Świt Nowych Czasów - Piotr Langenfeld - ebook

Świt Nowych Czasów ebook

Piotr Langenfeld

4,2
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Świat po pandemii pogrąża się w kryzysie, a cieniem chaosu jest przemoc. W Europie nasilają się ataki terrorystyczne, rośnie aktywność wojsk na Wschodzie, wody Morza Bałtyckiego są coraz bardziej niespokojne. Dawne sojusze tracą na znaczeniu i nie wiadomo, komu jeszcze można ufać.

Świt nowych czasów zwiastuje wojnę.

Adam Thomal, były policjant, a obecnie pracownik polskiego MSZ, sporządza pewną analizę, którą ściąga na siebie uwagę Amerykanów. Niestety, nie tylko ich… Uwikłany w ryzykowną polityczną grę, odkrywa pilnie strzeżone tajemnice, co w tych okolicznościach oznacza wyrok. Stawką zaś jest przyszłość Starego Kontynentu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 534

Oceny
4,2 (60 ocen)
29
17
9
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
naturagaja

Nie oderwiesz się od lektury

Wartka akcja wakacje pocovodowe i terroryści i akcje wojskowe po prostu mega.... czad...... Na pewno nie przerwiesz czytania,
00
mchar123

Nie oderwiesz się od lektury

black_night

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza jak dotąd część na Scenariusza Chaosu. Świetnie przedstawiona wizja lokalnego konfliktu, pomysł na rosyjskie "wyzwolenie" Gotlandii, rozpracowanie i eliminacja agentów wpływu w PL. Mnóstwo smaczków.
00
KGGrau

Dobrze spędzony czas

To samo, co w poprzednich tomach, ale jeszcze lepiej. Pomysły zaskakujące i wiarygodne, aż za bardzo... Nie dziwię się, że autor/-ka/-rzy używa/-ją pseudonimu. Polecam!
00



Piotr Langenfeld

Świt Nowych Czasów

 

© 2021 Piotr Langenfeld

© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta: Word_Factor

 

eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek.

Projekt okładki: Paweł Gierula

 

ISBN 978-83-65904-95-9

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Prolog

Było upal­nie. Dusz­no, bar­dzo dusz­no. Wko­ło uno­si­ły się po­mie­sza­ne, nie naj­przy­jem­niej­sze za­zwy­czaj za­pa­chy. Smro­dek sta­re­go ole­ju oraz aro­mat nie­lu­bia­nej przez Ka­mi­la kawy, któ­rą wy­plu­wał z bia­łą chmu­rą eks­pres za kon­tu­arem baru. Woń mor­skiej soli, któ­ra przy­kle­ja­ła się do skó­ry, ubra­nia i ple­ca­ka. Odór potu tłu­mu, któ­ry opa­no­wał ka­wiar­nię. Sły­chać było gwar dzie­si­ątek mie­sza­jących się roz­mów, śmie­chów, nie­mi­łych od­zy­wek zmęczo­nych i spo­co­nych kel­ne­rek. Za­czep­ki roz­ocho­co­nych wa­ka­cyj­ną at­mos­fe­rą pod­ry­wa­czy i zre­zy­gno­wa­ne po­hu­ki­wa­nia ro­dzi­ców usi­łu­jących zdy­scy­pli­no­wać swo­je dzie­ci.

Ale Ka­mi­lo­wi po­do­ba­ło się wszyst­ko, co miał do­oko­ła. Co wi­dział, co czuł. Na­wet opar­cie krze­sła zro­bio­ne­go z ja­ki­chś dru­tów, po­wy­gi­na­nych w niby to ar­ty­stycz­ny spo­sób, mało te­raz uci­ska­ło.

Miał wa­ka­cje. On, jego sio­stry, ku­zyn Ma­ciej. Ro­dzi­ce. Czuł się jak ktoś wa­żny, w wiel­kim świe­cie.

Znów od­wie­dzi­li pla­żę obok mola. Te­raz pa­ła­szo­wał wiel­ką por­cję sło­nych, ale naj­lep­szych na świe­cie fry­tek. Nic nie mu­siał. Do­ka­zy­wał jak resz­ta, dzie­lił się nie­mądry­mi teo­ria­mi i pa­trzył na po­tok lu­dzi wy­le­wa­jący się co chwi­la z po­bli­skie­go tu­ne­lu dwor­ca.

Ko­lo­ro­wi lu­dzie. Ko­bie­ty w ka­pe­lu­szach i krót­kich spód­ni­cach, na któ­re zer­kał nie­śmia­ło i ostro­żnie, tak by sta­rzy się nie zo­rien­to­wa­li. Dużo opa­lo­nych ciał, prze­ró­żnych fi­ku­śnych stro­jów, przy­wie­zio­nych chy­ba na po­kaz, tyl­ko tu, na kil­ka dni nad mo­rze.

