiert­nym uści­sku z IS-em.

– Ognia!

Krót­ka lufa od­sko­czy­ła. Dym oplótł wie­żę, zdra­dza­jąc po­zy­cję. Po­zo­sta­łe czoł­gi też gruch­nę­ły jak na za­wo­ła­nie.

Dwa ob­ło­ki sza­rej zie­mi wy­kwi­tły po­środ­ku for­ma­cji. Tyl­ko Ró­że­wiec­ki i czołg nu­mer dwa mia­ły szczę­ście. So­wiet, któ­re­go wy­pa­trzył po­rucz­nik, pró­bo­wał zwro­tu, jak­by czuł, że ktoś bie­rze go na musz­kę. Ob­ró­cił się bo­kiem, le­d­wo mi­ja­jąc wra­ki, i wte­dy do­stał pod ogon. Po­cisk był nie­wiel­ki, ale wbił się z bły­skiem w osło­nę sil­ni­ka. Rzad­ko zda­rza­ło się tra­fić za pierw­szym ra­zem. Ale cza­su na gra­tu­la­cje nie było.

Pol­skie dzia­ła strze­la­ły raz za ra­zem, jak­by ła­dow­ni­czych na­peł­ni­ła nie­zna­na moc. Czoł­gi i oko­pa­ne dzia­ła tłu­kły jak opę­ta­ne.

Bol­sze­wi­cy też nie próż­no­wa­li. Tro­chę już sie­dzie­li w tym fa­chu. Czoł­gi z pra­wej, od stro­ny Po­la­ków, za­trzy­ma­ły się rap­tow­nie. Strze­la­ły wol­no, ko­lej­no, sta­ra­jąc się tra­fić.

Ich po­ci­ski nad­la­ty­wa­ły je­den po dru­gim, rwąc się w po­bli­żu Crom­wel­la. Ró­że­wiec­ki na­krył gło­wę rę­ka­mi, jak­by to mia­ło go osło­nić przed stu­ka­ją­cy­mi o pan­cerz odłam­ka­mi, i za­nur­ko­wał do wie­ży.

– Jesz­cze chwi­la i tra­fią! – rzu­cił do mi­kro­fo­nu, niby to do sie­bie, niby do za­ło­gi. Nie słu­cha­li go. Kie­row­ca z rę­ka­mi na drąż­kach, stu­ka­jąc sto­pą o pod­ło­gę, cze­kał w na­pię­ciu na roz­kaz od­bo­ju. Ra­dio­wiec przy swym ka­ra­bi­nie był zbęd­ny, bo So­wie­ci nie rzu­ci­li tym ra­zem hord pie­cho­ty.

Resz­ta wy­pa­try­wa­ła ce­lów, wsłu­chu­jąc się w ogłu­sza­ją­ce, ale nie­ro­bią­ce już na ni­kim wra­że­nia grzmo­ce­nie ar­ma­ty.

Co­raz wię­cej bły­sków za­sła­nia­ło dzia­ło oko­pa­ne w płyt­kiej tran­szei. Ra­dio­wiec skie­ro­wał na mo­ment pe­ry­skop w tam­tą stro­nę. Ktoś się za­chwiał i padł przy ko­lej­nym wy­bu­chu. Dru­ga gru­pa So­wie­tów zje­cha­ła do płyt­kiej do­lin­ki rze­ki i osła­nia­na przez resz­tę ob­cho­dzi­ła Po­la­ków. Przy­naj­mniej pró­bo­wa­ła.

Eter wy­peł­nił gąszcz roz­ka­zów, prze­kleństw i krzy­ków. Ró­że­wiec­ki nie zwra­cał na to uwa­gi. Uwziął się na So­wie­ta ukry­te­go za ścia­ną wiel­kiej sto­do­ły. Ar­ma­ta strze­la­ła tam dwa razy, aż za trze­cim po­dmuch zwa­lił kon­struk­cję. Osło­na czoł­gu znik­nę­ła w ku­rza­wie i So­wiet mu­siał szu­kać in­nej kry­jów­ki.

