36,90 zł
Współczesny terroryzm jest narzędziem politycznym, ukrytą przed światem wielką grą.
W brutalną walkę wielkich mocarstw jak zawsze uwikłana jest Rzeczpospolita. Jej tarczą i ostrzem są służby wywiadowcze oraz siły specjalne.
Adam Thomal, policjant z Centralnego Biura Śledczego Policji, zostaje wysłany na przymusowy urlop. Już w samolocie staje się, mimo woli, uczestnikiem międzynarodowej rozgrywki...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 536
© 2019 Piotr Langenfeld
© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Agnieszka Zub, Ewa Barczyk
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-65904-39-3
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustroń,www.warbook.pl
Okoliczność była nijaka. Szara jak ten widoczny wokół zimowy świt, po trudnej nocy. Mimo kolejnych lat tkwienia w tej pracy trzeba było wiele samozaparcia i siły, by nie poddać się odrętwieniu. Nie pozwolić sobie na zamknięcie oczu. Choćby na moment, który z chwili ulgi przerodziłby się niebezpiecznie w błogi sen.
Adrenalina wypaliła się wieki temu i tylko na początku każdej nowej zasadzki, oficjalnie – realizacji, dawała kopa. Na krótko. Nie jak kiedyś. Obecnie była to rutyna i zaplanowane działanie wedle oklepanego scenariusza, albo właściwie – procedury. Wprawdzie elastyczność była zawsze wskazana, ale o chłodnym brzasku marcowego dnia trudniej było się o nią wystarać.
Smętna jakoś przedziwnie muzyka, sącząca się z na wpół ściszonego samochodowego radia, przeszła w serwis informacyjny. Głos spikera był obojętny, nie pomagał, dodając swoje trzy grosze do odczucia obezwładniającej apatii.
– Afera bankowa, jak określają to niemieckie media, rozchodzi się coraz większym echem po strukturach finansowych… – Głos mówił zupełnie obojętnie, jakby opowiadał o wizycie u ciotki. – Nowe materiały, publikowane wczoraj w Internecie, ujawniają zatrważające praktyki Kolonner West Bank i nie tylko. Tymczasem sejmowa komisja śledcza, głosem swego przewodniczącego posła Hramki, planuje wystąpić o udostępnienie materiałów, które, jak wynika z publikacji, dotyczą wątków transferów… Posłowie opozycji oczekują dalszych informacji, sugerując powiązania całej tej sytuacji z nieodpowiednim, w ich mniemaniu, nadzorem finansowym…
Później były wypowiedzi przedstawicieli kilku partii, banków i księgowych od większych cyferek, których nazywano ekspertami. Jedni mówili z bojowym zapałem i dumą, słusznie węsząc prezent od losu i nadciągającą rozróbę, inni zaś nieudolnie hamowali nastroje, nie bardzo wiedząc, jak się odnieść do sprawy, która miała się rozwijać. Jeszcze później była pogoda. Nic szczególnego – szare, zgniłe przedwiośnie. I znowu muzyka.
Aspirant Adam Thomal słuchał jednym uchem, nie bardzo zainteresowany tym wszystkim. Zły, że ci tam, w radiostacjach wszelkiej maści, utrudniają robotę jemu i aspirantowi Hubertowi Kowalińskiemu. Ziewnął głośno i sięgnął do radia, ostatkiem nadziei szukając na falach eteru czegoś skoczniejszego.
Hubert osunął się na fotel, chwycił dłońmi kierownicę i z przechyloną na bok głową patrzył półprzytomnie na okolicę.
Nie było tu nic łapiącego za serce i porywającego estetycznie zmysły. Albo tylko tak się zdawało, bo obydwaj przywykli. Kilka ulic obudowanych starymi willami. Zaniedbanymi albo odrestaurowanymi z różnym skutkiem. Domy z wielkimi oknami, otoczone kutymi płotami, nagimi teraz żywopłotami i krzewami w ogrodach.
Adamowi powracała głupawa myśl, że to lepsze niż gnicie gdzieś w rynsztoku, choćby na gdańskiej Przeróbce, „kwitnięcie” podczas obserwacji jakiegoś menela.
Czuł, że to głupie, bo przecież nie było reguły. Ani tam, w komisariacie rejonowym, wojewódzkim, czy teraz w CBŚP.
– Wille, kurwa! – fuknął sam do siebie ze zmęczenia i znów ziewnął. „Zbóje” byli wszędzie i przekonywał się o tym dobitniej i boleśniej z każdą kolejną sprawą. Tonął w bagnie niekończącej się wojny i znów, jak niegdyś, albo i jeszcze bardziej, musiał uciekać we wszystko, co pozwalało mu zapomnieć o robocie, którą niby lubił. Spełniał się, docierając prawie tam, gdzie chciał, ale mimo to tonął.
– Co mówisz? – Hubert ocknął się. Podniósł głowę, patrząc na kumpla dużymi oczami, osadzonymi wąsko przy długim nosie, na szczupłej, zwykłej twarzy.
– Nic, tak tylko… – Machnął dłonią Thomal i podparł głowę dłonią.
Ulica był cicha, bezludna. Niewiele aut parkowało w ich uliczce i tej przed nimi. Ludzie mieli swoje garaże, mało kto zostawiał auto na chodniku.
– Pierdzielę, już dupa boli – sapnął Kowaliński, moszcząc się nie wiadomo który raz na siedzeniu. Adam spojrzał na niego na wpół zdziwiony, na wpół rozbawiony. Obydwaj mieli dość, albo się starzeli. Choć do czterdziestki zostało im jeszcze kilka wiosen, Adam czuł się czasem jak staruszek, wymęczony tą całą gonitwą i tak naprawdę coraz dogłębniej odczuwanym stresem.
– Przejdę się – oznajmił nagle Thomal, niby to od niechcenia. Też miał dosyć, a ta cholerna „cisza przed burzą” maltretowała go okrutnie. W jakiejś desperackiej próbie zajęcia czymś umysłu spróbował nawet przywołać w pamięci ostatni urlop. Błogie nicnierobienie. Chciał na szczyt, to dostał za swoje. Gonitwa i rozjazdy w ślad za mniejszymi i większymi żulami. Dał za wygraną, uznając, że to może „dobić” go jeszcze bardziej. To nie było najlepsze, nie za pięć dwunasta.
– Siedź – syknął kierowca – czas zaraz… – Spojrzał na zegarek. – We dwóch pójdziemy, nie ma co robić ruchu. Jeszcze zauważą.
– Dobra… – mruknął Adam, zbytnio nie przejęty, lekceważąc dobry pomysł, jak miewał w zwyczaju, kiedy się uparł albo już nie dawał rady z nudą. Niebezpiecznie, na krawędzi, pod prąd każdemu przepisowi. – Tak tylko – uspokajał kiepsko. – Pod oknami im nie będę… – uciął i złapał za klamkę.
Niebo przechodziło z czerni w ciemną szarość. Auto, nie najmłodszy model Forda Focusa, stało przezornie w miejscu, gdzie pośród luksusowych siedzib wysiadła latarnia. Nadchodził zimny dzień. Adam nałożył zaraz wełnianą, przydużą czapkę. Nakrycie głowy, nieco zużyte i nieświeże, do tego wytarty polar i rozciągnięte spodnie czyniły zeń pospolitego przechodnia. Bardzo pospolitego. „Pan Włodziu rusza po jabola” – myślał prawie za każdym razem, kiedy działał pod takim, nie najpiękniejszym przykryciem.
Upewnił się, że skryta po wewnętrznej stronie spodni kabura nie zsunie się, a chwyt Glocka nie wlezie pod lekką kamizelkę kuloodporną, która opinała mu ciało. Wcisnął do ucha słuchawkę łączącą go z radiostacją i naciągnął czapkę niżej.
Parkowali pośród kilku tylko innych aut, na wąskiej ulicy, opodal jedynego domostwa, które ciągle przechodziło remont. Rusztowania i ani żywego ducha.
Cel był przed nimi. Widzieli go. Piętrowa willa pokryta bluszczem wpijającym się w wyblakłą piaskową farbę. Nic szczególnego w porównaniu z okolicą – nawet brzydki zapuszczony klocek. Mieli go po skosie, daleko na poprzecznej ulicy. Właściwie obstawiali tyły celu, jako jeden z punktów kordonu. Na wypadek, gdyby ktoś wyrwał się tyłem, kiedy zacznie się zabawa. Chociaż obydwaj wiedzieli, że to raczej nierealne, jeżeli wszystko się zgrało. Poza tym, cała sprawa miała się dziać od drugiej strony tej plątaniny poniemieckich zaułków. Tam skupiona była cała uwaga „wodzów”.
Nie tylko ta dwójka sterczała pół nocy, wpatrzona w na wpół zrujnowane domostwo. Było ich więcej, znacznie więcej. Obstawiali spory kwartał, z niewielką tylko pomocą lokalnej policji. Zawsze tak robili, kiedy szło o taką skalę przestępstw i ludzi, którzy je popełniali. Zbyt duże ryzyko, że tamci zblatowali się z lokalnym szeryfem, który opowiada im, co się wyrabia w okolicy. Podobno figuranci nie byli tutejsi, lokowali się przejazdem, ale i tak dmuchano na zimne.
Thomal poczuł, jak owładnia nim przenikliwe zimno. Efekt siedzenia w aucie i niewyspania, teraz potęgowany ziąbem poranka. Machnął koledze i wolno, z rękami w kieszeniach, postanowił zrobić niewielki obchód.
Byli daleko od obiektu, prawie niewidoczni, a mimo to Adam cofnął się w ulicę za nim. Obszedł pół kwartału, dwie zaspane ciche uliczki. Szukał kolejnego wozu albo busów „nindżów”, ale nie miał prawa ich dostrzec. Drugi wóz operacyjny krył się u wylotu na główną drogę, a „czarni” – też w gościnie – zamelinowali się w dróżce koło jakiegoś lasku. Konspiracja jak się patrzy, i to przy takim tłumie.
Adam dotarł na zbieg dwóch uliczek, robiąc szeroki łuk od auta i celu. Wychylił się za jeden z ostatnich parkanów z kątowników, wpatrując się w obiekt. Żadnego ruchu, dźwięku z tamtej strony. Zupełna pustynia, niczym po jakiejś wojnie atomowej. Tylko krzak akacji zaszumiał za ogrodzeniem. Adamowi już zdawało się, że za długo sterczy w jednym miejscu. Dość tej rozgrzewki. Zrobił krok w tył, nie zamierzając wracać opodal celu. W słuchawce zatrzeszczało na przeznaczonym im kanale.
– Od Sikorskiego wjeżdża w rejon… Czerwony Peugeot metalic. Lokalny jakiś, DWR… Sprawdzam – rzucił facet od „czujki” na obrzeżu dzielnicy, kiedy do uszu Adama dobiegł dźwięk piłowanego ostro silnika. Mącił ciszę spokojnego poranka, wypełniając ulice. Szybko się zbliżał. Ostro brał zakręty. Wyleciał zza załomu kamienicy po prawej, ślizgając się po wilgotnym asfalcie.
Adam poczuł, jak zimno opuszcza jego ciało, a w to miejsce wdziera się nieprzyjemny elektryczny dreszcz. Ten moment, ta dopadająca człowieka absolutna pewność, że popełnił błąd. Thomal zatrząsł się. Wściekł się na tę swoją fantazję, z którą podchodził do nakazów, choć zawsze wymigiwał się kłopotom. Prawie zawsze. Za to, po każdym wyczynie, okłamywał siebie, że już będzie jak należy.
Gliniarz wtulił się w siatkę ogrodzenia, kiedy czerwony Peugeot 308 zbliżył się.