Wszyst­kich, któ­rzy ru­sza­li w stro­nę pla­ży, wi­tał wiel­ki trans­pa­rent z na­pi­sem SO­POT Fe­sti­val ’85, wy­wie­szo­ny nie­co zbyt wcze­śnie, jak za­uwa­żył Ka­mil. Fe­sti­wal ko­ja­rzył się z ko­ńcem wa­ka­cji, a do tego po­twor­ne­go cza­su był jesz­cze mie­si­ąc.

Ka­mil ło­wił wzro­kiem w tym tłu­mie co cie­kaw­sze per­so­ny, naiw­nie li­cząc, że zo­ba­czy ko­goś sław­ne­go. Ko­goś, kogo wi­dział tyl­ko w te­le­wi­zji. Ro­do­wicz albo Nie­me­na. Rok temu się uda­ło.

Dla nie­go był to inny świat. Pe­łen barw i ży­cia. A prze­cież znał to mia­sto, by­wał u ciot­ki je­sie­nią i wio­sną. Nie, tam­ten So­pot mu się nie po­do­bał. Był pu­sty i sza­ry. Po­twor­nie sza­ry, chy­ba na­wet bar­dziej niż Gda­ńsk. Jak wszyst­kie mia­sta pe­łen gry­zące­go dymu i tych dłu­gich ko­le­jek pod ka­żdym nie­omal skle­pem.

Te­raz mia­sto żyło na­praw­dę i na ja­kiś czas Ka­mil za­po­mi­nał, że woli lasy i pola wo­kół domu oraz tam­tą ci­szę. Ale prze­cież na wsi nie było tego wszyst­kie­go…

– Tata, patrz. – Wzdry­gnął się, wy­pro­sto­wał i wy­ci­ągnął pa­lec, wska­zu­jąc za szy­bę ka­wiar­ni. Roz­dzia­wił usta, uka­zu­jąc nie­po­gry­zio­ne fryt­ki.

– No, no! – Oj­ciec unió­sł słom­ko­wy ka­pe­lu­tek i po­wa­chlo­wał się, ki­wa­jąc z uzna­niem gło­wą. Syn miał oko do ta­kich wi­do­ków.

Na uli­cy, tuż obok baru i we­jścia na dwo­rzec, z mo­zo­łem par­ko­wał wiel­ki ame­ry­ka­ński krążow­nik szos. Ka­mi­lo­wi wy­dał się wprost gi­gan­tycz­ny. Dwu­drzwio­wy, lśni­ący, jak­by na po­kaz, brązo­wy me­ta­lic. Samo jego po­ja­wie­nie się zro­bi­ło wra­że­nie. Lu­dzie za­częli przy­sta­wać. Ko­bie­ty, mężczy­źni. Ko­men­to­wa­li, za­zdro­ści­li, po­dzi­wia­li.

– Jesz­cze je­den się po­pi­su­je. – Mama upi­ła wody so­do­wej, uda­jąc, że ta­kie wi­do­ki jej nie im­po­nu­ją. – Tu co dzień ja­kiś za­gra­nicz­niak przy­je­żdża. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, ale za­raz wy­ci­ągnęła wy­żej szy­ję.

– Ja cię… – wy­stękał Ka­mil, kie­dy kie­row­ca, czło­wiek jak z ame­ry­ka­ńskie­go fil­mu, wy­sze­dł z auta, otwo­rzyw­szy dłu­gie drzwi. To­wa­rzy­szy­ła mu za­dba­na, ubra­na w cud­ną ja­sną su­kien­kę pi­ęk­no­ść z eg­zo­tycz­ną, upi­ętą jak tur­ban chu­s­tą na gło­wie.

– Idzie­my? – Ka­mil niby za­py­tał, ale od razu wy­rwał z miej­sca.

Za to też ko­chał wa­ka­cje i to mia­sto. Jak mó­wi­ła mama, tu co rusz mo­żna było na­po­tkać ta­kie wozy, któ­rych gdzie in­dziej, a zwłasz­cza po wsiach, pró­żno było szu­kać.

Ka­mil za­czął prze­dzie­rać się przez kor­don let­ni­ków, co­raz bli­żej przy­su­wa­jących się do ame­ry­ka­ńskie­go cuda. Na­raz zwol­nił i za­trzy­mał się, choć głu­chy był na po­krzy­ki­wa­nie ojca, że za­raz się zgu­bi.

Przy­sło­nił oczy, chro­ni­ąc je od sło­ńca. Po chod­ni­ku od stro­ny pocz­ty ja­kiś chło­pak je­chał zie­lo­nym, bla­sza­nym mo­skwi­czem. We­hi­ku­łem na­pędza­nym pe­da­ła­mi. Z kie­row­ni­cą i lu­ster­ka­mi. Za­baw­ką, któ­ra śni­ła się Ka­mi­lo­wi po no­cach. Cóż mu tam ame­ry­ka­ńskie wozy! Pi­ęk­ne były i obce, ale dla do­ro­słych, a to… to miał na­dzie­ję kie­dyś do­stać pod cho­in­kę albo na uro­dzi­ny. Nie dało się tego ku­pić, w żad­nym skle­pie nie było, a i po zna­jo­mo­ści, gdy­by było, nikt spod lady by cze­goś ta­kie­go nie sprze­dał. Ame­ry­ka­nów w So­po­cie la­tem kil­ka już wi­dział.

