34,90 zł
Wielka Wojna nie kończy się w 1945 roku. Wtedy dopiero się zaczyna.
Po zdobyciu Berlina Armia Czerwona rusza dalej na zachód. Stalin z premedytacją wykrwawia Ludowe Wojsko Polskie walczące w szpicy natarcia.
Kiedy Sowieci po pokonaniu Niemiec zwracają się przeciwko swoim dotychczasowym sojusznikom, zaskoczeni alianci płacą ogromną cenę za swoją łatwowierność. Tylko generałowie Anders i Patton nie dali się zaskoczyć i teraz opracowują śmiały plan...
Jak zachowają się żołnierze LWP, co zrobią stacjonujące we Włoszech oddziały Andersa, czy Patton poderwie podległą mu 3 Armię i uda mu się zatrzymać czerwoną ofensywę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 508
CZERWONA OFENSYWA
© 2014 Piotr Langenfeld
© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Redakcja techniczna, skład, łamanie, typografia:
Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-64523-05-2
Ustroń 2014
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Rodzicom
Odrzućmy wszystko, co nas dzieli, i bierzmy wszystko, co nas łączy w pracy i w walce o wolność i niepodległość Polski.
Gen. Władysław Anders
Słońce kryło się pod zawieszoną nisko warstwą chmur. Chłodny nawet jak na zimę w Nowym Meksyku wiatr wzbijał tumany kurzu w alejkach między drewnianymi barakami. W powietrzu czuło się nieprzyjemny i drażniący zapach palonego drewna. Na początku stycznia, kiedy pożary lasów nie zdarzały się prawie w ogóle, było to zjawisko niezwykłe.
Gdzieś z południa nadlatywały gnane wichrem pojedyncze nadpalone liście i źdźbła traw, pokonując, jak się zdawało, dziesiątki kilometrów.
Drewniane budowle wzniesione w równych odstępach i pooddzielane asfaltowymi uliczkami, kryjące laboratoria badawcze, sale konferencyjne, stołówki i mieszkania, były niemal puste. Ze względu na szalejący gdzieś pożar i brak informacji o kierunku jego przemieszczania się na jeden dzień przerwano tak ważne dla sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Kanady prace i eksperymenty. Rozważano nawet wywiezienie co ważniejszych obiektów i ewakuację najwybitniejszych naukowców.
Tymczasem jednak zapanowały niepewność i niepokój o bezpieczeństwo efektów ciężkiej pracy tysięcy ludzi w Stanach i Wielkiej Brytanii.
Dwudziestosiedmioletni, jasnowłosy kapitan Gerard Wedom, ubrany jak przystało na żandarma w służbie garnizonowej w biały hełm z czarnymi literami MP, pofarbowany na biało pas ze skórzaną kaburą oraz zawiązany pod szyją krawat, krążył miedzy barakami o zaciemnionych oknach sekcji Y-1, które teraz jego ludzie zakryli prowizorycznie płytami pilśniowymi.
Oficer nie miał pojęcia, po co to robią, skoro ogień i tak pochłonąłby w ciągu kilku godzin całe to tajne, ukryte, wysuszone miasteczko. Jednak rozkaz był rozkazem i nie miał zamiaru z nim dyskutować. Odpowiedzialni za bezpieczeństwo ośrodka jak dotąd doskonale radzili sobie ze swoimi obowiązkami i wszyscy mieszkańcy, począwszy od zwykłego wartownika przy pierwszej z bram kordonu bezpieczeństwa, poprzez kucharzy i dentystów, aż po samych wybitnych fizyków, mogli czuć się bezpiecznie. Ich pracy nie przerwał nigdy żaden poważniejszy wypadek czy akt sabotażu.
To jednak wkrótce miało się zmienić. Kapitan Wedom wiedział o tym doskonale.
Oficer obszedł długi na prawie dwieście metrów budynek, pozornie sprawdzając jakość zamontowanych w oknach osłon. Zrobił to dość pobieżnie, bo w ogóle go to nie obchodziło. Nie bał się. Poczuł tylko ucisk w dołku i potężny, naturalny zastrzyk adrenaliny, która rozchodziła się wolno po ciele. Pierwszy raz miał wykonać tak poważne zadanie. Przekazywanie dokumentów i przepustek nie niosło ze sobą takich emocji. Teraz było to coś zupełnie innego. Dzięki jednemu prostemu ruchowi miał stać się bogatym człowiekiem i to, jak uważał, służąc lepszej sprawie.
Jako dowodzący niepełną kompanią żandarmerii – jedną z kilku – strzegącej miasteczka, mógł poruszać się w pobliżu najważniejszych budynków w obiekcie, choć nawet jemu nie zezwalano do nich wchodzić.
– Dobrze, sierżancie – zwrócił się do młodego żandarma o piegowatej twarzy, który dziękował co wieczór Bogu, że trafił tu, do tego dziwnego, choć nudnego miejsca, zamiast gnić w błocie Ardenów. – Ten załatwiony. Zabezpieczcie Y-3 – rozkazał.
Sierżant trącił palcem brzeg hełmu.
