Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zawrotne tempo, intrygujący bohaterowie i nagłe zwroty akcji! Współczesna Polska. Tajemnicze i nagłe zabójstwo młodej rehabilitantki, dziewczyny leczonego w pod Krakowem ukraińskiego żołnierza. Weteran ucieka z miejsca zbrodni. Jego tropem rusza Konrad Wigler, szef specjalnego zespołu kontrwywiadu. To wybitny specjalista, który ma jednak bardzo niewiele czasu. Z każdą godziną sprawa coraz bardziej się komplikuje i staje się brutalną rozgrywką. Najnowsza powieść autora „Quadiry" wciąga od pierwszej do ostatniej strony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 387
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 56 min
Profesorowi Piotrowi
z Podziękowaniem.
PROLOG
Noc zwijała swój ciemny parasol, szarość okrywała posępną okolicę. Słońce nie pasowałoby do nastroju ludzi w pobliżu – nie wierzyli w nadciągającą wiosnę, jakby nie miała prawa nadejść.
Teraźniejszość była wszystkim. Nie istniała daleka przyszłość. Tylko to, co za chwilę: zadanie, postawiony cel. Przeszłość też ich nie interesowała. Może kiedyś, gdy to wszystko się skończy, przyjdzie czas na przemyślenia, analizy, maskujące lęk anegdoty i żarty. Ale to kiedyś. Ważne było, że los (albo Bóg) dał im szansę na przetrwanie kolejnego dnia. Nieco więcej jeszcze czasu, by żyć.
Widok dodatkowo szpeciły słupy czarnego dymu. Dwie smoliste kolumny unosiły się ponad horyzontem na północy i wschodzie. W niewielkiej miejscowości, w normalnych okolicznościach, byłyby powodem wielkiego poruszenia. Ludzie plotkowaliby, gromadzili się na skwerach i ulicach. Robili filmy telefonami, a lokalne media prześcigałyby się w relacjach.
Ale warunki nie były normalne, gdyż trwała wojna. Miejscowi, ci z bronią lub bez niej, szybko się adaptowali. Starsi znali jeszcze sowieckie, permanentne przysposabianie do wojny. Miasteczko było puste i ciche, jakby wyludnione za sprawą czarów czy ingerencji z innych światów. Tak przynajmniej wydawało się „Amanowi”, który musiał zapoznać się z terenem.
Podporucznik ukraińskiej armii był silnym wysokim brunetem o pospolitej, ale przystojnej twarzy. Formę zawdzięczał stałej aktywności fizycznej. Nie budował mięśni na katorżniczych treningach, jak jego przyjaciele albo zagraniczni instruktorzy. Wolał poświęcać czas na to, co wydawało się bardziej przydatne: czytanie, śledzenie wydarzeń na świecie. Wybierał ciągłe samodoskonalenie, które (jak uważali jego szefowie) wyróżniało go. Potrafił szybko myśleć, analizować i przejmować inicjatywę. Należał przecież do elity.
Tego poranka tkwił na piętrze budynku, w którym mieścił się sklep motoryzacyjny. Utknął tam z kilkoma mężczyznami w pospolitym, nieco zagraconym mieszkaniu, teraz cuchnącym potem niemytych ciał. „Aman” rozważał wszystkie możliwe posunięcia, ewentualne błędy i reakcję przeciwnika. Miał zwyczaj analizować umysł nieprzyjaciela, ot tak, po prostu. Czuł podniecenie, potrzebę działania, jakby zapominał o lęku. Nie postępował chaotycznie, nawet w trudnych warunkach wojny, kiedy czasu dramatycznie brakowało.
– Jak w filmie o kosmitach: jakby wszystkich porwali. – Głos studenta czwartego roku matematyki wyrwał oficera z zamyślenia.
– Co mówisz? – „Aman” zmarszczył brwi pod hełmem.
– No, w tych filmach o UFO ludzi wysysa, albo sami uciekają, i trzeba z robalami walczyć w pustym mieście. – Chudy, ale krzepki młodzian zaśmiał się, a pozostali dołączyli.
„Dzieciaki, naprawdę pieprzone dzieciaki” – „Aman” omal nie wypowiedział tej lekceważącej opinii na głos. Wstydził się jednak mentorskiego podejścia. Powierzona mu drużyna była zgrana, utrzymywała wciąż mocne morale. I to nawet po kilku dniach walk, ostrzałów, nalotów, po widoku śmierci i momentach obezwładniającego czasem zmęczenia. Uczyli się, adaptowali. On sam nie był wiele starszy, różniły ich może trzy lata. Nie było czasu na prywatne pogawędki. Musiał się skupić na przekazaniu tej młodzieży wszystkiego, co wiedział o walce. I to w niesamowicie krótkim czasie i lapidarnej do bólu formie.