Ka­mil zro­bił dwa susy i był przy „po­je­ździe”.

– Kla­wy wó­zek. – Nie krępo­wał się i od razu za­brał do za­po­zna­wa­nia. – Masz fart… Gdzie ci go ku­pi­li?

Ob­cho­dził za­ba­wecz­kę z sie­dzącym w środ­ku nie bar­dzo pew­nym sie­bie i za­sko­czo­nym blon­dy­nem ob­ci­ętym na pa­zia, w kre­mo­wej ba­we­łnia­nej ko­szu­li. Mu­siał mieć jak Ka­mil z je­de­na­ście lat, a może nie­co mniej.

– No, faj­ny, faj­ny… – Głos mło­de­go ro­bił się co­raz bar­dziej prze­jęty. – Gdzie miesz­kasz? – W tym py­ta­niu kry­ła się in­ten­cja ry­chłej wspól­nej za­ba­wy i prze­je­cha­nia się mo­skwi­czem. – Bo ja u ciot­ki… I często…

Ka­mil prze­rwał, wi­dząc, że chło­pak w au­cie pa­trzy się tyl­ko na nie­go, w do­dat­ku ja­koś tak dziw­nie.

– Ty jak się na­zy­wasz? Sły­szysz mnie? – Mło­dy przy­gry­zł war­gę z za­kło­po­ta­ną miną. Po­dra­pał się po gło­wie i za­czął roz­glądać się za oj­cem.

– Ty, Jura, szto? – do­le­ciał go su­ro­wy męski głos.

Ka­mil pod­nió­sł oczy. Obok chło­pa­ka w mo­skwi­czu stał wy­so­ki, krzep­ki mężczy­zna. Krót­ko ostrzy­żo­ny, twarz miał szczu­płą, wy­ra­zi­stą, z dwie­ma głębo­ki­mi bruz­da­mi po bo­kach ust. Pa­trzył punk­ci­ka­mi źre­nic z wąskich, głębo­ko osa­dzo­nych nie­bie­skich oczu.

Po­gła­dził Ka­mi­la do­bro­tli­wie po gło­wie i uśmiech­nął się krót­ko. Za­czął mó­wić coś do syna, ale Ka­mil nie­wie­le zro­zu­miał. Obok mężczy­zny po­ja­wi­ła się ko­bie­ta, chy­ba jego żona, i za­częła ru­gać mło­dzie­ńca w za­baw­ce.

Cała trój­ka ode­szła, tyl­ko na chwi­lę przy­sta­nąw­szy przy ame­ry­ka­ńskim „krążow­ni­ku”.

Ka­mil stał smut­ny i po­twor­nie za­wie­dzo­ny. Od­pro­wa­dzał wzro­kiem dziw­ne­go chłop­ca we wspa­nia­łym sa­mo­cho­dzi­ku. Był zły, że nie uda­ło się na­wi­ązać zna­jo­mo­ści, i jesz­cze bar­dziej, że nie dane mu było po­je­ździć.

Chło­piec, wy­so­ki jak na swo­je dzie­si­ęć lat, przy­sta­nął na chod­ni­ku z otwar­tą sze­ro­ko bu­zią. Jego okrągłe oczy, po­ły­sku­jące węgiel­ki, po­że­ra­ły ka­żdy skra­wek do­strze­żo­ne­go wi­do­ku. Za­ma­rł, nie­czu­ły ani na skwar le­jący się z nie­ba, ani na moc­ne po­dmu­chy sło­ne­go mor­skie­go wia­tru.

– Ta­kim… ta­kim, dziad­ku, pły­wa­łeś? – Ob­ró­cił gło­wę i wy­pro­sto­wał dłoń, wska­zu­jąc przed sie­bie.

– Tak, na ta­kim…

Star­szy pan przy­sta­nął przy wnu­ku. Siwy, o ci­ągle gęstej, krót­ko ob­ci­ętej i od­po­wied­nio przy­gła­dzo­nej fry­zu­rze. Był wy­so­ki, wy­pro­sto­wa­ny jak stru­na, do­stoj­ny. Mimo cie­płej let­niej po­go­dy no­sił lek­ki gar­ni­tur. Twarz miał po­ci­ągłą, na­zna­czo­ną zmarszcz­ka­mi. Oczy, po­dob­nie jak u jego wnu­ka czar­ne jak smo­ła, błysz­cza­ły in­te­li­gen­cją.

Star­szy pan po­czuł się ujęty fa­scy­na­cją ma­łe­go Hor­sta. Za­sta­na­wiał się krót­ko, czy to na­tu­ral­ny od­ruch mło­dzie­ńca, za­in­te­re­so­wa­ne­go wszyst­kim, co im­po­nu­jące i wiel­kie, czy to jego wła­sne opo­wie­ści z daw­nych cza­sów przy­nio­sły efekt.