– Ruszać się. Słyszeliście pana kapitana. Y-3 i potem wolne – poganiał dwie drużyny opatulonych w szaliki i zielone kurtki żandarmów.
Wedom odczekał kilka chwil, zanim jego ludzie nie skryli się za załomem kolejnego baraku. Upewnił się, że nikt go nie obserwuje ani w alejce, ani w którymś z budynków. Wokół nie było żywej duszy. Słyszał tylko gwizd wiatru i odgłos stukających młotków w obiekcie Y-3.
Podszedł do ściany. Zabite płytami okna nie ułatwiały mu zadania, ale tym niespecjalnie się przejmował. Musiał działać szybko i dokładnie. Odpiął białą ładownicę do pistoletu Colt 1911. Zwykle mieściły się w niej dwa podłużne magazynki, po siedem nabojów każdy, schowane w dwóch niewielkich kieszonkach.
Urządzenie, które tam ukrył, było nieco większe i sporo ważyło. Cały ranek podtrzymywał dyskretnie pas dłonią, żeby nikt nie zauważył, iż dziwnie ciężka ładownica ciągnie go do ziemi. Przedmiot, który miał w rękach, był prostokątny, zrobiony z drewna, a na jego wierzchu zamocowano niewielkie pokrętło z minutnikiem.
Liczby zaczynały się od dziesięciu, a kończyły na sześćdziesięciu. Godzina. Był to maksymalny czas, po jakim detonator inicjował eksplozję małej bomby. Ładunek miał niewielkie rozmiary, wydawał się prosty, ale tak naprawdę został niezwykle precyzyjnie wykonany.
Wedom dostał ten sympatyczny prezencik podczas pobytu na lotnisku wojskowym ukrytym między jałowymi wzgórzami Nowego Meksyku. Sam zgłosił się do tej pracy, ale miał za sobą lata zastoju i tylko krótki pobyt za Oceanem. Na skutek długiego okresu bezczynności oraz zdawkowych pochlebstw i zapewnień, że kiedyś przyda się swoim tajnym mocodawcom, popadał w marazm. Jednak kiedy trafił tu, do Nowego Meksyku, ktoś w końcu go docenił. Był z tego powodu bardzo zadowolony, choć nie miał pojęcia, że takich jak on jest więcej, o wiele więcej.
Informacja, jaką otrzymał w specjalnie spreparowanym liście ukrytym w czasopiśmie, mówiła o specjalnym zadaniu, które należy bezwzględnie wykonać na początku 1945 roku. Dalszych instrukcji miał się spodziewać od specjalnego agenta, też pracującego dla jego mocodawców.
Jakież było zaskoczenie Wedoma, gdy niewielki pakunek wręczył mu jeden ze współpracowników profesora Klausa Fuchsa, najlepiej strzeżonego i jednego z najzdolniejszych naukowców w miasteczku. Otrzymał „prezent”, kiedy razem ze swoimi ludźmi eskortował owego człowieka z lotniska do ośrodka. Pomyślane było to niezwykle prosto. Kto sprawdzałby ekwipunek oficera żandarmerii ochraniającego tajne miasteczko od ponad dwóch lat? Ładunek, jako że przypominał bardziej drewniane pudełeczko aniżeli bombę, ukrył w swoich osobistych rzeczach, w przysługującej mu zamykanej na kłódkę metalowej skrzyni, której nikt nie kontrolował. Wedom nie sprawiał kłopotów kontrwywiadowi, swoje obowiązki pełnił dobrze lub wręcz wzorowo i nigdy nikomu nie wydał się podejrzany. Był dobrze zakamuflowany, szkolony na specjalne okazje jeszcze przed siódmym grudnia czterdziestego pierwszego. Nawet nie wszyscy jego mocodawcy zdawali sobie sprawę z jego istnienia. Jego życie i misja były znane nie rezydenturom w Nowym Jorku czy Waszyngtonie, ale w Meksyku.
Ten sam współpracownik profesora Fuchsa, którego nazwiska Wedom wolał nie zapamiętywać – wystarczyło, że znał hasło i miał znak rozpoznawczy – przekazał mu tydzień temu opis zadania.
Sygnałem do rozpoczęcia akcji był pożar lasu. Wedom uważał to za zły pomysł, bo wiele osób mógł zdziwić fakt, że w styczniu, w tym regionie, pali się jakiś las. Co gorsza, płomienie nie rozprzestrzeniały się tak szybko, jak się tego spodziewał, i w bajkę o ogniu przenoszącym się na ośrodek można było nie uwierzyć. Oficer jednak znał swoje miejsce w szeregu i doskonale wiedział, jakie konsekwencje groziły za niewykonanie zadania.
Przekręcił czarne pokrętło minutnika, ustawiając na godzinę, i wcisnął je. Mechanizm zaczął pracować prawie całkowicie bezdźwięcznie.
– Barak Y-1 – powiedział półgłosem. Następnie wyciągnął spod kurtki spory, nieco wiekowy nóż, który nie był elementem wyposażenia żandarma, i odchylił dopiero co przybitą do framugi okna płytę. Okazało się to niełatwe, bo jego ludzie nie szczędzili gwoździ. Przytrzymując drewno nożem, wepchnął w szparę niewielki ładunek. Znowu rozejrzał się po okolicy. Nie dostrzegł nikogo. Puknął kilka razy nożem w płytę, żeby ukryć ślady swojego dzieła, udając, że wbija gwóźdź.
