34,90 zł
Wykrwawione polskie armie trwają w beznadziejnym, jak się wydaje, oporze. Na domiar złego sowieckiego najeźdźcę wspierają teraz pancerne zagony Wehrmachtu.
Materialna pomoc sojuszników i brawurowe akcje wywiadu nie mogą zapewnić zwycięstwa. Do rozpaczliwego położenia jednak przywykliśmy, a ze straceńczych szarż uczyniliśmy naszą narodową specjalność.
Marek Bagiński i jego towarzysze muszą zmienić losy tej wojny. Ale czy wystarczy ją wygrać, aby być zwycięzcą?
To czas odwetu, ostatniego zrywu, szturmu straceńców!
Vladimir Wolff powierzył Piotrowi Langenfeldowi zakończenie alternatywnej historii, której akcję rozpoczął w 1941 roku sowiecką inwazją na Polskę.
Jak najbardziej „militarny” pisarz WarBooka poradził sobie z intrygą wymyśloną przez mistrza wojennego thrillera?
W trylogii Odległe rubieże ukazały się: Kryptonim burza, Operacja pętla, Szturm straceńców
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 412
Szturm Straceńców
•
© 2015 Piotr Langenfeld
© 2015 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Redakcja techniczna, skład, łamanie, typografia:
Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Grzegorz Nawrocki
ISBN 978-83-64523-20-5
Ustroń 2015
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
Zmieszany smród spalenizny i prochu wdzierał się do bunkra każdym nieosłoniętym jeszcze otworem. Obsada, ciągle roztrzęsiona od grzmiącej całą potężną siłą artylerii, gapiła się w otwory strzelnicze. Na zewnątrz za wąskim pasem potrzaskanych zasieków i min wisiała gryząca chmura. Wiatr jakoś nie śpieszył się, żeby przegnać ją precz i odsłonić kryjących się wrogów.
Sierżant Waligórski i pozostali Polacy doskonale wiedzieli, że nieprzyjaciele tam są. Idą, skradają się w półmroku poranka, kryjąc się za dymem. Tym razem byli ostrożniejsi, uważni i powolni.
Spodziewali się oporu. Nie tak jak za pierwszym razem, kiedy strzelali krótko i weszli jak na paradę przez rozbity mur, nie mając pojęcia, co zastaną.
Teraz też nie wiedzieli wszystkiego. Nie dotarli wszak nawet do pierwszej linii tego małego cypelka. Posmakowali polskich karabinów z kilku dobrze umocnionych punktów.
Cała reszta, wielkim wysiłkiem ludzkiej pracy i nakładami budżetu, zmieniła się przez ostatnie lata w jeden betonowy konglomerat, skryty pod drzewami przed wścibskimi oczami Niemców. Na wroga czekały magazyny, szpital i umocnienia godne zachodnich mocarstw.
Nie wiedzieli tego. Pchali się w pułapkę drugi raz, drugi raz w ciągu trzech dni, sądząc, że potężne działa w czymkolwiek pomogą.
Pierwszy pojawił się wysoki, pochylony szkop w tym swoim dziwnym hełmie.
– Jest – syknął Waligórski, odbezpieczając półautomatyczny karabin Maroszka. – Czekać na rozkaz – powtórzył nie wiadomo który raz.
Za Niemcem wyszli kolejni. Stąpali ostrożnie, szukając w tej sztucznej mgle jakiegokolwiek celu. Przełazili przez powalone, połamane drzewa, obchodzili głębokie, dymiące leje.
Rosły ich całe zastępy. Ci z tyłu targali ręczne karabiny maszynowe i moździerze. Co poniektórzy mieli powtykane w hełmy liście, choć to maskowanie niewiele im pomagało.
Polacy się z nimi bawili, podpuszczali ich bliżej albo porządnie dostali – myślał pewnie niejeden z nich. Obrońcy czekali.
– My pierwsi, zaraz reszta… – instruował Waligórski, choć wszyscy doskonale znali porządek otwierania ognia.
Każdy kolejny krok, metr przebytej przez Niemców ziemi przyprawiał wystraszonych Polaków o szybsze bicie serca. Drżeli, kasłali nerwowo, ale nie spuszczali zamglonych sylwetek z muszek swoich karabinów. Wciskali je niemal do bólu w ramiona, jakby całym ciałem łaknąc rozkazu.
Niemieccy strzelcy, z błyskającymi czasem runami SS, znajdowali się na wyciągnięcie ręki. Już ich było słychać. Klekot ich oporządzenia, kroki, szepty.
Podoficer przysunął szczerbinkę bliżej oka.
– Ognia! – krzyknął i wszystko zatonęło w ogłuszającym, metalicznym huku.
Błyski wystrzałów rozjaśniły szarość spowitego dymem świtu. Smugowe pociski rwały we wszystkie strony, zamiatając po szeregach zaskoczonych Niemców, którzy padali albo kryli się w świście kul, fontannach piasku i łamanych konarów. Ktoś krzyczał, chyba próbował wydawać komendy, ale zaraz zgasł trafiony serią.
Teraz strzelały już trzy polskie schrony. Krzyżowy ogień wybił głęboką wyrwę w atakującej formacji i szybko ją rozproszył. Niemcy też strzelali. Raczej próbowali, nie bardzo widząc, gdzie jest wróg i jak go obejść.
Jakaś dzielna albo szalona drużyna, czołgając się i skacząc od przeszkody do przeszkody, dotarła nawet do zasieków, ale starczyło kilka polskich granatów, wystrzelonych z pancernej, zamaskowanej kopuły, by ich wybić, a ocalałych odgonić.
– Krótkie serie! – instruował Waligórski, powstrzymując swoich, którym najwyraźniej zaczynało się to wszystko podobać. Krzyczeli coś niezrozumiale, klęli i rzucali pogróżki po każdej serii. – Bić do celu, nie marnować amunicji!… – wykrzykiwał podoficer. Niemcy ciągle szli naprzód. Ci z tyłów zdawali się nie wierzyć w to, co się dzieje, i pchali pluton za plutonem, aż ich ludzie padali poszarpani, krwawiąc w piach.
Sierżant dopadł telefonu i pokręcił korbką.
– Tu Waligórski. Z fortu. Dajcie ogień moździerzy na zasieki i dalej do muru. Ogień haubic na bramę i dalej w głąb lasu na dom schupo. Stamtąd lezą chyba. Szybko! – Odłożył słuchawkę i wrócił do strzelnicy.
Zdążył wystrzelić pół magazynka, gdy puknęło cicho i nad bunkrem zawarczało. Pierwszy granat padł na wprost. Wybił wielką dziurę, uniósł tony ziemi. Ktoś jęczał przeraźliwie. Polską konstrukcją zatrzęsło od następnych ładunków. Te były cięższe, wystrzeliwane z betonowych działobitni zamaskowanych opodal czwartej wartowni.
Ziemia drżała. Drzewa padały z głuchym trzaskiem. W szeregach napastników zapanował rozgardiasz. Uciekali przed ostrzałem, lawiną gorących odłamków i podnosili się, cofali. Polacy tylko na to czekali. Strzelali krótko, dobrze mierzyli. Co któryś Niemiec rwący do ruin muru, byle dalej w dym, zwijał się trafiony, bliski już myśli, że mu się udało.
Polskie Browningi i Mauzery strzelały jeszcze chwilę, aż Waligórski uznał, że wystarczy.
– Przerwij ogień! Przerwij ogień! – jak echo rozkaz sierżanta powtórzyli kaprale.
Chwila niepewności i załoga ryknęła gromkim, radosnym śmiechem, zaraz potem rozpamiętując ciągle dudniącą echem wybuchów bitwę.
Sierżant złapał za telefon. Moździerze i cięższe zabawki mogły już umilknąć. Zrobiły swoje. Oni też. Popędzili wroga. Będzie można nadać komunikat: „WESTERPLATTE BRONI SIĘ NADAL!”.
•
Aura, nawet jak na fińskie lato, była bardzo przyjemna. Na błękitnym niebie wisiało słońce, przypiekając uporczywie, i gdyby nie lekki zachodni wietrzyk, trudno byłoby wytrzymać w tym upale. Jednak dla porucznika Marka Bagińskiego upał nie stanowił problemu, nawet gdy stał na środku trawiastego lotniska wystrojony w nowy, stalowy mundur polskiego lotnika.
Status „szefa sekcji lotniczej” attachatu wojskowego polskiej ambasady – jak oficjalnie nazwano nowe stanowisko polskiego „dwójkarza” i pilota – a przede wszystkim dekoracja najwyższym fińskim odznaczeniem dawały mu możność wciskania nosa w sprawy lotnicze tego dzielnego kraju.
Sprawa była poważna. On, zwykły lotnik z Polski, którego los rzucił na tę ziemię, wraz z dowódcą lotnictwa Finlandii, generałem porucznikiem Jarlem Lundkvistem i jego świtą, plutonem honorowym i dowódcami tego lotniska, jednej z nowo utworzonych polowych baz, miał witać gości.
Sam generał, postawny, wysoki mężczyzna o pociągłej twarzy i zaczesanych do tyłu włosach skrytych pod czapką, wyglądał nieco operetkowo, powierzchownością przypominając gwiazdora filmowego. Tylko podkrążone oczy zdradzały, jak bardzo jest zmęczony i jak wiele musi znosić, zarządzając niewielkim lotnictwem stawiającym odpór sowieckiej nawale. Wpatrywał się teraz w daleki horyzont zakryty zieloną nitką lasów. Tam wysoko, w gorącym powietrzu, majaczyły rosnące punkciki.
– Lecą – generał po angielsku oznajmił oczywistą rzecz, zerkając na Bagińskiego. Westchnęli z ulgą. – Są, wreszcie są! Nie zawiedli nas. – Lundkvist uśmiechnął się szeroko, nie mogąc opanować emocji. Bagiński nie śmiał wdawać się w dyskusję. Prawda, przybycie dwóch dywizjonów nowoczesnych maszyn brytyjskich było ważnym wydarzeniem, ale na dłuższą metę nie zmieniało wiele w sytuacji ogólnej. Choć być może generał wiedział więcej, może to był efekt jakichś nowych ustaleń? On, skromny pilot, nie miał nic do gadania.
Po chwili sylwetki maszyn przysłoniły niebo nad lotniskiem w honorowym przelocie kluczami. Nowe, pomalowane w brązowo-zielony kamuflaż Mosquito, z kokardami królewskich sił powietrznych. Oficerowie nie wytrzymali i gruchnęły brawa. Ktoś dał znak i stojąca nieco z tyłu, przy prowizorycznych, drewnianych barakach orkiestra zaczęła grać jakiegoś marsza, ledwo słyszalnego w huku lądujących maszyn. Samoloty miękko przyziemiły.
Trzy pierwsze bombowce kołowały pod szpaler gospodarzy. Zaraz siadać zaczęły następne maszyny. W pierwszym Mosquito zgaszono silnik i gdy tylko śmigła przestały się obracać, z wnętrza płatowca wyskoczył barczysty lotnik. Wąsaty, strojny w skórzaną kurtkę z kołnierzem, ciemnoniebieskie spodnie munduru garnizonowego i brązową pilotkę z goglami, ruszył sprężystym krokiem w stronę człowieka, który wydawał mu się najważniejszy.
Dopiero kiedy się zbliżył, dało się dostrzec, jak bardzo sumiaste ma wąsiska. Niczym prawdziwy stereotypowy Anglik. Bagiński ledwo powstrzymał uśmiech, przypominając sobie takich jegomości ze swego pobytu na Wyspach. Tylko że tam paradowali w melonikach, dzierżąc parasole w drodze do swoich klubów.
Z pozostałych maszyn wychodziły załogi, stając przy samolotach w pozycji na baczność, jak do przeglądu.
Wąsaty Anglik zatrzymał się i wyprężył jak najlepiej potrafił.
– Sir! – zasalutował. – Podpułkownik Ronald H. Young. Mam zaszczyt zameldować przybycie pierwszej brytyjskiej grupy lotniczej!
Fin oddał honory, uśmiechnął się szeroko i ruszył ściskać prawicę gościowi.
– Bardzo, bardzo się cieszę! – Potrząsał dłonią przybysza, ujmując ją w żelaznym uścisku. – To przełomowy dzień dla mojego narodu, przełomowy… – Anglik odpowiedział dyplomatycznym uśmiechem, ale wąskie, ciemne oczy nie zdradzały wesołości. Wręcz przeciwnie.
Bagiński doskonale go rozumiał. Byli w podobnej sytuacji. Daleko od domu, w obcym kraju. Choć on przynajmniej na swojej wojnie.
