34,90 zł
Gdy weźmiemy udział w walkach, uderzenie naszej armii nie powinno być symbolem, lecz służyć celowi, o który walczymy w całym świecie, w walce o Polskę.
Gen. Władysław Anders
Na wojnach można walczyć bronią, lecz to ludzie je wygrywają. To duch ludzi, którzy podążają, i człowieka, który prowadzi, odnosi zwycięstwo.
Gen. George S. Patton
Lato 1945. Sowiecki pochód na zachód grzęźnie pod alianckimi bombami.
Niepowodzenia na frontach i w tajnych misjach zaczynają kosztować Moskwę bardzo dużo.
Stalin traci cierpliwość...
Tymczasem sekrety wyrwane w krwawej walce przez śmiałą, polsko-amerykańską wyprawę, ukazują aliantom prawdziwe cele sowieckiej machiny...
Nadszedł czas działania, pora na „Plan Andersa”.
W cyklu Czerwona ofensywa ukazały się:
Czerwona Ofensywa
Kontrrewolucja
Plan Andersa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 635
PLAN ANDERSA
© 2015 Piotr Langenfeld
© 2015 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, atelier@duchateaux.pl
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-64523-30-4
Ustroń 2014
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Piekło. Takie było pierwsze słowo przychodzące na myśl każdemu, komu przed oczyma stawał ten upiorny widok, a nozdrza wypełniał nieopisany zaduch makabrycznej bitwy. Piękny i spokojny jeszcze niedawno krajobraz teraz napawał tylko lękiem.
Niebo nad łagodnie opadającymi wzgórzami środkowej Belgii zasłoniły ciężkie chmury, wieszcząc nadchodzącą nieubłaganie burzę. Niżej nad ziemią unosiła się niemal nieprzenikniona ściana ciężkiego, smolistego dymu z setek okolicznych pożarów. Jaskrawe płomienie tańczyły za woalem dymu, znacząc miejsca śmierci i zniszczenia. Jak okiem sięgnąć, po sam horyzont, z lewa i prawa całą okolicę wypełniły setki wraków czołgów, aut i zestrzelonych samolotów.
W oddali płonęły nędzne zabudowania kilku wiosek, których mieszkańcy na swoje nieszczęście znaleźli się pośrodku ogromnej, krwawej bitwy. Zielone niedawno pastwiska zmieniły się w przeoraną suchą skorupę, zakrytą szczelnie lejami po bombach, pełnymi pokaleczonych i puchnących w upale zwłok.
Każdy, kto tu trafiał, musiał zakrywać nos i oczy. Smrodliwa mieszanka drażniących zapachów obezwładniała, ogłupiała swoją toksycznością i nie pozwalała myśleć. Do tego ludzi z obu ścierających się tu stron paraliżował potworny widok apokalipsy, przed którą nie było ucieczki.
Wszyscy, Sowieci, Kanadyjczycy i Polacy, którym przyszło walczyć w tej największej od kilku lat bitwie pancernej, byli pewni, że nie uda im się ujść z życiem. Nawet najtwardsi, ostatni weterani nie potrafili pogodzić się z tym, czego tu doświadczyli. Nie mogli uwierzyć, że ludzie są w stanie z taką zwierzęcą brutalnością szlachtować siebie nawzajem, a mimo to trzymać swoje pozycje albo iść do ataku.
Ilości bomb i pocisków, jakie obie strony rzucały na wroga, by go zdominować, wręcz nie dawało się określić. Alianci wiedzieli, że tylko przewaga w samolotach i bombach, tak skuteczna w ostatnich tygodniach, może złamać albo przynajmniej spowolnić marsz czerwonych. Chociaż ci jak zaczarowani zdawali się nic sobie nie robić z hekatomby. Ich przewagą były rezerwy, ciągle duże rezerwy i nieludzkie wobec żołnierzy rozkazy żądające zwycięstwa. Tu, w Belgii, mocowały się dwa olbrzymy, z których żaden nie chciał ustąpić. Alianckie wojska były u kresu swych sił. Zmęczone, ciągle zszokowane faktem, że walczą tak krwawo i bez ustanku, zamiast wracać do domów, ale też pewne swego losu, jeśli odpuszczą.
Porucznik Różewiecki okutany szczelnie, z wilgotną szmatą na nosie i ustach oraz z goglami na oczach, sterczał pochylony we włazie swego czołgu. Wszędzie dookoła prószył czarny śnieg, niesione wiatrem drobiny popiołu i palonej gumy.