Schował nóż za pasek spodni pod kurtką i ruszył do swego oddziału.
Teraz pozostało mu już tylko czekać.
***
Słońce znikało za horyzontem, nieśmiało malując ostatnie czerwone kreski na coraz rzadszych chmurach. Teraz, kiedy dzień dobiegał końca, na skalistym parkingu czuć było przenikliwy chłód zapowiadający mroźną pustynną noc.
Dwaj mężczyźni przy czterodrzwiowym Packardzie w kolorze zielony metalic pocierali zmarznięte dłonie. Jeden z nich raz po raz zerkał na opustoszałą drogę, na której odległym końcu jaśniała łuna pożarów. Drugi, ze słuchawkami na uszach, pukał w niewielki metalowy przedmiot podłączony do małego radia schowanego w obszernej tylnej kanapie wozu.
Wysyłana wiadomość nie była dokładna. Czterdziestoletni, szpakowaty mężczyzna o długim orlim nosie słał meldunek, opierając się tylko na tym, co widział ze sporej odległości, i na tym, co słyszał od ludzi. Poprawił kołnierz wełnianej kurtki w stylu marynarskim i skończył nadawać.
Jego kolega, nieco młodszy, wysportowany, o szerokich ramionach i rozbudowanych mięśniach ud opiętych nieco przyciasnymi spodniami, cały czas patrzył na różowy blask na horyzoncie.
Miejscowi z niewielkiego miasteczka lub raczej osady przy drodze zwanej dumnie Casa Grande zaczęli kilka godzin temu rozprawiać w podnieceniu, że w wojskowej bazie, o której wiedziano tylko tyle, że istnieje, wybuchł pożar.
Obaj zdawali sobie sprawę, że niczego więcej nie mogą się dowiedzieć. Mieli nadzorować wykonanie zadania i póki co wyglądało na to, że wszystko szło zgodnie z planem. Pytanie brzmiało tylko: jakich przysporzono szkód i czy da się je szybko naprawić. Mieli czekać na sygnał od swojego człowieka, zwanego „Diego”, który pracował w ośrodku. To on wniósł odpowiedni, przywieziony przez nich ładunek na jego teren.
Poważniejszych konsekwencji widocznej teraz na szarzejącym niebie łuny miano poszukiwać na o wiele wyższym szczeblu.
Szpakowaty mężczyzna przycisnął do ucha słuchawkę, chwycił w dłoń ołówek i zaczął notować. Skrobanie grafitu o papier na twardej, drewnianej podkładce zwróciło uwagę jego kolegi.
– Co jest, Ramirez? – spytał zniecierpliwiony, choć doskonale wiedział, że nie należy przeszkadzać radiooperatorowi. Ten podniósł dłoń, nakazując milczenie.
Upewnił się, że zapisał wszystko, i westchnął ciężko.
– Monterrey przesyła gratulacje – powiedział zmęczonym głosem, nie odrywając oczu od świstka papieru i czując, jak opuszcza go wcześniejsze napięcie i ekscytacja. – Bez względu na wynik obiecują przedstawić nas do odznaczenia – zakomunikował nieco poważniejszym tonem.
Twarz kolegi nie zmieniła wyrazu. Orderów miał kilka, a i tak przyznanych mu zaocznie.
– Co dalej? – spytał, ledwo maskując zniecierpliwienie. Spędził kilka lat na tej placówce, wykonując trudne zadania i wielokrotnie przekraczając granicę. Ten dzisiejszy pożar nadszarpnął jego nerwy.
– Czekać. Najstarszy w wojsku i wywiadzie rozkaz. Czekać na rezultaty.
Młodszy wyciągnął paczkę Cameli.
– Czekać na co? Tu? – Zapalił, głęboko się zaciągając.
– Tu – przytaknął Ramirez i zaczął chować radio. – To znaczy w Stanach. Czyli krótki odpoczynek, relaks. – Mocował się z zacinającym się zawiasem przy składanej podpórce urządzenia. – Robota w tej kwestii – kiwnął głową w stronę łuny pożaru – jest skończona. Nigdy więcej, bez względu na to, jak bardzo im zaszkodziliśmy, nie uda się uderzyć w Los Alamos.
***
Generał pułkownik Aleksiej Puganow zapiął ciężki, obszerny płaszcz, nałożył czapkę, ścisnął pod pachą wypełnioną po brzegi papierami skórzaną teczkę i oddał honory wartownikowi przy wielkich drzwiach kremlowskiego gmachu.
Generał wychodził jako ostatni z niezwykle ważnej narady na najwyższym szczeblu kierownictwa ZSRR. Był w doskonałym humorze. Nawet gdyby chciał, nie potrafił ukryć uśmieszku, który rozjaśniał jego pulchną, uzbrojoną w dwa gładko ogolone podbródki twarz.