Po­la­cy na to cze­ka­li. T-34 ru­szył kil­ka me­trów i nim za­ło­ga zo­rien­to­wa­ła się, kto wła­ści­wie do nich strze­la, dwa po­ci­ski Crom­wel­la i Fi­re­flya ugo­dzi­ły czołg w bok, pod wie­żą. Wła­zy pod­sko­czy­ły jak po­kryw­ki na ki­pią­cych garn­kach. Bia­ły pło­mień strze­lił w nie­bo, lek­ko uno­sząc kan­cia­stą wie­życz­kę.

Idą­ca od boku gru­pa czoł­gów, osła­nia­ją­ca się pra­wie jak pie­chu­rzy w ata­ku, też mia­ła szczę­ście. Dro­ga była otwar­ta. Tam min nie kła­dzio­no. Trzy T-34 po­de­szły bli­sko oko­pa­ne­go Fi­re­flya, któ­ry do­pie­ro co znisz­czył dru­gie­go już w tej po­tycz­ce So­wie­ta. Strze­li­ły ra­zem.

Znad zie­mi ster­cza­ła tyl­ko okrą­gła wie­ża. Dwa po­ci­ski ro­ze­rwa­ły się w pia­chu, trze­ci tra­fił w sam śro­dek. Na po­cząt­ku nic się nie wy­da­rzy­ło. Na­wet ktoś z za­ło­gi zdą­żył pry­snąć. Do­pie­ro po chwi­li trza­snę­ła eks­plo­zja, uno­sząc czołg wy­so­ko, jak­by wa­żył tyle co za­baw­ka.

Wozy par­ły przed sie­bie. Mi­nę­ły ofia­rę, mie­ląc sze­ro­ki­mi gą­sie­ni­ca­mi zie­mię, i we­szły w pol­ską for­ma­cję. Pierw­szy tank wziął na cel czołg Ró­że­wiec­kie­go. Strze­lił, ale ku wiel­kiej uldze Po­la­ka nie tra­fił. Za­nim Crom­well ob­ró­cił wie­żę, szar­żu­ją­cy bol­sze­wik sta­nął dęba, po czym za­raz opadł. Wie­ża skrę­ci­ła w bok i z wła­zów za­czę­li wy­ska­ki­wać odzia­ni na czar­no So­wie­ci. Je­den padł na wie­ży, nie­mal od razu. Resz­ta do­tar­ła da­lej, ale i ci zo­sta­li sko­sze­ni wście­kły­mi se­ria­mi pol­skich Ste­nów dru­ży­ny prze­ciw­pan­cer­nej, któ­ra tra­fi­ła Pia­tem czołg. Chło­pa­ki le­że­li pła­sko, śląc po kil­ka po­ci­sków.

Za­ło­ga dru­gie­go wozu chy­ba zro­zu­mia­ła, że wpa­dła w sam śro­dek mro­wia krę­cą­cej się pie­cho­ty. Bez wspar­cia fi­zy­lie­rów było to bar­dzo nie­mą­dre. Pró­bo­wa­li się co­fać, ale z tyłu je­chał ko­lej­ny wóz. Kil­ka se­kund wa­ha­nia, wy­mia­ny po­le­ceń i blu­zgów mię­dzy So­wie­ta­mi wy­star­czy­ło Po­la­kom. Dwie cze­ka­ją­ce w ukry­ciu na ta­kie oka­zje dru­ży­ny od­pa­li­ły swo­je Pia­ty. Po­pra­wi­ły dla pew­no­ści, strze­la­jąc w czar­ne ob­ło­ki dymu i bły­ska­wicz­nie prze­ła­do­wu­jąc. Trzy wozy pa­li­ły się, ogień bły­skał ja­skra­wo z każ­dej szcze­li­ny.