Jego czołg, brytyjski Cromwell, jeden z ostatnich, jakie ostały się w kompanii wraz z kilkoma Shermanami Firefly, miał strzec zburzonej niemal do ziemi wioski. Niewielkiej osady, która przetrwała wojnę z Niemcami, ale trzy dni temu zdmuchnęła ją nawała ognia i stali.
Tysiące pocisków i bomb zmieniło to miejsce na podobieństwo tysięcy miast i wsi, jakie ostatnimi laty pochłonęły bitwy.
Sama wieś, położona na zboczu lesistej niedawno góry, była mniej ważna niż droga biegnąca zboczem. Tę trasę wybrał jeden z sowieckich zagonów, który miał przebijać się do Mons i dalej do wybrzeża kanału La Manche. Po obu stronach płytkiej, zaśmieconej wrakami i pokrzywionymi ciałami rzeczki nadchodziły sowieckie ataki. Setki czołgów, wspartych piechotą, przy akompaniamencie haubic, katiusz i samolotów obu stron.
Różewiecki sam już nie pamiętał, ile razy Polacy z ledwo dyszącej 1 Dywizji Pancernej, która miała blokować ten odcinek wąskiego frontu, odbijali te dymiące ruiny. Trzy, a może cztery.
– Nie przylecą – zabrzmiało w uszach niczym krzyk. Porucznik poderwał się i rozejrzał nerwowo po czarnym od sadzy i pyłu pancerzu wieży. Przez sekundę nie wiedział, gdzie jest. – Nie przylecą, szefie… – powtórzył głos w słuchawkach.
Oficer zrozumiał, że musiał odpłynąć w sen. Bili się już prawie pięćdziesiąt godzin, bez przerwy. W głowie mu się kręciło, jakby miał omdleć.
– Michał! – ryknął radiooperator, wystawiając głowę w swoim włazie.
Różewiecki zerwał chustę z twarzy, jakby chciał zaczerpnąć świeższego powietrza, ale szybko zrozumiał, że popełnił błąd. Cienka warstwa materiału chroniła całkiem nieźle przed odorem. Zemdliło go. Wyciągnął się daleko za krawędź kanciastej, zasłanej gałęziami wieży i zwymiotował.
– Dasz radę? – złapał go za ramię ładowniczy, dopiero co awansowany na sierżanta szczeniak z uzupełnień z końca kwietnia.
– Dam radę… – westchnął oficer, przecierając bladą, zmęczoną twarz. Spostrzegł ze zdziwieniem, że powinno mu być głupio, iż pozwolił sobie na chwilę słabości przy ludziach, ale nie było.
– Nie przylecą – radiooperator, niski niczym dżokej czołgista w brudnym, przepoconym jak wszystkie inne kombinezonie, nie poddawał się.
Różewiecki kiwnął głową, ale nic nie odrzekł. Złych wiadomości nie chciał słyszeć, choć dobrze wiedział, że w obliczu nadchodzącej nawałnicy nikt nie zgodzi się ryzykować drogocennych i coraz mniej licznych maszyn. Nawet jeśli lada chwila mieliby znów uderzać Sowieci.
Od wschodu zaczęło błyskać. Wysoko w górze, u samego sklepienia płynących chmur. Różewiecki i siedzący obok ładowniczy popatrzyli po sobie niewesołym wzrokiem. Po wzgórzu rozszedł się głuchy grzmot.
– Przygotować się – nadeszła informacja w słuchawkach. W tej samej chwili prosta niczym struna błyskawica przecięła niebo.
– Zły omen – westchnął chłopak i schował się niemal cały za właz.
Różewiecki zakrył usta materiałem, uniósł lornetkę i zaczął rozglądać się po wsi. Chciał się upewnić, że wszyscy są tam gdzie trzeba. Ale raczej sam siebie oszukiwał. Sześć czołgów, skrytych pod osłoną z gałęzi i belek z rozbitych domów, rozmieszczonych w nieco tylko poszerzonych lejach rozsianych w obronie okrężnej, nie na wiele mogło się przydać przy kolejnym uderzeniu. Ich dzielny batalion stracił wiele maszyn, teraz czerniących się od dymów po obu stronach strumienia. Za nimi stało kilka kompanii ukrytej w głębokich okopach piechoty, którą oszczędzano i której starano się nie posyłać pod ogień katiusz.