Wianie byłoby niemądre. Zwracałoby uwagę. Ale udawanie byle dziadygi na spacerze też było bez sensu. Adam skulił się. Tak, tamten go dojrzał. Był wyczulony. Było ciągle szaro, a auto miało przyciemnione okna, albo tak się tylko zdawało Adamowi. Nieważne. Mógłby przysiąc, że patrzą w niego białe, żarzące się, wściekłe oczy.
Mierzyli się, jak wydało się Adamowi, cały wiek, póki wóz nie zniknął za domem.
– Kurwa! – fuknął, naraz olśniony jak rażony piorunem, i już wiedział, że łatwo nie będzie. Nie przy takich zwierzętach, które nieraz pokazywały, że nie liczą się z nikim. Zwłaszcza z byle psem. – Do wszystkich. – Przysunął mikrofon w kablu słuchawki. – To ten cały „Aktor”! Skąd się tu wziął…? „Aktor” przyjechał! – wykrzykiwał podniecony, bez specjalnego ładu, szamocząc się z kaburą w spodniach. – Wchodzić, wchodzić, już wiedzą! – dodał zaraz. – Wchodzić! – Wyciągnął pistolet i przeładował. W tej samej chwili usłyszał głośny pisk hamulców. Zgrzyt, i czerwony wóz zaczął cofać. Intuicja go nie zawiodła. Zaczynało się.
Adam przystanął na rogu i serce podeszło mu do gardła. Samochód gnał z dziką prędkością zygzakami, prawie obijając tych kilka aut, które były tam zaparkowane. W instynktownym odruchu, ćwiczonym wcześniej całymi godzinami, uniósł ramiona, ściskając w dłoniach broń i szykując się na to, co według niego najpewniej miało nastąpić.
Nie zdołał nawet wyciągnąć lufy, kiedy wóz uderzył w zaparkowane auto. Szofer był podenerwowany i nie radził sobie z jazdą do tyłu. W ryku wyjącego silnika dziwnie zabrzmiał brzęk tłuczonej szyby. Ułamek sekundy. Naraz grzmotnął strzał. Cała seria. Moc głuchego huku rozeszła się po dzielnicy, jakby te wszystkie domy nagle zaczęły się walić. Drugi grzmot i Adam przestał słyszeć własne myśli, czuć swój strach. Gorący wiatr zaświszczał mu nad głową; słyszał, jak coś łoskocze na trotuarze. Jak rykoszety odbijają się przy płocie. Pochylił się, wcisnął głowę między ramiona, jak nakazał mu wyuczony odruch. Czas się zatrzymał.
Strzelił raz, drugi. Tamten był coraz bliżej. Seria z broni automatycznej zdawała się nie kończyć. Z roztrzaskanej szyby w bagażniku ział płomień. Dziewięciomilimetrowe pociski, dziwnie cichego teraz Glocka, odłupywały skrawki lakieru z samochodu. Zaułek zaniósł się cuchnącym dymem. Zrobiło się gorąco od tnącego powietrze ołowiu. Adam nie myślał – strzelał. Pojedynek Dawida z ziejącym ogniem potworem.
Peugeot wbił się w postawiony przy krawężniku wóz. Palba ucichła. Adam wiedział, że raczej na pewno nie uciszył tamtego, ale wierzył, że przynajmniej go trafił. Albo po prostu bandycie skończyły się naboje.
Thomal opróżnił magazynek pistoletu do końca, ruszając wolno w przód. Miarowe puknięcia i obłoczki dymu na karoserii. Jemu też kończyła się amunicja. Momentalnie wypuścił magazynek i sięgnął po drugi. Kątem oka dojrzał, że przy obiekcie na podwórzu ktoś się rusza. Nie miał czasu przyjrzeć się lepiej. Załadował i prując miarowo, biegł do zaparkowanego auta, oddzielającego go od zbója. Wskoczył na maskę, gnąc kolana, wycelował w miejsce kierowcy podziurawionego Peugeota i strzelił jeszcze kilka razy. Z wybitej szyby błysnął ogień. Znów ten okropny, głuchy jazgot. Adama przeszedł dreszcz paniki, ale wytrzymał. Poszedł w dół. Ruch ramienia i strzelał w nowy cel. Thomal pojął, że ma do czynienia z dwoma napastnikami. Ryk klaksonu wybrzmiał nieprzyjemnie i zawisł nieprzerwanym hałasem. Thomal wstrzymał ogień.
Z ulgą dostrzegł nadchodzącą pomoc. Postacie w plamiastych uniformach. Hełmy, długa broń. „Nindża” z busa objawiali się światu. Ktoś się zbliżał. Chyba szli mu na pomoc.
Adam zeskoczył na jezdnię, choć nie odważył się opuścić lufy z celu. Jeden szybki gest kogoś w środku. Mignięcie jakiegoś przedmiotu i szósty zmysł podpowiedział glinie, że nie jest dobrze. Że to wcale nie koniec. Zdołał zrobić unik. Zatoczył się do tyłu. Spod wozu obok wyrósł płomień i ryknęło wdzierającym się w umysł hałasem, innym niż wszystko, czego dziś doświadczył.
Gorący podmuch wyrwał go w powietrze i smagał odłamkami. Ciało policjanta spadło na chodnik.
Szary obłok, kolor jaśniejącego nieba i ból. Dokuczliwy pisk w uszach. Dostrzegł śmigłowiec, wielki, potężny. Huk wrócił. Krzyki. Bolesne déjà vu. Już to kiedyś przerabiał, widział. Mieszało się w nim to, co było w przeszłości. Kiedyś. Koniec cholernie skomplikowanej sprawy i bitwa, najprawdziwsza bitwa. Kłębiło się w nim od wspomnień, tamtych lęków. Teraz tutaj też były i strach, i walka o życie.
Potrafił się pozbierać. Zdusił z wysiłkiem lęk w sobie. Wstał. Mózg sam podpowiadał mu rozwiązania. Nic więcej nie zaprzątało jego głowy. Był jak maszyna skupiona na jednym celu. Na przetrwaniu.
Przykucnął i w dwóch susach obskoczył potrzaskane odłamkami wozy. Nie spuszczał lufy z celu, teraz zakrytego szarym dymem. Odszedł od maski czerwonego wraku. Jakiś cień za kierownicą, ruch na jezdni, jak ciemny duch w tym obłoku. Adam nie zamierzał czekać. Zaryzykował. Trzy strzały.
Ruszył w przód. Szybko, jakoś dziwacznie zwinnie. Adrenalina, której to niby nie odczuwał, płynęła strumieniem.
Za potrzaskaną szybą leżało ciało z głową na kierownicy. Niegroźne. I tylko ten wyjący klakson.
Drugi mężczyzna leżał na ulicy. Kafar, w szarej, turystycznej kurtce. Brodacz o przydługich, zmierzwionych włosach. Wił się, coś mamrotał usmarowanymi krwią ustami. Chciał wstać, ale noga zaklinowała mu się w samochodzie obok fotela. Słał Adamowi pełne mordu spojrzenie i gdyby mógł, nie zawahałby się…
Thomal podszedł ostrożnie z wyciągniętą bronią, celując w czoło brodatego kloca. Nastąpił na przegub jego wyciągniętej dłoni. Tamten syknął przeciągle i zaczął głośno kląć, jak szewc. Adam docisnął stopę, póki nie poluzował tamtemu palców dłoni. Thomal złapał dzierżony przez bandytę granat. Odetchnął z ulgą, widząc zawleczkę na miejscu. Dopiero wtedy dostrzegł, że na ulicy robi się tłoczno, że słyszy syreny, i że boli. ■
Salka ukryta w przepastnych katakumbach Komendy Głównej była jasna i pachniała nowością po remoncie. Okna zasłonięto, by nikt postronny nie zaglądał tu z zewnątrz ani, tym bardziej, nie zechciał robić zdjęć. Pracujący w „fabryce” znali zasady, a zresztą, nic tu na nikim nie robiło wrażenia, zwłaszcza na tych z „cebosiu”. Ale przy takim stadzie pismaków i fotopstryków, jakie się zjechało, należało być czujnym. Wolna prasa miała swoje prawa, ale państwo redaktorzy, zwłaszcza ci szczyle po wieczorowych kursach, już nie raz udowodnili, że ogólne zasady i jakakolwiek współpraca dla większego dobra niewiele ich obchodzą. Nie istnieją, zastąpione żądzą zdobycia materiału na dobry lead czy zdjęcia. Jeżeli nie do newsa, to na później. Może się przyda.
– Rozbicie gangu niszczycieli bankomatów… – to zdanie wiceministra huczało Adamowi w głowie najbardziej – jest wielkim sukcesem, okupionym niestety ofiarami, i efektem ciężkiej, żmudnej pracy oraz kooperacji międzynarodowej… – „Wicek” mówił dumnie, ale bez zbędnej egzaltacji i wyniosłości, co zdarzało się często wyższym politycznym nominatom. Facet był kiedyś w jakiejś służbie ocierającej się o poufne, skryte działanie, a poza tym wiedział, że retoryczne popisy na nikim tu nie robią wrażenia, a i na zewnątrz są zbywane obojętnością albo przełączeniem kanału.
Ludzie czekali na szczegóły. Na mięso, bohaterskie czyny i opisy strzelanin, opowieści, jak to się bandziorom dostało. I wiceminister to wiedział. Nie mógł mówić wszystkiego, ale po zwyczajowym wstępie, pełnym pochwał, dorzucił coś o trudnej pracy operacyjnej i akcji na Dolnym Śląsku, która jeszcze dawała się ukryć pod opowiastką groźnego starcia. Starcia kontrolowanego i zaplanowanego, choć może nie do końca.
Adam i Hubert wraz z kilkoma jeszcze facetami czekali cierpliwie, aż te peany się zakończą. Adam czuł się dziwacznie wobec takiej formy doceniania jego zasług. Stał, jak reszta, tyłem do gości, ubrany w mundur. Łypał na komendantów, na „Wicka” i czekał, zastanawiając się, czy aby na pewno fotka, choćby i robiona od tyłu, to już nie za wielkie ryzyko.
Salę wypełniały błyskające co rusz flesze, rzucające w świetle długie cienie. Szum zebranych dziennikarzy i gorąco, narastające od tłumu, lamp kamer, a może też tremy.
Minister skończył. Nie mówił długo. Na szczęście. Wraz z komendantem głównym podszedł do piątki funkcjonariuszy i zaczął dekorację.
– Serdecznie, serdecznie gratuluję. – Minister, jako że był niższy, patrzył na Adama z dołu. Okrągła, jasna twarz lekko przyciężkawego pięćdziesięciokilkulatka wyrażała szczery podziw. Choć we wzroku miał coś badawczego. Być może chęć zapamiętania twarzy? Nie, on go rozpoznawał. Wiedział coś, ale nie było to miejsce ani czas, by o tym mówić. – Kawał solidnej roboty, panie aspirancie. – Minister mocniej uścisnął dłoń Adama, mówiąc zwyczajową formułkę jakoś cieplej, po czym przypiął odznaczenie i klepnął policjanta w ramię. Wydawało się, że mrugnął oczami.
„Psia mać” – dwa słowa w myśli. „Właściwie czemu psia mać? Kurde, człowieku, nie w takiej chwili” – Thomal toczył ze sobą wewnętrzny dialog. Pewny, że to, co wiedział, to, co przeczuwał on i pół gmachu na Puławskiej, wylezie na powierzchnię. A to mruganie, prawdziwe czy nie, to porozumiewawczy znak, by się trzymał. Że będzie dobrze. „Masz, co chciałeś, Adaś. Albo ci odwala” – jeszcze jedno zdanie wewnętrznego mądrali i policjant poczuł, że dobry nastrój zaczął go opuszczać.