Pie­cho­ta za­raz jed­nak mu­sia­ła czmy­chać. Lu­dzie ku­li­li się, ści­ga­ni smu­go­wy­mi se­ria­mi ko­lej­nych wo­zów wdzie­ra­ją­cych się przez otwar­tą flan­kę po­zba­wio­ną pol­skie­go Sher­ma­na.

So­wie­ci z przo­du nie próż­no­wa­li. Te­raz oni ru­szy­li przed sie­bie.

Ró­że­wiec­ki wska­zał kil­ka ce­lów, ale dzia­ło­no­we­go opu­ści­ło szczę­ście albo pa­ni­ko­wał. Pol­skie po­ci­ski szły bo­kiem, cza­sem tyl­ko ocie­ra­jąc pan­ce­rze bol­sze­wi­ków.

Ostat­ni w tym ża­ło­snym ugru­po­wa­niu Fi­re­fly ra­dził so­bie śred­nio. Dłu­ga ar­ma­ta co­fa­ła się przy wy­strza­le, pod­pa­la­jąc jesz­cze dwa wozy. Je­den stra­cił wie­żę, dru­gi pan­cer­ną pły­tę sil­ni­ka.

Coś grzmot­nę­ło i czoł­giem Ró­że­wiec­kie­go za­trzę­sło. Po­krę­cił pe­ry­sko­pem. W miej­scu, gdzie sta­ła nie­daw­no pięć­dzie­siąt­ka­sió­dem­ka, zia­ła ciem­na dziu­ra z po­roz­rzu­ca­ny­mi cia­ła­mi za­bi­tych ar­ty­le­rzy­stów.

Ró­że­wiec­ki wi­dział dużo, ale tym ra­zem go ze­mdli­ło. Zda­wa­ło mu się, że czu­je smród pa­lo­ne­go mię­sa. Dzia­ło­no­wy, nie ba­cząc na do­wód­cę, sam wy­bie­rał cele. Tra­fił ko­lej­ne­go T-34, ale nie wi­dać było efek­tu.

Za to inni bol­sze­wi­cy sie­kli co­raz bli­żej, aż trzę­sło wie­żą. Stal odłam­ków grze­cho­ta­ła o ka­dłub. Huk wy­strza­łów mie­szał się z co­raz gło­śniej­szy­mi grzmo­ta­mi pio­ru­nów. Za­czy­na­ło wresz­cie pa­dać, co jesz­cze bar­dziej utrud­ni­ło pa­trze­nie przez pe­ry­sko­py.

Ni­to­wa­ny Crom­well chwiał się, jak­by po­ru­sza­ła nim wiel­ka dłoń. W uszach hu­cza­ło i za­ło­ga w na­pię­ciu cze­ka­ła na ten prze­zna­czo­ny dla nich po­cisk. Amu­ni­cja scho­dzi­ła szyb­ko. Bili się do koń­ca, a przy­naj­mniej taki mie­li za­miar. Ró­że­wiec­ki za­czął ro­nić łzy. Na­wet tego nie za­uwa­żył. Ogrom­ny stres, któ­re­mu był pod­da­ny od tak dłu­gie­go cza­su, prze­cho­dził już chy­ba w obłęd.

Wresz­cie ude­rzy­ło coś tak po­twor­nie, że po­rucz­nik przy­wa­lił gło­wą o su­fit.

– Jezu – pi­snął mło­dy ła­dow­ni­czy. Ale to nie był jesz­cze ich czas. Żyli. Dru­gi wstrząs spra­wił, że kie­row­ca nie wy­trzy­mał. Zwy­mio­to­wał.