Saperzy położyli kilka min na skraju obrony, w miejsce tych zdetonowanych przez sowieckie czołgi lub artylerię. Jeszcze dalej na zachodzie klecono ponoć grupę pancerną, rodzaj straży pożarnej do łatania wyrw na froncie, ale ludziom niełatwo byłoby się przebić wąskimi, podziurawionymi drogami. Tu, czy zimą, czy latem, transport był utrudniony.
Całą nadzieję pokładano w silnym i skutecznym lotnictwie. W samolotach, które bombami rozpaczliwie starały się zabijać tylu Sowietów, ilu było można, z myślą, że wreszcie przestaną przychodzić, wystraszeni ogromem strat.
Teraz i samolotów miało zabraknąć.
Burza przybierała na sile, z każdą chwilą bijąc coraz mocniejszymi gromami w umęczoną ziemię. Zerwał się wiatr, łagodząc nieco zaduch sierpniowego dnia.
– Są – krótkie, przeraźliwe słowo zabrzmiało w słuchawkach. – Są – powtórzył radiooperator i podłączył odbiór do interkomu załogi. – Czołgi, mnóstwo czołgów… – wyrzucał z siebie spanikowany żołnierz ukryty gdzieś na ziemi niczyjej, w jakimś spalonym wraku służącym za wysunięty posterunek. To, co widział, naprawdę musiało przyprawiać go o spazmy. – Dziesiątki, setki… – bełkotał.
– Dasz radę się zmyć? – spytał dla kontrastu opanowanym głosem oficer dowodzący tym dziwacznym oddziałem. Był kolejnym dowódcą w ciągu ostatnich kilku dni, więc Różewiecki nie zdołał zapamiętać jego nazwiska.
– Wyłącz to – rozkazał.
– Ale… – próbował protestować chłopak przy radiu.
– Gaś to, mówię – głos oficera nabrał jak najsurowszego tonu. – Co chcesz jeszcze wiedzieć? – spytał zły, czując, jak ziemia zaczyna z lekka drżeć. – Do boju! – rozkazał i kiwnął na sterczącego ciągle na zewnątrz młodego ładowniczego.
Przycisnął lornetkę do zakurzonych, zaparowanych gogli i zaczął wyostrzać obraz.
Zza ściany dymu buchającego z dziesiątków mniejszych lub większych pożarów i mieszającego się z ponurą ciemnością nieba zaczęły wyskakiwać kolejno kanciaste bryły czołgów. Szybko tu dotarły.
Rwały do przodu, pędząc po nierównej, okaleczonej ziemi niczym rącze konie. Wyłaniały się z dymu, nie szukając schronienia w zagłębieniach ani za wrakami, jakby ich załogi zapomniały, że ktoś może stawiać im opór.
Jeden, drugi i kolejne. Dziesięć, dwadzieścia. Różewiecki mocniej ścisnął lornetkę.
– Przeciwpancernym – ledwo wykrztusił. Był bliski paniki. Dygotał przerażony, gubiąc się w rachunkach. Sowieci szli ławą niemal wprost na jego okopany wóz.
– Nie strzelać, nie strzelać – prosił ktoś w słuchawkach – niech podejdą bliżej.
Ktoś musiał wydać polecenie. Schylona i obładowana amunicją piechota rozsypywała się po okolicy, ale polski czołgista nawet tego nie zauważył. Polacy i Kanadyjczycy w swych płaskich hełmach, brudnych od kurzu i błota mundurach, z czarnymi, smutnymi czy raczej zmęczonymi twarzami szybko zaczęli pogłębiać swoje stanowiska, jakby naprawdę wierzyli, że to cokolwiek pomoże.
– Nie mają osłony – przyszło olśnienie. – Ruscy nie mają piechoty! – krzyknął do radia Różewiecki. Zrobił to tak głośno, że aż kilku ludzi na ziemi zwróciło na niego oczy.
– Dobra. Jedynka, uspokój się. Znaczy daliśmy im popalić albo… – lekko wystraszony głos dowódcy kompanii urwał się.
Huknął pierwszy strzał. Krótka lufa pędzącego przodem T-34 bluznęła ogniem. Pocisk spadł zaraz przy rzece.
– Prowokują nas – zastopował swoich ludzi porucznik. – Czekać na komendę – rozkazał twardo, ciągle stercząc w wieży.
Szło na nich stado kanciastych, pokracznych czołgów. Jedne z pierwszych modeli nieśmiertelnego T-34, z krótkim, siedemdziesięciosześciomilimetrowym działem. Wcześniej musieli wojować z większymi, nowszymi modelami czy przerażającymi IS-ami albo KW, których kilka kadłubów czerniało na przedpolu.