Stał nie mniej ocza­ro­wa­ny, acz­kol­wiek z in­ne­go po­wo­du. Spo­tka­nie dwóch po­ko­leń Schne­ide­rów u stóp po­mni­ka po­le­głych ma­ry­na­rzy okrętów pod­wod­nych i okrętu, na któ­rym siwy pan prze­żył trud­ne, ale naj­wspa­nial­sze lata swo­je­go ży­cia.

– Dziad­ku… – Nie­cier­pli­wo­ść wy­rwa­ła Hor­sta z cie­kaw­skie­go wga­pia­nia się raz w mo­nu­men­tal­ną ma­chi­nę, raz w dziad­ka, któ­ry te­raz wy­dał się mło­dzie­ńco­wi jesz­cze bar­dziej po­sągo­wy i nie­zwy­ci­ężo­ny. Na pew­no prze­cież po­trze­ba było wie­le siły i na­wet wi­ęcej od­wa­gi, by okie­łznać tego sta­lo­we­go ol­brzy­ma.

– Słu­cham? – Star­szy pan ock­nął się. – Tak, tak, chłop­cze. – Po­gła­dził gło­wę wnu­ka. – Pły­wa­łem na ta­kim okręcie. Na U-Bo­ocie VII, ale i na in­nych.

Przy­sta­wił dłoń do czo­ła, osła­nia­jąc się od do­kucz­li­wych pro­mie­ni sło­ńca, i po­dzi­wiał sza­re ciel­sko okrętu. Je­dy­ne­go na świe­cie, usta­wio­ne­go tu, opo­dal Ki­lo­nii, w La­boe w za­chod­nich Niem­czech, u stóp wie­ży po­mni­ka po­le­głych pod­wod­nia­ków. Był ma­je­sta­tycz­ny, choć nie naj­wi­ęk­szy. Ni­czym wie­lo­ryb rzu­co­ny na brzeg, któ­ry za­sty­gł w bez­ru­chu i już nie jest gro­źny. Wta­piał się w oto­cze­nie pła­skich wydm, po­ły­sku­jących mor­skich fal i od­le­głych cętek ludz­kich syl­we­tek. Star­szy pan by­wał tu rzad­ko, od ko­ńca woj­ny może dwa razy. I jak wte­dy, tak i te­raz wra­ca­ły ob­ra­zy. Wspo­mnie­nia ka­żde­go pa­tro­lu, ka­żde­go zda­rze­nia.

– Ostat­ni raz twój dzia­dek pro­wa­dził do wal­ki okręt pod­wod­ny… czter­dzie­ści lat i dwa mie­si­ące temu – oznaj­mił star­szy je­go­mo­ść na wy­de­chu, pod­nio­śle, tłu­mi­ąc wzru­sze­nie. Zła­pał Hor­sta za rękę i ru­szy­li w stro­nę mu­ze­al­ne­go okrętu. – Po­ka­żę ci to, o czym tyle ci opo­wia­da­łem. Ta­kich okrętów były dzie­si­ąt­ki, wszyst­kie bar­dzo gro­źne. Mo­gły­by być na­dal, gdy­by… gdy­by Dönitz po­słu­chał Ca­na­ri­sa…

– Dziad­ku? – Horst nie zro­zu­miał i po­ci­ągnął go za dłoń, nie­za­do­wo­lo­ny, że ja­kieś do­ro­słe spra­wy mącą jego za­chwy­ty.

– Tak, tak… Je­steś jesz­cze za mło­dy. Ta­kie dys­ku­sje nie po­win­ny cię in­te­re­so­wać. No, cho­dź. – Przy­śpie­szył kro­ku. – Po­ogląda­my. A kie­dyś… Kto wie, może i ty będziesz słu­żył na czy­mś ta­kim. Może znów będzie jed­na, duża i wspa­nia­ła Krieg­sma­ri­ne. ■

Rozdział 1

Kraków, Polska, 2 czerwca, godz. 16:14

– Dzi­ęku­ję – po­wie­dział z na­ci­skiem Adam Tho­mal, prze­ka­zu­jąc bank­not tak­sów­ka­rzo­wi.

Szo­fer w mig po­jął, że „gór­ka” po­zo­sta­nie w jego kie­sze­ni. Pa­ra­gon po­da­wał tak po­wo­li, że pa­sa­żer mu­siał mu go nie­mal wy­drzeć z pal­ców.

– Dzi­ęku­je­my – Adam po­że­gnał się słu­żbo­wo i wy­sia­dł.

Ma­tyl­da za­mknęła drzwi za chło­pa­kiem. Auto ru­szy­ło. Sta­li we dwój­kę na chod­ni­ku. Sło­ńce daw­no prze­szło za ka­mie­ni­ce, oświet­la­jąc szczy­ty wie­ko­wych bu­dyn­ków, ale wci­ąż jesz­cze wszyst­ko wo­ko­ło zda­wa­ło się od­da­wać żar ko­ńczące­go się dnia.