Lundkvist chwycił przybysza pod ramię i przeciągnął bliżej orkiestry oraz pocztów sztandarowych, w których stronę cała grupa się obróciła. Stanęli na baczność, czekając na hymny. Fin nie wytrzymał i nie zważając na obecność stojącego blisko Polaka, unosząc się na palcach, pochylił się do ucha Anglika.
– Czy wiadomo, kiedy nadlecą kolejni?
Youngowi drgnął sumiasty wąs.
– Niebawem, sir! Niebawem – odparł. Zapewne nie znał szczegółów międzyrządowych ustaleń.
Zabrzmiały pierwsze takty God Save the King. Wszyscy oficerowie stanęli w postawie zasadniczej, uroczyście salutując. Marek słuchał muzyki i myślał o tym, co przyszło mu przeżywać.
Wiele się pozmieniało, odkąd był w Helsinkach i odkąd Niemcy włączyły się do wojny. Zaproszenie z poprzedniego dnia na tę uroczystość było wielkim zaskoczeniem. Wyglądało jednak na to, że będą następne. Bagiński szybko kojarzył fakty.
Jeśli do dalekiej Finlandii przybywali niemal oficjalnie Brytyjczycy, by jak się wydawało, walczyć, a nie tylko dowieźć maszyny, to oznaczało, że była jeszcze szansa dokopać czerwonym. ■
Zewsząd, od wschodu, jak i zachodu, dolatywało przerażające dudnienie potęgowane echem wielkich gór. Działa czy bomby mieliły kolejne pozycje, zabijały, niszczyły, podpalały. Gdyby wejść na jeden z pobliskich wierzchołków zieleniących się wzgórz, bez trudu można by było dostrzec wielkie pióropusze czarnych dymów znaczących miejsca walk czy kolejnych bezsensownych rzezi, z których już zasłynęła ta nowa wojna.
Tak jak i w ostatnich latach, lipiec 1941 roku był niezwykle ciepły i słoneczny. Skwar otępiał zmysły, spowalniał reakcje i męczył, zwłaszcza w wojennej zawierusze. Cierpieli wszyscy, a najbardziej uciekający przed pożogą cywile, z których dopiero co opustoszała okolica. Kobiety, starcy i dzieci, spoceni, czasem ranni, z opalonymi twarzami i spierzchniętymi z braku wody ustami, uchodzili jeszcze niedawno w długich kolumnach, zerkając w niebo i szukając złowrogich ciemnych punktów nad horyzontem. Samolotów. Niemieckich samolotów, które nie wiedzieć czemu nurkowały z zajadłością na bezbronne ludzkie potoki, siekąc bez litości z karabinów maszynowych i zrzucając bomby. Mówiło się z początku, że to Sowieci, że Niemcy tak by nie postępowali. Że to kulturalny naród. Jednak nie.
Ostygły ogon bombowca leżącego na przydrożnej łące i czarny kształt swastyki na stateczniku były wystarczającym dowodem.
Chorąży Marian Łyskowski, młody jeszcze, niedawny rezerwista, siedząc w płytkim okopie, nie potrafił oderwać oczu od pokrytej sadzą i resztkami ciemnej farby konstrukcji. Nic nie przykuwało jego uwagi tak mocno jak ten skrzydlaty upiór. A przecież wrak był tylko dopełnieniem potwornego widoku, jaki stał się codziennością od tych kilku letnich dni.
Rdzawo-brunatne skorupy nielicznych aut, powywracane wozy, spuchnięte od słońca i cuchnące padłe konie, setki, tysiące tobołów, waliz i ubrań zaścielały ciemne, przerażające leje po bombach i potrzaskaną krętą drogę. Do tego zbite z desek krzyże prowizorycznych grobów, rozsiane wzdłuż tej szosy śmierci, na której zginęło tak wielu ludzi. Zwykłych, prostych, pierzchających przed wojną cywilów. Wielu pewnie myślało, że ciemny dach lasu uchroni ich przed wzrokiem siepaczy, że uda się przeczekać. Zapłacili życiem za takie rozumowanie.
Chorążego coś ścisnęło w dołku. Na samą myśl, że jego siostra, brat i rodzice mogliby tak… Albo Niemcy ich aresztowali… Przeraził się. Słyszał przecież, co wyczyniali choćby w Katowicach czy na Mazowszu.
– Tylu ludzi – powiedział sam do siebie i przetarł wychudzoną, ogorzałą twarz dwudziestolatka. Chciał przestać myśleć, odgonić, co złe, ale nawet gdy zamknął oczy, widział znów to wszystko. Czarne samoloty, ogień. Słyszał krzyki. Strachu nie pozbył się nawet na chwilę. Czuł go wtedy, gdy opuszczali płonący Stary Sącz, i teraz, gdy gnili w tym zapomnianym przez niebiosa lesie. Lęk trawił go od środka.
Nabrał powietrza i dyskretnie rozejrzał się po pozycji. Jego poraniony pluton, niemal partyzancka mieszanka dawnych ochotników Batalionu Obrony Narodowej i kilku wiarusów, którzy zdołali powąchać prochu już 22 lipca, kiedy to wszystko z Niemcami się zaczęło, krył się w zasłoniętych powalonymi drzewami jamach i okopach. „Czy wiedzą, że się boję”? – spytał sam siebie w duchu i zaraz przybrał najbardziej hardą minę, jaką potrafił. „Czy oni też…”
Odpowiedź nie była trudna. Siedzący najbliżej żołnierzyk, dzieciak odziany w za duży drelichowy mundur ściśnięty pasem z ładownicami, kiwał się, jakby był niespełna rozumu, niemal do krwi obgryzając sobie paznokcie.
Łyskowski chciał coś powiedzieć, pocieszyć, ale głos uwiązł mu w gardle. Nie potrafił aż tak kłamać. Doskonale wiedział, że są na straconej pozycji, że jeśli wróg nadejdzie z całą potęgą, długo nie wytrzymają. Jeśli uda się do zmroku, to już będzie sukces. „Gdyby nas obeszli i okrążyli…” – wzdrygnął się na samą myśl. „Pułk musi odejść jak najdalej, to najważniejsze” – powtarzał zadanie, które obiecał wypełnić. Albo, jak należało, lec z honorem. Choć nawet ofiara życia nie powstrzyma pochodu wroga. To wiedział każdy rozumny człowiek, ale obowiązek był ponad wszystko.
Drżącą ręką sięgnął po manierkę. Kilka łyków ciepłego płynu pomogło tylko trochę. Zaraz wojna o sobie przypomniała.
Od lasu, w bok od drogi, niósł się tętent pędzącego konia. Chorąży gwałtownie odwrócił się w tamtą stronę, podobnie jak i reszta ludzi. Pogładził nerwowo kaburę Visa, ruszył do przesieki i zaczął wpatrywać się w ścianę wysokich, jeszcze całych drzew.
Jeździec, spocony, przerażony dzieciak w piechocińskim hełmie, ledwo zatrzymał zwierzę.
– Jadą! Jadą! – meldował, a raczej wrzeszczał rozgorączkowany.
Zeskoczył z konia, aż hełm opadł mu na oczy. Plecy i rękawy drelichu pokrywały mu ciemne plamy potu. Znak, że długo leżał w trawach, przypiekany gorącym słońcem.
– Ilu? – spytał niepewnie dowódca. – Mów, ilu?! – poprawił głośniej. Reszta plutonu nadstawiała uszu w ogromnym napięciu.
– Zwiad na motocyklach. Pięć. – Zwiadowca poprawiał za duże nakrycie głowy. – Ale za nimi pewnie reszta.
– Czołgi – odezwał się artylerzysta od skrytej pod gęstą powłoką gałęzi armaty Boforsa. – Za nimi pewno czołgi jadą. Ja wiem. – Celowniczy wydął usta, jakby chciał zagwizdać, i pokiwał czerwoną od słońca głową. – Idą na pewniaka. No, chyba że nas dojrzą.
Łyskowski tylko zazgrzytał zębami. Nie miał zamiaru się mądrzyć. Ten Bofors i jedna poczciwa „prawosławna” siedemdziesiątkapiątka to były skarby jego oddziału. A ich obsługi… Nieoszlifowane diamenty. Udało im się wojować i przeżyć i jeśli coś mówili, to tak musiało być.
Chorąży poczuł, jak serce mu przyśpiesza, a na jego chudej sylwetce skupia się wzrok prawie trzydziestu ludzi. Zerknął na zegarek. Dochodziła pierwsza. „Jeśli będziemy cicho…” – pomyślał w przypływie emocji.
– Przepuszczać! – krzyknął niespodzianie, jakby coś go natchnęło. – Zwiad przepuścić. Niech nikt się nie waży strzelać, jeśli nie będzie potrzeby. Podoficerowie, pilnować… – Rozejrzał się po gęstym lesie, prosząc Boga, by te zielone gałęzie świerków zakryły jego ludzi jak najlepiej.
– A jak pójdą przesieką? – zaniepokoił się inny żołnierzyk, nastolatek z Browningiem leżącym przy okopie.
– Nie pójdą – uspokoił go jeździec. – Konno może. Motorami nie. Dziur narobili bombami i drzewa powalone. Za dużo kłopotu – mądrzył się. – Pójdą asfaltem, tam łatwiej. Widzieli z nieba, że my w odwrocie…
– Starczy – przerwał chorąży. – Pogadacie później. Na stanowiska, głowy i dupy nisko. Póki znaku nie dam, nikt się nie rusza! – Kiwnął ręką na stojących jak w przerażającym letargu ludzi. – Ty – wskazał na zwiadowcę. – Konia zabieraj jak najdalej, żeby nas nie zdradził! – rozkazał i popędził do swego dołu. Ledwie zdążył się skulić, gdy od zachodu po ziemi zaczął się nieść terkot motocyklowego silnika. – Ani drgnij – wycedził przez zęby do chłopaka, który teraz trząsł się obok jak osika, nie potrafiąc opanować lęku. Niewiele pomogło.
Niemieckie motory wjechały w cień potężnego lasu. Zakurzone sylwetki wrogów, w płaszczach, hełmach i o twarzach pokrytych pyłem, wyglądały jak przerażające zjawy. Chorąży zerknął przez szkła lornetki tylko raz, kiedy byli daleko, i padł na samo dno okopu.
– Ani drgnij – powtórzył przestraszony.
Nieduża kolumna pięciu BMW ze zbrojnymi w karabiny maszynowe koszami z pykaniem silników objeżdżała leje i połamane drzewa. Kierowcy nie śpieszyli się. Byli ostrożni. Też zdążyli się napatrzyć na polskie metody. Wielu uznawało, że Polacy walczą z dziwną mieszaniną brawury i tchórzostwa. Szybko padają pod ciosami zagonów pancernych, bomb i ciężkiej artylerii, a potem czmychają, bojąc się okrążenia, albo się poddają. Jednak miejscami potrafili stać niewzruszeni jak głazy. Tak było pod Mokrą, Wyrami, w Gdyni czy na diabelnym Westerplatte, które broniło się już ponad tydzień, mimo że jego załoga nie miała żadnych szans na ocalenie.
Ci odziani w zielono-szare mundury żołnierze Göringa bardzo mało wiedzieli o tej wojnie i niewiele tak naprawdę rozumieli. Nie mieli pojęcia, że ich triumfalny niemal marsz to wynik krwawego boju, jaki Polacy toczyli z Sowietami, stając z nimi w krwawym uścisku na wschodzie. Tam też, na przedmościu rumuńskim, zamierzano tworzyć ostateczną redutę i tam każda jednostka, batalion i pułk były na wagę złota. I tam cofali się wszyscy, oddając pole Wehrmachtowi.
Niemcy przez Polskę szli szybko. Omijali wrogie pozycje lub okładali ogniem dział całe wsie i miasteczka, zawsze kiedy istniało niebezpieczeństwo, że wróg się umocnił i będzie walczyć. Ostrzeliwali przełęcze i wąwozy.
Rozniesiony bombardowaniem las, pełen zniszczonego dobytku i ludzkich zwłok, w którym krew nie zdążyła wsiąknąć w ziemię, nie budził widocznie większego niepokoju.
Jednak pierwsze BMW zatrzymało się na samym środku drogi. Za nim pozostałe. Byli na wyciągnięcie ręki. Łyskowski zamarł, jego serce przyśpieszyło. „Żeby żaden nie…” – powtarzał w myślach, zerkając tam, gdzie był jego pluton. Niemcy albo coś przeczuwali, albo nagle zrobili się bardzo ostrożni. Nikt z porażonych strachem Polaków nie wysunął głowy nawet na centymetr, wiedząc dobrze, co to może oznaczać. Nawet gdyby załatwili tych tam, to idące za nimi czołgi i działa rozniosłyby to miejsce w proch.