Ceremonia przeszła sprawnie. Minister powiedział jeszcze kilka słów. Tak bardziej prywatnie, w oczekiwaniu na przejście dziennikarzy do innego pomieszczenia. Następnie ruszył tam wraz z resztą „wodzów”, już mniej skrępowany obecnością „tajniaków”, mówić o sukcesach swojego resortu.
Ludzie odetchnęli.
– Jezusie, ale się spociłem… – Hubert poluzował krawat. – Się nie przyzwyczaję.
– Uważaj… nie będzie do czego. – Tomek, łysiejący facet o szerokich ramionach, szturchnął go w bok z szelmowskim uśmiechem. – Order masz, to… do roboty, bo więcej nie dadzą – dawał upust nerwom marnymi docinkami.
– Adam! – Głos naczelnika Góralczyka pozbawił Thomala szansy zamienienia kilku słów z Hubertem. Ten uniósł brwi i gapił się smutno, jakby chciał rzucić: „Nie wydaj. Trzymaj się” – albo jedno z tych dwóch.
Thomal bezwiednie przygryzł wargę.
– Tak jest?
Góralczyk był człowiekiem dorównującym Adamowi wzrostem, i chyba nawet lepiej zbudowanym, mimo siwych, rzednących z każdym miesiącem włosów i ponad pięćdziesięciu wiosen na liczniku. Jego zszarzałe oblicze, naznaczone dwiema głębokimi bruzdami, miało wydawać się radosne. Ale sztuka aktorska u nadkomisarza lekko kulała.
– Ja rozumiem… – Adam mocniej skrzywił wargę, nabierając powietrza. Skrócił męki i wygłupy szefa. Zerknął na pudełko od orderu i obrócił je w dłoniach.
*
Pokój naczelnika był pusty. Świeży, nawet prawie nowoczesny gabinet o normalnym standardzie, który tak pasował Adamowi. Nie te pomazane olejną farbą klitki po rejonówkach.
– Daj mi tak… kwadrans spokoju – rzucił przez drzwi do sekretarki Góralczyk.
Wskazał młodszemu pierwszy fotel przy jasnym stole łączącym się z jego biurkiem. Miejscem niejednej narady wydziału.
– Kawy chcesz? Może wody? – zapytał z oficjalną uprzejmością, wskazując kilka karnie czekających butelek.
Adam pokręcił przecząco głową i zaraz zgasił konwenanse, oszczędzając wszystkim czasu.
– To jak będzie? Idę się powiesić? – Stężał przy tym na twarzy, jakby nie oczekiwał niepomyślnej odpowiedzi, a ciosu.
Szef najpierw milczał, gapiąc się w bok, z palcami splecionymi na ciemnej podkładce na biurku. Milczał długo, bardzo długo. Wreszcie wyciągnął się w skórzanym fotelu i położył ręce na brzuchu.
– Rozwaliliśmy gang. Turcy z Rajchu, Albańczycy, nasi. Pół roku przy tym biegałeś. Narobiłeś się, ale dobrze się narobiłeś. Wielu się nadygało – perorował, jakby nie miał pomysłu, jak zacząć morały i hiobowe wieści. – Dobry jesteś… – Spoważniał i zamarł w bezruchu, chyba pojmując, że już starczy tego cukru. Drażniące uszy banały.
– Ale… – powiedział głośno Adam i zrezygnowany też wyciągnął się wygodniej w siedzisku.
– Kurde, Adaś… – wycedził półgębkiem naczelnik. – Paragrafy olewasz. Wiesz przecież. Ile razy ci gadałem? – Jako taki spokój podinspektora przeistaczał się łatwo w irytację. – No i kurde, masz… – Oddychał ciszej, hamując to, co miało przerodzić się w regularny opieprz. – Na chuj żeś lazł na tę ulicę? Ktoś cię przyuważył i dał na papier. OK, dorwałeś zbójów, dziad z okna potwierdzi. Ale mówi, żeś sam lazł. I ja pytam po co? Owsiki masz? I co, pewnie powiesz, że Hubercik szedł obok? To obu was udupią. Jak on powie, że to była twoja samowola, to co, jeszcze piękniej będzie? Nie ma manewru – zrobił pauzę, ciągle lustrując młodego, z trudem powstrzymując się od prawdziwego hałasu. Nie wypadało dziś, w taki dzień. – Tricolores wiedzą. Wiesz? Słyszałeś? – rzucił określeniem, którym czasem nazywano wydział wewnętrzny.
– Wiem – odparł zwięźle Thomal i zacisnął mocniej palce na udach. Skrewił. To też wiedział. Wybryki czy chodzenie własnymi ścieżkami były jednym. Taka wpadka to coś zupełnie innego. Pokłosie charakteru, mimo lat nie zawsze godzącego się na uznawanie hierarchii. Taki jakiś feler miał.
Adama Thomala tu, w „fabryce”, trzymali i tolerowali. Choć nie, to złe określenie. Nie był przybłędą. Znał się na pracy, spełniał się i miał wyniki. Dobre wyniki. Jak kiedyś w Gdańsku. Działał w tym samym, tylko na większą skalę i przy najgorszych, największych mętach. Był może młody, ale służył kilka lat i doświadczał tej całej „polityki”, zasad. Do wojewódzkiej trafił po protekcji. To był fakt, choć Adam nikomu się z tego nie zwierzał. Miał prezent albo nagrodę za tę szaloną zawieruchę z rosyjskim sztandarem, przebierańcami i całą bandą dziwacznych postaci. Zawsze chciał iść wyżej i każdy chyba ruch podporządkowywał tym staraniom. W wielkich firmach zdolni bez pleców ginęli w tłumie. Musiał planować, myśleć trzy kroki w przód. Między innymi pod ten cel dobierał sobie kobiety. Lubił je, bardzo. A one lgnęły do niego, widziały w nim „kogoś”, choć żadnym „kimś” nie był.
Bawił się, uwielbiał to, odprężał się, a jeżeli mógł jeszcze coś ugrać? Niedoszły teść okazał się elementem tamtego bajzlu, ale jego firma, „abwera”, się odwdzięczyła.
Minęło kilka lat, przyszło nowe, jak co kadencję, dłuższą lub krótszą, i okazało się, że bandytów trzeba szukać lepiej, i jest ich więcej niż mniej. Do „stolicy” Thomal trafił więc za wyniki, bo akurat szukali takich wyczynowców jak on. Miał łeb na karku, potrafił myśleć i to całkiem nieprzeciętnie, choć co poniektórzy uważali, że inteligencję marnuje na kolejne podrywy. Zazdrośnicy.
Angaż do komendy wojewódzkiej miał być tajemnicą. Ale takie hasło jest dobre dla motłochu tam, na zewnątrz. Tu, w kręgu pewnych ludzi i instytucji, bladło. Ktoś wiedział, co musiało się dziać kiedyś, i uznał zatrudnienie młodego tutaj za powtórkę. Do tego dochodziła zawiść. Nie w zespole – tu każdy trwał przy swoich, ale po bokach zdarzali się tacy, którzy najchętniej kogoś by się pozbyli i wcisnęli w to miejsce swojego pociotka. Niekończąca się polityka i protekcja. Ciągle, zawsze, o każdej porze i w każdej konstelacji. Teraz Adam robił takim prezent. Mogli spróbować docisnąć, jeżeli wewnętrzni wskażą kierunek.
– Dziad… – powiedział w zamyśleniu Thomal.
Naczelnik nadstawił ucha.
– Co? A tak. Udupi cię, udupi – westchnął przeciągle, robiąc minę zbolałego.
Thomal nie miał ochoty na niego patrzeć i szukał ratunku w kalendarzu albo dyplomach w ramkach zdobiących ścianę.
– Wkręcam cię! – Góralczyk zaniósł się śmiechem. – Kuźwa, żebyś widział swoją minę. – Klasnął w dłonie, podskakując w fotelu. – O mamo! – Wstał, obszedł biurko i usiadł na blacie. – Prawie dziesięć lat biegasz w firmie. Myślisz, że pozwolę cię utopić? Kuźwa! – W komicznym geście złapał się za głowę. – Żeś ty ani razu nie dostał tam, na ulicy. – Pokręcił głową, nie dowierzając, z zatroskaną miną. – Ty z procą dziewiątką, a oni do cię z enerdowskiego kałacha! Dwa magazynki prawie opędzlowali. Tobie tylko dupę kilka okruchów ef jedynki pokaleczyło. Masz fart, masz, młody, wiecznie fart. – „Młody” drażniło, ale naczelnik rzucał nim do każdego, kto nie doganiał go wiekiem. – Gdyby nie twoje chodziarstwo, to cholera wie, jak by to było. „Aktor” miał spieprzyć z kraju, ale za te bzdury nie my odpowiadamy. Sygnał był zza granicy. Wiesz. To czub, pojeb. Jakby dogonił resztę, to postrzelaliby się z kominiarzami. On lubi takie historie. Zresztą, co ja ci będę… Ubili jednego u nas, Niemca. Cud, że tyle tych maszyn wywalili i nikt ich nie dorwał. Geniusze zbrodni, kuźwa. – Machnął ręką. – No, ale wylazłeś i świr cię dojrzał, skojarzył i nie potrafił odpuścić. Jak myślisz, przeczuwał, że się zasadzamy, czy myślał, że na razie recon robimy? – Stary był, ale uwielbiał wtrącać te amerykanizmy po szkoleniach za wodą. – Pierdoli, że wiedział, że obczajamy temat, a naprawdę miał pecha. – Naczelnik lubił sam odpowiadać sobie na pytania. – Dziadem z okna się nie przejmuj. Oficjalnej skargi nie złożył. Zbyt przerażony, ale i pod wrażeniem. Choć cud, że nikogo nie drasnęło. Jakby się kominiarze zwarli z tamtymi, toby się jak nic Stalingrad zrobił. Głośno było. Fakt, ale poszło na bandę. Uwaliłeś „Chemika”, „Aktor” w ciurmie. Pięciu pierdzi w pasiak. Ćwierć kilo trotylu, pół bańki papieru. Dobrze jest. – Mrugnął okiem. – Sorry za to straszenie. No nie mogłem – znów zaniósł się śmiechem, ale już nie tak dzikim. – Biurem się też nie denerwuj. Raport jest jasny. Ja cię poprę. Po to ta telenowela dziś. „Ministry” nie pozwolą cię uwalić. Rozmawialiśmy. Rozumieją. Jeszcze mają dziś poględzić w telewizorach, jaka to była fajna akcja. To się nazywa presja albo pijar. Będziesz, Adaś, kryty…
– Dzie… dziękuję – wystękał Thomal, czując, jak odpuszcza mu spięty do tej pory kark.
– Podziękujesz kiedyś, podziękujesz… – Szef ściszył głos i zszedł z biurka. Oparł się na pięściach o stół i pochylił głowę. – Ale na „badanie” i tak pójdziesz. Mówię, nic ci nie będzie – zabrzmiało jakoś niepokojąco. Nie było jednak tak różowo. – Trzeba, żebyś ładnie poopowiadał. Coś se ustalimy, żeby reszty nie tykali – znów umilkł, bacząc, czy młody rozumie przekaz.
Rozumiał. Thomal miał wziąć na siebie wszystko. To było jasne, ale widać naczelnik wolał być pewien. Niesubordynowany element w wydziale to problem, zagrożenie. Nowy trop dla chartów szukających luk w systemie. Zresztą, nawet jak miało być dobrze, to sam fakt wizyty w biurze mógł się dokleić do niego i ścieżki jego służby. Niby nic, nie te czasy, ale z tyłu głowy się plątało.