– Ci­ągle się im nie znu­dzi­ło… – po­wie­dzia­ła ci­cho Ma­tyl­da, za­kła­da­jąc na nos ciem­ne oku­la­ry i kręcąc blond gło­wą.

– Słu­cham? – Adam nie do­sły­szał.

– Lu­dzie – wy­ce­dzi­ła prze­śmiew­czo. – Ilu lu­dzi! Taki czas po od­wo­ła­niu tej ca­łej kwa­ran­tan­ny, a ci łażą tłu­ma­mi.

Adam ro­zej­rzał się wo­kół.

– Tu za­wsze tak było… Kra­ków. Z mi­lion tu­ry­stów na mi­nu­tę. Bez­piecz­nie…

Lu­stro­wał ci­żbę ci­ągnącą od tu­ne­lu pod uli­ca­mi Lu­bicz i We­ster­plat­te. Lu­dzi mło­dych, star­szych, o ka­żdym ko­lo­rze skó­ry. Pcha­li się obo­wi­ąz­ko­wym szla­kiem ka­żde­go tu­ry­sty. Do Bar­ba­ka­nu, Bra­my Flo­ria­ńskiej i da­lej na ry­nek. Grup­ki zwie­dza­jących, pie­szych i tych na me­lek­sach, ob­fo­to­gra­fo­wy­wa­ły Te­atr Sło­wac­kie­go, pod któ­rym wy­sa­dził ich tak­sów­karz.

– W mia­rę bez­piecz­nie. I ta­nio – Tho­mal uszcze­gó­ło­wił swo­je ob­ser­wa­cje, przy­gry­zł po­li­czek i po­pra­wił ciem­no­gra­na­to­wą ma­ry­nar­kę, któ­ra zda­wa­ła się go uwie­rać.

Za­sta­no­wi­ło go, jak dłu­go jesz­cze taka idyl­la będzie trwa­ła. Ni­g­dzie nie było sank­tu­ariów spo­ko­ju, na pew­no nie na wie­ki, a świat przy­śpie­szał. Adam nie miał w gło­wie tego, co wi­dział w So­po­cie, na Ukra­inie czy w Su­da­nie. To były tyl­ko ja­skó­łki gor­sze­go cza­su, któ­ry ob­wie­ści­ła glo­bal­na epi­de­mia, ci­ągnąca za sobą klęski go­spo­dar­cze, prze­wro­ty i za­pa­ść wie­lu wro­gów, co jed­nak – wbrew po­zo­rom – czy­ni­ło ich jesz­cze nie­bez­piecz­niej­szy­mi.

– No, wie­lu, za wie­lu lu­dzi – sap­nął.

– Bra­wo za spo­strze­gaw­czo­ść, pa­nie ko­mi­sa­rzu – dwo­ro­wa­ła so­bie Ma­tyl­da.

Tho­mal rzu­cił jej spod brwi chmur­ne spoj­rze­nie. Nie miał ocho­ty na utarcz­ki, na­wet te żar­to­bli­we. Nie miał do tego gło­wy.

– Oj, pan dy­plo­ma­ta nie w so­sie – dziew­czy­na do­ci­ska­ła szpi­lę, czer­pi­ąc z tego ja­kąś prze­dziw­ną fraj­dę. – Przy­po­mi­nam, że znów nie po­chwa­li­łeś, jak ład­nie wy­glądam. Ko­lej­ny raz, od­kąd za­bra­łeś mnie na ten kra­kow­ski… „urlop”. – Zro­bi­ła pal­ca­mi znak cu­dzy­sło­wu.

Dla efek­tu unio­sła nie­co su­kien­kę, od­sła­nia­jąc wi­ęcej opa­lo­ne­go uda.

– Ład­nie, na­praw­dę ład­nie. – Adam zdo­był się na jak naj­na­tu­ral­niej­szy z uśmie­chów.

Jego wy­bran­ka w tej opi­ętej, pod­kre­śla­jącej ka­żdy jej wa­lor gra­fi­to­wej kre­acji rze­czy­wi­ście wy­gląda­ła atrak­cyj­nie. Ja­sne tramp­ki i ple­ca­czek do­da­wa­ły jej jesz­cze tego dziew­częce­go uro­ku, któ­rym go sku­si­ła.

– Chy­ba zro­bię się za­zdro­sny, je­że­li za dłu­go będziesz się włó­czyć po Sta­rym Mie­ście. – Te­raz mó­wił już naj­zu­pe­łniej szcze­rze. Na­dal go po­ci­ąga­ła. Gdy­by był młod­szy o kil­ka lat, po­nie­cha­łby spa­ce­rów i za­pro­po­no­wał o wie­le cie­kaw­sze za­jęcie w za­ci­szu ho­te­lo­we­go po­ko­ju. Ale były jesz­cze obo­wi­ąz­ki.