– Orki, orki na nich mówią – uściślił dowódca, powtarzając określenie, które usłyszał od innej grupy młokosów z gwardii narodowej. Wtedy jednak pod hełmem typu fast, w aktywnych słuchawkach podłączonych do radiostacji na kamizelce taktycznej, odezwał się głos:
– „Archanioł” do „Niebieskiego 5”!
„Aman” dał znak dłonią, aby oddział się uciszył, po czym skupił się na transmisji.
– Zgłaszam się: „Archanioł”, tu „Niebieski 5”. – Wyłapywał każde słowo, kryptonim i polecenie. – Przyjąłem, „Archanioł”. Bez odbioru. – Spojrzeniem swoich ciemnobrązowych oczu objął grupę ochotników. Czekali na wieści. Milczący, zlęknieni, ale i tak niecierpliwi.
– Idą – oznajmił. Chyba im ulżyło. – Ścierwa powolne są. Ostrożne. „Archanioł” ich widzi. Nie spodziewają się. Wiecie, co robimy? – zakończył retorycznym pytaniem. Kiwnęli głowami, spoglądając odruchowo na szary, przedwiosenny widok za oknem. Każdy chciał się wykazać, popisać przed operatorem wojsk specjalnych. Poza tym chyba naiwnie wierzyli, że od tego, co robią, zależy rychły koniec wojny, niewygód i strachu.
– „Niebieski 1”. Kamaz. – Podporucznik znów przemówił do niewielkiego mikrofonu. Rzucił hasło, dał znak i dźwignął się z podłogi, podpierając karabinkiem HK. Pozostali zaczęli wychodzić. Szybko, w milczeniu, bez ociągania. Ściskali broń, pospolite AK-74 albo starsze zwykłe kałachy – AK-47. Brali ustawione pod ścianami granatniki rakietowe różnych typów. Tylko kilku szczęśliwców w tej dziesięcioosobowej grupie miało zaszczyt nosić ten oręż. Reszta ich osłaniała. Miała ciskać granatami, koktajlami Mołotowa albo polować na piechotę.
Wypadli na podwórze i, jak było przykazane, rozproszyli się, kryjąc po zaśmieconym obejściu sklepu. „Aman” był zadowolony z karności wojaków, ale musiał skupić się na zadaniu. Dostrzegał jednak, że zmotywowani ochotnicy nie zawadzają i nie przeszkadzają.
Podporucznik zaciągnął haust zimnego powietrza. Pojaśniało mu w głowie. Jego podwładni nie wyglądali na wyczerpanych. Do działania pobudzała ich adrenalina. „Aman” pamiętał ten pierwszy raz, kiedy to on miał uczestniczyć w walce. W tej chwili także odczuwał działanie hormonów, ale nie był to już ten stan co kiedyś. Podporucznik przywykł i nabrał rutyny.
Na tle tych miejscowych chłopaków wyglądał bojowo i profesjonalnie. W brunatno-piaskowym mundurze, pokrytym niewielkimi pikselowymi wzorami, w zachodnim hełmie i w kamizelce kuloodpornej, objuczonej ładownicami, robił wrażenie. Tamci przypominali grupę dresiarzy obdarowanych bronią. Nosili luźne spodnie, trampki, bluzy i ciepłe kurtki, we wszystkich barwach świata. Tylko kilku narzuciło na siebie coś bardziej maskującego. Co drugi miał hełm. Ale nie przeszkadzało im to.
W słuchawkach znów odezwał się „Archanioł”, który raportował „Amanowi”, gdzie jest wróg i jak się zachowuje. Podporucznik przyjął informacje i bez zbędnych wstępów zaczął tłumaczyć chłopakom, jaką mają zająć pozycję. Mieli się nie wychylać. Druga drużyna rozstawiła się dalej, za niskim czerwonym sklepem spożywczym, tuż za skrzyżowaniem.
„To wszystko jest surrealistyczne” – przemknęło przez myśl młodemu oficerowi. Nie potrafił do końca przekonać zmysłów, że to na poważnie, że to realna wojna na jego terytorium. Nawet jeżeli trwała już kilka dni, wokół wszystko wyglądało jeszcze normalnie. Domy, latarnie, ogrody, zaparkowane auta czy bilbordy przy jezdniach zdawały się tylko uśpione.