– Nie mają już piechoty albo wiedzą, że nas garstka, i chcą rozjechać. Jednym walnięciem – dokończył myśl swego dowódcy porucznik Różewiecki.
Czołgi wroga parły naprzód, podskakując na wybojach albo taranując co mniejsze zabudowania i płonące auta. Ich zielone zazwyczaj pancerze zakrywał kurz z wielu dni walki i marszów. Kierowcy nie oszczędzali maszyn. Pędzili, jakby się im śpieszyło na tamten świat. Pancerne wieże kręciły się we wszystkie strony, jak gdyby z wozów w tym całym oślepiającym dymie nie można było niczego dostrzec.
Różewiecki truchlał z każdą ciągnącą się niczym wieczność sekundą. Słyszał porażający zmysły, narastający, charakterystyczny klekot gąsienic rozpędzonych Sowietów. Ta zgraja stalowych harcowników wyglądała jak ponury koszmar. Idąca linia wozów, wszechobecne zniszczenie i pierwsze długie błyskawice na nieboskłonie tworzyły przerażający obraz.
Kolejny czołg wypalił, podskakując na jakimś fundamencie, a jego pocisk z wyciem poleciał daleko za polską formację.
Różewieckiemu przestało na czymkolwiek zależeć. Mówili, że gdy człowiek żegna się z życiem, te przelatuje mu ono przed oczami. To prawda. Przeżył to już kilka razy. I teraz przebłysk wspomnień pojawił się w świadomości. Potem człowiek niczego się już nie boi. Przeżegnał się i chwycił mocniej laryngofon.
Bolszewicy nieco zwolnili, jakby bali się pułapki. Ale na otwartym, opalonym do ziemi terenie nie było miejsca na zasadzkę. Tylko dobre maskowanie Polaków, dym i pogoda zapewniały im ukrycie.
– Celować dokładnie. Nie skrewić, panowie. Ognia – nadleciało ze słuchawek.
– Cel! – krzyknął, przełamując drżenie głosu, Różewiecki. – Czołg na godzinie pierwszej.
Wieża nieznacznie się obróciła.
– Jest. Widzę – potwierdził działonowy.
T-34 z numerem bocznym 212 podskakiwał na wybojach, mijając akurat dwa zniszczone wozy. Wysokiego Shermana sczepionego w pośmiertnym uścisku z IS-em.
– Ognia!
Krótka lufa odskoczyła. Dym oplótł wieżę, zdradzając pozycję. Pozostałe czołgi też gruchnęły jak na zawołanie.
Dwa obłoki szarej ziemi wykwitły pośrodku formacji. Tylko Różewiecki i czołg numer dwa miały szczęście. Sowiet, którego wypatrzył porucznik, próbował zwrotu, jakby czuł, że ktoś bierze go na muszkę. Obrócił się bokiem, ledwo mijając wraki, i wtedy dostał pod ogon. Pocisk był niewielki, ale wbił się z błyskiem w osłonę silnika. Rzadko zdarzało się trafić za pierwszym razem. Ale czasu na gratulacje nie było.
Polskie działa strzelały raz za razem, jakby ładowniczych napełniła nieznana moc. Czołgi i okopane działa tłukły jak opętane.
Bolszewicy też nie próżnowali. Trochę już siedzieli w tym fachu. Czołgi z prawej, od strony Polaków, zatrzymały się raptownie. Strzelały wolno, kolejno, starając się trafić.
Ich pociski nadlatywały jeden po drugim, rwąc się w pobliżu Cromwella. Różewiecki nakrył głowę rękami, jakby to miało go osłonić przed stukającymi o pancerz odłamkami, i zanurkował do wieży.
– Jeszcze chwila i trafią! – rzucił do mikrofonu, niby to do siebie, niby do załogi. Nie słuchali go. Kierowca z rękami na drążkach, stukając stopą o podłogę, czekał w napięciu na rozkaz odboju. Radiowiec przy swym karabinie był zbędny, bo Sowieci nie rzucili tym razem hord piechoty.
Reszta wypatrywała celów, wsłuchując się w ogłuszające, ale nierobiące już na nikim wrażenia grzmocenie armaty.
Coraz więcej błysków zasłaniało działo okopane w płytkiej transzei. Radiowiec skierował na moment peryskop w tamtą stronę. Ktoś się zachwiał i padł przy kolejnym wybuchu. Druga grupa Sowietów zjechała do płytkiej dolinki rzeki i osłaniana przez resztę obchodziła Polaków. Przynajmniej próbowała.