Pol­ska albo bry­tyj­ska ar­ty­le­ria wa­li­ła na naj­bliż­szym, nie­bez­piecz­nym dy­stan­sie. Pie­chu­rzy nur­ko­wa­li no­sa­mi w na­sią­ka­ją­cej wodą zie­mi, ku­ląc się i szu­ka­jąc ukry­cia. Co mniej do­świad­cze­ni my­śle­li, że to w nich strze­la­ją. Wał ognia za­po­ro­we­go po­wę­dro­wał la­sem eks­plo­zji i tu­ma­nem mo­krej zie­mi w stro­nę so­wiec­kich po­jaz­dów. Ich dzia­ła umil­kły. Wozy za­sy­pa­ły tony zie­mi, czę­ści wra­ków i do­mostw. Ucho­dzi­li. Nie­śmia­ło, wol­no, jak­by bali się nie tyle ar­ty­le­rii, co swo­ich. Stra­ci­li na ra­zie tyl­ko po­ło­wę sta­nu, więc mie­li obo­wią­zek na­cie­rać. Tak wo­jo­wa­li bol­sze­wi­cy.

Ró­że­wiec­ki, nie­co tyl­ko spo­koj­niej­szy, przy­warł do pe­ry­sko­pu. Pot za­le­wał mu oczy. Wi­zjer drgał od wy­bu­chów. Wszę­dzie wo­kół tyl­ko dym i ogień. I na­gle coś mi­gnę­ło. „Zja­wa?” – po­my­ślał po­rucz­nik. Nie, nie zja­wa. Da­le­ko mię­dzy dy­ma­mi i stru­ga­mi desz­czu wi­dać było ko­lej­ne nad­jeż­dża­ją­ce czoł­gi. Tym ra­zem ob­le­pio­ne ca­ły­mi pęcz­ka­mi sku­lo­nej pie­cho­ty. Było ich o wie­le wię­cej niż przed chwi­lą.

Resz­ta chło­pa­ków też to za­uwa­ży­ła, ale do­bre wy­szko­le­nie albo ści­ska­ją­cy krtań strach spra­wi­ły, że nie za­czę­li wrzesz­czeć.

– Ła­duj – roz­ka­zał cierp­ko Ró­że­wiec­ki, wie­dząc, że złud­na chwi­la ulgi prze­cho­dzi w nie­byt i za­raz zgi­nie.

Ła­dow­ni­czy bez sło­wa wy­ko­nał za­da­nie. I wte­dy stał się cud.

– Do wszyst­kich. W tej chwi­li spie­przać. Brać pie­cho­tę na pan­cerz i wiać. Pój­dzie na wa­sze po­zy­cje ogień…

Ró­że­wiec­ki nie słu­chał dłu­żej.

– Od­cho­dzi­my! – krzyk­nął do swo­ich, otwo­rzył właz i w po­nu­rym kra­jo­bra­zie pie­kiel­nej kra­iny za­czął wy­pa­try­wać lu­dzi, któ­rych mógł­by jesz­cze za­brać.

Coś mu jed­nak mó­wi­ło, że to nie ko­niec wal­ki tego dnia.

***

Li­che świa­tło lam­py po kil­ku­na­stu go­dzi­nach pra­cy w cia­snym i dusz­nym po­miesz­cze­niu bar­dziej mę­czy­ło, niż po­ma­ga­ło. Za­wa­lo­ne tecz­ka­mi peł­ny­mi mel­dun­ków, sko­ro­szy­ta­mi i po­skła­da­ny­mi ma­pa­mi biur­ko wy­glą­da­ło, jak­by pra­co­wał przy nim roz­chwy­ty­wa­ny bu­chal­ter, a nie wódz na­czel­ny.