Strażnik kremlowskiej gwardii, ubrany w nienagannie odprasowany mundur, nie zdziwił się ani trochę, widząc salutującego, pogwizdującego generała. Po pierwsze, funkcja w specjalnym pułku NKWD nakazywała zachować powagę, a po drugie, dziesiątki razy widział, jak ludzie opuszczający spotkanie z samym towarzyszem Stalinem promienieją radością, szczęśliwi, że mogą tym razem wrócić do domu. Ci, którzy po spotkaniu nie mieli powodów do zadowolenia, zazwyczaj nie wychodzili głównymi drzwiami.
Podkute buty zastukały na odśnieżonym chodniku. Panował straszny mróz i Puganow musiał poprawić szalik na prawie niewidocznej pod zwałami tłuszczu szyi. Czekał może dwie minuty, kiedy przed okazałą kolumnadę jednego z kremlowskich pałaców zajechała limuzyna GAZ. Kierowca chciał otworzyć drzwi pasażerowi, ale generał machnął ręką, żeby został na swoim miejscu. Rozsiadł się na nieco twardawym siedzeniu nagrzanego auta i zatrzasnął drzwiczki.
– Dom – rozkazał głośno i znowu zaczął gwizdać. Lubił takie drobne luksusy. Mimo że nie był marszałkiem Związku Radzieckiego, przydzielono mu osobne auto z kierowcą. Nie musiał tłoczyć się z kilkoma innymi osobami w samochodach starszych stopniem albo w specjalnych autobusach, wchłaniać odoru nieprzetrawionego alkoholu po nocnych hulankach czy słuchać oficerów, którzy od dawna nudzili się w przyfrontowych kwaterach, za jedyną rozrywkę mając wianuszek opatrzonych już marszowych żon, trefny alkohol i czasem występ któregoś z objazdowych zespołów armijnych. W Moskwie nadrabiali stracony na wojnie czas, trzeźwiejąc następnie w błyskawicznym tempie przed wizytą na Kremlu.
Auto minęło bramę i wjechało na Plac Czerwony. Puganow stukał pulchnymi palcami po teczce, podziwiając szarą, wysoką zabudowę centrum stolicy.
Dobry nastrój zawdzięczał kilku ostatnim godzinom. Miał dopiero czterdzieści pięć lat, a już marzył mu się stopień marszałka. Wszystko wskazywało na to, że jego szanse na ten awans rosną z każdym tygodniem. Jeszcze półtora roku temu jako generał lejtnant był jednym z planistów przy szefie sztabu naczelnego dowództwa Stawki. Kiedy ogłoszono, że na polecenie państwowego komitetu obrony należy opracować pewien teoretyczny plan, poprosił o przydział do tego projektu, choć nie znał wytycznych ani żadnych danych, które były tajne. Kiedy zapoznano go z problemem, najpierw – znając możliwości i środki Armii Czerwonej – przeraził się. Potem przemyślał sprawę i uznał, że jednak jest to jego szansa. Zresztą taki plan musiał kiedyś powstać, bo przecież był zbieżny z ogólnym kierunkiem wszechzwiązkowej partii komunistycznej, czyli bolszewików i ich międzynarodowych przybudówek. Leżał u podstaw idei Marksa i Lenina, na realizacje których najwyraźniej nadszedł czas.
Nad nowym zadaniem pracował dniami i nocami. Rodzina ucierpiała, ale on o tym nie myślał. Od kilku lat to kariera i służba były dla niego najważniejsze. Jego żona i syn wiedzieli, kim jest, i przyzwyczaili się do tego, że czasem musi zostać w pracy dłużej. Zresztą trwała wojna.
Auto pędziło środkowym pasem szerokich moskiewskich alei. Puganow analizował dzisiejsze spotkanie.
Plan, jaki przedstawił, spodobał się wierchuszce; postanowiono omówić go wstępnie i teoretycznie. Jeszcze jesienią czterdziestego czwartego, kiedy sowieckie czołgi stały już nad Wisłą, a ich armie weszły na Bałkany i do Prus Wschodnich, uszczegółowiono pierwsze założenia. Plan był najpilniej strzeżoną tajemnicą. Generałowi przydzielono niewielką, acz luksusową daczę, dwadzieścia kilometrów na wschód od Moskwy, ukrytą w kompleksie strzeżonym przez najlepszych ludzi Berii. Awansowano go też o jeden stopień generalski.
Jako że większość oficerów nie została dopuszczona do tajemnicy, Puganow zaopatrywany był w potrzebne dane i materiały poprzez kurierów, którzy nie wiedzieli, co wożą. Miał sam dopracowywać swój pomysł, czekać na informacje i szykować się na wielki dzień. Ostrzeżono go również, że powodzenie realizacji tego, nad czym tak długo pracował, zależeć będzie od kilku – jak to określono – międzynarodowych czynników. Więcej nie zdradzono. Żył więc w jako takim luksusie czasu wojny – dzięki dostarczanym mu co jakiś czas panienkom i dobrym koniakom, zapominając nawet o rodzinie, z którą teraz kontaktować się nie mógł – niepokojąc się, czy „międzynarodowe czynniki” pozwolą na urzeczywistnienie jego dzieła. Dopieścił swój plan do każdego przecinka i niemal nauczył się go na pamięć. W listopadzie dowiedział się, że niektóre elementy opracowania przedłożono kilku dowódcom frontów oraz komisarzowi do spraw zaopatrzenia armii, Mikojanowi. (O tym, że koncepcję analizują i szykują do jej wdrożenia rozkazy i rozporządzenia NKGB i GRU, informować go nie zamierzano). Plan czekał na zaopiniowanie, choć miała to być czysta formalność. Puganow zrozumiał, że przygotowania do realizacji tez zawartych w jego opracowaniu rozpoczęto już bardzo dawno temu.