Eter wypełnił gąszcz rozkazów, przekleństw i krzyków. Różewiecki nie zwracał na to uwagi. Uwziął się na Sowieta ukrytego za ścianą wielkiej stodoły. Armata strzelała tam dwa razy, aż za trzecim podmuch zwalił konstrukcję. Osłona czołgu zniknęła w kurzawie i Sowiet musiał szukać innej kryjówki.
Polacy na to czekali. T-34 ruszył kilka metrów i nim załoga zorientowała się, kto właściwie do nich strzela, dwa pociski Cromwella i Fireflya ugodziły czołg w bok, pod wieżą. Włazy podskoczyły jak pokrywki na kipiących garnkach. Biały płomień strzelił w niebo, lekko unosząc kanciastą wieżyczkę.
Idąca od boku grupa czołgów, osłaniająca się prawie jak piechurzy w ataku, też miała szczęście. Droga była otwarta. Tam min nie kładziono. Trzy T-34 podeszły blisko okopanego Fireflya, który dopiero co zniszczył drugiego już w tej potyczce Sowieta. Strzeliły razem.
Znad ziemi sterczała tylko okrągła wieża. Dwa pociski rozerwały się w piachu, trzeci trafił w sam środek. Na początku nic się nie wydarzyło. Nawet ktoś z załogi zdążył prysnąć. Dopiero po chwili trzasnęła eksplozja, unosząc czołg wysoko, jakby ważył tyle co zabawka.
Wozy parły przed siebie. Minęły ofiarę, mieląc szerokimi gąsienicami ziemię, i weszły w polską formację. Pierwszy tank wziął na cel czołg Różewieckiego. Strzelił, ale ku wielkiej uldze Polaka nie trafił. Zanim Cromwell obrócił wieżę, szarżujący bolszewik stanął dęba, po czym zaraz opadł. Wieża skręciła w bok i z włazów zaczęli wyskakiwać odziani na czarno Sowieci. Jeden padł na wieży, niemal od razu. Reszta dotarła dalej, ale i ci zostali skoszeni wściekłymi seriami polskich Stenów drużyny przeciwpancernej, która trafiła Piatem czołg. Chłopaki leżeli płasko, śląc po kilka pocisków.
Załoga drugiego wozu chyba zrozumiała, że wpadła w sam środek mrowia kręcącej się piechoty. Bez wsparcia fizylierów było to bardzo niemądre. Próbowali się cofać, ale z tyłu jechał kolejny wóz. Kilka sekund wahania, wymiany poleceń i bluzgów między Sowietami wystarczyło Polakom. Dwie czekające w ukryciu na takie okazje drużyny odpaliły swoje Piaty. Poprawiły dla pewności, strzelając w czarne obłoki dymu i błyskawicznie przeładowując. Trzy wozy paliły się, ogień błyskał jaskrawo z każdej szczeliny.
Piechota zaraz jednak musiała czmychać. Ludzie kulili się, ścigani smugowymi seriami kolejnych wozów wdzierających się przez otwartą flankę pozbawioną polskiego Shermana.
Sowieci z przodu nie próżnowali. Teraz oni ruszyli przed siebie.
Różewiecki wskazał kilka celów, ale działonowego opuściło szczęście albo panikował. Polskie pociski szły bokiem, czasem tylko ocierając pancerze bolszewików.
Ostatni w tym żałosnym ugrupowaniu Firefly radził sobie średnio. Długa armata cofała się przy wystrzale, podpalając jeszcze dwa wozy. Jeden stracił wieżę, drugi pancerną płytę silnika.
Coś grzmotnęło i czołgiem Różewieckiego zatrzęsło. Pokręcił peryskopem. W miejscu, gdzie stała niedawno pięćdziesiątkasiódemka, ziała ciemna dziura z porozrzucanymi ciałami zabitych artylerzystów.
Różewiecki widział dużo, ale tym razem go zemdliło. Zdawało mu się, że czuje smród palonego mięsa. Działonowy, nie bacząc na dowódcę, sam wybierał cele. Trafił kolejnego T-34, ale nie widać było efektu.
Za to inni bolszewicy siekli coraz bliżej, aż trzęsło wieżą. Stal odłamków grzechotała o kadłub. Huk wystrzałów mieszał się z coraz głośniejszymi grzmotami piorunów. Zaczynało wreszcie padać, co jeszcze bardziej utrudniło patrzenie przez peryskopy.