Ge­ne­rał Wła­dy­sław An­ders kre­ślił kil­ka ostat­nich słów na du­żej kart­ce. Co­raz go­rzej mu to szło. Od­kąd bry­tyj­ski pre­mier, oso­ba być może nie naj­mil­sza w oby­ciu, ale też czło­wiek trzeź­wo i re­al­nie my­ślą­cy, za­żą­dał pla­nu, któ­ry zmie­ni nie­we­so­łą sy­tu­ację w Eu­ro­pie, An­ders i jego sztab za­bra­li się do pra­cy. Sie­dział tu już do­brych kil­ka dni, za­sy­py­wa­ny za­mó­wio­ny­mi opra­co­wa­nia­mi i da­ny­mi wy­wia­dów. Schudł, po­bladł, mało co wie­dział o sy­tu­acji w swo­ich dy­wi­zjach, ale opła­ca­ło się. On, szef szta­bu i inni re­cen­zen­ci uzna­li, że to, co wspól­nie opra­co­wy­wa­li, szyb­ko, bez więk­szo­ści in­for­ma­cji, li­cząc na łut szczę­ścia, wy­glą­da­ło cał­kiem in­te­re­su­ją­co.

– Star­czy – szep­nął Po­lak.

Odło­żył pió­ro i prze­cią­gnął się, aż przy­jem­nie za­trzesz­cza­ło w sta­wach. Prze­rzu­cił kart­kę w ka­len­da­rzu. Był 15 sierp­nia. Dzień Woj­ska Pol­skie­go, wiel­kie­go zwy­cię­stwa, dzień Ma­ryj­ne­go świę­ta. Wie­le wspo­mnień. Tyl­ko wspo­mnień. Do zwy­cię­stwa w tej woj­nie wy­da­wa­ło się nie­zmier­nie da­le­ko.

Prze­tarł łysą gło­wę i z lę­kiem zer­k­nął na dużą mapę, wi­szą­cą na sto­ja­ku przy drzwiach sza­re­go po­ko­ju. Sy­tu­acja była fa­tal­na. So­wie­ci wzno­wi­li na­tar­cie na za­chód, jak­by bo­jąc się, że stra­ci­li za dużo cza­su, ba­brząc się w Ba­wa­rii i Au­strii. Albo też prze­ra­zi­li się no­wej bro­ni uży­tej w Ja­po­nii. Po­dob­no byli już we Fran­cji, wi­kła­jąc się w wal­ki w Wo­ge­zach, ale szli do przo­du. Bel­gię prze­cię­li na dwie czę­ści, prąc na za­chód i ku An­twer­pii. Nie­mal zgnie­tli Ame­ry­ka­nów i roz­ro­śnię­ty II Kor­pus w Ba­wa­rii i Cze­cho­sło­wa­cji. Po wie­lu wa­ha­niach wkro­czy­li do Da­nii.

Były też jed­nak suk­ce­sy. Nowa tak­ty­ka i uży­cie cięż­kich bom­bow­ców spo­wal­nia­ły marsz czer­wo­nych, za­da­jąc im wiel­kie stra­ty. Ta­kie­go atu­tu, sil­ne­go lot­nic­twa skry­te­go w od­le­głych ba­zach, Sta­lin nie po­sia­dał. Ak­cja spe­cjal­ne­go od­dzia­łu i po­chwy­ce­nie so­wiec­kie­go ge­ne­ra­ła po­ka­za­ły, ja­kie są praw­dzi­we cele bol­sze­wi­ków. Wa­szyng­ton otwo­rzył oczy. „Ale czy nie za póź­no?” – ge­ne­rał był zły, że nie­mal nikt wcze­śniej go nie słu­chał. So­wiec­ka agen­tu­ra, pra­sa, ale i ofi­ce­ro­wie baj­du­rzy­li o tym, że So­wie­ci chcą tyl­ko Nie­miec. Ba, wie­lu było go­to­wych im te Niem­cy dać. Bez wzglę­du na stra­ty, byle za­pa­no­wał po­kój. Sło­wo obrzy­dli­we w uszach ge­ne­ra­ła. W tej chwi­li ko­ja­rzą­ce się ze zdra­dą i nie­opi­sa­ną wręcz krót­ko­wzrocz­no­ścią. Bo co ozna­czał po­kój dla Pol­ski? O to nie­wie­lu py­ta­ło i trze­ba było im tę kwe­stię przy­po­mi­nać. Po­kój ozna­czał nie­wo­lę i zu­peł­ną ani­hi­la­cję Pol­ski i pol­skie­go na­ro­du. Wchło­nię­cie kra­ju, do któ­re­go wódz na­czel­ny tak chciał wra­cać, w Zwią­zek So­wiec­ki. To by­ła­by śmierć dla mi­lio­nów, mi­lio­nów lu­dzi. Jed­nak nowy atak na Za­chód otrzeź­wił wie­lu i złu­dze­nia pry­sły. Na­wet zwy­kli lu­dzie w Pa­ry­żu, Lon­dy­nie czy No­wym Jor­ku za­czy­na­li się oba­wiać, choć nie po­tra­fi­li tego wy­ra­zić jak wrzesz­czą­cy na uli­cach le­wa­cy.