Dziś, zestresowany, acz przygotowany, stanął przed najważniejszymi ludźmi w armii, ale i kierownictwie kraju. Przed takimi bohaterami jak Żukow, Koniew, Rokossowski, Żdanow i Woroszyłow. Zebrał się cały komitet obrony. Pojawił się także Beria, który świdrował go swoimi dzikimi oczami. Był też oczywiście i on. Sam towarzysz Stalin. Obrady trwały kilka godzin. Plan uznano za ryzykowny, lecz realny. Omówiono kilka kwestii. Inne kazano przeformułować lub uszczegółowić. Pozytywne wykonanie zależeć miało od współpracy wszystkich resortów i jeszcze większego zaciśnięcia pasa przez siły zbrojne i cały kraj. Mimo ogólnej przychylności wojska i partii – wychodzącej naprzeciw oczekiwaniom wodza – generał nie wiedział na pewno, czy jego pomysł został zaakceptowany. Dopiero pod koniec sam Stalin oznajmił uroczyście, że uwarunkowania międzynarodowe pozwalają na rozpoczęcie realizacji „Planu Zachód”. Przewidywany termin ustalono wstępnie na pierwszego czerwca. Jego założenia strategiczno-operacyjne miały być korygowane w zależności od rozwoju sytuacji na frontach. Specjalna komórka planistyczna, której kierowanie powierzono Puganowowi, miała na bieżąco śledzić przebieg wypadków w Europie – ale nie tylko – i nanosić korekty, by eliminować możliwe opóźnienia.
Generała wyrwał z zamyślenia znajomy widok. Pędzący wóz mijał wysoką kamienicę, jego dom. Puganow o mało nie skręcił karku, wpatrując się w okna, póki budynek nie zniknął za zakrętem. Roztkliwił się na moment. Westchnął żałośnie, patrząc gdzieś w dal. Wróciły wspomnienia. Szybko jednak je odegnał, wyobrażając sobie, jak po zwycięstwie przekracza próg swego sporego mieszkania jako marszałek i wypręża przed żoną i synem Kolą pierś pełną medali. On, niegdyś ranny pod Kurskiem, sztabowiec, teraz powraca jako bohater socjalistycznej ojczyzny na froncie walki o komunizm. Oczywiście jeśli „Plan Zachód” powiedzie się. Jeśli nie, Stawka łatwo wskaże winnego. Generała pułkownika Puganowa. Na taką ewentualność musiał się jakoś zabezpieczyć. ■
Maj tego roku w zachodnich Czechach był naprawdę ciepły. Słońce świeciło jasnym dyskiem na pięknym błękitnym niebie, na którym od dawna nie pojawiła się ani jedna chmurka.
Okoliczne łagodne wzgórza i porastające je lasy pokrywała soczysta, intensywna, świeża zieleń. Gdzieś daleko, na końcu drogi obsadzonej po obu stronach drzewami, majaczyły stare domy jakiejś wioski. Widok był cudowny mimo tego, że pobliską polanę zastawiono szczelnie wojskowymi namiotami, otoczonymi ogrodzeniem z drutu kolczastego i posterunkami.
Obóz tętnił życiem. Zakurzoną drogą przemykał co jakiś czas wojskowy dżip albo ciężarówki wyładowane skrzyniami. Kilku jeńców pod komendą uważnego strażnika kopało doły pod nowe latryny. Gdzieś dalej jakiś podoficer musztrował stojących w szeregu żołnierzy, zmęczonych długimi ćwiczeniami i marzących już tylko o obiedzie, którego zapach roznosił się po okolicy.
Sierżant, do niedawna jeszcze plutonowy Bolek Zakrzewski, zwolnił swoich ludzi z zajęć kwadrans temu. Teraz, spocony i zmachany, siedział pod rozłożystym dębem, wykorzystując kilka chwil spokoju. Takie momenty koiły jego nerwy i pozwalały mu odpędzić czarne myśli o niepewnym jutrze.
Gdzieś na gałęzi usiadł ptak. Jakby wiedząc, że trzeba umilić żołnierzowi czas, zaczął głośno śpiewać. Na grubo ciosanej, dwudziestoletniej twarzy chłopskiego syna z Podlasia pojawił się uśmiech. Lubił przyrodę, znał ją i cieszył się każdą chwilą spokoju w tym brutalnym świecie.