– Spokojnie, będzie jak należy – Adam zdobył się na zupełny spokój, żeby to zabrzmiało pewnie. Siłowali się chwilę na spojrzenia, póki boss nie uznał, albo udał, że naprawdę jest, jak chce.
– Dobra. – Wyprostował się. – Jak się czujesz? Trzymasz się? – zmienił nagle temat.
– Przeżyję, obtłukło mnie tylko. – Popisywał się, jakby miał kilkanaście lat, a przecież ciągle gdzieniegdzie go łupało.
– Spadaj na zwolnienie albo jakiś urlop zdrowotny. Jutro pogadamy, co zeznasz. Muszę mieć pełen stan, bo jak biegaliście za naszymi saperami, to spraw w poczekalni narosło. No, panie Thomal – potarł brodę – będzie tego, i to na grubo. – Wzrokiem powędrował na biurko, na kilka świeżych arkuszy. – Skrzaty mi mówią, że ten burdel, co się zaczyna za Odrą, dotrze i tu, i czasu nie starczy na tych wszystkich cwaniaków księgowych. – Momentalnie zmarkotniał, chyba owładnięty wizją spraw, wielkich spraw, które już gdzieś się rozpoczynały. Śledztwa, co ocierały się o politykę – taką czy inną, krajową czy nie – były niebezpieczne, bo nie wiadomo było, komu można nacisnąć na odcisk, a i powinny być robione na wczoraj. – Dobrze. – Góralczyk wydawał się teraz bardzo zmęczony. – Na dziś wystarczy, Adam.
*
Alejka w parku skąpana była w przyjemnym, ciepłym, białym świetle latarni. Nie drażniły oczu jak te dawniejsze, zasnuwające wszystko pomarańczową łuną.
W poświacie tańczyły wolno opadające płatki śniegu. Zima nie miała zamiaru odpuścić. Było nieomal cicho. Żywej duszy w okolicy i tylko daleki, rzadki szum aut na ulicy.
Mało kto zapuszczał się w ten rejon. Szczególnie nocą, ale i w dzień niewielu lubiło się tędy przechadzać. Zbyt dużo kręciło się tu różnych dziwaków, a od pewnego czasu również znudzonych młodych, bez zajęcia, którzy napłynęli nawet tak daleko w głąb kraju.
Mężczyzna pośrodku alei przypuszczał, że jest sam. Wsunięty za nagi krzew czuł się dobrze, choć przecież nie przepadał za spacerami. Wyjście z domu, i to w taką pogodę, było dlań wielkim wyczynem. Trudnością, którą musiał pokonać. Nie robił tego dla byle błahostki. Miał luksus, że mógł tak czynić.
Tej nocy marzł, dygotał na całym wątłym, chuderlawym ciele, ale ta cała okolica, widok, jaki miał, koiły go, nastrajały miło i gotów był nawet zacząć myśleć, że przechadzki, oczywiście obwarowane pewnymi warunkami, potrafią być sympatyczne. Odwykł od tego. Nie było go tu bardzo, bardzo długo. Jeżeli nie miał odpowiedniego powodu, nie zmuszał się do pokonywania swoich fobii, które w zasadzie pielęgnował i kazał uczyć się z nimi obchodzić wszystkim swym pomocnikom. Zwłaszcza że te wszystkie chorobliwe dziwactwa nie nastręczały kłopotów w zasadniczej pracy.
Od zachodu usłyszał kroki na zmarzniętej ziemi. Mężczyzna zamarł w bezruchu, lekko zaniepokojony, czy to aby na pewno ten, na którego czeka.
– Dobry wieczór, Mats. Uroczy wieczór, nieprawdaż? – Głos był miły.
Mężczyzna za krzakiem przesunął manetkę i jego elektryczny wózek wytoczył się bezszelestnie z ukrycia. Odziany był w lekko za duży płaszcz, grubą czapę i wielki, długi szal, okrywający szyję oraz pierś. Na twarzy Matsa zagościł uśmiech.
– To prawda, Klaus, prawda. – Wyciągnął chude, pokrzywione ramię na dzień dobry.
Gość, człowiek po sześćdziesiątce, wysoki, prosty i ciągle trzymający formę, z siwymi resztkami włosów, odwzajemnił uśmiech. Jego wzrok pozostawał uważny, jak i on sam. Rozglądał się ostrożnie, spozierając zza okularów w cienkich srebrnych oprawkach, czy miejsce jest przygotowane.
Wiedział, że dzięki ich „kolegom” nic im raczej nie grozi, choć niebezpieczeństwo istniało zawsze. Wyuczył się tego wiele lat temu i trwał w tym przekonaniu niczym zawodowy paranoik.
– Mówimy tutaj? – Postawił kołnierz czarnego płaszcza, rozglądając się wolno po ciemności wieńczonej odległymi światłami miasta.
– Możemy – Mats kiwnął głową. – Ale pewnie zamarzniesz. Przejdziemy się. – Wskazał na alejkę i nie czekając, ruszył wózkiem.
– Miło cię widzieć w dobrej kondycji. – Klaus zrównał się z pojazdem. Mówił szczerze, obserwując kompana w taki sposób, aby ten nie oskarżył go o niezdrową ciekawość, a tym bardziej o litość. Ten niewielki, sześćdziesięciodwuletni, niesympatyczny człowiek, „mały diabeł”, jak czasem go nazywano bez cienia sympatii, był bardzo wyczulony. Nie lubił swojego ciała. Brzydził się pokręconym kręgosłupem, przykurczonymi kończynami. Uciekał w pracę, obdarzony – chyba jako zadośćuczynienie od natury – sprawną głową i rozwijanym latami intelektem.
Zapadła, chuda, koścista twarzyczka, pasująca bardziej do wątłego nastolatka, rozpromieniła się. Okrągłe, głęboko osadzone oczy spojrzały na człowieka w płaszczu. Wózek przystanął.
– Dziękuję. Trzymam się jeszcze, jak widzisz. – Inwalida nie byłby sobą, gdyby i zwykłego podziękowania nie okrasił uszczypliwą nutą. – Niektórzy w moim stanie korkują prędko, ja zaś… jak widać. – Chudzielec zrobił palcami znak na sercu.
Przebyli w milczeniu kilkanaście minut, nieskorzy do szukania ogólnych, neutralnych tematów. Klaus bał się urazić inteligencję starego znajomego, drugi nie lubił marnować czasu, choć w teorii miał go mnóstwo.
– No więc co? – Mats zaczął wprost. Przystanął znów tuż za kręgiem światła, ukryty w półmroku, co zawsze lubił najbardziej.
Koszmarnie chuda twarz, pochylona głowa i całe jestestwo tego niewielkiego, schorowanego człowieka nikło w cieniu. Tylko oczy, jak ślepia głodnego wilka, żarzyły się, odbijając poświatę żarówki. Ten „wilk” łaknął informacji, chciał peanów i pochwał. Potrzebował wiedzieć, że jeszcze się przyda, że jest potrzebny. Nie wiedział tak naprawdę, ile będzie mu jeszcze dane mocować się z życiem, ale jego skomplikowany umysł radował się, że schodzą do niego z piedestału i będą pytać. A on zrobi, co możliwe, by pomóc. Bawił się tym, radował i mógł zapomnieć o wyglądzie. Potrafił nawet wyprzeć ze świadomości wstrętną myśl, że jest po prostu wygodny. Potrzebny i wygodny, bo odciąga uwagę i czyni ręce innych czystymi.
– Gdzie zrobiliście błąd? Daliście się podejść? – miast koncyliacyjnej opinii wypluł kolejny ironiczny przytyk. Nie potrafił inaczej.
– Zrobiliśmy. – Klaus nie dał się wyprowadzić z równowagi. Znał dobrze Matsa. Z nim tak się rozmawiało. – Będzie burza, będzie grad. Nie unikniemy tego, ale… – odważył się zajrzeć w wilcze ślepia człowieka na wózku – można minimalizować straty. Przynajmniej próbować. – Utrzymał spojrzenie, usiłując sprawić, by nie wyglądało zbyt błagalnie.
– Tak, próbować – powtórzył cicho Mats, uciekając myślą gdzieś dalej. Rozważając. To było jego zaletą. Myślenie, analityczne myślenie i dobieranie najwłaściwszych metod i rozwiązań w szybki sposób. Dobór ludzi, odpowiednich i pewnych, a tych miał mnóstwo. Oceniał ich nawet lepiej niż niejeden psychiatra potrzebujący skomplikowanych testów. On, kaleka, potrafił czynić to po jednym spojrzeniu. Widoku mimiki albo zdjęcia. Prócz własnych zasobów miał możliwość uzyskania cichej, bogatej pomocy z zewnątrz, a to czyniło inwalidę na wózku istnym mocarzem, jeżeli powierzone mu „projekty” tego wymagały.
– Jak zaznaczyłem, masz pomóc minimalizować straty. – Klaus schował dłonie w kieszenie i zaczął krążyć wokół wózka, udając, że nie słyszy przytyku. – Należy wykonać ruch. Uciec do przodu…
– Odwrócić uwagę? – Przenikliwość myślenia Matsa budziła respekt.
– Tak – odpowiedź był zwięzła. Klaus przykucnął na śniegu i przystawił usta do głowy kompana. – Jest fundusz i wola. – Zawahał się, czy na wstępie nie powiedział za wiele. Odpędził wątpliwość. Ufał temu nieszczęśnikowi, wielu ufało, bo nigdy nie zawiódł. Nie bał się podsłuchu, bo to, co nosił w kieszeni, zagłuszało nagrywanie, a i sprawa była doprawdy gardłowa.
– Mówisz… – Mats zasępił się na moment. Patrząc na delikatne płatki śniegu sypiące się z nieba, myślał, mamrocząc coś pod nosem. – Tak, ciągle mamy możliwości. – Obrócił głowę na cienkiej szyi. – Co mi rozkażesz? Mocne uderzenie? – ważkie pytanie wisiało chwilę w powietrzu bez odpowiedzi.
– To będzie twoje zadanie. – Klaus ważył słowa, z ulgą uciekając od odpowiedzialności. Nie był w tym konkretnym przypadku przewidziany do pisania scenariuszy. – Nikt nie da ci zlecenia. Mówione było ogólnie, półsłówkami, wiesz, jak to wygląda. Mogę zagwarantować ci wsparcie. Co zechcesz, ile zechcesz, ale kanałem zupełnie pobocznym, albo prościej, tylko przeze mnie lub po moim poręczeniu. Działasz w najciemniejszym punkcie cienia. Znasz to przecież, ale dziś z o wiele większymi możliwościami aniżeli dotychczas.
– A czegóż mi brak? – Mats wydał z siebie chrobotliwy śmiech, przypominający kaszel. – Stary już jestem, schorowany… – drażnił się dla zasady, bo już mu się to wszystko podobało. Skumulowana w jego chuderlawym ciele energia musiała gdzieś znaleźć ujście, dając jemu samemu satysfakcję i… pokaźne wynagrodzenie, spore mieszkanie oraz gwarancję, że nikt się o nim nie dowie. Nawet jego kamienica na ulicznym widoczku na internetowej mapie została „zamazana”.
– Myślę tylko tak… – Klaus rozkazywał dalej, udając, że sam to wykoncypował. – Sprawa musi być głośna. Mocna i kompromitująca w finale. Zresztą, do budowy narracji mamy kilka hien. Potem nasi przyjaciele zaczną ostrzał ze swoich pozycji.
– Nie za daleko idziesz? – przerwał Mats. – Są pewne granice. Jakieś odczucia, patriotyzm czy coś takiego. – Znów duszony kaszel albo śmiech. – Nie mogą być zbyt agresywni.