Nitowany Cromwell chwiał się, jakby poruszała nim wielka dłoń. W uszach huczało i załoga w napięciu czekała na ten przeznaczony dla nich pocisk. Amunicja schodziła szybko. Bili się do końca, a przynajmniej taki mieli zamiar. Różewiecki zaczął ronić łzy. Nawet tego nie zauważył. Ogromny stres, któremu był poddany od tak długiego czasu, przechodził już chyba w obłęd.
Wreszcie uderzyło coś tak potwornie, że porucznik przywalił głową o sufit.
– Jezu – pisnął młody ładowniczy. Ale to nie był jeszcze ich czas. Żyli. Drugi wstrząs sprawił, że kierowca nie wytrzymał. Zwymiotował.
Polska albo brytyjska artyleria waliła na najbliższym, niebezpiecznym dystansie. Piechurzy nurkowali nosami w nasiąkającej wodą ziemi, kuląc się i szukając ukrycia. Co mniej doświadczeni myśleli, że to w nich strzelają. Wał ognia zaporowego powędrował lasem eksplozji i tumanem mokrej ziemi w stronę sowieckich pojazdów. Ich działa umilkły. Wozy zasypały tony ziemi, części wraków i domostw. Uchodzili. Nieśmiało, wolno, jakby bali się nie tyle artylerii, co swoich. Stracili na razie tylko połowę stanu, więc mieli obowiązek nacierać. Tak wojowali bolszewicy.
Różewiecki, nieco tylko spokojniejszy, przywarł do peryskopu. Pot zalewał mu oczy. Wizjer drgał od wybuchów. Wszędzie wokół tylko dym i ogień. I nagle coś mignęło. „Zjawa?” – pomyślał porucznik. Nie, nie zjawa. Daleko między dymami i strugami deszczu widać było kolejne nadjeżdżające czołgi. Tym razem oblepione całymi pęczkami skulonej piechoty. Było ich o wiele więcej niż przed chwilą.
Reszta chłopaków też to zauważyła, ale dobre wyszkolenie albo ściskający krtań strach sprawiły, że nie zaczęli wrzeszczeć.
– Ładuj – rozkazał cierpko Różewiecki, wiedząc, że złudna chwila ulgi przechodzi w niebyt i zaraz zginie.
Ładowniczy bez słowa wykonał zadanie. I wtedy stał się cud.
– Do wszystkich. W tej chwili spieprzać. Brać piechotę na pancerz i wiać. Pójdzie na wasze pozycje ogień…
Różewiecki nie słuchał dłużej.
– Odchodzimy! – krzyknął do swoich, otworzył właz i w ponurym krajobrazie piekielnej krainy zaczął wypatrywać ludzi, których mógłby jeszcze zabrać.
Coś mu jednak mówiło, że to nie koniec walki tego dnia.
***
Liche światło lampy po kilkunastu godzinach pracy w ciasnym i dusznym pomieszczeniu bardziej męczyło, niż pomagało. Zawalone teczkami pełnymi meldunków, skoroszytami i poskładanymi mapami biurko wyglądało, jakby pracował przy nim rozchwytywany buchalter, a nie wódz naczelny.
Generał Władysław Anders kreślił kilka ostatnich słów na dużej kartce. Coraz gorzej mu to szło. Odkąd brytyjski premier, osoba być może nie najmilsza w obyciu, ale też człowiek trzeźwo i realnie myślący, zażądał planu, który zmieni niewesołą sytuację w Europie, Anders i jego sztab zabrali się do pracy. Siedział tu już dobrych kilka dni, zasypywany zamówionymi opracowaniami i danymi wywiadów. Schudł, pobladł, mało co wiedział o sytuacji w swoich dywizjach, ale opłacało się. On, szef sztabu i inni recenzenci uznali, że to, co wspólnie opracowywali, szybko, bez większości informacji, licząc na łut szczęścia, wyglądało całkiem interesująco.
– Starczy – szepnął Polak.
Odłożył pióro i przeciągnął się, aż przyjemnie zatrzeszczało w stawach. Przerzucił kartkę w kalendarzu. Był 15 sierpnia. Dzień Wojska Polskiego, wielkiego zwycięstwa, dzień Maryjnego święta. Wiele wspomnień. Tylko wspomnień. Do zwycięstwa w tej wojnie wydawało się niezmiernie daleko.