Odpłynął myślami gdzieś daleko, do rodzinnych stron, czując, że dopada go senność. Czuł się naprawdę wycieńczony. Nie należał do ułomków, był silny, miał krzepę. Kiedyś potrafił pracować na ojcowym polu od bladego świtu do późnej nocy. W walce, w lesie czy potem w bitwie pod Budziszynem, nigdy nie dawał sobie pardonu, stanowiąc przykład dla innych. Ale teraz miał dosyć. Wojna skończyła się kilkanaście dni temu, a jego dywizja i cała 2 Armia przestały walczyć jedenastego maja. Napięcie puściło. Bolek nie wiedział jednak, co będzie dalej. Kiedy wróci do Polski i jak ta Polska będzie wyglądała. Sowiecka? Polsko-sowiecka? Na pewno komunistyczna i to mu się w ogóle nie uśmiechało. Napatrzył się na Sowietów przez kilkanaście ostatnich miesięcy i uznał, że wiele się od Niemców nie różnili albo byli gorsi. Razem z nimi przyszedł bałagan, pijaństwo i pogarda dla jakiejkolwiek kultury. Zaczęli wprowadzać swoje porządki, a wcześniej rozbili jego akowski oddział. Oficerowie zniknęli. Szeregowym dano do zrozumienia: Ludowe Wojsko albo jazda na wschód. Nie ryzykował. Wstąpił do armii. Znał się tylko na wojaczce i gospodarowaniu.
Już pierwszego dnia jemu i jego kolegom jakiś Rosjanin pozrywał i pomiął w rękach orzełki z koroną, pysznie się przy tym bawiąc. Lepiej było siedzieć cicho, bo tamci tylko czekali na powód, żeby się rozprawić z dawną reakcją, do której z biegiem czasu i tak zaczęli się dobierać, nawet w wojsku.
Wreszcie pobili Niemców. Jeden wróg z głowy. Sowieci oficjalnie dla AK wrogiem nie byli i nazywać ich nakazano „sojusznikami naszych sojuszników”. Tyle że ci sojusznicy sojuszników już w trzydziestym dziewiątym zabrali pół kraju, a teraz podbijali resztę.
Bolek nie miał pojęcia, co robić i co czeka jego i jego ludzi, w większości z jesiennego poboru, ze wschodniej, „nowej” Polski i dawnych kresów. Teraz ostrzelanych żołnierzy, wielu, bardzo wielu z bagażem konspiracyjnym. Oficerów polskich – jak na lekarstwo. To znaczy byli, ale w większości ideowcy, karierowicze, zapatrzeni w nową władzę, liczący na to, że dostaną się do konfitur. Kilku zaledwie z rodowodem przedwojennym, ale tych szybko odsuwano na boczny tor. Większość kadry stanowili Rosjanie albo czerwonoarmiści, na siłę naturalizowani na Polaków. Zwykle tylko przez nałożenie odpowiedniego munduru.
Wojna się skończyła. Po kolejnym gorącym przedpołudniu Bolesław Zakrzewski przygotowywał się, siedząc pod dębem gdzieś w Czechosłowacji, do ćwiczeń taktyki piechoty i natarcia za czołgami. Nic z tego nie rozumiał. Tylko dwa dni na świętowanie pobiedy i znowu frontowy rygor. Żadnych wieści o powrocie do Polski, jedynie uzupełnienia i plotki. Złe plotki.
– Pobudka, śpiochu. – Ktoś trącił jego obute w saperki nogi. Bolek uniósł polową rogatywkę, którą osłonił oczy. Chwilę musiał poczekać, aż przyzwyczają się do światła. Nad nim stał wysoki, żylasty mężczyzna o kruczoczarnych włosach w polowym mundurze oficerskim z nieodzowną koalicyjką i raportówką.
– Nie śpię, nie śpię – odpowiedział żołnierz, ledwo powstrzymując ziewanie.
– Tylko co? – spytał oficer, zgrywając się na służbistę.
– Myślę. – Bolek spojrzał w oczy oficera. – Panie poruczniku – dodał wyraźnie.
– Oj, Boluś. – Porucznik zdjął z głowy czapkę, otarł czoło z potu i rozsiadł się obok kolegi. – Stare przyzwyczajenia się ciebie trzymają. – Westchnął ciężko. – „Panie” mi mówisz. Wojna skończona i nowe się zaczyna, a ty mi „panie”. – Uśmiechnął się.
– Bo ten ich „obywatel” to mi przez gardło ledwie przełazi. – Bolek sięgnął do kieszeni po kilka skręconych z gazety papierosów. – Dobre miejsce wybrałem, nie, Aloś? – Podał jednego skręta porucznikowi Alojzemu Wójcikowi, dowódcy drugiego plutonu piechoty w drugiej kompanii 33 Pułku. Nazywać Alosiem swego przełożonego mógł dzięki łączącej ich długiej znajomości i przyjaźni jeszcze z trudnych czasów głodnych, zimnych dni i nocy spędzanych z całym oddziałem w lasach Podlasia. Wójcik był wtedy już oficerem, ale zataił ten fakt przed nową władzą, kryjąc się przed nagonką na jemu podobnych w nowym wojsku. Jako że skończył dwa lata studiów, uznano, że będzie pasował na oficera, i posłano go na kurs do Lublina. Stąd teraz na jego pagonach, po szkole i frontowym awansie, widać było dwie gwiazdki porucznika.