Pykanie motocyklowego silnika biło w głowę niczym młot, doprowadzając chorążego na skraj obłędu. Zacisnął zęby, przytkał uszy. Sekundy i minuty ciągnęły się niczym cała wieczność. I jeszcze ten strach. „Czego chcą? Co robią?” – kołatało się po spoconej głowie, ale nie sposób było znaleźć odpowiedzi na te pytania.
Nie mógł widzieć, że dwóch Niemców zeszło ze swych maszyn i z powagą, ostrożnie i wolno oglądało wrak niemieckiego Stukasa i resztki spalonej w nim załogi. Dwóch innych weszło na ściółkę, lustrując potrzaskany bór. Widok świeżych grobów i upiorne bryły postrzelanych aut oraz sterty porozrzucanych ubrań nie nastrajały ich do dalszych spacerów. Zawahali się i zaczęli cofać z niewesołymi minami. Jakby sami przerazili się tym, co widzą.
Po lesie poniósł się nagle głośny, szczekliwy głos. Ich dowódca uznał chyba, że starczy, i kazał wsiadać na maszyny. Nastąpiło zamieszanie i zaraz kolumna dodała gazu. Na sam koniec, jakby dla pewności albo na postrach, któryś Niemiec coś krzyknął i echo poniosło krótką, puszczoną wysoko serię. Kule z głuchym stuknięciem biły o drzewa. Młody żołnierz obok polskiego dowódcy o mało nie krzyknął, sądząc pewnie, że to już atak. Zagryzł rękę i przetrzymał atak paniki. Zaraz znów grzmotnął karabin, tyle że tym razem w drugą stronę drogi.
Po chwili dźwięk silników zaczął szybko się oddalać. Zwiad odjeżdżał na wschód w stronę Małastowa. Miasteczka, które jak wierzył Łyskowski, pułk piechoty już zdążył opuścić i Niemcy nie będą go palić i mścić się.
Chorąży wolno i ostrożnie wychylił głowę i mrużąc oczy, rozejrzał się wokoło. Nie było nikogo. Tylko w górze ciągle wisiała siwa chmurka spalin, a daleko gasł odgłos silników.
– Czysto – powiedział.
– Czysto – powtórzył ktoś inny.
– To teraz szybko! – zarządził. – Karabiny maszynowe naprzód! – Obsługa skrytego pod krzakami i pałatką Browninga na trójnogu wyrosła jak spod ziemi i popędziła bez słowa, ze skupionymi twarzami, niemal na skraj drogi. Naprawdę dobrze się ukryli. – Dwa blokować tyły, jakby tamci mieli wracać! – komenderował Łyskowski, kucając przy drzewie. Sięgnął po lornetkę, szukając prawdziwej zwierzyny, na którą miał polować.
– Spóźniają się, psie syny – westchnął niemal z ulgą.
Miał nieco czasu.
– Armaty… – machnął na obsługi Boforsa i siedemdziesiątkipiątki. Tylko na to czekali, bo natychmiast rzucili się do biegu. Stalowe konstrukcje z trzaskiem drewna toczyły się ze swych kryjówek bliżej szosy. Żołnierze sapali, rozkładając maszyny i okopując szybko swoje cudeńka pomiędzy drzewami i powalonymi pniami. – Maskować dobrze – rzucił dla pewności Łyskowski, choć jego ludzie doskonale wiedzieli, co robić.
Schwycili długie, giętkie, pełne listowia gałęzie i zaczęli starannie obkładać stanowiska. Po minucie spod zielonej zasłony ledwo widać było lufy i celowniki.
Pierwszy stał Bofors, niepozorny, niski, ale bardzo groźny. Doskonały do walki z zasadzki. Obsługa leżała na ogonach z zaciętymi twarzami, patrząc w dal. Rozłożyli kilka cennych pocisków i czekali na ofiarę.
Większa armata miała bić z tyłu. Była za duża na ten potrzaskany las, starodawne koła okazały się nieporęczne, a manewrowanie nią graniczyło z cudem, ale ciągle stanowiła groźną broń.
Zamaskowano szybko karabiny maszynowe i jedyny w pododdziale przeciwpancerny Ur, kryjący się w brzozowym młodniku jako zupełny już odwód.
Chorąży patrzył na ten cały harmider, gryząc wargi. Jeśli miało się udać, musieli zaskoczyć Niemców i zaraz odskakiwać.
Coś go tknęło. Oderwał wzrok od szykujących granaty artylerzystów i uniósł głowę wraz z lornetką. Grdyka mu zafalowała.
– Cz… – słowo utknęło w gardle.
Były tam. Szare, pokryte kurzem potwory z białymi krzyżami. Jednostka zwiadowcza dywizji pancernej. Jechały w kolumnie jak na paradzie. Dziwne. Nie było ich słychać. Jakby gang silników zlał się z hukami dalekich eksplozji.
„Może to tylko przywidzenie” – pomyślał chorąży.
Nie, one naprawdę tam były, zbliżały się, rosły w oczach.
– Czołgi! – rzucił głośniej. – Jak wjadą między drzewa, panowie – klepnął najbliższego działonowego, który też zastygł w bezruchu z lornetką przy oczach – bić w pierwszy i…
– …i ostatni – rzucił z niebywałym spokojem artylerzysta. – Potem kolejno… – Usta muskularnego człowieka o okrągłej twarzy wykrzywił dziwny grymas, ni to radości, ni lęku. – Granat przeciwpancerny – nakazał i jego ludzie zaczęli szykować odpowiednie ładunki. Wiedział dobrze, że na otwartym polu albo nawet wzgórzu z dwoma armatami naprzeciw tylu Niemców szanse miałby nikłe. Ustrzeliłby jednego, choć i to niepewne, i musiałby wiać. Tu, w tej gęstwinie, sytuacja wyglądała znacznie lepiej.
Kolumna zbliżała się szybko, nie widząc chyba zagrożenia. W końcu rozpoznanie niczego nie wykryło. Polski chorąży liczył pośpiesznie maszyny. Jedna, dwie…
– Jest ich dziesięć – oznajmił załogom, czując, jak nogi zaczynają mu trząść się w kolanach. – Dziesięć, panowie! Piechoty nie widać. Trzymać się! – ni to rozkazywał, ni prosił. – Gotuj granaty i butelki! – wykrzyknął do podoficerów, jakby dopiero sobie o nich przypomniał.
Panzery szły jak po sznurku. Pofałdowany teren nie był przeszkodą, by rozwinąć się w szeroki szyk i dopiero przed lasem wjechać w wąskie gardło drogi. Mimo to czołgiści pędzili gęsiego.
– Dobrze się czują – zawyrokował artylerzysta, prężąc się w dziwnym podnieceniu. Łyskowski uznał, że skoro ktoś taki jak on przestaje się obawiać wroga, to jest szansa. W głowie mu pojaśniało.
Pierwszy wóz, z głową dowódcy wystającą z wieży, był już na tyle wyraźny, by chorąży półgłosem zakomenderował:
– Kryć się i czekać na rozkazy. Bez pozwolenia nie strzelać. Podpuszczać blisko – dodał jeszcze, dobył pistoletu i padł w dół.
– Tak jest – artylerzysta brzmiał nieco lekceważąco. Dobrze wiedział, co robić, żaden smarkacz nie musiał mu przypominać. – Ładuj – rozkazał, kryjąc głowę w ramionach.
Koniec kolumny majaczył jeszcze daleko na polu, w rozgrzanym powietrzu, gdy straszny, ciężki głos motorów i skrzypienie gąsienic rozeszły się wreszcie między drzewami.
Wieża pierwszego wozu skręciła w bok, ale chyba tylko dla zasady, bo zaraz dwudziestomilimetrowa armata Pz II wróciła na miejsce. Wozy toczyły się nieśpiesznie, z łatwością mieląc co mniejsze powalone drzewa i omijając leje po bombach. Ich wąskie gąsienice miażdżyły porozrzucane graty. Jakaś czerwona szmata, sukienka czy coś innego, wkręciła się w koła pierwszego wozu, a ten ciągnął ją jeszcze kilka metrów.
Kiedy dowódca pierwszego czołgu, ubrany w watowany czarny beret, wychylił się, by zerknąć na wrak bombowca, już niemal lokalną przydrożną atrakcję, artylerzysta warknął:
– Pal!
Jakby piorun strzelił. Huknęło. Ziemia zadrżała i biały obłok uleciał wysoko w konary. Zaraz też puknął Bofors.
Chorąży zerwał się, usiłując dojrzeć cokolwiek. Grzmotnęło gdzieś w oddali na drodze. Jęknął rwany metal i błysnął płomień. „Prawosławna” trafiła pierwsza. Nieco po skosie, na drodze stał spowity dymem stalowy potwór, ofiara Boforsa. Trafili prosto w biały krzyż na kadłubie. Czołg wydawał się ogromny i niezniszczalny, ale mimo to dymił z silnika. Nim Polak zdążył coś powiedzieć, obie armaty już były załadowane.
– Pal! – znów poleciało w las.
Lufy odskoczyły. Grzmotnęło po raz kolejny.
– Ognia! – ryknął do swojej piechoty chorąży. Palba wybuchła kłującym uszy hukiem. Smugowe pociski chłodzonych wodą Browningów omiotły dwa pierwsze Panzery. Ten na czele płonął teraz żywym ogniem bijącym z każdego otworu. Trafiony w głowę Niemiec z krwawiącą raną osunął się w gorejące piekło. Działa biły raz za razem z morderczą skutecznością. Nikt już nie musiał dawać rozkazów. Artylerzyści wiedzieli, co mają robić. Tanki, jak zwierzyna w śmiertelnym potrzasku, próbowały uciekać, waląc na oślep. Ich wieże kręciły się na boki, prując jaskrawymi błyskami, tnąc gałęzie i ryjąc ziemię. Nieopisany huk bitwy wypełnił las.
Polskie armaty spisywały się doskonale. Dobrze ukryte, niedostępne dla niemieckich kul. Gorzej z przerażonymi i podnieconymi dzieciakami z piechoty.
– Granaty! Granaty, do cholery! – Łyskowski wyskoczył z okopu, strzelając w stalowe czołgi chyba dla dodania sobie otuchy.
Ktoś się poderwał z wiązką stalowych ładunków, ale nie uszedł daleko. Wyprostowany, z karabinem na plecach, wyglądał na widza przedstawienia, a nie idącego do walki żołnierza. Nie zdążył drgnąć, nim przeszyła go seria czołgowego MG 34, rwąc na plecach wielkie rany. Z tyłu poleciał koktajl Mołotowa, ale butelka rozprysła się na drodze, wzniecając niegroźny płomień.
Teraz i Łyskowski poczuł, jak świszczą mu nad głową rozżarzone kule karabinów maszynowych. Przywarł do ziemi. Taśmowy przy Browningu osunął się bez jęku, trafiony w czoło. Pocisk niemieckiej armaty rozerwał się na tyłach, tłumiąc krzyk rannych.
Bofors zdążył zmienić pozycję, choć teraz był lepiej widoczny. Posłał pocisk. Ur też pokazał, na co stać jego strzelca. Dwa kolejne wozy, stojące między drzewami, podskoczyły przy wybuchach. Polacy, już mądrzejsi, pędzili do nich, by pod osłoną płonących trumien ciskać granatami w szosę. Wokół huczało i gotowało się. Jakiś paproch wpadł chorążemu do oka. Potarł je nerwowo, zły, że w takiej chwili nie widzi dobrze.
Grzmotnęło gdzieś od czoła i jak przez mgłę Łyskowski dojrzał pokrytą płomieniem ciemną sylwetkę pierzchającą z wieży tanku. Niemiec zaraz wywinął kozła, jakby się potknął, i padł na ziemię, jeszcze przez kilka sekund szarpany kulami Polaków.
Siedemdziesiątkapiątka też biła, roznosząc kolumnę. Niemieckie lekkie czołgi stały na drodze. Jeszcze chwilę temu były dumnym pododdziałem, teraz co najwyżej kupą płonącego złomu. Tylko dwa, trzy wozy, obijając się nieporadnie o drzewa i podskakując na zwalonych pniach, uciekały na wstecznym na pole, szukając ratunku.