Ge­ne­rał za­mknął tecz­kę i wło­żył ją pod pa­chę. Zer­k­nął jesz­cze na mapę. „Z bożą po­mo­cą do tego nie do­pu­ści­my. Z bożą i Geo­r­ge’a Pat­to­na” – po­my­ślał i uśmiech­nął się pod wą­sem. Zga­sił świa­tło i ru­szył do wyj­ścia. ■

Rozdział I

Wio­ska Fiss, po­łu­dnio­wa Au­stria | 15 sierp­nia 1945

Słoń­ce ostro przy­pie­ka­ło, jak przy­sta­ło na upal­ny let­ni dzień. Jed­nak mało kto z tego po­wo­du na­rze­kał. Tu, w po­bli­żu wło­skiej gra­ni­cy, pa­no­wał zu­peł­nie inny kli­mat. Za­rów­no je­śli cho­dzi o po­go­dę, jak i spo­kój psy­chicz­ny miesz­ka­ją­cych tu lu­dzi.

Da­le­ko na pół­no­cy i w sa­mej Au­strii go­rza­ła ko­lej­na na tym kon­ty­nen­cie woj­na. Swo­im be­stial­stwem nie­odbie­ga­ją­ca od po­przed­niej. Nisz­czy­ła ży­cie i ludz­kie losy. Tym­cza­sem w ma­łym Fiss było słoń­ce i błę­kit­ne nie­bo sta­no­wią­ce tło dla uro­kli­wych, ale ma­je­sta­tycz­nych gór, do­bre je­dze­nie i spo­kój. Spo­kój nie­po­ję­ty dla tych, któ­rzy wal­czy­li na fron­cie, oraz cu­dow­na ci­sza prze­ry­wa­na cza­sem śpie­wem pta­ków.

Roz­le­gły ta­ras pię­tro­we­go bu­dyn­ku wznie­sio­ne­go z ka­mie­nia wy­cho­dził na trzy nie­mal rów­ne szczy­ty gór­skie. Zimą za­ście­lo­ne śnie­giem, były miej­scem sza­leństw fa­nów nar­ciar­stwa. Te­raz te wspa­nia­łe cuda na­tu­ry w po­ło­wie po­ra­sta­ły so­czy­ście zie­lo­ne tra­wy pa­stwisk. Do­pie­ro wy­żej ostry­mi kra­wę­dzia­mi pię­ły się w nie­bo skal­ne szczy­ty.

Da­le­ko w do­li­nie dwie małe wio­secz­ki od­ci­na­ły się od oto­cze­nia bie­lo­ny­mi ścia­na­mi i usta­wio­ny­mi w oknach do­nicz­ka­mi peł­ny­mi kwia­tów.

Dom wcza­so­wy usy­tu­owa­ny na skra­ju nie­du­żej miej­sco­wo­ści, któ­ry jak gło­si­ła plot­ka, jesz­cze rok temu za­peł­nia­li ofi­ce­ro­wie na­zi­stow­skich Nie­miec, a wcze­śniej ar­mii wło­skiej, był nie­mal pu­sty. Urzą­dzo­ny schlud­nie, acz skrom­nie, na wzór gór­skie­go schro­ni­ska, bu­dy­nek za­pew­niał wy­go­dę, do­brą opie­kę me­dycz­ną i do­sko­na­łą kuch­nię.