– Masz po­wo­dy, masz. Po­na­śla­du­ję cie­bie i nie­co się za­ba­wię. – Mło­da za­śmia­ła się i, chy­ba wy­stra­szo­na wła­snym żar­tem, za­kry­ła usta. – Prze­pra­szam… – Spo­wa­żnia­ła na­tych­miast. – Pan Ca­sa­no­va jest już ujarz­mio­ny, grzecz­ny. – Po­ca­ło­wa­ła mężczy­znę w po­li­czek.

– No! – fuk­nął niby to ostro Tho­mal i znów po­pra­wił ma­ry­nar­kę. – Choć, prze­je­dźmy się. No, jak na tu­ry­stów przy­sta­ło.

Zła­pał Ma­dzię za rękę i ru­szy­li w stro­nę Flo­ria­ńskiej.

Adam by­wał w Kra­ko­wie – jako zwie­dza­jący, słu­żbo­wo i na szyb­ki nu­me­rek do któ­re­jś z „ko­le­ża­nek”. Znał dość do­brze Śród­mie­ście i wie­dział, że do miej­sca, w któ­rym ma się sta­wić, pro­wa­dzi spo­koj­niej­sza dro­ga. Wro­dzo­na krnąbr­no­ść na­ka­zy­wa­ła mu jed­nak zro­bić da­le­kie obe­jście. Po­spraw­dzać się, cho­ćby dla tre­nin­gu, któ­re­go ni­g­dy za wie­le w no­wej fir­mie. A przede wszyst­kim by za­grać na no­sie tym, któ­rzy na pew­no są już gdzieś w po­bli­żu i go ob­ser­wu­ją.

– Kur­czę…

Para wto­pi­ła się w tłum i wraz z nim we­szła w uli­cę pro­wa­dzącą do ryn­ku. Po­po­łu­dnio­we sło­ńce pod­kre­śla­ło ma­je­sta­tycz­no­ść ko­ścio­ła Ma­riac­kie­go wi­docz­ne­go na jej ko­ńcu. Było cie­pło, bar­dzo cie­pło jak na po­czątek czerw­ca.

– …ja­koś mi się to nie po­do­ba. – Adam sam nie wie­dział, cze­mu to mówi.

– Co, tłu­mów nie lu­bisz czy w tym biu­rze od­wy­kłeś od lu­dzi? – Ma­tyl­da py­ta­ła naj­zu­pe­łniej se­rio, wo­dząc wzro­kiem po wi­try­nach skle­pów.

Adam nie mógł i nie chciał zdra­dzić się z ni­czym, o czym wie­dział. Co za­prząta­ło mu umy­sł, za­sie­wa­jąc w nim prze­ró­żne, nie naj­mil­sze wi­zje.

– Mnie też się to nie wi­dzi… Sama chi­ńska tan­de­ta. – Dziew­czy­na wska­za­ła pierw­szy z „sa­lo­nów” pe­łen kre­ty­ńskich pa­mi­ątek.

– Może i tak, a może… Nie wiem. – Adam prze­ta­rł dło­nią kark za ko­łnie­rzy­kiem ko­szul­ki polo. Wo­la­łby zrzu­cić ma­ry­nar­kę oraz dżin­sy i ubrać się swo­bod­niej. Lek­ko. – Kil­ka chwil od­po­czyn­ku… – stęk­nął ci­cho, ma­rząc o by­ciu zwy­kłym tu­ry­stą bez obo­wi­ąz­ków.

Szli, ga­wędząc sym­pa­tycz­nie. Prze­ci­ska­li się przez tłu­my. Cza­sem przy­sta­wa­li przy ja­ki­mś skle­pie czy ulicz­nym sztuk­mi­strzu. Tho­mal, uda­jąc, że po­dzi­wia mima czy graj­ka, uwa­żnie i ostro­żnie przy­glądał się wszyst­kim wko­ło.

Po nie­śpiesz­nym spa­ce­rze we­szli na skąpa­ny w sło­ńcu, gwar­ny i jesz­cze bar­dziej tłum­ny ry­nek.

Lu­dzie roz­sia­da­li się w knaj­pach i na ław­kach. Znów było pe­łno fo­to­gra­fów uwiecz­nia­jących re­kre­acyj­ne eska­pa­dy. Co rusz przez te masy prze­ci­skał się albo nie­pa­su­jący tu zu­pe­łnie me­leks pe­łen Chi­ńczy­ków, ci­ągle kar­nie no­szących ma­secz­ki, albo do­ro­żka. Te­re­nu strze­gło kil­ka ra­dio­wo­zów i jak za­uwa­żył były po­li­cjant, kil­ku cy­wil­nych wy­wia­dow­ców snu­jących się w paru klu­czo­wych miej­scach.

Oczy do­oko­ła gło­wy – chcia­łby im po­wie­dzieć na głos, na­wet za­do­wo­lo­ny, że wy­ło­wił ich z tłu­mu. Je­że­li to po­tra­fił, to ozna­cza­ło, że nie cho­dzi im o nie­go.