– Przerwij ogień! – ryknął jak potrafił najgłośniej Łyskowski. – Przerwij ogień! – powtórzył, przekrzykując salwy ocalałych czołgów, syk płomieni i eksplozje amunicji. – Odbój! – nakazał. – W las! – Skinął na armaty. Załogi od razu rzuciły się zmieniać pozycje, wypychać swoje zabawki. Zaprzęgów dawno nie mieli, trzeba było tachać to całe żelastwo samemu. – Rannych na tyły. Szybko, chłopaki! – krzyczał dowódca, chowając Visa. Pluton, uszczuplony o parę osób, których nie zdążyli pochować, jeszcze rozgrzany walką, nie mogąc nawet podziwiać swego dzieła, wiał ile sił w nogach. Nie było czasu. Łyskowski odniósł pierwsze spore zwycięstwo, ale doskonale rozumiał, że za takie baty Niemcy będą się mścili. Polak przystanął i chwilę nasłuchiwał, czy już nie nadlatują te cholerne Stukasy. Wiedział, że zaraz potem pojawi się więcej czołgów, artyleria, która zmiecie las, i piechota, która zacznie czesać pogorzelisko. Bitwa zaczynała się na dobre i będzie musiał pomyśleć, co dalej i jak dysponować tym nędznym oddziałem. Nawet jak się podda, wróg litości nie okaże. Zemści się. Zerknął na zegarek.
– Może do wieczora dożyjemy – westchnął żałośnie i ruszył za swoimi.
•
Podziemia wiekowego pałacu wysprzątano, zamurowano okienka, oświetlono. W ten oto sposób zagospodarowano kilka zapomnianych i nieużywanych pomieszczeń na miejsce dla sztabu naczelnego wodza.
Grube, chłodne ściany koiły przyjemnie skutki gorącego lata. Mocny strop dawał jaką taką osłonę przed ewentualnym bombardowaniem, choć te jakoś omijały miasto Stanisławów, gdzie stanął sztab.
Dowództwo Wojska Polskiego zasiadało za wielkim stołem zbitym przez saperów z desek, teraz zasłanym kilkunastoma arkuszami map, na które co rusz nanoszono kolejne zmiany, ruchy wojsk, ataki i odwroty.
Marszałek Śmigły-Rydz, nieswój, wymizerowany, jakby toczyła go jakaś choroba, zasiadł u szczytu stołu. Fizycznie czuł się nie najlepiej, ale ukrywał to przed współpracownikami. Przecież i oni ciężko znosili ewakuację ze stolicy, porzucenie kilku miast i inwazję niemiecką. Bez wątpienia zmuszono ich do prowadzenia wojny w warunkach skrajnie trudnych. Do tego te plotki o wzburzonej ludności, oskarżającej władze wojskowe i polityczne o brak przygotowania i zwykłe tchórzostwo. To bolało najbardziej i odbierało siły. Jednak tak trzeba było. Jeśli kraj miał ocaleć, ba, jeśli sojusznicy mieli ich traktować jak równoprawnych partnerów, musieli walczyć. Nawet gdy oznaczało to odwrót.
Wątła do tej pory i cicha opozycja, również w gronie generałów, podnosiła głowę, gotowa do zmian i szukania poklasku u sojuszników. Na to także nie można było pozwolić. Zawirowania polityczne nie wchodziły w grę. Nie teraz, w chwili najcięższej próby.
Cała niemal grupa pochylona w ciszy niczym w smutnym letargu nad mapami studiowała postępy wojsk wroga. Donośne pukanie wyrwało sztabowców z otępienia.
– Wejść – rozkazał marszałek.
W drzwiach stanął odziany w nienagannie utrzymany mundur koloru khaki generał Tadeusz Pełczyński, szef II Oddziału. Był zdyszany, a na jego czole rosiło się kilka kropel potu.
– Bardzo panów przepraszam. – Skłonił głowę w stronę naczelnego wodza. – Proszę o wybaczenie. – Był naprawdę zażenowany. – Pewne sprawy nie pozwoliły mi…
– Dobrze już, dobrze – urwał te tłumaczenia Śmigły-Rydz.
Wyciągnął dłoń do podwładnego i wskazał mu miejsce przy stole. Szef wywiadu miał prawo do niewielkiego spóźnienia. Jak wszyscy inni. Zwłaszcza w tych warunkach.
– Skoro jesteśmy już w komplecie… – Skinął na szefa sztabu. – Zaczynajmy. – Podparł łysą głowę na rękach.
Wacław Stachiewicz wstał wolno z miejsca, schwycił w dłonie kilka kartek zapisanych najważniejszymi meldunkami z ostatnich kilku nerwowych dni i nabrał powietrza.
– Sytuacja na dzień trzydziesty lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego – zaczął sucho. – Wschodnia granica kraju – rozpoczął od rzeczy najbardziej palących. – Armie „Podole” i „Wołyń” po udanym przebiciu się pod Lwów i oczyszczeniu przyczółku z sił nieprzyjaciela przeszły do obrony. Wszelakie jednostki ciężkie, jakie udało się skomasować na przedmościu, uzupełniają straty osobowe oraz uzbrojenie. W wyniku walk na południe od Lwowa okrążono i zniszczono w ciągu ostatnich dwóch dni resztki broniących się sowieckich jednostek. Tu należy wyróżnić jednostki KOP, cały czas osłaniające granicę rumuńską przed uderzeniami ze wschodu. Sowieci mają pewne problemy z akcjami pościgowymi i kontynuowaniem ofensywy na nasze nowe pozycje, co daje nadzieję, że zdążymy stworzyć w jakimś stopniu nową linię obrony na szpicy Rawa Ruska – Tarnopol oraz Drohobycz, Gródek i brzeg Dniestru – Rawa. Konieczne jest wyznaczenie obrony przynajmniej na górskich przełęczach, na prawym skrzydle naszego przyczółku, na południe od Tarnopola. Uderzenie na tym odcinku wydaje się najsłabsze, głównie ze względu na teren, ale istnieje niebezpieczeństwo szybkiego odcięcia nas od granicy. Prognozy meteorologiczne mówią o nadchodzącym okresie ulewnych deszczów, co może jeszcze wpłynąć na spowolnienie sowieckich działań, zwłaszcza lotnictwa.
Generał Władysław Kalkus drgnął i zdawało się, że odetchnął.
– Ponadto Sowietów hamują, jak się wydaje, działania Grupy Warownej „Wilno”, broniącej się pod silnym naporem lotniczym i lądowym nieprzyjaciela. Skierowanie sowieckich sił do krajów bałtyckich oraz ukierunkowanie głównej osi natarcia z zachodu na południe i południowy zachód znacznie wydłużyło bolszewickie linie zaopatrzeniowe. Po tak długim okresie ciągłych walk wydaje się – szef sztabu spojrzał mimowolnie na Pełczyńskiego, którego oddział przekazywał takie właśnie przypuszczenia – że stopień zużycia sprzętu oraz zmęczenie wojsk wroga są znaczne. Dodać należy, że poza liniami szybko zmieniającego się frontu pozostało wiele naszych mniejszych i większych jednostek, które mogą próbować atakować linie komunikacyjne oraz pomniejsze garnizony sowieckie. Do rozprawy z nimi… – generał ugryzł się nieomal w język przerażony tym słowem – bolszewicy mogą przerzucić znaczne ilości swoich sił.
Stachiewicz przerwał na chwilę i sięgnął po szklankę wody.
Upił nieco i zaraz wrócił do tematu, widząc niewesołe oblicze wodza naczelnego.
– Akcja mobilizacyjna kolejnych roczników z terenów, jakie są jeszcze w naszym posiadaniu, przebiega sprawnie. Z meldunków, które otrzymujemy, wynika, że udała się też ewakuacja sporej liczby mężczyzn zdolnych do walki. Nie jestem w stanie określić, jak duży odsetek z nich został utracony podczas szybkich marszów pod bombami wroga. Dobrą nowiną jest to, że do jednostek zgłasza się bardzo wielu ochotników, nawet niemal dzieci.
Powiódł oczami po linijkach tekstu, jakby się zgubił, ale zaraz zaczął mówić na nowo.
– Zachodnia granica i atak niemiecki – oznajmił ciężko i w pokoju rozległo się westchnienie. Jakby mało było problemów, od zachodu nadchodził nowy, potężny wróg, z którym nie za bardzo wiedziano, co robić, jak z nim walczyć. – Niemcy posuwają się sprawnie w kierunku wschodnim. Główna oś natarcia to już pewnie Łódź – Warszawa. Opór stawiają otoczone Gdynia i Hel, Poznań i kilka pomniejszych punktów takich jak Grudziądz. W Gdyni pułkownik Dąbek przewiduje konieczność porzucenia miasta i przejście na inne pozycje na Kępie Oksywskiej. Westerplatte nadal się broni, choć łączność jest bardzo utrudniona. Wiemy, że zapasy amunicji są spore, jednak wróg ma znaczącą przewagę. Na tyłach Niemców pozostała również niezweryfikowana liczba różnych jednostek, które w dalszym ciągu, mimo odcięcia i różnego stopnia nasycenia, bronią się, prowadzą bój albo próbują przebijać się w stronę stolicy. Wygląda jednak na to, że w ciągu dwóch, trzech dni wróg będzie gotów uderzyć całością sił na Warszawę, a południowa flanka jego uderzenia, po przegrupowaniu i podciągnięciu odwodów, skieruje się na Lwów w ciągu tygodnia. Należy zauważyć, że spore obszary kraju, z których wycofały się nasze oddziały, a których Niemcy nie mają siły objąć, pozostają bez kontroli. W tych miejscach policja z trudem utrzymuje porządek i stara się zwalczać dywersję. Wszędzie na froncie zachodnim wróg ma niemal absolutną przewagę w powietrzu.
Na dobrą minutę zapadła głucha cisza. Zza ścian dolatywał tylko hałas pracującego sztabu. Od kilku dni dochodziły tam te same wieści, nie dając wiele pocieszenia. Śmigły-Rydz wreszcie się ocknął i głową dał znak, by kontynuować.
– Jeśli chodzi o sytuację sprzętową – szef sztabu zerknął kątem oka na pułkownika Wiatra, szpakowatego, trzymającego się prosto głównego kwatermistrza, który miał za zadanie zbierać strzępy informacji o pozostałych zasobach wojska – straty nasze są znaczące – wybrzmiało to jak huk wystrzału. – Większość naszych jednostek zmuszona była porzucić transport kołowy. Brakuje paliwa. To, czym dysponujemy, przeznaczane jest dla jednostek pancernych oraz lotnictwa. Utracono pewną, niedającą się oszacować ilość artylerii, ale o ile się orientuję, nie jest w tej kwestii tragicznie. Mamy też duże straty w koniach.
– Dziękuję – przerwał nieoczekiwanie nieco pobladły marszałek. Rozparł się w fotelu i wyciągnął nogi. Sprawiał wrażenie, jakby kolejna porcja niewesołych nowin wciskała go w siedzenie. – Czy są jakiekolwiek dobre wieści? – westchnął ni to do zebranych, ni to do siebie.
Ludzie zaczęli się wiercić, chrząkać, zerkać po kolegach. Marszałek wcześniej nie zadawał takich dziecinnych pytań. „Łamie się?” – niepokojąca konstatacja przeszła przez głowę Pełczyńskiego.
– Są! – pośpieszył z ratunkiem pułkownik Wilk. – Dwie brygady czołgów już niedługo wesprze prawdopodobnie kolejna. Odkomenderowano kilkanaście załóg do rumuńskiej Konstancy w celu zapoznania się z pierwszymi wozami Renault, jakie przybyły z Francji. W trakcie szkolenia są kolejne ekipy, a wiemy już wszyscy, że Paryż zgodził się nadesłać partię ciężkich wozów B1 oraz Somua S-35. To, panowie, jest nowa jakość! – rzucił wesoło, niemal klepiąc ręką w stół.
– To fakt – potwierdził marszałek i drgnął. – Pytanie, czy zdążymy użyć tych… – uśmiechnął się ciężko – cudów techniki, zanim nie rozbiją nas do cna Niemcy albo Sowieci.
– Pozwolę sobie zauważyć – wtrącił Stachiewicz – że pomoc Rumunów oraz Węgrów jest dla nas bardzo znacząca. Przerzut na ich terytorium wielu dywizjonów lotniczych oraz ulokowanie w tamtejszych szpitalach rannych odciąża znacznie nasze działania.
– I naraża na gniew Stalina – wszedł mu w słowo Pełczyński. Szef sztabu pokiwał głową.