– Wierzysz w to? – kolega podłapał i też zaniósł się krótko śmiechem. – Jest porządek, jak w wojsku. Pojedynczy tak, będą się stawiać, ale nic nie znaczą. A nawet dobrze, bo dają rękojmię. Myślisz, że ktoś się zastanowi? Tu czy tam, ludzie w masie są głupi i uwierzą w to, co Internet im podsunie. Zresztą, to akurat będzie mój problem. Zmontuje się kilka stosów na pokaz, żeby reszta nie próbowała wychodzić przed szereg za daleko i szła grzecznie. Kij, a może i marchewka. Dla obydwu stron. Dzielić, straszyć i rządzić. W zależności od tego, co tam zaproponujesz, mają paść sami albo skomleć o pomoc, a wtedy nasi dzielni przywódcy będą ich mieli. Zresztą, u nas idzie na zmianę sternika. A właściwie sterniczki. A nowy podobno się podoba. Więc czemu tego nie wykorzystać i nie utwierdzać ich w przekonaniu… Pamiętaj – zrobił się zasadniczy – ty masz wymyślić coś pięknie dużego. Iskrę na proch. Chaos.
– Tak w teorii – wciął się Mats, splatając na brzuchu palce – mam wolną rękę? Moi wszyscy milusińscy mogą być użyteczni?
– Tak. Twoi, nasi – kogo wypatrzysz. O kogo poprosisz. „Harcownicy”, jak ich nazywasz, ja mówię o nich „renegaci”, choć powinienem wprost – „zdrajcy”. Są potulni, odkąd niektóre struktury zostały prześwietlone. Ale nie chcemy zabijać kury znoszącej złote jajka.
Mats był gotów przysiąc, że w tym naburmuszonym określeniu była skryta nuta sympatii do tamtych, działających lata w głębokim ukryciu ludzi, których okazały się być całe setki.
– Przydadzą się, ogromnie się przydadzą – prawił dalej Klaus. – Rób, co chcesz – padła zwięzła, twarda odpowiedź. – I to nie teoria stary, nie teoria. Czas jest trudny, a będzie gorzej. To całe gmaszysko – uniósł szeroko ramiona, jakby podtrzymywał wielki ciężar – zacznie się chwiać i trzeba radykalnych środków. Trudno. Ryzykujemy okropnie, ale… kilka takich akcji już było, prawda? – zadyszał się chyba, a na jego twarzy zagościł blady, smutny grymas.
– No to musi być naprawdę niewesoło – Mats pierwszy raz się zasępił. Rzeczywiście zmartwił się i przejął. Owładnęła nim niepokojąca myśl. Zezłościło go, że w przypływie dobrego nastroju nie odnotował tego szybciej. Przecież, przy takim działaniu, twórca staje się niebezpieczny. Niepotrzebny. A on, mimo że słaby kaleka, miał ochotę żyć i wydać trochę pieniędzy. – Myślałeś o czymś tak ciężkim gatunkowo jak dziewięć lat temu? Jeden poważny strzał, co się przytrafił… – delikatnie i inteligentnie podchodził Klausa.
Ten stężał na twarzy i wydął wargi, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
– Nie – burknął wreszcie. – Taka historia zbytnio wzrusza. Konsoliduje ludzi w bólu. I jest na krótko. Można to rozwlec, ale rozdrapywanie ran przy tylu ofiarach będzie kompromitujące dla każdego, kto się do tego dorwie. Zwłaszcza pismaka. – Znowu zaczął krążyć, machając rękami i wygłaszając wizję. – To musi być nowoczesne. Jak te wszystkie rozróby za czasów RAF-u czy Carlosa, ale na dzisiejszy czas. Live, na bieżąco, wciskane każdemu do gardła i grillowane, aż się spali. Żeby nie można było uciec…
– A finał? – Jeszcze jedno ważne pytanie kaleki zawisło ma moment w parku.
Klaus przystanął. Nie ruszał się i tylko patrzył z lekko rozchylonymi ustami. Był zadziwiony albo raczej spłoszony. Bał się, bo nigdy, nawet sam sobie, nie zadał takiego pytania.
– Zrobisz tak, żeby było dobrze. Znasz się – banalnie uniknął bezpośredniej odpowiedzi. Obydwaj wiedzieli, że duży kryzys wymaga mocnych zakończeń, jeżeli miał być opłacalny, i jeżeli wszystkie powiązania miały zostać zatarte. – Będę szedł. – Klaus przygładził włosy i ścisnął kołnierz płaszcza u szyi. – Zimno, cholera. – Cofał się od dalszej, kłopotliwej dyskusji. Rozprawianie o losie ludzi, tak wprost, przerażało go, mimo wielu lat w niełatwym zawodzie. – Opłaty przyjdą w ciągu tygodnia. Pięć razy tyle co zwykle, jeżeli pozwolisz.
– Pozwolę. – Wzrok Matsa zaświecił radością. – Będę myślał i dam znać, co będzie potrzebne.
– To co? Za tydzień w tym samym miejscu? – Klaus wyciągnął dłoń na do widzenia.
– Dokładnie tak, stary przyjacielu. – Kaleka podał odchodzącemu wątłą prawicę, już zadowolony na myśl o następnym spacerze.
*
O tej porze roku szumiał tam tylko chłodny wiatr, niosący pustynny pył. Kawał wodoszczelnej maty chronił nieco od zimna ciągnącego od nagiego betonu, na którym leżała dwójka mężczyzn. Umościli się wysoko, na szczycie zrujnowanego domu. Klocka o żółtych ścianach. Wyspie pośród morza ruin i pustostanów.
W świetle bladego wciąż świtu miejscowość wyglądała jeszcze bardziej ponuro. Wręcz księżycowo.
Porwane kikuty ścian, podziurawione piętrowe domki niskiej tu, popularnej zabudowy nie straszyły i nie przerażały tak bardzo jak wielkie, otoczone górami gruzów rozbite struktury bloków w Aleppo albo Mosulu, ale i tak dawały do myślenia. Ludzie stąd uciekli, a jeżeli wracali, to małymi grupkami, pewni, że to nie koniec. Że wojna tu wróci. Z taką siłą, jak za Daesh, choć to nie było możliwe, albo jako partyzantka miejska, jak w czasach Amerykanów i nowych rządów bagdadzkich.
Ci nowi partyzanci byli tu, czyhali, liżąc ranny. Garstki niedobitych wariatów, którym mało było po klęskach z końca 2017 roku i akcjach oczyszczających, albo tych wszystkich rajdach każdej chyba ze stron.
Dwóch ludzi na dachu, ubranych jak tutejsi, jak arabscy bazarowi handlarze podrabianymi zegarkami, z narzuconymi kamizelkami kuloodpornymi, miało mieć na uwadze lokal tych fanatyków. Jeden z kilku. Ulokowany w kwartale tylko na pozór opuszczonych budynków. Piaskowych klocków, z pajęczyną pęknięć, z zabitymi oknami.
Obraz w lunecie snajpera, Jacka „Caro” Kownackiego, był wyraźny. Jego obserwator, Witek „Ski” Jankowski, miał jeszcze lepszy widok. Dom, który wybrali na stanowisko nie bez przyczyny, był wyższy od innych. Wybita nocą szpara w murze z pustaków na płaskim dachu dawała im wgląd w „twierdzę” świrów, jak nazywali tamtych, określanych przez nieoficjalny słownik „brudasami”, albo i gorzej. Bywało to kłopotliwe, bo inni miejscowi tworzyli – jeszcze – sojusz z armiami Zachodu, których oficjalnie nie było za wiele. Polska, tu przynajmniej, uchodzić mogła za iście zachodnią państwowość, śląc w ten mało zrozumiały, dogasający konflikt swoich komandosów. Jak kto wolał: na szkolenia czy nawet górnolotniej – „zabezpieczanie interesu Rzeczypospolitej”. Opierając się na cichych układach sojuszniczych.
Dwaj Polacy na dachu byli trybikami tej układanki. Każda armia znajdowała się tu z jakiegoś konkretnego powodu. Zazwyczaj innego niż oficjalne przekazy, jeżeli takowe były.
Cały tajny konflikt toczył się bez kamer i szumnych „niusów” w sieciach. Z wyjątkiem kilku przypadków, dotyczących dziwnych hochsztaplerów. Z zasadą zakazu tykania sił nietutejszych nacji. Cicha wojna w zmieniających się sojuszach składała się z poranków takich jak ten. W ruinach, bez zbyt wielu świadków. Lokalnych widzów nie powinno być. Za to swoi wiedzieli, co się dzieje.
Jacek i Witek mieli niezgorszy widok. Drugi zespół, ulokowany gdzieś znacznie dalej, po drugiej stronie celu, też widział dobrze, obejmując obserwacją przeciwległą stronę.
Jednak najlepszy, wręcz bajeczny obraz sytuacji miała ulokowana dosłownie u progu domu, który mieli „odwiedzić”, grupa dwunastu ludzi o wyglądzie syryjskich włóczęgów, tylko że z hełmami typu FAST na głowach, wyposażonych w broń i pół tony sprzętu operacyjnego.
Robert „Mucha” Krawiec sterczał przy ramieniu porucznika Artura Dziewiańskiego, wpatrzony w ekran „telewizji przemysłowej”, dzięki której widzieli wszystko, co dzieje się na przestrzeni kilkuset metrów. Na całej ulicy i kilku przecznicach. Widzieli to w podczerwieni, w doskonałej jakości, jaką mogła dać tylko nowoczesna optyka, wisząca hen, wysoko, i łączność z nią. Kolejne pary oczu, już bardziej dokładne i prawie niewidoczne, umieszczone w niewielkich aparatach latających ,,zaglądały przeciwnikowi dosłownie przez ramię”.
„Mucha” był doświadczonym już solidnie żołnierzem, ale za każdym razem, szczególnie ostatnio, jego niewysokiego wzrostu ciało przed akcją dopadał jakiś stres. Nie, on nie miał wątpliwości, że podoła. Ćwiczył wszystko, jak i reszta. W kółko. I gdyby nie to, że robota sprawiała mu frajdę, można by powiedzieć – do znudzenia.
Cieszył się na tę „wycieczkę”, w domu mówiąc, że będzie szkolił, choć szanowna małżonka chyba już nie wierzyła w takie bzdety. Manewrowanie łodziami po fiordach albo Zatoce Gdańskiej ani nawet kontrolne, szkoleniowe abordaże na wytypowane statki, których to kapitanom „zaproponowano” udział w ćwiczeniach, nie równały się z tym. Z wojną. Tym całym piachem, ruinami i poukrywanymi weń snajperami ISIS. I nawet łomot, jaki uskuteczniali z kilkoma bandziorami na trójmiejskich ulicach, był jak pokazówka przy tutejszym burdelu.
On i cała reszta szli do tej służby po to właśnie, by się sprawdzać ciągle i bezustannie. Działać szybko, sprawnie, z najlepszymi. I, choć pewnie nikt nigdy nie powiedział tego publicznie, by posłać kilku gnojów do piachu.
A mimo to w ciało wlewał się dreszcz. Oddech przyśpieszał.
„Starość, kurwa, starość” – zżymał się na siebie ten czterdziestodwulatek, zastawiając się, czy to aby nie jakiś znak od natury, że szlus. Swoje już wywalczył.
– Dobrze – porucznik przemówił wreszcie do zamaskowanych uczestników operacji. – Dwie minuty i jedziemy – rozkazał oficer. Jego głos zabrzmiał dziwnie doniośle w ciemnym, zapuszczonym pokoju, pełnym porozrzucanych mebli i sprzętów. To „dobrze” niosło ulgę. Nadzieję, że nie idą w pułapkę, o jakich się tu nasłuchali. Że rozpoznanie znów odwaliło dobrą robotę.