Ma­tyl­da i Adam obe­szli plac, zro­bi­li kil­ka zdjęć. Nie śpie­szy­ło im się. Adam do­brze wszyst­ko usta­lił. Sko­ro za­brał ze sobą Ma­tyl­dę, to chciał po­świ­ęcić jej nie­co wi­ęcej cza­su. Naj­wi­ęcej, ile mógł wy­rwać.

Przy­sta­nęli w cie­niu ko­śció­łka Świ­ęte­go Woj­cie­cha. Adam ota­rł chust­ką kro­ple potu po­ja­wia­jące się na czo­le.

– Za go­rąco mi w tych fra­kach. – Po­wa­chlo­wał się po­ła­mi ma­ry­nar­ki. – Mam na­dzie­ję, że jest tam kli­ma­ty­za­cja.

– Szyb­ko za­łatw spra­wę i wra­caj. – W gło­sie Ma­tyl­dy sły­chać było wy­ra­źny na­kaz i Adam po­czuł nie­ja­ką ra­do­ść na myśl, że mło­da ci­ągle woli zwie­dzać mia­sto wraz z nim, niż szu­kać to­wa­rzy­stwa, jak żar­to­wa­ła. – Chy­ba że ten Ame­ry­ka­nin, Po­lak, czy kto to tam jest, za­ci­ągnie cię w ja­kieś lep­sze miej­sce. Z dziew­czy­na­mi i tak da­lej. – Pra­wie się ro­ze­śmia­ła.

– Daj już spo­kój… – Tho­mal, nie­sko­ry do utar­czek, był go­tów ode­jść bez po­że­gna­nia. – Po co się cze­piasz, ja prze­cież… – pró­bo­wał się bro­nić.

– No wiem, wiem. – Po­ca­ło­wa­ła go w po­li­czek. – Idź i wra­caj pręd­ko. Lu­bię cię wku­rzać, jak tak się stre­su­jesz. Wy­bacz. Ja­koś tak mi się włącza…

Rze­czy­wi­ście z ka­żdym ko­lej­nym ro­kiem wspól­ne­go ży­cia ro­bi­ła się co­raz bar­dziej sa­dy­stycz­nie iro­nicz­na.

– Okej. To cze­ść. – Adam zro­bił krok, ale się za­trzy­mał. Twarz mu stęża­ła od ko­lej­ne­go prze­czu­cia. – Uwa­żaj na sie­bie – po­wie­dział twar­do.

Wie­dział, że za­brzmia­ło to fa­tal­nie, jak­by wszyst­ko, co wie­dział od kil­ku mie­si­ęcy o ota­cza­jącym go świe­cie, mia­ło zmie­ścić się w tym jed­nym zda­niu. Usi­ło­wał zma­zać złe wra­że­nie krót­kim uśmie­chem i mru­gni­ęciem oka.

Wró­cił w stro­nę Flo­ria­ńskiej, po­tem ru­szył Sien­ną i przez Mały Ry­nek. Trzy­mał się cie­nia, by nie spo­nie­wie­rać pó­ło­fi­cjal­ne­go, ale ele­ganc­kie­go w jego prze­ko­na­niu stro­ju pla­ma­mi z potu.

O dzi­wo, uli­ca Mi­ko­łaj­ska był mniej lud­na. Spo­koj­na, i to bar­dzo. Adam mi­nął za­le­d­wie kil­ku prze­chod­niów i do­pie­ro za któ­ry­mś ra­zem za­czął prze­czu­wać, że to nie byli tu­ry­ści ani miej­sco­wi, a ob­sta­wa tego ca­łe­go spo­tka­nia.

Re­stau­ra­cja znaj­do­wa­ła się na ko­ńcu uli­cy. Nie­wiel­ka, rów­nież pra­wie pu­sta, wło­ska albo bar­dziej śró­dziem­no­mor­ska. Pro­ste drew­nia­ne sto­li­ki, tro­chę fo­to­ta­pet z wi­do­ka­mi z po­łud­nia, mur­ki z pia­skow­ca – to wszyst­ko mia­ło nada­wać miej­scu kli­mat.

Nie­trud­no było do­strzec go­spo­da­rza spo­tka­nia. Sie­dział za sto­li­kiem na pod­wy­ższe­niu oto­czo­nym ba­lu­stra­dą. Kil­ka miejsc przed nim zaj­mo­wa­ło parę osób.

To je­ste­śmy bez­piecz­ni – szep­nął w du­chu Tho­mal, pe­wien, że wi­dzi ko­goś z ochro­ny.

– Wi­tam pana Ada­ma. – Mężczy­zna wstał, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko, kie­dy tyl­ko Adam nie­co się zbli­żył.

Po­dob­nie jak Tho­mal ubrał się nie­zbyt ga­lo­wo, je­dy­nie bar­dzo de­li­kat­nie do­da­jąc so­bie ele­gan­cji. Sza­ra lnia­na ma­ry­nar­ka god­na urzęd­ni­ka z ja­kie­goś ko­lo­nial­ne­go kra­ju, spodnie w kant i wy­po­le­ro­wa­ne ciem­no­brązo­we buty. Tego misz­ma­szu do­pe­łniał zwy­kły ciem­ny T-shirt.