– Fakt, ale Bukareszt doskonale rozumie, o co toczy się gra. Jeśli nie wesprą nas teraz…
– Niedługo będzie za późno. – Śmigły-Rydz jakby odżył. – Jeśli już dotknęliśmy spraw naszych sojuszników… – Wskazał Stachiewiczowi jego miejsce i uprzejmie się ukłonił, dziękując za relację. – Minister Beck – marszałek wyprostował się w krześle – przedstawił mi dziś rano całkiem interesujący ogląd sytuacji.
Pełczyński nawet nie drgnął, choć co nieco wiedział na ten temat. W końcu pełnił funkcję szefa „dwójki”. Wiedzieć było jego obowiązkiem.
– Panowie. – Marszałek skrzyżował palce opartych na mapach rąk i spojrzał na zebranych. – Bukareszt był ostatnimi czasy pod ogromną presją dwóch potęg europejskich, Niemiec i Francji. Ta pierwsza, szykując się do napaści i zapewne przewidując nasze działania, usiłowała wymóc absolutne posłuszeństwo Rumunii i zakończenie tak dobrej współpracy z nami. Chciano wymusić internowanie cofających się przez granice oddziałów, sztabu oraz rządu z opcją jego rychłego wydania. Berlin, Moskwa, ale i zapewne Paryż przewidywały nasze bliskie załamanie. Ba, cały czas o tym myślą. – Wskazujący palec marszałka uniósł się ku górze. – Jednak okrzepnięcie frontu, nawet przy postępach niemieckich, daje nam pewne szanse. – Śmigły-Rydz odzyskiwał wigor. – Sankcje niemieckie wobec naszego południowego sojusznika miałyby sens, gdyby państwo polskie przestało istnieć. My jednak trwamy. I teraz, po naszych interwencjach uaktywnili się Francuzi. Nie muszę przypominać, że ich wpływy na państwowość rumuńską zawsze były duże. Jednak do meritum. Rząd rumuński w ciągu najbliższych dni ma ogłosić powszechną mobilizację swoich sił zbrojnych. Można to traktować niemal jak przystąpienie do wojny. – Wśród zebranych nastąpiło znaczne poruszenie.
– Toż to doskonała nowina! – klasnął w dłonie milczący dotąd posępnie pułkownik Jaklicz, drugi zastępca szefa sztabu do spraw operacyjnych.
– Panowie! Panowie! – uspokoił oficerów wódz naczelny. – Zanim zaczniemy śpiewać „Rotę” i obwieszczać wiktorię, muszę przypomnieć panom, że wojna trwa. I jak na razie przegrywamy ją, choć sytuacja się stabilizuje. – Wrócił jego surowy realizm. – Jak wspominałem wcześniej, obawiam się, czy wszelka pomoc, jaką okażą nam sojusznicy, nadejdzie na czas. Dlatego zgodnie z dalszymi uzgodnieniami i tym, co przedstawił pan generał Stachiewicz, za punkt najważniejszy na naszej liście zadań uznać należy utrzymanie przedmościa rumuńskiego i wytrzymanie nacisku wroga. Za wszelką cenę. Jest to warunek absolutnie konieczny. – Mówił twardo, wolno. – Niestety, wiąże się to z poświęceniem wszelkich grup oporu walczących na tyłach. Nie pomożemy ani Gdyni, ani Wilnu, bo jest to niemożliwe. Musimy zapomnieć o naszej flocie skrytej w Finlandii. Teraz liczy się ten skrawek kraju, który nasycić należy wojskiem i sprzętem. Wykrwawić wroga, modlić się do Wszechmogącego Boga i czekać pomocy sojuszników. Innej drogi nie ma. To mój rozkaz na najbliższy czas. Trwać na przedmościu – zakończył twardo. – Dziękuję. – Wstał niespodziewanie, szurając krzesłem. – Panowie oficerowie… do zajęć – rozkazał.
Kiwnęli głowami i ruszyli kolejno do wyjścia.
– Pana, panie generale – zagadnął Śmigły-Rydz Pełczyńskiego, który już miał przekroczyć próg – proszę o pozostanie.
– Panie marszałku. – Pełczyński stał wyprostowany, choć sam chętnie wróciłby do czytania raportów z przesłuchań jeńców i wypadów oddziałów kawalerii, która nękała sowieckie tyły.
– Proszę usiąść. – Śmigły-Rydz wskazał na krzesło po swej prawej stronie. – Wiemy obaj, że to, co przedstawiłem, to na razie mrzonka – zaczął bez ogródek. – Wiemy to my dwaj i reszta sztabu. Jesteśmy zbyt słabi, by trwać w nieskończoność. Prędzej czy później oddamy Lwów, może i Stanisławów, i przejdziemy do Rumunii albo na Węgry. – Wódz mówił szybko, stukając palcami o stół, a jego czoło pokryło kilka linii zmarszczek. – Uznaję, że z pomocą Rumunów, a może i Węgrów… Tak, Węgrów – dopowiedział, widząc zdziwioną minę szefa wywiadu. – Pan Beck oznajmił, że Węgrzy też wysyłają sygnały o możliwej pomocy. Na razie materialnej, ale to zawsze coś. W każdym razie z pomocą tych państw i dostawami z Francji czy Anglii zdołamy powstrzymać i zatrzymać bolszewików. Jeśli jednak się nie uda, to będziemy mieć do czynienia z połączonymi siłami niemiecko-sowieckimi. Cudu nie będzie, panie generale. – Marszałek przysunął się bliżej, tak że Pełczyński poczuł zapach jego wody kolońskiej. – Nasza dyplomacja robi, co może, co w tych warunkach – powiódł zmęczonymi oczyma po suficie – jest wyzwaniem. Jednak z pewnością pan rozumie, że to nie wystarczy. Robi pan doskonałą robotę, każda depesza, sygnał z Europy i zza frontu to wspaniały prezent dla pana Becka, ale… – Wódz znów wstał i podszedł do niewielkiej komódki. Oparł się łokciem o jedną z półek. – Trzeba czegoś więcej… – zawiesił głos w taki sposób, iż Pełczyńskiemu przeszło przez myśl, że to rozmowa pożegnalna. Że wódz naczelny nie jest zadowolony. Marszałek najwyraźniej wyczuł te obawy, bo tylko się uśmiechnął i zaraz dodał: – Proszę się nie obawiać. – Uniósł dłoń. – Ufam panu, panie generale. Chodzi o to… – Śmigły zaczął chodzić od ściany do ściany, nie spuszczając wzroku z podwładnego – by wstrząsnąć sowieckim imperium i jego sojuszami. Nasze czy fińskie wysiłki i te kilka eskadr dosłanych przez Anglię niewiele pomogą. Nam potrzeba oddechu, a wrogowi należy nieść chaos.
– Nasi ludzie… – wyrwało się Pełczyńskiemu, który dobrze skojarzył, że marszałek nawiązuje do jego planu rozbudowy grup dywersyjnych.
– Wiem – uciszył go gestem wódz. – Pańscy ludzie działają. Czytam raporty. Na tyłach sowieckich wybuchają bunty, dezercje. Głód, chłód i tak dalej, ale to za mało. By dobić hydrę, trzeba czegoś większego. To wszystko jest jak wielka gra. – Śmigły-Rydz uniósł dłonie w górę. – Trzeba wprowadzić do niej nowych graczy, a pan i pana oddział macie odpowiednie metody i co ważniejsze, znajomości.
Marszałek wrócił do stołu, znów usiadł blisko i zaczął mówić ściszonym głosem:
– Rząd Rzeczypospolitej, minister Beck oraz ja uważamy, że należy, korzystając z zagranicznych kontaktów…
Pełczyński słuchał, a jednocześnie i truchlał, i śmiał się w środku. Sytuacja była dramatyczna i należało się chwytać każdego sposobu. W miłości i na wojnie wszystko było dozwolone. Tylko czemu nikt nie pomyślał o tym wcześniej? Miesiąc, dwa temu. Generał słuchał i z każdym zdaniem coraz wyraźniej do niego docierało, że nie wszystko jeszcze stracone. Trzeba jednak działać szybko.
•
Tonący w przepychu odziedziczonym po dawnych monarchach gabinet prezydenta Republiki różnił się od skromniejszych pomieszczeń wiktoriańskiego w duchu i prostego w wystroju domu przy Downing Street 10. Złote zdobienia, meble à la Ludwik XVI, wielkie lustra i puszyste dywany miały wskazywać na mocarstwowe bogactwo głowy francuskiego państwa. Premier Winston Churchill, choć był wielkim koneserem sztuki, nie lubił tych „żabojadzkich” wygłupów, tego całego zbytku i świecidełek. W tych kwestiach wolał umiar, niemal surowy minimalizm. Podczas każdej z niewielu wizyt w Paryżu nie potrafił się skupić otoczony bibelotami. „To miejsce nie sprzyja myśleniu” – zwykł mawiać do współpracowników.
Korzystając z łaskawego pozwolenia prezydenta Alberta Lebruna, wyłysiałego staruszka o czernionych wąsach, Brytyjczyk buchał wielkimi obłokami dymu z cygara, starając się słuchać uważnie prezydenckich tyrad. W osobie tego wiekowego polityka skupiała się większość władzy we francuskim państwie. Dzięki jego uporowi i umiejętności poszukiwania sojuszników w parlamencie udało się zmienić konstytucję. III Republikę zmienić w IV, wprowadzając nad Sekwaną ustrój prezydencki.
Lebrun chodził po gabinecie, tak wielkim, że można by było jeździć po nim rowerem, i patrząc na czubki wyglansowanych butów, z kciukami ukrytymi w kieszonkach ciemnej kamizelki, mówił, mówił i mówił.
– …podkreślam raz jeszcze, szanowny panie premierze. – Francuz uśmiechał się ni to do gościa, ni to do siebie. – Na wojnę w chwili obecnej jest za wcześnie. Na frontalny atak przeciw Niemcom społeczeństwo nie jest gotowe. O nie. – Wzniósł wysoko dłoń niczym nauczyciel karcący uczniów. – Pan wie doskonale, jakie u nas panują nastroje. Radykalna lewica szaleje. Strajki, marsze. Były premier Daladier znów odbudowuje sobie poparcie, bijąc w rząd i we mnie osobiście. Oskarża nas o podżeganie do wojny. Wojnę obronną – tak, to naród zaakceptuje. Po to przecież powstała Linia Maginota, by nas bronić, odizolować, panie premierze. Jeszcze nie czas, nie czas na wojnę ofensywną. Ludzie u nas pamiętają piekło okopów, biedę, głód. Nie chcą tego, nie chcą… – mówił ciszej.
– Więc kie… – Churchill chciał przerwać ten niekończący i obezwładniający zmysły słowotok, ale Lebrun jakby nie dosłyszał. Może rzeczywiście ze słuchem było u niego nie najlepiej. Wiek robił swoje.
– Oczywiście spełniamy swoje zobowiązania i zgodnie z nimi przekazaliśmy do Finlandii kilkadziesiąt samolotów. Czołgi i artylerię. Teraz ten proces jest utrudniony ze względu na grasującą po Bałtyku Kriegsmarine, ale robimy, co możemy. Do walczącej Polski ślemy niekończące się wręcz konwoje, które dobijają do Konstancy. To kosztuje krocie, ale pomagamy. Amunicja, żywność, karabiny…
Churchill nie wytrzymał. Zdusił niedopalone cygaro Romeo y Julieta i rzucił głośno:
– Panie prezydencie.
Lebrun stanął jak wryty, a na jego twarzy rysowało się niemałe zdziwienie. Nie przywykł, by ktoś przerywał mu przemowę.
– Tak? – spytał.
– Czy pan ma świadomość, o czym pan mówi? – Premier poczerwieniał. – Niemcy, pański sąsiad, dokonały inwazji na naszego wspólnego sojusznika, łamiąc wszelkie z nim umowy. Skoro tak, będą łamać i wszelkie pakty z nami. Göring stał się wspólnikiem Stalina i jeśli nic ich nie powstrzyma, w dwa tygodnie zduszą Polskę. Dwa tygodnie! – wrzasnął gardłowym głosem Brytyjczyk i sam poderwał się z miejsca, co przy jego tuszy robiło wrażenie. Podszedł do okna i patrzył długo na ogród, milcząc i tłumiąc w sobie emocje.
Lebrun nie wiedział, co ma robić. Obrazić się za tę impertynencję czy puścić ten wybuch mimo uszu? Kręcił się w kółko, zakłopotany, nie mogąc się zdecydować.