– Kruk-1, tu Bravo – Artur rzucał w eter do swoich z zespołu HUMNIT, również ulokowanych gdzieś między ruinami. Dzisiaj kontrolowali sytuację, wpatrując się w okolicę, w której rozpoznali cele i przygotowali to wszystko. – Daj nam dwie minuty – mówił Polak. – Dziewiański zdążył wygasić ekrany.
– Przyjąłem, Bravo… – W słuchawkach włączył się „Monsignore”. – Nasz „uber” będzie czekał na LZ-1 za dwadzieścia minut. Transport zastępczy na LZ-2 do czterdziestu minut – Kamil „Monsignore” meldował spokojnie, jakby nigdy nic.
– Przyjąłem – potwierdził porucznik Dziewiański i zakończył tę część. – Bez odbioru. – Odłożył słuchawkę do plecaka. – Dobra, pany – porucznik oznajmił, jak mu się wydawało hardo, że to już. Wyciągnął nerwowo dolną wargę i skrzywił usta, jakby chciał splunąć. – Maski! – rozkazał półgłosem.
Zaszumiało. Ludzie zaczęli ściągać fasty, dobywając z gumowanych toreb na udach czarne maski przeciwgazowe. „Mucha” wciągnął swoją jako pierwszy. Zacisnął paski, włożył na powrót hełm i zaraz, jak na dobrego podoficera przystało, począł sprawdzać, czy reszta zrobiła wszystko jak należy.
– Jest OK – zameldował wodzowi.
Ten uniósł kciuk w górę. Zza szybki maski patrzył chwilę na gołą ścianę przed sobą, wsłuchując się w syczący dźwięk oddechu.
„Mucha” trącił dowódcę w ramię.
– OK? – spytał cicho, najzwyklej, jak potrafił. Niewskazane było, żeby reszta zespołu wyczuwała rozterki szefa.
– Aha. Daję radę – sapnął po chwili oficer, napinając się cały.
– Trema, co? – „Mucha” klepnął go raz jeszcze, mocniej, wygłaszając wymuszony, słaby jak konstrukcja tego domostwa żart.
Dziewiański najpierw spojrzał zdziwiony, nie łapiąc, o co chodzi. Zaraz jednak pokręcił głową i postukał się palcem w hełm.
– Trema… – syknął zrezygnowany, uważając, by nie mówić więcej.
Popatrzył w sufit, jakby chciał go prześwietlić i dojrzeć to, co wisi jak zawsze nad nimi. Przekazując gdzieś daleko kilkunastu wybranym osobom wszystko, co robili od połowy nocy. Usiłował wyobrazić sobie, kto na nich patrzy u „hamburgerów”, ale i w Warszawie. Dla pierwszych taka misja była prawie rutyną wpisaną w rozpiski dnia na tym skrawku pustyni. Dla Warszawy – ciągle wydarzeniem. Zwłaszcza dziś, przy tym celu i w tych okolicznościach. Przecież to nie była zwykła młócka.
Porucznik znów głębiej nabrał powietrza. Nie powinien zajmować się czym innym niż to, co przed nim.
– OK, panowie – rzucił z jako taką werwą. – Podgląd! – zażądał, wskazując dłonią w czarnej rękawiczce ścianę przed nim. – Tańczymy – powiedział krótko do radia. – Delta-1 i -2. Hej tam, plażowicze, oczy otwarte.
– Się wie – potwierdzali kolejno snajperzy.
– Kruk-1, Bravo-1 i -2, idziemy – meldował operator radia. – Pilnuj nas! – poleciało w eter polecenie do ludzi władających obserwacją nad ich głowami.
– Bravo, macie wolną drogę. Cicho i spokojnie. – Głos opisał, co dzieje się w okolicy.
Wychodzili dużym oknem tarasu wyzierającego na ogród pokryty wyschniętą, przerośniętą trawą, w którym stała przykurzona plastikowa zjeżdżalnia. Saper jeszcze nocą sprawdził, czy nie ma tam min. Wróg lubił kryć niespodzianki w każdym dosłownie miejscu. Upodobał sobie domowej roboty ładunki w wiadrach po farbie, napełnione trotylem, gwoździami, z prostym, ale skutecznym zapalnikiem. Ale nie gardził mniejszymi ładunkami, kryjąc je w różnych przedmiotach – od zabawek po sprzęty kuchenne. Czasami całymi dziesiątkami.
Poranek odganiał noc. Było zimno. Wiało, niosąc nieprzyjemny smrodek od centrum.
Z resztek mebli ułożyli stertę, coś à la drabinę, by przedostać się na drugą stronę. Najpierw wszedł jeden. Cicho, jak kot polujący na mysz. Po drugiej stronie nie było już bezpiecznie. Uliczka. Wąska, zaśmiecona gruzem. I ślepa ściana domu, który mieli wziąć w posiadanie. Jednego z trzech, połączonych ze sobą, bronionych przez kilku dżihadystów. Dalej, po obu stronach – przecznice. Gruz. Kilka wraków aut. Jeszcze dalej – coś na kształt improwizowanych barykad przeciwko cięższym pojazdom.
Szperacz dał znak, że nie widzi niczego podejrzanego w termowizyjnej lornetce. Żadnego człowieka ukrytego w gruzach, które chroniły go przed samym tylko wzrokiem.
Pierwszy wskoczył na szczyt muru i zaraz był na ulicy. Reszta poruszała się równie szybko i bezszelestnie. Porucznik skinął porozumiewawczo na Roberta i ruszyli.
Dwie grupy skakały równolegle. „Mucha”, jako zastępca dowódcy, wiódł ze sobą sekcje Bravo-2. Rozminęli się z resztą, obierając kierunek na tył domostwa z podobnym ogrodzeniem i ukrytym za nim podwórzem.
Drobili prędko małe kroki, osłaniając się jak na ćwiczeniach. W odstępach, z uniesionymi w górę lufami Heckler & Koch G-36K, zamaskowani fantazyjnym, odpowiednim w warunkach pustynnych kolorystycznym kamuflażem. Pocili się, sapiąc pod gumowymi nakryciami.
„Mucha” szedł drugi, mierząc ostrożnie w każdy ciemny oczodół zrujnowanych albo opuszczonych domów. Musiał baczyć na skrawki cegieł, kopki gruzu i pręty zbrojeniowe. Wiedział, jak i reszta, że w tym cholernym kraju wszystko, co ma u stóp, może być miną. Na samo wyobrażenie serce podeszło mu do gardła, ale potrafił się opanować. Był za bardzo nakręcony i zbyt dobrze nauczony, jak okiełznać lęk. Miał być skupiony i uważny.
Omiótł wzrokiem kilka najbliższych domów, wpatrując się w nie przez soczewkę celownika powiększającego. O jedną sprawę mógł być raczej spokojny. W najbliższej okolicy nie było prawdopodobnie wrogich snajperów. Kolejnej plagi tego konfliktu, zmuszającej każdy oddział do przemykania na punkt wyjścia pod osłoną ruin. Byle dalej od ulicy.
Stanęli. Przykucnęli ostrożnie, nie spuszczając oczu z domów po drugiej stronie ulicy. „Mucha” podszedł do pierwszego. Wskazał miejsce. Wszystko znów bez żadnego zbędnego dźwięku. Jeszcze podniósł głowę. Słuchał, wszyscy słuchali. Specjalny zestaw w słuchawkach zwielokrotniał dźwięki i pozwalał wykryć wroga, jeżeli był w pobliżu.
Robert popatrzył na chłopaków i skinął głową, dając znak, że raczej nikt ich nie śledzi, przy okazji szukając u nich potwierdzenia, że się nie myli. Kucający obok saper uniósł kciuk.
– Na pozycji – „Mucha” nadał krótką informację do reszty. – Sprawdzam.
– Przyjąłem – wróciło.
„Mucha” skinął na jednego ze swoich ludzi, który przy udzie targał torbę skrywającą przydatną aparaturę. Coś jak niewielki komputer o trzech skrzydłach. Lekki, zielony, z niewielkim ekranem. Chłopak rozłożył sprawnie to cudo i przystawił do muru. Czekali chwilę, patrząc w ciemny ekran.
– Nic. – Pokręcił głową niezbyt radośnie. – W ogrodzie nic – uściślił, choć wszyscy wiedzieli, co pokazało urządzenie.
„Mucha” machnął, by podwładny składał sprzęt i wracał.
– Bravo-1, tu Bravo-2. U nas cisza w ogródku. Wszyscy w środku. Żadnych pogaduszek. U was? – spytał prędko Krawiec swego dowódcy.
– Tak samo – przyszła zwięzła odpowiedź. – Idziesz – dotarła komenda.
Znów ruch głową i palec Roberta wskazał miejsce na murze. Ludzie odsunęli się bez jednego polecenia, nauczeni, co mają robić. Człowiek tuż za Robertem opuścił swojego HK, zawieszając go na uprzęży na piersi, i zdjął z pleców rewolwerowy granatnik RGP-40. Odbezpieczył.
Saper też nie czekał na specjalny rozkaz. Przypadł do ściany, zdjął nieduży plecak i wydobył długi, plastyczny przewód. Dla pewności dodał do ładunku dwie niewielkie paczuszki, mocując je równomiernie między przewodami.
– Gotowe – powiedział, upewniając się, że przewód detonatora jest zamocowany jak należy.
Wrócił na miejsce.
„Mucha” klepnął go w ramię, dając niemą komendę, i w tym samym momencie coś trzasnęło. Gdzieś wyżej, od góry. Chyba na dachu.
Robert zdębiał, przeszyty dreszczem, i zdało mu się, że serce, które podeszło mu do gardła, zamiera. Złapał sapera za ramię, nakazując, by się wstrzymał. Kiedy próbował dojrzeć źródło hałasu, w słuchawkach odezwał się snajper.
– Jeden mniej. Zaraz się zorientują.
– Jedziemy – rzucił „Mucha” i odwrócił głowę, jak reszta zakrywając uszy.
Wybuch wlał się w bębenki i rozszedł głuchym jękiem po ulicy, przeobrażając się we wzbijającą się ponad domy żółtą chmurę dymu i ciskając odłamkami cegieł. Nim zdążyły rozsypać się po okolicy, siedzący za „Muchą” żołnierz dźwignął się. Skoczył sprawnie w przód, ostrożnie wyzierając zza wyrwy w murze. Podniósł broń, wcisnął ją mocno w ramię, prędko upatrując dogodnego celu w kurzu i dymie. Dwa strzały w środek, w resztki okna. Szybka korekta. Jeszcze dwa w prawo i tyle samo w lewo. Odskoczył za mur.
– Ładuję. – Przykucnął i zaczął pakować do magazynka głośniejsze ładunki.
– Bravo-1, powinno działać – powiedział „Mucha”, zaciskając palce na chwycie karabinka.
– Wchodzimy – wybrzmiał w uszach głos porucznika.
Huknęło z przeciwnej strony. Krótka seria gdzieś na dachu i spokój. Snajper chronił im tyłki. Krótki, głuchy zgrzyt ze środka.
„Nie działa dziadostwo”. – Strachliwa myśl wpełzła w umysł Roberta. Usiłował złowić więcej dźwięków. Nic.
– Dobra, wchodzimy – nakazał i on.
Teraz wszystko działo się szybciej. Przechodzili wyrwę, rozsypując się po ogrodzie. Mierząc w dach i okna. Żadnych drzwi. Wdrapywali się przez pozbawione szyb otwory. W środku błysnęły latarki. Unoszący się dym migotał w promieniu światła i wąskiej strużce laserowych celowników.