Jeden dźwięk zmącił spokój krajobrazu. Drażnił, robił się coraz głośniejszy. Metaliczny szum pracujących ciężko silników był wyraźny, zwłaszcza w ciszy świtu.
– Rozproszyć się. Kryć! – rozkazał „Aman” i sam przykucnął przy ścianie naprzeciwko parkanu. Celowniczy granatników wiedzieli, że muszą czekać. Nie mogli wyjść za wcześnie. To była nowoczesna wojna. Wróg mógł puścić drony dla sprawdzenia przedpola.
Tymczasem hałas silników kolumny pancernej narastał. Wypełniał podwórko, rozlewał się po miasteczku. „Aman” ledwo znosił to wyczekiwanie. Za każdym razem było podobnie. Kilka minut przed początkiem akcji wydawało się całym dniem. Zazwyczaj jednak był wśród doświadczonych, opanowanych wyjadaczy. Teraz został niańką. Bał się nie tyle o siebie i ten zaimprowizowany oddział, ale o to, że któryś skrewi i pod wpływem emocji strzeli pierwszy. Wtedy cały plan się posypie i piekło rozpęta się w okolicy.
– Spokój, panowie... – szepnął, nobilitując dzieciarnię.
– Są! – Matematyk z AK-47 prawie krzyknął i wsunął głowę w szparę w parkanie, mocno tuląc swój oręż. – Desant – dodał, ze zdziwieniem patrząc na dowódcę.
Przecież wiedział, z kim będzie się mierzyć. „Aman” utkwił wzrok w studencie i nie mówiąc ani słowa, patrzył, póki ochotnik nie ochłonął. Potem ostentacyjnie przeładował broń.
– Spokojnie – odparł i podszedł bliżej płotu. – Będzie dobrze.
Podporucznik zajrzał przez szparę. Gdzieś dalej w końcu ulicy, pomiędzy pniami drzew i autami, mignęła kanciasta, niska sylwetka transportera. Rosyjski BMD-3 z wymalowanym białym V na pancerzu. Za nim jechał jeszcze jeden i jeszcze kolejny. Posuwały się wolno. Zdawało się – ostrożnie, ale oficer spostrzegł, że na kadłubach wozów siedzą ludzie. Zielone sylwetki spadochroniarzy, z białymi wstążkami identyfikacji na ramionach.
Ktoś szedł przodem jako szperacz, ale innych żołnierzy wokół nie było. Jechali na wozach, gapiąc się. „Nie spodziewają się nas?” – spytał „Aman” samego siebie, ale wstrzymał się z pozytywną odpowiedzią. Nie mógł nie doceniać wroga. Wiedział to z niekończących się szkoleń i z historii – pełnej opowieści o tych, którzy byli zbyt pyszni. Czekał więc na sygnał od „Archanioła”. Pociły mu się dłonie. Jak zawsze ta powtarzalność odruchów zaczynała go drażnić i śmieszyć zarazem.
Kolumna wtoczyła się na prosty odcinek ulicy. Od sklepu dzieliła ją odległość odpowiadająca szerokości placu. Gąsienice zgrzytały, skręcając na asfalcie, a podoficerowie przekrzykiwali drażniący gang silników. Kiedy byli już prawie na wprost „Amana”, coś się zaczęło. Paskudne, obezwładniające napięcie uszło z obrońców wraz z odgłosem dalekiego huku, który powtórzyło echo. „Żart, jebany żart” – młody oficer powtórzył w myśli. Był wściekły, że góra zaczęła akcję, kiedy wróg był naprzeciwko.
Kolumny były trzy. Wlewały się w miasteczko jak strumienie. Ukraińcy też mieli drony. Poza tym sporo nowoczesnej technologii, która zmieniła oblicze ich armii przez kilka ostatnich lat. Jeden specjalny, niewielki plastikowy samolocik uderzył swoim trzykilowym pociskiem w wóz gdzieś bliżej centrum. W niebo wystrzelił jeszcze jeden słup dymu. Węższy od innych, za to bardziej smolisty.