– Proszę wybaczyć. – Premier kiwnął głową. – Ale jesteśmy w najstraszniejszym momencie w dziejach tego kontynentu, a może i świata. Tu nie chodzi o kolejną wojnę w koloniach czy na Bałkanach. Tu mamy do czynienia z sojuszem dwóch totalitarnych, brutalnych potęg, które od zawsze marzyły o podboju Europy…
– Pan uważa, że ten alians przetrwa? – Pytanie Lebruna było jak najbardziej na miejscu. Churchill wzruszył odzianymi w ciemny garnitur ramionami.
– W dłuższej perspektywie nie. Nie wierzę w jedność tych dwóch systemów. Prędzej czy później skoczą sobie do gardeł, ale przedtem – Anglik wyciągnął tłustą szyję, wbijając posępne spojrzenie w gospodarza – zaczną dzielić świat między siebie. Tymczasem najpotężniejszy kraj, z największą armią, stoi bezczynnie. – Pokręcił głową z niedowierzaniem i zasiadł na powrót w fotelu. Zaczynał żałować, że rozgniótł ostatnie cygaro.
Lebrun wydął wąskie suche wargi i przygładził resztkę włosów na skroniach. Zazdrościł brytyjskiemu premierowi tej energii i wizji, tak niepasującej do jego obłej, przysadzistej sylwetki leniwego hipopotama.
Przecież Churchill i cały jego gabinet mieli podobne, choć nie tak wielkie problemy, co on. Strajki, wystąpienia komunistów i lewaków, powszechny opór przed mobilizacją, a nawet zaczątki jakichś rozruchów w koloniach. Mimo to ten misiowaty Anglik postawił na swoim. Zmobilizował obie izby parlamentu – co nie było łatwe ani przyjemne – i uzyskał zgodę na bardziej intensywne dozbrajanie sojuszników. Ba, Anglicy skierowali pojedyncze jednostki na front w Finlandii, co stawiało ich już niemal w linii krajów walczących bezpośrednio z czerwoną nawałą. Jakby zapomnieli o stratach sprzed ponad dwudziestu lat. Wchodzili do wojny, której nikt nie wypowiedział. Na razie.
Lebrun poczuł nagły przypływ ogarniającego go zmęczenia. Poczłapał do biurka i opadł na głęboki, zdobny jak wszystko wokół fotel.
– Francja nie jest gotowa – stwierdził wyniośle, jakby naprawdę wierzył, że skupia w sobie cały majestat kraju. – Częściowa mobilizacja przebiega poprawnie, ale to wszystko, na co nas stać. Wojna to piekło… – rzucił modnym w pacyfistycznym społeczeństwie, acz odpowiadającym prawdzie sloganem.
– Kiedy więc Francja uzna, że będzie gotowa? – drwiąco zapytał Brytyjczyk, czując, że znów wzbiera w nim agresja. – Niemiecka granica stoi otworem. Wszystkie siły przerzucono do Polski. W kraju dywersja i zamachy. Wybuch w Saint-Nazaire i uszkodzenie krążownika „Algérie” w suchym doku to już jest sygnał, by zacząć się niepokoić, panie prezydencie. Jeśli okażecie bierność i słabość, nie opędzicie się od wrogiej agentury i dywersantów. – Premier wstał, podszedł szybko do biurka i podpierając się na zaciśniętych pięściach, zawisł nad wątłym Francuzem niczym rozjuszony buldog nad ofiarą. Zmarszczył brwi i zaczął cedzić przez zęby: – Zaraz może być za późno. Za późno! – powtórzył srogo. – Niemcy i Sowieci zmiażdżą Polaków i jak pan myśli, kogo obiorą za kolejny cel? Pan wie doskonale. Pańscy generałowie mówią to samo, tylko panu i pańskiemu rządowi brak ikry, samozaparcia i perspektywy. – Posunął się zbyt daleko, ale nie obchodziło go to. – Na Boga, to ten moment! Broń, samoloty nie wystarczą. Podobnie jak nie wystarczy sama Royal Navy. Tu trzeba twardej reakcji, zanim sami znajdziemy się w potrzasku. Panie prezydencie – pacnął pięścią w biurko – działajmy! – wydyszał. Rozzłoszczony, ale zmęczony Lebrun tylko schował głowę w dłonie i zamilkł.
Wściekłemu Churchillowi nie pozostało nic innego, jak zakończyć spotkanie i wracać do ambasady. Stanął w drzwiach i raz jeszcze spojrzał na podstarzałego Francuza, który na jego nieszczęście był jego głównym sojusznikiem.
– Do widzenia, panie prezydencie – rzucił przez ramię i zamknął drzwi. Nie miał zamiaru się poddać i stracić szansy. Nie chciał, by kraj, imperium, jakim zarządzał, szło na wojnę samo, bez wsparcia największej lądowej armii Zachodu. Jeśli jednak Francuzi, ich rząd i prezydent, nie rozumieli sytuacji, potrzebowali nauczki.
•
Wieczór był ciepły, powietrze pachniało wilgotną ziemią zroszoną krótką, acz intensywną letnią ulewą. Burza przeszła szybko, tłukąc po okolicy piorunami i nawet trafiając w parę drzew. Nikt nie domyślał się, że wiatr niesie nie tylko deszcz i pioruny.
Nawałnica dała doskonałą osłonę tym, którzy wpadli między liche i koślawe budynki kołchozu, gdy tylko niebo przeszyła ostatnia błyskawica. Poruszali się szybko, niezapraszani, głośni. Huk ich strzałów i krzyków odbijał się echem z o wiele większą siłą niż podniebne grzmoty.
Leonid Pawłow, niski, zbity w sobie, mocarny chłop w letniej zielonej gimnastiorce w wojskowym stylu, skrył się w rogu pokoju. Skulił się, drżąc ze strachu i obejmując podkulone nogi obute w eleganckie oficerki. Jego ostrzyżona na jeża, opalona głowa nabrzmiała pulsującymi żyłami. Ciało wzdrygało się przy każdym strzale, jaki padał za oknem.
Zerknął jeszcze na stojący na biurku telefon. Gdyby nie liczyć tego u Wołodii, milicjanta, ten był jedyny w kołchozie.
– Ratunku – wyjęczał ni z tego, ni z owego, kiedy seria z pepeszy poleciała w niebo niepokojąco blisko jego okna. Na zakurzonej drodze ludzie krzyczeli jeszcze głośniej. Niektórzy nawet wiwatowali. Wypadały szyby, ktoś tłukł uporczywie w jakiś metal. Pawłow nie miał nawet odwagi zerknąć na zewnątrz. Popatrzył ze strachem na leżącego obok Naganta i na samą myśl, że pójdzie walczyć, omal nie zemdlał.
Wystraszony wzrok znowu zahaczył o bakelitowy aparat.
– Nie, nie ma sensu – wycharczał, trąc czołem o kolana. Już próbował. Musieli poprzecinać kable. Był sam, w pułapce, bez szans.
Grzmotnęło eksplozją. Chyba granatu, bo aż poczuł zapach prochu. Kilka pocisków z cichym stuknięciem, drążąc drewniane dechy, poszło po ścianie, trafiło w okno i zaraz ostre odłamki szkła poleciały na podłogę. Pawłow miał dość. Jęknął, padł na czworaki i przebierając kończynami, raniąc dłonie, bliski płaczu rzucił się do ucieczki. Jakaś kula stłukła samotną żarówkę pod sufitem, rozhuśtując prosty stalowy klosz.
W odruchu niemocy rzucił się do telefonu, jakby zapomniał, że na niewiele to mu się zda.
– Atakują, atakują nas – piszczał do słuchawki, czując, jak pot zalewa mu plecy.
Zakotłowało się przed wejściem. Krzyki zlały się w jedną wrzawę. Ciosy kolb albo siekier padły na zabarykadowane drzwi główne urzędu. Te szybko ustąpiły.
– Na górze! – ryknął jakiś porażający głos.
Pawłowowi po raz drugi zrobiło się słabo. Na zewnątrz wszystko gasło i cichło, choć ludzi musiało być sporo. Dobiegł go tupot nóg na drewnianych schodach.
Sowiet rozejrzał się po swym gabinecie, jakby miał go oglądać po raz ostatni. Nic szczególnego, biurko, jeden regał zbity z nieheblowanych desek i ze dwa krzesła. Ale to było jego królestwo – albo raczej sala tronowa. Pogładził się po szyi, czując dziwny, upiorny uścisk. Spostrzegł nagle, że jego broń leży pod oknem.
Tupot nóg narastał, zbliżał się. Już chciał sięgnąć po rewolwer, ale zrezygnował. Na niewiele się zda, a jemu brakowało odwagi do bohaterskiego boju.
Ktoś kopnął w brązowe drzwi. Zaraz poprawił i przeżarta przez korniki futryna wpadła do wnętrza z trzaskiem i w obłoczku kurzu.
Pawłow, zanim jeszcze dostrzegł, kto po niego idzie, upadł na kolana, unosząc ręce wysoko w górę.
– Tyś naczelnik kołchozu?! – zza żółtego kurzu ryknął wściekły, zmęczony głos.
– Ja! – Pawłow nawet nie próbował kłamać, tylko uniósł wyżej rozdygotane dłonie.
W wybitym otworze w ścianie ukazał się niedźwiedziowaty mężczyzna o szerokich ramionach i wielkiej łysej głowie. Miał na sobie wojskowe buty, bryczesy i coś na kształt munduru, ale na piersi lśnił mu jakiś dziwaczny symbol. Kokarda w kolorze czarno-pomarańczowym. Sucha twarz o płaskim nosie wyrażała wstręt i nieopisaną złość. Zmrużył oczy i silnym kopniakiem złamał resztkę stawiających opór dech ościeżnicy. Wparował do pokoju i podszedł blisko swej ofiary. Pawłow drżał jak liść, kuląc się i chowając głowę w podniesione ręce. Już czuł cios potężnego kułaka. Napastnik tylko sapnął i splunął przerażonemu komuniście prosto w twarz. Na korytarzu szaleli inni. Niszczyli, tłukli i wrzeszczeli.
– Dwóch do mnie! – ryknął napastnik.
Przybiegli zaraz. Niewiele niżsi. Też w uniformach i czapkach, które wyglądały jak wojskowe, oficerskie, ale bez dystynkcji. Bez czerwonych gwiazdek.
– Brać ścierwo i na dół – warknął ten wielki. Najwyraźniej herszt.
Schwycili Pawłowa za ramiona i powlekli, obijając po okopconych schodach. Sowiet poczuł w nozdrzach ostre, świeże powietrze. Rzucili go na wilgotny jeszcze piach. Ciągle dygocząc, podparł się na rękach i dopiero teraz spostrzegł, że otacza go spory tłumek. Ludzie stali w szarości wieczoru ściśniętym szpalerem. Niektórych znał, byli tutejsi. Biedne, chude mordy. Chłopy w kaszkietach i baby w chustkach z założonymi na brzuchach kościstymi rękami. Nie wystraszeni. Raczej obojętni, ale z wyrazem zacięcia na twarzach. Czekali, co będzie. Reszta była obca. Śmiali się, mieli broń, pochodnie. Naczelnik spojrzał w bok.
– Wołodia. – Rozdziawił zaskoczony usta.
Niski, grubawy milicjant o szerokiej szyi, w swym ciemnym mundurze, razem z dwoma pomocnikami klęczał skrępowany jak wieprzek. Krew lała mu się z ust i nosa. „Aresztują” – myśl jak pchnięcie nożem przeszyła głowę Pawłowa. „Wiedzą, ale co?” – myślał gorączkowo, za które przewinienie zasłużył sobie na tak potworne traktowanie. Sekretarz przecież zawsze dostawał dolę. Kontyngenty szły sprawnie. Że niekompletne? Norma. Za to kołchoz w kwestii wychowania socjalistycznego i linii partyjnej był w porządku. Bezpieczeństwu też podczas wizytacji się podlało, to oko przymykali, bo tutejsi…
– Towarzysze, o co chodzi?! – Naczelnik rozłożył ręce w pytającym geście, już nic nie rozumiejąc. Zimna stopka kolby rąbnęła go w głowę. Zaszumiało, padł na ziemię obolały. Krew trysnęła z łuku brwiowego, plamiąc uniform. – Towarzysze… – prawie zapłakał, nie wiedząc już kompletnie, co robić. Kolejny cios, tym razem obutej nogi, wywrócił mu trzewia.
– Chuj ci towarzysz – szczeknął bijący. Sowiet zwinął się w kłębek i padł na twarz. Piasek oblepił mu usta i nos. Z budynku ktoś wyszedł.