Inna plot­ka mó­wi­ła, że Niem­cy pro­wa­dzi­li tu bur­del, ale tego nikt nie po­tra­fił po­twier­dzić. Miej­sco­wi zaś uda­wa­li, że nie wie­dzą, o co cho­dzi.

Na wiel­kim ta­ra­sie z pła­skich, wy­śli­zga­nych przez lata ka­mie­ni spo­śród kil­ku­na­stu przy­kry­tych ob­ru­sa­mi sto­li­ków tyl­ko je­den był za­ję­ty. Za­sia­da­li przy nim dwaj pol­scy ofi­ce­ro­wie – ka­pi­tan Jan Wę­gliń­ski i ma­jor Aloj­zy Wój­cik. Ubra­ni w cy­wil­ne, spor­to­we spodnie, ja­sne, upra­so­wa­ne nie­na­gan­nie ko­szu­le, lek­kie obu­wie i no­szą­cy na no­sach czar­ne oku­la­ry w okrą­głych opraw­kach, wy­glą­da­li jak przed­wo­jen­ni tu­ry­ści w za­ko­piań­skim Bri­sto­lu.

Ta­kie wła­śnie mie­li ro­bić wra­że­nie. W dys­kret­nie, choć do­brze pil­no­wa­nym przez całą dobę sa­na­to­rium nie mo­gło być śla­du woj­ska. So­wiec­kie łapy się­ga­ły da­le­ko, na­wet, jak są­dzo­no, i tu. W za­pa­dłą dziu­rę mię­dzy Al­pa­mi.

Obaj pa­no­wie prze­glą­da­li ga­ze­ty. Głów­nie pol­skie, woj­sko­we. Po inne nie się­ga­li. Wój­cik nie znał ob­cych ję­zy­ków, no, może tro­chę mó­wił po nie­miec­ku i ro­syj­sku. Wę­gliń­skie­mu nie­ob­cy był an­giel­ski, ale in­for­ma­cje w pra­sie za­gra­nicz­nej po­ra­ża­ły stra­chli­wo­ścią i po­błaż­li­wo­ścią pi­szą­cych wo­bec So­wie­tów.

Obaj żoł­nie­rze hu­mo­ry mie­li do­bre. Zje­dli syte, dość póź­ne śnia­da­nie, a te­raz po­pi­ja­li kawę i ko­niak, któ­ry przy­słał Wój­ci­ko­wi któ­ryś z jego to­wa­rzy­szy z 7 Dy­wi­zji Pie­cho­ty. Było dość wcze­śnie, ale prze­cież mu­sie­li uczcić swój dzień, świę­to Woj­ska Pol­skie­go. Ta­ras co kil­ka chwil wy­peł­niał ich grom­ki śmiech. Od­re­ago­wy­wa­li mi­nio­ny czas. Mo­ment od­prę­że­nia dzia­łał le­piej niż naj­lep­sza te­ra­pia, zwłasz­cza na prze­mę­czo­ne­go i bi­ją­ce­go się z my­śla­mi Wę­gliń­skie­go, któ­ry wciąż pa­mię­tał, jak jesz­cze na wpół przy­tom­ne­go pod­da­no go kil­ku­go­dzin­ne­mu prze­słu­cha­niu, a kie­dy od­zy­skał nie­co sił, ka­za­no spi­sać ra­port. Każ­dy szcze­gół był na wagę zło­ta.

Obaj Po­la­cy umil­kli, a ka­pi­tan uniósł gło­wę, sły­sząc wy­so­kie bu­cze­nie. Przy­sło­nił oczy dło­nią, wpa­tru­jąc się w nie­bo. Kil­ka­na­ście wą­skich, bia­łych smug prze­ci­na­ło nie­bo­skłon od po­łu­dnia na pół­noc. Le­żą­ca na sto­li­ku dłoń ofi­ce­ra za­czę­ła ner­wo­wo pod­ska­ki­wać, stu­ka­jąc w por­ce­la­no­wą fi­li­żan­kę.