– Teraz! – zarządził „Aman” i wszystko potoczyło się w mgnieniu oka. Czas przyśpieszył niesamowicie. Strzelec jednorazowego RPG-22 wyłonił się zza muru, taszcząc jakąś skrzynkę. Rzucił ją pod płot i odbezpieczył granatnik. Krótko celował, choć „Amanowi” zdawało się, że trwa to wieki. Już był pewien, że tamci dostrzegli zagrożenie i zaczną szatkować okolicę ołowiem.
– Wystrzał! – ostrzegł celowniczy. Pocisk syknął. Powstał obłok szarego dymu i rakieta pomknęła w stronę celu. Ułamek sekundy później zabrzmiała silna eksplozja. Drugi RPG też wypalił. Ponad płotem pojawił się dym i gwałtowny ogień. Tamci krzyczeli. Jeszcze jeden syk rakiety. Znów tąpnięcie. Wszystko drżało i wirowało.
Podporucznik zerwał się i doskoczył do skraju ogrodzenia. Widział, jak trzy BMD stają, płonąc. Rosjanie błąkali się oszołomieni. Ciągle nie rozumieli, co się zdarzyło, albo nie potrafili w dymie zlokalizować ukraińskich stanowisk. Któryś zadzierał głowę w niebo, chyba pewny, że atakują go drony.
– Ognia, panowie. Ognia! – rozkazał „Aman”.
Ulica rozbrzmiała palbą długich serii. Pociski smugowe oplotły wraki, rykoszetowały, kreśląc jaskrawe linie. Rosjanie zaczęli odpowiadać. Kule mijały się w powietrzu, kreśląc ulotne jaśniejące smugi. Rozerwał się granat. Potem drugi. Dwa pióropusze dymu wykwitły na placu i dalej, pod drzewem na trawniku. Rosjanie ciskali ładunkami na chybił trafił.
– Oszczędzać amunicję – przykazał oficer, słysząc, że ostrzał z jego pozycji nie słabnie. „Aman” skierował kolimatorowy celownik na odległą sylwetkę w zielonym mundurze. Człowiek poruszał się wolno, ociężale. Trzy strzały szarpnęły karabinkiem.
Postać zatrzymała się i padła na asfalt. „Aman” poczuł prawdziwą satysfakcję. Żołnierze kolumny przestali stawiać opór i, jeżeli jeszcze byli sprawni, szukali drogi ucieczki lub kryjówki. Niektórzy, puszczając serię dla osłony, wlekli się na drugą stronę skrzyżowania. Dwóch ciągnęło rannego kompana gdzieś w lewo. Kolejny napastnik wił się i czołgał, ale nikogo z kolegów już nie interesował. Przyciągał za to uwagę chłopaków z zasadzki. Wnet obłoczki kurzu i iskry krzesane rykoszetami wykwitły w pobliżu orka. Rosjanin zgasł momentalnie.
Ostrzał stał się bardziej miarowy. Gdzieś od czoła łomotał karabin maszynowy, bardzo dobrze ukryty i już wstrzelany. Nad miasteczkiem unosiło się więcej dymu. Gdzieś huczało co kilka chwil. „Aman” wiedział, że to artyleria albo kolejne „ptaszki” dobijają ofiary.
Dwie drużyny ochotników wyżywały się na ciałach najeźdźców i ścigały kulami uciekających. Każde miejsce, w którym wróg mógł się schować, było omiatane ogniem. „Aman” powinien był sprawdzić, czy cele w pobliżu zostały wyeliminowane. Czy nie nadciąga kolejna grupa. Iść, wysłać kogoś, ale nie miał odwagi puścić któregoś ze „świeżaków” pod lufę żywych wciąż spadochroniarzy.
– Wstrzymać ogień! – rozkazał, a bitwa zamilkła. To samo polecenie porucznik wydał przez radio. Trzaskał ogień pożarów. Gdzieś syczała podpalona amunicja. Potem kilka razy wystrzeliła, ze świstem prując się od temperatury. Powietrze śmierdziało opalonym metalem. I nadpalonym ludzkim mięsem.
„Aman” wstał. Skinął ręką, żeby reszta pozostała na swoich pozycjach. Szedł ostrożnie, z bronią przy ramieniu, kierując lufę wszędzie tam, gdzie mogło czaić się niebezpieczeństwo. Gdzieś daleko echo mruczało dźwiękami innej bitwy. Nie słyszał ich wcześniej, a nawet jeśli słyszał, nie obeszłyby go.