– Dobre, dobre miejsce, Bolek. – Oficer zaciągnął się ciężkim, drapiącym dymem. – Nikt nas nie usłyszy.
– Mów, coś się dowiedział? – zapytał wprost sierżant, nie potrafiąc ukryć targającej nim, odkąd umówili się na poufną pogawędkę, ciekawości. – Wieści z domu, poczta, cokolwiek…? – dopytywał.
Oficer uniósł wzrok, szukając ukrytego w konarach ptaka, który nieprzerwanie śpiewał.
– Jak na majówce – wyszeptał.
– Mów, Aloś. – Sierżant siedział wpatrzony szeroko otwartymi, niewyspanymi, niespokojnymi oczyma w swojego przyjaciela. Krzywo palący się skręt tlił się w kąciku jego ust.
– Nic. Zero – odparł półgłosem oficer. – Z kraju nic nie ma. Jak już, to sama propaganda o nowej władzy. Wiem natomiast, że coś szykują. Nie wiem gdzie, po co. Żadnych szczegółów.
– Widziałeś auta z amunicją?
Sierżant prawie niezauważalnie kiwnął głową.
– Trzeba być głupim, żeby nie widzieć, że coś się kroi i do domu szybko nie wrócimy.
– Dobra. Ale co się kroi? Przeciwko komu? – Bolek szarpnął rękaw oficera. – Przeciw Czechom? Bo Niemcy pobici. Leżą i nawet już nie kwiczą.
– Bolek! – przerwał ostro oficer. – Mów ciszej, bo tu nawet ptaki mają uszy. – Wskazał palcem na najbliższą gałąź. – Nie mam pojęcia, przeciwko komu. Mogę tylko przypuszczać. – Zaciągnął się dymem.– Mówiliśmy już o tym. Od dwóch miesięcy zaczęli szczekać na tych z Zachodu, jakby się Ruskim odmieniło i przestali być im potrzebni.
Sierżant aż osunął się na ziemię i otworzył oczy jeszcze szerzej.
– Fakt. Za dużo sobie z nich dworują i paplają, że wchodzili w sojusze z Niemcami. Boże, chcesz powiedzieć…
– Ja nic nie chcę. Sam sobie odpowiedziałeś – zasępił się Alojzy.
– Ale my na nich? Ledwo jedna wojna skończona. Co my mamy do nich… Amerykanie, Anglicy? To potęga!
– W wojsku jesteś i jak rozkaz dostaniesz….
Zamilkli obaj. Słychać było tylko śpiew ptaka i warkot przejeżdżających w chmurze kurzu kolejnych ciężarówek. Siedzieli tak kilka minut, układając w głowach możliwe scenariusze i patrząc na otaczający ich zmilitaryzowany świat. Wyglądało to na krótką przerwę. Nabranie oddechu, uzupełnienie strat, podreperowanie sprzętu. Tak bywało przed Nysą i wcześniej, przed wymarszem na front.
„Znowu się zacznie i ptaki znowu zamilkną” – pomyślał Bolek.
– Co będzie z chłopakami? – odezwał się w końcu, kiedy dopalił papierosa. – Po tym, co przeszli, po atakach czołgów, walkach w otoczeniu, masakrach… – Zakrzewski wyliczał ponuro wspomnienia z walk z grupą Shoernera pod Dreznem i jedną z najkrwawszych w historii polskiego oręża bitwę. – Tam trzeba – wskazał gdzieś za siebie – kraj odbudować. Czerwoni w domu, a my…
– Wiem, do cholery! – niemal krzyknął Alojzy i cisnął petem w trawę. – Też mi się to nie podoba, ale wiesz, co czeka nas i nasze rodziny, jak się postawimy. – Schował głowę w dłonie. – Nie wiem, nie wiem, co to będzie – mamrotał.
– Ja z nimi walczyć nie mam zamiaru – powiedział pewnie Bolek w nagłym wybuchu wzbierającej w nim złości. – Z Sowietami mamy się pakować w nowe wojny? Z tymi, co nas napadli i cudem tylko jakimś z Hitlerem wzięli się za łby? Niedoczekanie. – Zerwał się na równe nogi i zaczął kręcić w miejscu, nie wiedząc, co ma robić dalej. Uświadomił sobie, że jest jeden, a przed nim cała armia.
– Siadaj, wariacie. – Oficer ściągnął go na ziemię. – Sam pójdziesz? Oszalałeś? I co, myślisz, że ci Informacja i cała ta sowiecka wierchuszka powie: a idź se pan do domu?
– Nie, tak nie myślę. – Bolek przygryzł wargi z bezsilności. – Tobie tylko mówię. Bo ci ufam.
– A ja tobie. – Alojzy poklepał sierżanta po ramieniu, zakłopotany wyrażonym głośno zaufaniem. – Chciałbym tak, jak i ty. Rzucić to i wracać do swoich. Ale co poradzisz… Jeszcze my, ten 33 Pułk. Pułk pod specjalnym nadzorem…
– Tak. Sześciuset zwiało jeszcze w zeszłym roku. – Zakrzewski zatopił się we wspomnieniach o największej dezercji w dotychczasowej historii ludowej armii. – Popatrz, stary. – Ożywił się niespodziewanie. – Nie sądzisz, że oni nam nie ufają…? Nam, to znaczy Polakom?