Przetarł łysą głowę i z lękiem zerknął na dużą mapę, wiszącą na stojaku przy drzwiach szarego pokoju. Sytuacja była fatalna. Sowieci wznowili natarcie na zachód, jakby bojąc się, że stracili za dużo czasu, babrząc się w Bawarii i Austrii. Albo też przerazili się nowej broni użytej w Japonii. Podobno byli już we Francji, wikłając się w walki w Wogezach, ale szli do przodu. Belgię przecięli na dwie części, prąc na zachód i ku Antwerpii. Niemal zgnietli Amerykanów i rozrośnięty II Korpus w Bawarii i Czechosłowacji. Po wielu wahaniach wkroczyli do Danii.
Były też jednak sukcesy. Nowa taktyka i użycie ciężkich bombowców spowalniały marsz czerwonych, zadając im wielkie straty. Takiego atutu, silnego lotnictwa skrytego w odległych bazach, Stalin nie posiadał. Akcja specjalnego oddziału i pochwycenie sowieckiego generała pokazały, jakie są prawdziwe cele bolszewików. Waszyngton otworzył oczy. „Ale czy nie za późno?” – generał był zły, że niemal nikt wcześniej go nie słuchał. Sowiecka agentura, prasa, ale i oficerowie bajdurzyli o tym, że Sowieci chcą tylko Niemiec. Ba, wielu było gotowych im te Niemcy dać. Bez względu na straty, byle zapanował pokój. Słowo obrzydliwe w uszach generała. W tej chwili kojarzące się ze zdradą i nieopisaną wręcz krótkowzrocznością. Bo co oznaczał pokój dla Polski? O to niewielu pytało i trzeba było im tę kwestię przypominać. Pokój oznaczał niewolę i zupełną anihilację Polski i polskiego narodu. Wchłonięcie kraju, do którego wódz naczelny tak chciał wracać, w Związek Sowiecki. To byłaby śmierć dla milionów, milionów ludzi. Jednak nowy atak na Zachód otrzeźwił wielu i złudzenia prysły. Nawet zwykli ludzie w Paryżu, Londynie czy Nowym Jorku zaczynali się obawiać, choć nie potrafili tego wyrazić jak wrzeszczący na ulicach lewacy.
Generał zamknął teczkę i włożył ją pod pachę. Zerknął jeszcze na mapę. „Z bożą pomocą do tego nie dopuścimy. Z bożą i George’a Pattona” – pomyślał i uśmiechnął się pod wąsem. Zgasił światło i ruszył do wyjścia. ■
Słońce ostro przypiekało, jak przystało na upalny letni dzień. Jednak mało kto z tego powodu narzekał. Tu, w pobliżu włoskiej granicy, panował zupełnie inny klimat. Zarówno jeśli chodzi o pogodę, jak i spokój psychiczny mieszkających tu ludzi.
Daleko na północy i w samej Austrii gorzała kolejna na tym kontynencie wojna. Swoim bestialstwem nieodbiegająca od poprzedniej. Niszczyła życie i ludzkie losy. Tymczasem w małym Fiss było słońce i błękitne niebo stanowiące tło dla urokliwych, ale majestatycznych gór, dobre jedzenie i spokój. Spokój niepojęty dla tych, którzy walczyli na froncie, oraz cudowna cisza przerywana czasem śpiewem ptaków.
Rozległy taras piętrowego budynku wzniesionego z kamienia wychodził na trzy niemal równe szczyty górskie. Zimą zaścielone śniegiem, były miejscem szaleństw fanów narciarstwa. Teraz te wspaniałe cuda natury w połowie porastały soczyście zielone trawy pastwisk. Dopiero wyżej ostrymi krawędziami pięły się w niebo skalne szczyty.
Daleko w dolinie dwie małe wioseczki odcinały się od otoczenia bielonymi ścianami i ustawionymi w oknach doniczkami pełnymi kwiatów.
Dom wczasowy usytuowany na skraju niedużej miejscowości, który jak głosiła plotka, jeszcze rok temu zapełniali oficerowie nazistowskich Niemiec, a wcześniej armii włoskiej, był niemal pusty. Urządzony schludnie, acz skromnie, na wzór górskiego schroniska, budynek zapewniał wygodę, dobrą opiekę medyczną i doskonałą kuchnię.
Inna plotka mówiła, że Niemcy prowadzili tu burdel, ale tego nikt nie potrafił potwierdzić. Miejscowi zaś udawali, że nie wiedzą, o co chodzi.
Na wielkim tarasie z płaskich, wyślizganych przez lata kamieni spośród kilkunastu przykrytych obrusami stolików tylko jeden był zajęty. Zasiadali przy nim dwaj polscy oficerowie – kapitan Jan Węgliński i major Alojzy Wójcik. Ubrani w cywilne, sportowe spodnie, jasne, uprasowane nienagannie koszule, lekkie obuwie i noszący na nosach czarne okulary w okrągłych oprawkach, wyglądali jak przedwojenni turyści w zakopiańskim Bristolu.