– Nie ma nikogo więcej. – Pawłow rozpoznał głos olbrzyma. – Szukać, ilu się da, i doprowadzić – komenderował swoim ludziom.
W obolałej głowie naczelnika błysnęła myśl. Jedynie wspomnienie plotki. „To oni”. W piersi coś go ścisnęło i resztka sił opuściła bolszewika. Od kilkunastu dni chodziły różne pogłoski. O ludziach, co atakowali i nawet NKWD i milicji się nie bali. Zwali ich bandytami. To w bezpiece. Porucznik, czekista, przy banieczce samogonu opowiadał, że szpicle donosili, co ludzie myślą. Zwłaszcza ci starzy szeptali, że to wyzwoleńcy, że pogonią komunistów i wróci stare, ale w to naprawdę nikt nie wierzył. Jakie stare? Socjalizm był przecież najdoskonalszy. To koniec wszystkiego, nic więcej nie można wymyślić. Odwrotu nie było… – w głowie przetaczały się zwroty z kołchozowych masówek.
– Ludzie! – ryknął ten wielki i uniósł w czarne niebo swój pistolet. W blasku tańczącego ognia pochodni i pierwszych pożarów wyglądał jak nastojaszczy bohater z jakiegoś malowidła. Ale to nie był obraz. To było aż nazbyt realne. – Jesteśmy wojskiem nowej Rosji. Ja jestem pułkownik Mikołaj!
– Mikołaj – powtórzyli ludzie, patrząc po sobie, jakby odkryli, że ten wódz, o którym słyszeli, nie był duchem.
– Koniec tego zaprzaństwa! – wołał wielki mężczyzna. – Niesprawiedliwości i terroru! Nadchodzi czas zemsty!
Ludzie nie zareagowali. Popatrzyli znów po sobie, ale nikt nie drgnął.
– W wasze ręce oddaję sprawiedliwość. – Mikołaj przemawiał niczym wyuczony roli aktor. – Macie tu swych prześladowców – wskazał na pojmanych – złodziei, gwałcicieli i nowych czerwonych panów! – Tłum zafalował, ale ciągle stał niepewny. Pułkownik sięgnął po ostateczny argument. – Czyńcie sprawiedliwość i odbierzcie, co wasze! Ziemię, zwierzęta, wszystko! – ryknął.
To było jak strzał. Podziałało momentalnie. Lepiej niż teoretyczne gadki i odwołania do dusz i sumień. Krzyk z dziesiątek gardeł pofrunął między obejścia, obory i chlewnie. Ciosy pięści i nóg spadły na Pawłowa i jego ziomków, jakby po latach upokorzeń puściły wszelkie zahamowania, jakby tląca się złość wybuchła wielkim płomieniem.
Pułkownik Siemion Jefriemowicz Tychenko, znany pod pseudonimem Mikołaj, odskoczył w ostatniej chwili, o mało nie porwany dziką falą brutalnego linczu. Patrzył chwilę, jak tłuszcza zabiedzonych białoruskich kołchoźników szarpie i kopie bezwładne, niestawiające oporu ciała. Lubił takie chwile. W żyłach buzowała adrenalina, niedająca się poskromić sadystyczna radość i jeszcze coś. Satysfakcja. Przecież jego przypuszczenia, teorie, jakie prawił swym podkomendnym podczas szkoleń w polskich obozach, stawały się rzeczywistością.
Ten system trzymał się na lęku, ba, nieopisanym strachu przed wszechwładną Czeka, jej szpiclami i donosicielami. Na biurokracji, ukrywanej, ale wszechobecnej korupcji i lokalnych zgniłych układzikach. W komunizm niemal nikt nie wierzył. Może co najwyżej kilku bonzów, początkujących komisarzy i młodych komsomołek, póki nie trafiły na „przeszkolenie” u swych starych, obleśnych, ideologicznych przewodników.
Cały ten system, triumwirat partii, bezpieki i wojska, był rządami jednego wielkiego gangu, bandy morderców, żerujących na biedzie i niewolnikach. Bo nimi byli tu wszyscy, ci, którzy siedzieli w łagrach, ale też ci rzekomo wolni. Jak tu, w zapuszczonym, zapomnianym kołchozie.
Wystarczyło znieść chory nadzór, i tak osłabiony wojenną zawieruchą, i wszystko powinno zacząć pękać. Nawet jeśli ludzie tak tu, jak i w kilku poprzednich miejscach w głowach mieli, by władzy nie ruszać, gdy jej zabrakło, z biedy, z wielką ulgą brali, co mogli. Żeby choć ulżyć sobie w nędznym życiu. Zemsta była wtedy zwykłą konsekwencją. Dopełnieniem.
Tłum kołchoźników porwał obite, poszarpane ciała i niosąc je z krzykami, rzucając najgorsze przekleństwa, ruszył pod drzewa. Wysokie dęby.
Tychenko sięgnął do kieszeni. Zapas polskich papierosów szybko się kończył. Zapalił i uśmiechnął się złowrogo, widząc, jak pierwszy człowiek zadyndał, wierzgając nogami, na przerzuconym przez grubą gałąź sznurze.
– Panie pułkowniku. – Muskularny, wysoki niemal jak dowódca porucznik w opiętej bluzie z pepeszą na ramieniu wyrósł tuż obok. – Rozkazy? – spytał uprzejmie, jakby dziejący się tuż obok upiorny spektakl w ogóle go nie obchodził albo przywykł do takich obrazków przez ostatnie miesiące wojny.
– Zwijamy się… panie poruczniku. – Tychenko bardzo lubił ten grzecznościowy zwrot. Jakże inny w porównaniu z czerwonym „towarzyszem”. – Do świtu jeszcze posterunek milicji i most. Nie damy przecież mścić się władzy na biednej ludności. – Szerokie usta skrzywił podstępny uśmieszek. – Tutaj sobie poradzą. – Zwrócił głowę w kierunku pierwszych języków ognia buchających z naczelnikowskich „apartamentów”.
– Tak jest – skłonił się lejtnant i wystrzelił jak z procy, by zbierać ludzi. Tychenko poprawił pas i raportówkę i poklepał kaburę swej tetetki.
– Do pracy, pułkowniku, do pracy!
•
Gorący dysk słońca wspinał się wolno po bezchmurnym niebie, dając nadzieję na kolejny piękny, suchy dzień. Widoczność była doskonała, a powietrze przejrzyste.
Dywan soczystej zieleni lasów, poprzetykanych gdzieniegdzie niebieskimi oczkami jezior, zakrywał całą ziemię aż po horyzont. Tak jakby cała Finlandia była kobiercem wysokich drzew, bez śladów ludzkiej bytności.
Ludzie jednak tam żyli. Ich cywilizacja odciskała piętno na tym, zdawałoby się, nieskalanym krajobrazie swym największym szaleństwem.
Zrobili zwrot na prawe skrzydło, zmienili kurs i oczom pilotów dywizjonu ukazały się cienkie na razie i bardzo dalekie słupy dymów. „Front” – Bagiński przygryzł wargi skryte pod maską tlenową. Dawno go nie widział, nie czuł. W dołku złapał go skurcz, niczym żółtodzioba przed pierwszą walką. A przecież swoje się nawalczył. „Odwykłeś, chłopie” – oddychał głęboko.
Pewnie dlatego tak bardzo się starał, by choć raz siąść za sterami doskonałego Mosquito i przypomnieć sobie Kijów czy Leningrad. Czuć moc tej maszyny, jej niesamowitą prędkość.
– Schodzimy na trzy tysiące pięćset stóp – rozkazał przez radio i zaraz rozejrzał się na boki, czy Anglicy wykonują polecenia. Sam delikatnie przesunął ster. Dywizjon lekkich bombowców płynnie zanurkował. Tymczasem kotłujące się od dymu i eksplozji pole walki robiło się coraz wyraźniejsze.
Marek Bagiński sam nie wierzył, że mu się uda. Że major Ekiert pozwoli. Ale jednak. Sytuacja się zmieniała, do Finlandii trafiało coraz więcej Brytyjczyków i choć byli to sojusznicy, delegatura chciała i u nich mieć swoje oczy i uszy. Porucznik i tak nie wyłgałby się od raportu, czy siedziałby w kantynie, czy za sterami.
Majorowi było więc wszystko jedno. Bagiński nie miał wiele do roboty. Faktycznie nic. A jako bohater i ulubieniec fińskiej generalicji, jeśli byłby na tyle uparty albo raczej bezczelny – co już udowadniał – mógłby bez trudu załatwić interwencję najwyższych czynników. Major chciał tego uniknąć i machnął ręką. Próbował przekonywać podwładnego, by ten nie szarżował zbytnio, ale rozumiał doskonale, że to gadanie po próżnicy.
Na końcu tej drabiny wynoszącej porucznika Bagińskiego pod fińskie niebo stali jeszcze dowódcy lotnictwa i podpułkownik Young, wciąż nieco zagubiony w meandrach służbowych zależności. Jego zgrupowanie miało być „niezależne”, ale ta swoboda musiała z wiadomych względów pozostać w sferze teoretycznych rozważań. Sytuacja na froncie była ciężka, lecz nie dramatyczna. Potrzebowano każdej sprawnej maszyny, każdego lotnika i kilograma bomb. Brakowało za to czasu na polityczno-ambicjonalne przepychanki, których Young uniknął, rozumiejąc, co się dzieje. Miał bić wroga w tej dziwnej, niewypowiedzianej wojnie i tyle.
Zwinne maszyny przyśpieszyły, formując jednocześnie bardziej zwarty szyk.
– Uważać na myśliwce – polecił Bagiński i sam zadarł głowę, wypatrując zza szkieł gogli punkcików na niebie. Obserwator, zajmujący miejsce w przeszklonym nosie maszyny, szczupły i skupiony Brytyjczyk nazwiskiem Day, zacisnął dłonie i jakby chcąc zahipnotyzować horyzont, nie potrafił oderwać od niego wzroku. Pierwszy raz miał rzucać bomby na prawdziwych ludzi.
Brytyjscy lotnicy niemal z marszu, po dwóch dniach, szli do walki, zanim jeszcze pojawił się komplet ich obsług naziemnych, które przybywały partiami na pokładach statków. Lotnikom kładziono do głów dużo teorii i opisów sowieckiej taktyki. Bali się, to normalne.
Dowództwo wybrało im misję z gatunku łatwiejszych, dla zaznajomienia się z warunkami. Wszyscy niemal lotnicy fińscy byli w linii, więc pojawienie się chętnego do wojaczki i instruktażu Polaka rozwiązywało wiele problemów. Latał na tych maszynach. Krótko, bo krótko, lecz intensywnie. Do tego znał przeciwnika. Nadawał się.
Young, który mimo powierzchowności typowego, zdystansowanego Anglika, niechcącego zgłębiać meandrów charakterów obcych mu nacji, przełamywał pierwsze lody, wyznaczył miejsce Bagińskiemu. Poprzednik Marka zbytnio nie oponował, jakby nie paląc się do rozpoczęcia lotów bojowych. Uprzejmie opisał maszynę, choć Polak znał ją dobrze. Anglik przedstawił mankamenty omawianego egzemplarza i klepiąc Bagińskiego po plecach, życzył mu powodzenia.
– Jeśli to możliwe, prosiłbym o zwrot maszyny w jak najlepszym stanie – rzucił jak typowy Brytyjczyk na odchodne.
Tak więc udało się. Marek Bagiński znowu siedział za sterami, pędząc naprzeciw sowieckim liniom. Lubił to, Boże, jak on to lubił. Dudnienie motorów, wielkie śmigła tnące powietrze tuż za kokpitem i ogromna moc cudownej maszyny. W pobliżu zaś reszta dywizjonu.
– Jak ścieżka? – Marek trącił obserwatora bombardiera.
– Jesteśmy na kursie – potwierdził tamten, przykładając oko do celownika T1.
– Uważaj. Nie schrzań… – instruował z całą powagą Marek. – Mamy jedną szansę w tym… – przerwał. Na sam widok kurzawki na zbliżającym się horyzoncie poczuł się źle. Co dopiero nieostrzelany Anglik.
– Otwieram – zarządził Day, wciskając przycisk. Komora bombowa rozwarła się i wnętrze wypełnił głośny świst powietrza.