– Do­skwie­ra ci ból fi­zycz­ny czy psy­chicz­ny? – w gło­sie zer­ka­ją­ce­go na tik ko­le­gi Wój­ci­ka sły­chać było życz­li­wą iro­nię.

– Ra­czej fru­stra­cja. – Jan splótł pal­ce, lek­ko za­wsty­dzo­ny. – Do­kąd lecą tym ra­zem? – sta­rał się zmie­nić te­mat, cią­gle wpa­trzo­ny w nie­bo.

– Do­sko­na­le cię ro­zu­miem, chło­pie – wes­tchnął Aloj­zy i się­gnął po bu­tel­kę ko­nia­ku. Na­lał odro­bi­nę i za­raz chwy­cił kie­li­szek. – Za na­szych na fron­cie – wzniósł ko­lej­ny to­ast. Wy­pi­li. – Do­bre. – Wój­cik dłu­go sma­ko­wał brą­zo­wy płyn. Jan nie po­dej­rze­wał go ni­g­dy o tak wy­su­bli­mo­wa­ny gust. Aloj­zy zresz­tą też go do­pie­ro od­kry­wał. Wę­gliń­ski nie mógł się nie za­śmiać, wi­dząc cmo­ka­ją­ce­go z uzna­niem, wpa­trzo­ne­go w szkło ma­jo­ra. Aż za­bo­la­ło pod uci­ska­ją­cym ban­da­żem.

Po­cisk ame­ry­kań­skie­go czoł­gu ro­ze­rwał się bar­dzo bli­sko, ale ja­kimś cu­dem go nie za­bił. Po­dmuch ci­snął nim o zie­mię, ła­miąc trzy że­bra. Dwa obi­ja­jąc. Le­ka­rze bali się odmy, pęk­nię­te­go płu­ca, ale skoń­czy­ło się na stra­chu. No i kil­ku odłam­kach, cię­tych ra­nach i stłu­cze­niach.

– Za­wo­łać ko­goś? – Aloj­zy z tru­dem pod­su­nął się bli­żej. Wę­gliń­ski po­krę­cił gło­wą.

– Nic ta­kie­go. Jak boli, zna­czy, że żyję.

Aloj­zy opadł na krze­sło, za­tro­ska­ny. Z nim było go­rzej. Prze­szedł szpi­ta­le, re­kon­wa­le­scen­cję god­ną bo­ha­te­ra, od Pil­zna aż tu­taj, w po­łu­dnio­we Alpy. Rany nóg, któ­re z po­cząt­ku były nie­groź­ne, przez ten cały ko­ło­wrót z cią­gły­mi prze­no­si­na­mi, na­lo­ty i ostrza­ły za­czę­ły się ją­trzyć. Aloj­zy kuś­ty­kał sta­le o dwóch ku­lach, czu­jąc ból, zwłasz­cza kie­dy zmie­nia­ła się po­go­da. Do tego był sła­by jak nie­mow­lę. Jesz­cze wie­rzył, że wy­zdro­wie­je na do­bre.

Bez­tro­ski na­strój gdzieś ule­ciał. Obaj od­pły­nę­li w roz­my­śla­nia o tym, cze­go byli świad­ka­mi i co jesz­cze miał im przy­nieść los.

– Nie dam rady – za­czął pod no­sem Wę­gliń­ski. – Po pro­stu nie wy­trzy­mam tu­taj. – Ude­rzył dło­nią w blat.

– Co zro­bisz? – prych­nął Wój­cik, ob­ra­ca­jąc kie­li­szek w pal­cach. – Po­kie­re­szo­wa­ny i ja, i ty. Na nie­wie­le się zda­my.