Takie właśnie mieli robić wrażenie. W dyskretnie, choć dobrze pilnowanym przez całą dobę sanatorium nie mogło być śladu wojska. Sowieckie łapy sięgały daleko, nawet, jak sądzono, i tu. W zapadłą dziurę między Alpami.
Obaj panowie przeglądali gazety. Głównie polskie, wojskowe. Po inne nie sięgali. Wójcik nie znał obcych języków, no, może trochę mówił po niemiecku i rosyjsku. Węglińskiemu nieobcy był angielski, ale informacje w prasie zagranicznej porażały strachliwością i pobłażliwością piszących wobec Sowietów.
Obaj żołnierze humory mieli dobre. Zjedli syte, dość późne śniadanie, a teraz popijali kawę i koniak, który przysłał Wójcikowi któryś z jego towarzyszy z 7 Dywizji Piechoty. Było dość wcześnie, ale przecież musieli uczcić swój dzień, święto Wojska Polskiego. Taras co kilka chwil wypełniał ich gromki śmiech. Odreagowywali miniony czas. Moment odprężenia działał lepiej niż najlepsza terapia, zwłaszcza na przemęczonego i bijącego się z myślami Węglińskiego, który wciąż pamiętał, jak jeszcze na wpół przytomnego poddano go kilkugodzinnemu przesłuchaniu, a kiedy odzyskał nieco sił, kazano spisać raport. Każdy szczegół był na wagę złota.
Obaj Polacy umilkli, a kapitan uniósł głowę, słysząc wysokie buczenie. Przysłonił oczy dłonią, wpatrując się w niebo. Kilkanaście wąskich, białych smug przecinało nieboskłon od południa na północ. Leżąca na stoliku dłoń oficera zaczęła nerwowo podskakiwać, stukając w porcelanową filiżankę.
– Doskwiera ci ból fizyczny czy psychiczny? – w głosie zerkającego na tik kolegi Wójcika słychać było życzliwą ironię.
– Raczej frustracja. – Jan splótł palce, lekko zawstydzony. – Dokąd lecą tym razem? – starał się zmienić temat, ciągle wpatrzony w niebo.
– Doskonale cię rozumiem, chłopie – westchnął Alojzy i sięgnął po butelkę koniaku. Nalał odrobinę i zaraz chwycił kieliszek. – Za naszych na froncie – wzniósł kolejny toast. Wypili. – Dobre. – Wójcik długo smakował brązowy płyn. Jan nie podejrzewał go nigdy o tak wysublimowany gust. Alojzy zresztą też go dopiero odkrywał. Węgliński nie mógł się nie zaśmiać, widząc cmokającego z uznaniem, wpatrzonego w szkło majora. Aż zabolało pod uciskającym bandażem.
Pocisk amerykańskiego czołgu rozerwał się bardzo blisko, ale jakimś cudem go nie zabił. Podmuch cisnął nim o ziemię, łamiąc trzy żebra. Dwa obijając. Lekarze bali się odmy, pękniętego płuca, ale skończyło się na strachu. No i kilku odłamkach, ciętych ranach i stłuczeniach.
– Zawołać kogoś? – Alojzy z trudem podsunął się bliżej. Węgliński pokręcił głową.
– Nic takiego. Jak boli, znaczy, że żyję.
Alojzy opadł na krzesło, zatroskany. Z nim było gorzej. Przeszedł szpitale, rekonwalescencję godną bohatera, od Pilzna aż tutaj, w południowe Alpy. Rany nóg, które z początku były niegroźne, przez ten cały kołowrót z ciągłymi przenosinami, naloty i ostrzały zaczęły się jątrzyć. Alojzy kuśtykał stale o dwóch kulach, czując ból, zwłaszcza kiedy zmieniała się pogoda. Do tego był słaby jak niemowlę. Jeszcze wierzył, że wyzdrowieje na dobre.
Beztroski nastrój gdzieś uleciał. Obaj odpłynęli w rozmyślania o tym, czego byli świadkami i co jeszcze miał im przynieść los.
– Nie dam rady – zaczął pod nosem Węgliński. – Po prostu nie wytrzymam tutaj. – Uderzył dłonią w blat.
– Co zrobisz? – prychnął Wójcik, obracając kieliszek w palcach. – Pokiereszowany i ja, i ty. Na niewiele się zdamy.