– Pewnie, że nie ufają – prychnął oficer. – Jakby Stalin chciał, tobyśmy mieli cały front dla siebie, ale nie pozwolił. Silne wojsko w Polsce, jaka by nie była, to dla niego kłopot i niebezpieczeństwo…
– Właśnie. – Bolek podwinął nogi i usiadł po turecku. – Zawsze niedoposażeni, pojazdy starsze, żarcie i zaopatrzenie za nami. Pod Dreznem o mało nas nie wytłukli, jak wszy, a potem jeszcze Ruskie kazali iść tu, na Pragę.
Oficer zaśmiał się cicho, zadowolony, że jego kompan umie obserwować i wyciągać wnioski.
– A powiedz, po cholerę słali naszych na Kołobrzeg? Było go blokować, a nie zdobywać i tracić ludzi. My nie tchórze, ale Sowieci, jak widziałeś, mają straszną taktykę, bo im ludzi nie szkoda. A jak jeszcze można obcych w bój słać… – Bolek machnął ręką. – To może, jeśli to prawda będzie, i tu zrobią z nas mięso armatnie? – znowu się zamyślił.
– Nie zdziwię się, nie zdziwię.
– Kurwa! – krzyknął podoficer i stuknął kolbą swej Pepeszy o wystający korzeń. – Co robić? Mamy mieć wiecznie przesrane? – Poczerwieniał ze złości i zaczął oklepywać kieszenie w poszukiwaniu papierosów, jakby zapomniał, gdzie je przed chwilą schował.
– Nic, Boluś, stary druhu – powiedział smutno porucznik. Zdawało mu się, że po krzykach kolegi gwar w obozie nieco przycichł. Trzeba było kończyć pogawędki, zanim ktoś się nimi zainteresuje. – Musimy czekać, co nam szykuje dobry Bóg. – Wstał i otrzepał spodnie. – Od tej swołoczy sztabowej gówno się dowiemy. Nadzieja w takich jak my. – Westchnął i poprawił czapkę.
– Tylko jak z takimi gadać…? Wszędzie mają swoich szpicli, jak nie z Informacji, to niefarbowanych czekistów. – Wpatrzony w dal Bolek zaczął się kiwać w przód i w tył, ściskając lufę pistoletu. Wyglądał, jakby wpadał w jakiś trans.
Wójcik pochylił się nad kolegą, chwycił go za ramiona i potrząsnął mocno. Bolek nie zareagował i ciągle wpatrywał się w zielone wzgórza na horyzoncie.
– Posłuchaj: są jeszcze dobrzy ludzie w tym bajzlu. Wierz mi. Zakrzewski podniósł oczy.
– Wierzę – padła cicha odpowiedź.
– Gadałem z kilkoma młodszymi oficerami, też są przerażeni. Wojsko także gada, ale to pewno wiesz sam. Kazałem kończyć takie dyskusje, żeby nie było kłopotów. Bolek – potrząsnął sierżantem mocniej – rób swoje, a potem…
– A potem przyjdzie nam pięknie polec. – Zakrzewski odepchnął oficera i opierając się na kolbie broni, wstał. Po jego chwili spokoju tego wiosennego dnia nie było już śladu. – Nie wiem tylko, za co będziemy ginąć. Za Sowietów? Czy za udział w buncie, który i tak zduszą? – Otarł szklące się oczy i ruszył do swojego namiotu.
Porucznik Wójcik stał jeszcze kilka minut, a w uszach dzwoniło mu jedno tylko słowo, które powiedział jego przyjaciel: bunt.
Bolek był prostym chłopem, ale jego ludowa mądrość była więcej warta niż wiedza zdobywana na uniwersytetach. Sporo też w życiu widział i rozumiał, że Polacy od kilkuset lat zawsze dostawali po tyłku, jak by się nie ustawili. Bunt. Przeszło mu to przez myśl, ale jako ostateczność. Zresztą ani w Polsce, ani tu nie było na to szans. Wielka przewaga Sowietów, dużo szpicli i jeszcze strach o rodziny, pozostawione tam, na wschodzie. Strach, żeby nie wywieźli ich jeszcze dalej.
Gdyby jednak Sowieci naprawdę coś szykowali? Gdyby w jakimś szalonym zwidzie wpadli na pomysł, żeby iść na zachód i zrobić z Polaków spisaną na straty forpocztę rewolucji, za którą pójdą rosyjskie czołgi? Zatrzymają się na Renie albo jeszcze dalej. „Nie”. – Wójcik zacisnął pięści. „Na to mało kto się zgodzi. Choć ci oczarowani albo porządnie otumanieni zrobią, co im się każe. Ale tacy jak ja? Nie będziemy służyć tej bandzie”.
Tak. Bolek miał rację. W każdym przypadku groziła im zagłada. Porucznik poprawił pas i obciągnął bluzę. Z dwojga złego wolał walczyć z prawdziwym wrogiem i zginąć z honorem. To jedyne, co mu pozostało.