Zwykły dom. Komody, kilka kanap. Pełno naczyń. Resztki jedzenia. Pozostawione w nieładzie ubrania, trochę jakichś skrzyń. Broń.
– Idziemy, uważajcie – ostrzegał Dziewiański.
– OK – potwierdził Robert.
Pierwszego znaleźli w przestronnej, zaniedbanej kuchni. Leżał na posadzce. Przy nim kubek i rozlana kawa. Dygotał. Śniady, niemłody, z długą brodą, w zielonej kurtce kultowego wzoru M-65. Nie miał broni, ładownic. Zszedł widocznie na śniadanie. Wybałuszone oczy patrzyły zdziwionym wzrokiem. Jeszcze widziały pochylony nad nim cień z bronią.
– Przyda się – rzucił „Mucha”, klepiąc kolegę w ramię.
– OK – odparł tamten krótko i ruszyli do następnych pokoi.
Lokatorów było więcej. Padli, gdzie stali. Na schodach, w korytarzu.
„Mucha” liczył. Czterech, sześciu.
Zwiadowcy obchodzili każdą wnękę, każdy pokój i szafę, omijając ten cały chlew. Stare anteny, puste butelki, pryzmy suchego jedzenia, porozbijane doniczki. Znowu jakieś skrzynie, niektóre z odchodzącymi, mocowanymi taśmą do ścian przewodami. Od każdego leżącego nieruchomo człowieka odsuwali nogami porzuconą broń.
Spokój, żadnego oporu, ruchu. Tylko te zdziwione, otwarte oczy w brudnych, brodatych twarzach. Na ciałach rozmaite rodzaje ubrań, kamuflaży, pomieszanych z arabskimi strojami.
Ludzie „Muchy” przeszli przez środkowy dom, kiedy ich szef zabierał się za dach. Zbliżyli się do szczeliny w podwójnej ścianie, dzielącej ich od ostatniego elementu „twierdzy”. Robert dał znak ręką i zespół rozsypał się po przestronnym salonie, zabezpieczając okna i wyjście. Nie miał zamiaru ryzykować, idąc na rympał. Nie był pewien, czy środek, którego używali, wypełnił szczelnie całą budowlę. Drugi gest na znak, aby rzucić granat. Stojący najbliżej wejścia żołnierz sięgnął do ładownicy. Wyciągnął ładunek, odbezpieczył i cisnął w głąb. Odwrócili głowy, zaciskając oczy. Krótki huk i gorejący błysk. Weszli w obłok dymu, mierząc z karabinków, gotowi ich użyć. Wewnątrz było jeszcze więcej rupieci, starych mebli, materacy, skrzyń, przewodów i bałaganu.
Wchodzili do pomieszczeń, przeszukiwali je prędko, nie dotykając niczego. Przeszli przez parter. „Mucha” wskazał trójce za sobą na sufit. Pierwszy skinął na znak, że rozumie, i poszedł na piętro. Inny chłopak zatrzymał sekcję Roberta przy schodach do piwnicy. Tuż obok niedomkniętych drzwi. Wyczekali, ufając sobie nawzajem. Coś musiało być nie tak, albo wyrobiony instynkt dawał ostrzeżenie. Warto było mieć pewność.
Żołnierz cisnął granat hukowy. Wąskie pomieszczenie spotęgowało efekt. Znowu buchnął dym. Polacy ruszyli w dół. Ostrożniej, ciągle pomni brzydkich niespodzianek. Obawiając się, że teraz coś może czyhać pod stopniami.
Blask latarki rozjaśnił zakurzony mrok. Robert otworzył usta, widząc w snopie światła istny arsenał. Stertę zielonych skrzyń. Ustawione pionowo, zawinięte w szmaty karabinki Kałasznikowa. Granatniki RPG-22 w karnym rzędzie. Próbował prędko odczytać cyrylicę na ładunkach i zgadywać, co kryją, ale miał co innego do zrobienia. Między pryzmami leżał kolejny facet. Wysoki, szczupły. Ubrany ciepło, w czarnej czapce na głowie.
– Ostatnia nora, czysto – zaczął nadawać starszy chorąży. – Czysto. Same „warzywa” – dyszał do mikrofonu.
– U mnie czysto – rzucił w eter Artur i zaraz inni zaczęli potwierdzać to samo. Taras, piętro. Zdobyli dom. Żyli, bo byli sprytniejsi i szybsi.
– Panowie, zrobić porządek z tymi fajerwerkami – zwięźle rozkazał porucznik. – Uważać tylko na siebie – dodał niepotrzebnie, ale z troską spowodowaną schodzącym wolno napięciem. Saperzy odwiesili broń, sięgając po narzędzia, by rozbroić to, czego się obawiano – ładunki, którymi zaminowano konstrukcję na wypadek wykrycia i ataku. Do ostatniego samobójczego uderzenia, tak charakterystycznego dla wariatów z Daesh.
Kilku uczestników operacji obszukało jeńców, po czym skrępowali im nogi i dłonie. Pozostali, zgodnie z zasadami, obstawili dom od piwnic po piętro, pilnując sektorów. W tym samym czasie snajperzy zwijali manatki, szykując się do odejścia.
– Szukamy naszego chłopaczka i kilku mądrych – zabrzmiało drugie polecenie oficera chodzącego po mieszkaniu.
– Kruk-1, tu Bravo-2. Obiekt zajęty. Mamy kilku klientów. Czekajcie na zdjęcia. – Artur zbiegł na parter i zaczął obchodzić domostwa z włączonym niewielkim tabletem, w grubej solidnej obudowie. Stawał przy każdym sparaliżowanym nieboraku, który nie potrafiąc pojąć, co się właściwie wydarzyło i o co chodzi, zalegał na podłodze z tym niezmiennie zaskoczonym wyrazem twarzy, z wolna dopiero czując, jak to coś mu odpuszcza.
Szef kroczył od ciała do ciała, stawał nad twarzami i strzelał fotografie niczym jakiś turysta. Od razu wysyłał je wyżej, gdzie specjalny algorytm w komputerze, obsługiwany przez łebskie dzieciaki, wyszukiwał dane ofiar w ogromnej bazie, złożonej z miliardów okruchów wiedzy. Zdjęć z sieci, fotografii robionych telefonami, monitoringiem i w końcu w zbiorach służb specjalnych wszystkich sojuszniczych krajów. Artur dotarł do ostatniego, zrobił zdjęcie i czekał. Na ekranie pojawiały się pierwsze potwierdzenia.
– OK, panowie. Jak szóstka w totolotku. Brać mi tego z kuchni. Jakiś duży Ahmed… – streszczał życiorys faceta, który dostał na ekran. – Ten ze środkowego domu, ten grubszy, też się przyda. O! – prawie wykrzyknął, szczerze zadowolony. Stres opuszczał go teraz szybciej, oddając pole potrzebie odreagowania. – „Jasiu”, stary chuju – cmoknął.
„Mucha” uniósł wzrok na szefa.
Twarz, którą widział Dziewiański na zdjęciu, różniła się od tej na podłodze. Była gładka, lekko okrągła i blada. Na niej oczy – zacięte, patrzące z wyższością , ale i znudzone. Całokształt nijaki. Jak na fotce z klasowej zbiórki. Natomiast ten drugi, współczesny, nosił rzadką blond brodę. Kilka długich kępek na linii żuchwy, na już szczuplejszej twarzy. Artur przykucnął i ściągnął obserwowanemu czapkę. Brudne, tłuste, długie włosy. Tak, ten Polak, różnił się od tego na fotce, ale algorytmy się nie myliły. Potrafiły znaleźć chyba z tysiąc tożsamych elementów, obojętne na wszelkie zmiany wyglądu.
– Co jest? – powiedział głośno, ze wstrętnie sadystyczną kpiną. – Nudziło się w domu, pączuś? Nie lepiej było, Jasiu, jechać na wycieczkę albo babę se znaleźć? – Machnął na „Muchę”. – Chciałeś wrócić do domciu? No to patrz, niespodzianka. Mówisz – masz. – Rozkręcał się, co rusz szturchając chłopaka nogą.
„Mucha” podszedł i bez słowa pokręcił głową, patrząc spod maski gazowej. Kumpel nie powinien się zapędzać. To nie było wskazane. Nikogo nie obchodziło, że ma problemy. Każdy je miał, a im nie wolno było dać tego po sobie poznać. Inaczej ich uformowano. Szkoda by było, żeby ktoś, kto tego słuchał, posłał go w „suchy dok” na rozmówki u psychologa.
– Zabieramy Jasia. – Artur naraz się uspokoił. – Będzie miał rozmowę życia – rzucił ostatni przytyk. Wyprostował się. Jego ludzie dźwignęli na wpół sparaliżowane ciało z podłogi.
– Reszta? – „Lecho” z erkaemem Minimi zadał zasadnicze pytanie.
– Niepotrzebni – wyjaśnił Artur. – Kończymy zabawę i idziemy. Śmigła czekają! – Wszedł na schody. Schował elektronikę i sięgnął po Sig Sauera p226. Przeładował, sposobiąc się do zakończenia zadania. – Kruk-1, tu Bravo. Sprzątamy i kończymy.
*
– Mówiłem, że nie będzie tak strasznie? – Góralczyk mówił półszeptem, udając, że czegoś szuka w notesie. Swoje w służbie przeszedł, ale widać te całe pogadanki nadwyrężały jego sposobność do zachowywania uprzejmego spokoju.
– Jest OK. – Adam Thomal poprawił pasek u dżinsów, jeszcze patrząc na drzwi. – Olać ich. – Machnął dłonią i ruszył w głąb korytarza. – Było, minęło – pozbywał się resztek irytacji. Nabył tę umiejętność dawno temu, co pozwalało mu nie spalać się w roztrząsaniu nawet najgorszych wpadek.
– Wiesz, oni tak muszą. Po to ich tu postawili. – Góralczyk szedł za nim, z zasady wchodząc w rolę adwokata diabła. Choć te aluzje, pytania o to, czy wybryk Thomala był tylko głupią wpadką, czy aby nie formą ostrzeżenia dla gangu piromanów, trudno było znieść ze spokojem. A zaskakująca droga myślenia, której nikt wcześniej nie sugerował, obrażała wręcz starego glinę. Przynajmniej sposób jej formułowania. Taki dobitny. Cóż, medialny zachwyt minął i wewnętrzni poczuli krew. Uznali, że mogą, bo mają prawo.
– Pierdolić! – Naczelnik walnął niespodzianie kapownikiem w parapet mijanego okna, wykrzywiając twarz, jakby poczuł smród. Dobre zachowanie poszło w kąt, ale musiał sobie ulżyć. – Nic nie zrobią. Niech niuchają sępy, kuźwa! – Przystanął i złapał Adama za ramię. – Dobrze się spisałeś – stwierdził w końcu zadowolony, tak zabawnie, poważnie prostując plecy i wyciągając szyję, że przechodzący obok komisarz spojrzał zaciekawiony i lekko rozbawiony. Naczelnik miał to głęboko gdzieś. Zarzut, no może jeszcze nie zarzut, ale samo oskarżenie rzucone na jednego z jego ludzi było obelgą dla niego samego. Dla całego wydziału.
– Mówię ci, Adaś, odszczekają. Ale to potrwa. Masz się nie przejmować! – rzucił tonem rozkazu.
Thomal uśmiechnął się, nieco zażenowany tym natarczywym pocieszaniem. Doskonale wiedział, że innego wyjścia nie ma, ale w jego podświadomości został jakiś niesmak.