W ciemnej mgle dymów, rwanej czasem pomarańczowymi płomieniami, widział ciała. Jedne leżały na ziemi, inne na pojazdach. Podporucznikowi zrobiło się lepiej. Czuł satysfakcję. Podziękował Bogu za wsparcie i ratunek. Odnosili wszak kolejne zwycięstwo. Małe, ale jednak zwycięstwo.
Stanął. Pochylił się, żeby nie być zbyt łatwym celem. Przecież to wcale nie był koniec. Podbiegł do drzewa pociętego odłamkami. Machnął na swoich.
Wychodzili ostrożnie, ale z roześmianymi twarzami, widząc martwych wrogów. Tych, którzy bez najmniejszego powodu przyszli na ich ziemię.
– Rozproszyć się i uważać na niedobitki – rozkazał oficer. – „Archanioł”, tu „Niebieski 5”... – rzucił do mikrofonu. – Trzy wozy upolowane. Dwie drużyny piechoty. Może więcej. Chyba wszyscy...
– „Niebieski 5”, tu „Archanioł”. Bardzo dobrze. – Pochwała była krótka i oschła. – Bierz swoich i przemieszczaj się na północ. Więcej nie damy rady. Spotkasz się z „Białym 1”. Wyznaczy ci zadania na odcinku... Bez odbioru. – Głos majora umilkł.
Ludzie „Amana” przeszukiwali zwłoki, odpruwali naszywki elitarnych podobno spadochroniarzy.
– Pskowskie chuje... – Matematyk zamachał naszywką 76 Dywizji. Ktoś uwieczniał telefonem pobojowisko, choć posiadanie smartfonu na współczesnym polu walki było bardzo niewskazane.
– Gratuluję! Dobra robota. – „Aman” pozwolił sobie na pochwałę oddziału. Jeszcze było za wcześnie, ale i do niego docierało, że ta grupka młokosów, przy wsparciu wojsk specjalnych, wytłukła ruską kolumnę. – Zabierać amunicję. Broń! To jeszcze nie koniec. Nie tracić uwagi! – polecił, wracając do konkretów.
To podziałało na ludzi. Poniechali śmiechów i wygłupów. Tylko klęli na martwe ciała wrogów. Wyzywali ich biedne matki, które w bezsensownej wojnie potraciły synów. Pokrzykiwali na Putina i ruskich generałów.
Zszarpywali z ramion zimne karabinki, które nie miały okazji wystrzelić. Zabierali broń z tężejących dłoni tych, którzy próbowali się bić. Znalazło się kilka skrzynek amunicji, przytroczonych do pojazdów, a także granaty i parę drogocennych wyrzutni. „Aman” popędził swoją trzódkę, co chwila nerwowo zadzierając głowę. Opadała fala chwilowego entuzjazmu. Podporucznik znał swój fach.
Tamci jeszcze byli w szoku albo już przygotowywali odpowiedź. „Aman” spodziewał się riposty.
Ukraińcy biegli. Nie mieli dość ludzi, by stale obsadzać pozycje. To zresztą było zbyt niebezpieczne. Mieli szarpać wroga, męczyć go podjazdową wojną, póki siły główne nie zorganizują zasadzki z prawdziwego zdarzenia.
Dwie ulice dalej stały zaparkowane auta. Zielone półciężarówki wojska, kilka busów i vanów należących do zmobilizowanych cywili.
– Chłopaki! Walimy na północ! – Podporucznik przekazał ogólne rozporządzenie.
Ludzie pakowali się do wnętrz bez żadnego gadania. Warknął silnik. Pierwsze auto wyrwało, sypiąc ziemią. Za nimi jechały pozostałe. Musieli oddalić się jak najprędzej. „Aman” usiadł z przodu, obok kierującego.
– Północna pozycja – polecił kierowcy.
– Co, tam też lezą skurwysyny? – zagadnął młody kierowca z regularnego wojska.
– Pewnie tak. Zobaczymy... – „Aman” wyjrzał przez okno, upewniając się, że na pace auta są wszyscy.
Jeszcze dostrzegł, jak poprzedzający ich biały bus wyrywa na asfalt. Warkot silnika zagłuszył świst. Pierwszy wybuch rozległ się gdzieś w okolicy skrzyżowania. Zaraz potem nastąpił drugi. Nie mieli szans stwierdzić, skąd nadchodzi atak.
„Aman” poczuł gorąco, potem podmuch. Wszystko zawirowało w obezwładniającym gwałtownym ruchu. Samochodem rzuciło na bok. Odłamki pocięły karoserię. Świat się zatrzymał i zgasł.