Inne załogi zrobiły to samo. Dywizjon przemknął nad ostatnimi zielonymi skrawkami lasów i wleciał nad szarą, potrzaskaną równinę niczym z upiornej wizji szaleńca. Rzadsze na tym pułapie dymy zasnuwały płatowiec. Lecieli szybko, by jak tylko się dało, uniknąć ognia z dołu. Na próżno. Pierwsze szrapnele zaczęły rwać się na niebie, choć na ich szczęście nieco za daleko. Świetliste smużki ognia niemal pionowo przecięły szarą mgiełkę. Zaraz też następne karabiny albo działka brały ich na cel. Byli jednak za szybcy dla sowieckich celowniczych. Kilkadziesiąt sekund zdawało się być całą cholerną wiecznością, pełną trzasku odłamków i tłumionych serii. Przed nimi, nieco w dole, błyskały kulami ognia, wznosząc obłoki dymu, bolszewickie haubice. Ich cel.
– Mam! – krzyknął w bojowym podnieceniu Day. – Mam, widzę! – dodał, niemal przyklejając się do celownika.
Sowieci, przynajmniej artylerzyści, nie dostrzegli w porę spadającej na nich grupy małych bombowców. Tylko na tyłach, przy taborach zrobiła się wrzawa i jakieś pulemioty próbowały stawiać im czoła. Dopiero kiedy między wystrzałami rozniosło się echo silników, spoceni, ubrani w same spodnie i hełmy artylerzyści rzucili się w transzeje i leje.
Brytyjskie maszyny przemknęły jak wicher, a spod ich szarych brzuchów oderwały się obłe, długie kształty. Ziemia jęknęła od serii pierwszych bomb. Grudy błota wyrosły wielką fontanną, kiedy płomienie i odłamki lotniczych bomb dosięgły przygotowanych do wystrzelenia ładunków. Biały obłok fali uderzeniowej rozszedł się wokoło. Ludzie, zanim zginęli rozerwani albo ciśnięci w ziemię niczym lalki, ogłuchli od potwornego łupnięcia. Mniejsze wybuchy rozpełzły się po okolicy, inicjowane jak w morderczym dominie.
Nawet Bagiński poczuł szarpnięcie, kiedy podrywał maszynę i łukiem zmieniał kurs na powrotny. Spojrzał przez ramię, dostrzegając gotującą się masę pożarów i strzelających w niebo, żarzących się punkcików. Reszta samolotów była cała, strat nie meldowali.
– Chyba jest okej? – rzucił do radia. Odpowiedziały mu dzikie wiwaty pozbywających się napięcia Anglików. Rzecz normalna po pierwszym boju.
Wyrównali pułap. Przepustnica poszła w przód i cały dywizjon przyśpieszył.
– Szybko do domu – rozkazał Marek, czując znów, jak po pierwszym szoku zaczyna tłuc artyleria. „Znowu ci się udało, chłopie”. Odpiął maskę i głęboko westchnął. „Znowu”.
•
Deszcz łupał ciężkimi kroplami o parapet i szyby przestronnego gabinetu. Szarość dnia, potęgowana nieprzeniknioną warstwą niskich czarnych chmur, odpowiadała idealnie nastrojowi marszałka Siemiona Timoszenki, ludowego komisarza obrony.
Nad jego owalną, łysą głową, tak jak i za oknem, wisiały ciężkie cumulusy. Kłopoty. Wiele ich było. Nerwowo, acz ospale pakował papiery i mapy do swej teczki, opóźniając, na ile to było możliwe, wyjście na odprawę Stawki u Josifa Wissarionowicza.
Jak zawsze uczynny Dymitr Jegor krzątał się po gabinecie, dopatrując, czy marszałek aby niczego nie zapomniał. Po cóż było denerwować wielkiego wodza światowego proletariatu omyłkami i niedopatrzeniami. Obaj, marszałek i prosty adiutant, wiedzieli, że będzie zły.
Jegor znał sytuację. Znał każdy plan, rozkaz, założenie. Cóż z tego, skoro nic z tą wiedzą nie mógł uczynić. Wszelkie kanały i ścieżki przerzutu były zamknięte. Zamknięte jak i on, uwięziony w Moskwie, tłumiący w sobie gniew i porażającą niemoc.
Timoszenko miał bardzo podobne rozterki. Nie szukał oczywiście dróg kontaktu z przedstawicielami Zachodu, jednak tlił się w nim gniew i zawód, że nie potrafi w żaden sposób przełamać trwającego za długo impasu.
– No cóż… – Popatrzył na biurko i stojącą na nim wypchaną teczkę. – Pora iść – sapnął smutno. Usta niemal wygięły się w podkówkę, a oczy szukały jeszcze jakiegoś szczegółu, który pozwoliłby zostać tu choć chwilę dłużej.
Dymitr stał w pozycji na baczność, taksując wzrokiem szefa. Tak po ludzku było mu go nawet żal. Ale cieszył się niezmiernie z sowieckich niepowodzeń.
– Może coś uradzą? – Timoszenko wymusił w sobie uśmiech i sięgnął po czapkę. Zgarbiona ciężka sylwetka, szurając nogami, ruszyła do drzwi.
– Będzie dobrze, towarzyszu marszałku – rzucił na do widzenia Jegor. Timoszenko nic nie odpowiedział. Obaj doskonale wiedzieli, że problemów jest aż nadto. Nawarstwiały się, rodziły się nowe i już mało kto wiedział, od którego końca zaczynać.
Polacy uciekli spod noża, kryjąc się na południu, tuż przy rumuńsko-węgierskiej granicy. Wybili korytarz, wiele jednostek radzieckich idących do ataku udało im się otoczyć albo wypchnąć, grożąc okrążeniem. Polaków nie rozbito doszczętnie ani nawet nie dotarto do głównej linii, a jak donosił wywiad, wróg znalazł bazę za granicami i lizał rany. Odbudowywał siły. Cóż z tego, że Polskę napadli Niemcy. Ci armię mieli potężną, ale mniejszą niż Związek Radziecki, i brakło im okazji do wielkich starć z Polakami. Parli tylko przed siebie, zajmując coraz więcej terenu, i tak jak przewidywał Timoszenko, skupili się na pozyskiwaniu ziem obiecanych im w traktatach i zajęciu polskiej stolicy.
Na razie nie mieli zamiaru rzucać się na ciągle polski skrawek kraju i razem z Sowietami go miażdżyć. Takie rzeczy, wspólną walkę obu państw, pokazywali tylko w propagandowych kronikach.
Na tym się nie kończyło. Polski opór tężał, a Finowie nie ustępowali. Bili się, krwawili, ale trwali. Brak było pomysłu, jak dokonać przełomu. Ludzi słano całymi eszelonami. Jeśli o to chodziło, to wszędzie szwankowało zaopatrzenie. NKWD musiało siłą ciągnąć nowe roczniki do wojska. Przy frontach szerzyła się dezercja. I to do tego stopnia, że zaczynało brakować czekistów, którzy mogliby jako tako opanować ten proceder.
Czołgi, samoloty. Było ich ciągle dużo, ale psuły się, ich uzupełnienia docierały spóźnione i zaczynało brakować paliwa. Tymczasem Stalin już coś przebąkiwał o uderzeniu na Rumunię i jej roponośne pola. „Czym? Z kim?” – pytał samego siebie marszałek.
Jakby tego było mało, z terenu nadchodziły informacje o przypadkach bandytyzmu. Zbrojnych napadach. Rzeczy, jakiej od czasów rewolucji się raczej nie spotykało. Nie na taką skalę.
Wszystko to w ogólnym obrazie wyglądało jakoś miałko, niepewnie. Walka przeciągała się i wizja błyskawicznego zwycięstwa oddalała coraz bardziej, stając się powoli zwykłą mrzonką.
Wszyscy sztabowcy, nawet nierozgarnięty Żukow, rozumieli, co to oznacza. Przecież im dłużej babrali się w tym szambie, tym pewniejsze stawało się, że Zachód w końcu zrobi jakiś krok. Jak bardzo by nie była uwikłana w szalejące strajki, zamieszki i niepokoje podsycane przez moskiewski wywiad, Europa musiała zareagować. Już słała broń. Ba, i lotników.
Marszałek zszedł przez obszerną klatkę schodową, oddał honory wartownikom i ruszył do auta, przy którym trzymając otwarte drzwi, warował już zmoknięty szofer. Siemion Timoszenko zatrzymał się, uniósł głowę i zerknął w niebo. Ostre krople zrosiły jego okrągłą twarz. Zmrużył oczy. Czarnych chmur jakby przybywało.
•
Gdy tylko przestąpił próg knajpy i wyszedł na trotuar, zatęsknił za przyjemnym chłodem kamiennych ścian. Powietrze, nieprzyjemnie suche i nagrzane sierpniowym słońcem, tak jak wszystko wokół, odbierało ochotę na cokolwiek. Chwilę zastanawiał się, czy się nie cofnąć, ale poczucie obowiązku zwyciężyło.
Miasteczko Morhange zdawało się spać, przytłoczone kolejnym tygodniem ciężkich upałów. W miejscowości wzniesionej na skrzyżowaniu kilku dróg pomiędzy Nancy i Metzem we francuskiej Lotaryngii tylko grupka dzieci nic sobie nie robiła z iście afrykańskiej aury. Pluskały się w brudnej wodzie starej fontanny ukrytej nieopodal w cieniu buku.
Nawet sunące tędy konwoje wojskowych aut i kolumny idących nad granicę piechurów zniknęły, jakby dobrotliwi generałowie pozwolili im przeczekać najgorsze godziny dnia.
Ernest McCull w swych szerokich, wysoko skrojonych spodniach, lekkiej koszuli i słomkowym kapeluszu – nieco kontrastującym z jego pogodną, pociągłą i opaloną na buraczano czerwony kolor twarzą – wyglądał jak zwyczajny turysta. Nie jak dziennikarz. Na szyi dyndał mu aparat marki Kodak, a przez ramię przewiesił nieco nieporęczną skórzaną torbę myśliwskiego typu.
Ten trzydziestodziewięciolatek kręcił się po okolicy już przez pewien czas i z przykrością stwierdzał, że Morhange ustępuje urokiem ludzkim osiedlom wzniesionym w górskich dolinach Wogezów, a nawet południowej Alzacji. Było tu jak w przemysłowych dziurach na północy, na pograniczu Belgii i Francji.
„Nie dość, że brzydko, to i nic ciekawego” – pomyślał, ruszając w stronę centrum, placu obstawionego piętrowymi ceglanymi domami i kościołem ze strzelistą wieżą – budowlami przypominającymi raczej niemiecką Nadrenię aniżeli Francję.
Grupka dzieci, widząc mężczyznę, wyszczerzyła zęby i poczęła machać, wykrzykując na wyścigi pozdrowienia. Wszak wizyta dziennikarza z dalekiej Kanady była nie lada wydarzeniem dla miejscowej społeczności. Wkrótce wszyscy o nim wiedzieli.
Przystanął na chwilę, uniósł aparat do oka i pstryknął fotkę. Tak na pamiątkę. Pomachał szkrabom, a te w pisku radości, przejęte, że uwieczniono je na negatywie, zaczęły jeszcze bardziej chlapać się wodą.
Od południowego wjazdu do miasteczka coś zgrzytnęło. W wąskich, krętych uliczkach rozszedł się dźwięk silnika. Najpierw jednego, potem kolejnych.
McCull nie zwrócił na to większej uwagi i ruszył przed siebie bez celu. Jemu nie było do śmiechu tak jak tym dzieciakom. Otworzył torbę i sięgnął po świeżą paczkę papierosów.
Nie mógł wyłącznie podróżować, delektować się specjałami tutejszej kuchni w kolejnych restauracjach. Miał inne, poważniejsze rzeczy do zrobienia. Tyle tylko…
Pierwsza zielona ciężarówka marki Renault, ciągnąc szczelnie zakrytą plandeką lawetę, minęła go w żółtym obłoku kurzu. Za nią jechała następna.
McCull przezornie schował aparat do torby. Nie chciał prowokować podejrzeń i potem tłumaczyć się u wioskowego gliniarza. Tych miał unikać jak ognia. Rozejrzał się wokoło, szukając jakiegoś spokojniejszego miejsca. Cienista brama jednego z domostw wydawała się idealna.
Zaciągał się dymem i liczył pojazdy. Wiedział doskonale, co wiozą, znał się na tym. Żałował bardzo, że nie może zabrać się z tą jednostką tam, gdzie najprawdopodobniej zmierzała. Gdzieś nad Linię Maginota. Na jeden z setek punktów koncentracji, które Francuzi wyznaczyli na czas wojny. Wojny, która tutaj jeszcze się nie zaczęła.