– Udzielam ci urlopu. – Naczelnik kroczył dalej, mówiąc za siebie, bo teraz Adam nie nadążał. – Należy ci się. Wykuruj się, wygrzej gdzieś tyłek. Nagrodę przyznali… – Zadygotał od śmiechu, bardzo dumny z tego czarnego żarciku. – Spożytkuj. Kobitę zabierz na jakie lody. – Przystanął i puścił oko. – No, to ci powinno wystarczyć. – Znów zachwiał się od rechotu.
W dziedzinie niewiast i ich zdobywania, lub bardziej kolekcjonowania, uznawał skrycie prymat Thomala i bardzo mu zazdrościł tej łatwości, z jaką przychodziły mu kolejne podboje. Zdecydowanie specyficzne, przez jego dość szorstkie metody działania. Tak, Adam uchodził w tym zakresie za bezwstydnego eksperta.
– Złóż tylko kwity i wio! – Góralczyk klepnął Adama w ramię. – Jak chcesz, to dziś masz fajrant. Ja wracam. – Podał podwładnemu dłoń, którą ścisnął mocniej niż zwykle. – Nie damy się, chłopie. – Popatrzył mu głęboko w oczy pełnym determinacji wzrokiem, skracając dystans w niezwykły jak na przełożonego w tej robocie sposób.
„Kurde, chyba mnie zgred lubi” – przyznał z satysfakcją, nie wiadomo który raz Adam. Opieprzali go równo, ale – jeżeli trzeba było – pilnowali, by nikt mu nie narobił w papiery.
– Dziękuję – wydał z siebie nieomal wzruszony głos. Odprowadził wzrokiem szefa, myśląc chwilę, co zrobić z tak „doskonale” rozpoczętym dniem.
Zszedł po schodach, skacząc ociężale ze stopnia na stopień. Miał tylko jeden pomysł. Bo co on, wieczny kawaler, mógł robić z wolnym czasem w wielkim mieście? Nie miał ochoty odwiedzać rodziców ani brata z familią. Zresztą, był dopiero co u nich wszystkich.
– Dwa miesiące? – powiedział na głos i przystanął na schodku. Spojrzał w telefon. Był już marzec. – Ja pierdolę – gwizdnął, uświadamiając sobie, że to „dopiero co” było w Boże Narodzenie.
Oparł się ciężko o poręcz i zamyślił nad tym, co dalej robić. Właściwie uznał, że powinien ruszyć cztery litery, ale… Od życia też coś mu się należało. W końcu dzwonił do starych, kiedy go odznaczyli… Przecież uniknął kul. W przypadku gdyby gdzieś zrobił błąd i palnął, że ze zbójami się poumawiał, tylko coś nie wyszło, w perspektywie miałby dalsze „pogaduszki” z tricolores. Kolejne pytania i aluzje. A przecież prokurator uznał, że użycie broni było w porządku. Nawet psychologa zalecali, ale olał temat. Nie głupiał od strzelania się ze zbirami.
– Paranoja, paranoja – westchnął pewny, że spokój to teraz jego prawo. „Myśl o sobie, Adaś” – gorsza część jego charakteru powtarzała egoistyczne rozwiązanie. Nie opierał się długo temu podszeptowi. Otworzył listę kontaktów w telefonie i wyszukał jeden numer.
– Cześć – powiedział przeciągle, z szelmowskim uśmiechem. Zwykle działało. – Możesz… Nie? Nie tym razem? Jutro? Nie… – Uraziła go. – No to cześć.
Sekunda namysłu i jeszcze jeden telefon.
– Cześć, Madzia! – Wlał w to powitanie tyle słodyczy, ile potrafił. Tamta tak lubiła albo tylko podpuszczała Adama. – Zawalona robotą? Nie. To fajowo. Wpadłbym na kawkę, czy jak?
Thomal zapukał w drzwi, choć nie musiał. Nacisnął klamkę i wsadził głowę do sporego pokoju w wydziale administracyjnym, zastawionego nowymi meblami z jasnej sklejki. Jeden ogólnokrajowy styl odnawiania urzędniczych nor.
– Cześć – rzucił do wnętrza, w stronę czterech zasiadających tam kobiet.
Dwie z nich były już nieco starsze. Nie jego target. Z powodu peselu, ale i nie najpiękniejszych, w jego skali, gabarytów. Dwie wyfiokowane blondyny, już wypatrujące emerytury, w garsonkach kupionych w rozmiarówce na zapas. „Merkele” – znów nie potrafił pozbyć się takiego skojarzenia.
Policjanta bardziej interesowała druga połowa tej ekipy. Były młodsze, dużo młodsze niż ich szefowe. Przykute do tej pracy na lata i wyraźnie oczekujące jakiejś zmiany, albo choć urozmaicenia. Rozpoznawał to w mig i potrafił wykorzystać. Był jak drapieżnik polujący na słabsze ofiary. Czytał w nich jak w otwartych księgach, choć udawały, grały i przybierały czasem maski bojowych feministek.
– Cześć, Adaś – młode odpowiedziały z uśmiechami.
Thomal posłał każdej długie spojrzenie prosto w oczy. Brunetka o pełniejszych kształtach wydała mu się równie atrakcyjna jak główny powód wizyty.
– Mogę cię prosić? – zapytał jednak, pochylając głowę ku Madzi. – Jeżeli pani kierownik zezwoli. – Ukłonił się jeszcze głębiej jednej z matron. „Ober Merkel” – pozwoliła łaskawie, ujęta zapytaniem i jednym z zalotnych uśmiechów z arsenału Adama.
Mówili na nią Madzia, choć na imię miała Matylda. Oryginalnie. Zwłaszcza jak na dziewczynę gdzieś spod Garwolina. Zawsze lepiej niż Jessica.
Ruszyła do stolicy szukać szczęścia i niespodziewanie, jak na nią, „trafiła w totolotka”, kwalifikując się w pośredniaku do stażu tu, w komendzie. Po kilku miesiącach dostała angaż i została.
Oboje więc byli „słoikami”, którzy wyruszyli na podbój świata.
Matylda chciała uchodzić za bardzo niezależną. Czasem wręcz wojowniczą, wszak w opinii swojej rodziny osiągnęła wiele już na starcie. Adama mniej obchodziły te jej popisy. Znał takie jak ona, rozpoznawał je bezbłędnie i zdobywał już kilka razy. Twarde, buńczuczne, samodzielne, ale na pokaz. W środku – stęsknione za José Justo z serialu, do czego się nie przyznawały. W domu traktowano je jak służące, dlatego też uciekały w świat, by nie zwariować. Wmawiały sobie, że nie potrzebują nikogo na stałe i że to one bawią się facetami, ale Adam wiedział, jak jest naprawdę. I bardzo go to czasem śmieszyło.
Matylda była prawie zawsze, kiedy miał na to ochotę. Tworząc tylko czasem atmosferę wojowniczej panienki z problemami, z których musiała się wyspowiadać. Nie miał zamiaru być dla niej antidotum na rozterki i kompleksy. To ona była atrakcją, przerywnikiem i rozrywką. Filozofia była prosta i Adam Thomal trzymał się jej z uporem, choć ostatnio zaczynał mieć wątpliwości. Inne, nieco już starsze i naprawdę życiowo wyrobione, potrafiły stawiać opór i nie szło mu tak łatwo. Albo nie był już dla nich takim ślicznym młodzieńcem w typie macho jak kiedyś. Znak, że należy wybrać tę jedną i osiąść? Nie, jeszcze dawał sobie trochę czasu. Kilka szczebli kariery… Patrzył więc bezwstydnie, z tym prawie lubieżnym wyrazem w oczach, który miał dawać wyraźnie znać, co ma na myśli. Matyldzie to odpowiadało, imponowało nawet. Ona sama niezmiernie go rajcowała. Nie była może w guście ścisłej czołówki wymagań, jakie stawiał dziewczynom, ale miała to coś. Oryginalne imię. Gładką, wręcz jedwabistą cerę. Przy czym ciemniejszą niż u innych. Piękny odcień opalenizny, która trzymała się cały rok. Była sporo od niego niższa, szczupła, a jej sylwetce nie można było niczego zarzucić. Modelka o krągłościach nadanych przez naturę dokładnie tam, gdzie Adam sobie tego życzył, choć nie posiadała nadto obfitego biustu, co lubił Thomal. Na dodatek cudowne spojrzenie okrągłych zielonych oczu, współgrające z rzędem pokazywanych w uśmiechu białych zębów i związanych w kucyk włosów w odcieniu ciemnego blondu sprawiało, że Adam zapominał o każdej rozterce dnia codziennego. Automatycznie uruchamiała się w nim opcja „Casanovy” i nic na to nie mógł poradzić.
– Część, piękna – powiedział słodkawo, czego teraz nie uznawał za krępujące, i mrugnął okiem.
Matylda, szczerząc piękne, białe ząbki, rozejrzała się po korytarzu. Upewniła się, że nikt z kilku przechodniów nie patrzy, wspięła się na palce i pocałowała policjanta z wielkim zapałem. Jak na kobietę o pozornie twardym charakterze i zasadach, nie potrafiła jeszcze wprost okazać czułości przy obcych, ale Adam miał to gdzieś. Wiedział swoje.
– Urlop mi wpadł – zakomunikował, mierząc spojrzeniem jej ciemny sweter i obcisłe dżinsy. – Może byśmy dziś gdzieś, coś, jakoś? Wyskoczyli, co? – To „co?” zabrzmiało dosadnie i dwuznacznie.
Dziewczyna przygryzła teatralnie wargę, strojąc minę niezdecydowanej. Niczym w jakiejś reklamie. Tylko jej oczy w niekontrolowanym odruchu zabłysły wesoło.
– Moglibyśmy… – Wsunęła kciuki w kieszenie i wtuliła głowę w ramiona w zabawnym odruchu. – Dziś, ale… – dopadło ją jakieś przemyślenie – zaproponuj co nieco – musiała się postawić, zamaskować tę swoją radość. W jej mniemaniu dobre samopoczucie było przecież oznaką słabości.
– Jakieś, kino lepsza kolacja – rzucił automatycznie jak z podręcznika. – Potem… – nie chciał przesadzać i wyjść na desperata.
– Co do potem – szturchnęła go łokciem, sama patrząc jakoś sprośnie – to ewentualnie ja będę miała propozycje. Urlop, mówisz… Może byśmy się gdzieś przemieścili? – Gdzieś dalej w korytarzu skrzypnęły drzwi. – Dobra, pogadamy później. – Złapała za klamkę u drzwi swojego pokoju. – Po szesnastej zadzwonię. Wybierz knajpę – nieomal rozkazała. – Film się jakiś wynajdzie. – Posłała mu całusa na do widzenia i zniknęła w pokoju.
*
Wojciech Nikomski stał przy oknie w swoim gabinecie, oparty dłońmi o parapet. Zapatrzył się na park, albo właściwie większy ogród, rozpościerający się w dole, wokół rządowego kompleksu. Nie było tego poranka niczego specjalnego w tym widoku. Kilkanaście nagich drzew, ciągle brunatna trawa, otoczona witkami krzewów rozwleczonych po skrawku terenu chronionego solidnym ogrodzeniem.
Nikomski nie był człowiekiem lękliwym. Nie mógł, nie tutaj, nie na tym stanowisku. Banałem byłoby chwalenie go, ale trzeba przyznać, że był doświadczony, naprawdę wiele przeszedł i jeszcze więcej widział. Mimo to był ostrożny w sądach, lekko wycofany i obdarzony doskonałym we własnym mniemaniu, ale i w opinii różnych – byłych i obecnych – przełożonych zmysłem analitycznym i inteligencją.