Ame­ry­ka­nin – jed­no sło­wo za­brzmia­ło Ada­mo­wi w gło­wie. Miał przed sobą kil­ka lat star­sze­go od sie­bie cu­dzo­ziem­ca. Szczu­płe­go, wy­so­kie­go, w ty­pie ma­ra­to­ńczy­ka. Dało się za­uwa­żyć, że dbał o sie­bie, dużo ćwi­czył, jak przy­sta­ło na by­łe­go żo­łnie­rza. Jego spoj­rze­nie było nad wy­raz by­stre, ale i we­so­łe, czym ma­sko­wał swo­ją za­wo­do­wą spo­strze­gaw­czo­ść. Miał krót­kie czar­ne wło­sy uło­żo­ne w schlud­ną fry­zu­rę. Woj­sko­wy sznyt nie po­zwa­lał mu na­wet na odro­bi­nę sza­le­ństwa. Adam po­czuł za­zdro­ść, że ten star­szy gość pre­zen­tu­je się le­piej niż on sam, z co­raz głęb­szy­mi za­ko­la­mi i si­wi­zną na skro­niach.

– Cze­ść, pa­nie Ka­ro­lu. – Tho­mal moc­no uści­snął pra­wi­cę go­spo­da­rza, Char­le­sa „Gre­en­ma­na” Zie­lin­sky’ego II.

– Wło­ska knaj­pa. – Adam po­wió­dł pal­cem po ścia­nach, zaj­mu­jąc miej­sce. – My­śla­łem, że z ra­cji ro­dzin­nych ko­rze­ni wo­lisz pie­ro­gi czy coś po­dob­ne­go…

– Boże, Adam. – Ame­ry­ka­nin z wy­ra­źnym za­że­no­wa­niem po­kręcił gło­wą. – Bła­gam – skrzy­wił się, jak­by po­sma­ko­wał cze­goś kwa­śne­go – bez tych re­gio­na­li­zmów. Sko­ro mój dzia­dek był Po­la­kiem, to ja mam żuć w kó­łko kie­łba­sę i za­le­wać się bry­mu­chą – po­wie­dział z tru­dem z twar­dym ak­cen­tem. – Knaj­pa do­bra jak ka­żda inna, a jest tu­taj… cóż, spo­koj­nie.

– Do­bra, prze­pra­szam. – Adam unió­sł dło­nie, ale był za­do­wo­lo­ny, że choć tro­chę roz­zło­ścił ame­ry­ka­ńskie­go dy­plo­ma­tę. Dy­plo­ma­tę czy kim on tam był na­praw­dę.

Kel­ner­ka po­da­ła kar­tę win. Za­raz za­mó­wi­li je­dze­nie. Nic wiel­kie­go. Adam nie chciał zo­stać tu dłu­go i wła­ści­wie nie był głod­ny. Li­czył, że pó­źniej za­pro­si Ma­tyl­dę na praw­dzi­wą ko­la­cję. Duży ta­lerz an­ti­pa­sti, wło­skich przy­sta­wek, star­czył w zu­pe­łno­ści.

– Jesz­cze raz chcia­łem po­win­szo­wać ci prze­ni­kli­wo­ści – ob­wie­ścił Char­lie, po­gry­za­jąc czar­ną oliw­kę i ko­ńcząc czas sym­pa­tycz­nych roz­mów o ni­czym.

Adam z tru­dem zdu­sił ci­snący się na usta uśmiech. Wszak za­sa­dy po­dob­nych roz­mów były za­wsze ta­kie same. Mu­siał się sku­pić.

– Bar­dzo dzi­ęku­ję. – Unió­sł kie­li­szek wina i ukło­nił się nie­znacz­nie. – Uwa­ża­łem jed­nak, że to nic od­kryw­cze­go. Albo że się wy­głu­piam, a wasi spe­cja­li­ści wpa­dli na o wie­le da­lej idące wnio­ski.

Char­les nie sko­men­to­wał tego od razu i pa­trząc Ada­mo­wi w oczy, zła­pał ko­lej­ną oliw­kę.

– Też mo­żna nas za­dzi­wić. – Uśmiech­nął się.

– Za­dzi­wić… – sap­nął Tho­mal. Opa­rł się wy­god­nie i za­pló­tł pal­ce na brzu­chu. – O za­dzi­wie­niu ame­ry­ka­ńskiej dy­plo­ma­cji chcesz ze mną roz­ma­wiać? – za­py­tał wprost. Trud­no było mu się trzy­mać dy­plo­ma­tycz­nych ram. Nie na­wy­kł do tego, a to, jak wie­dział, sta­no­wi­ło wadę.

– Wiesz, że nie. – Char­lie spo­wa­żniał i ci­ągle świ­dru­jąc wzro­kiem Po­la­ka, rzu­cał mu wy­zwa­nie. – Za­sta­na­wiam się – po­sta­rał się, żeby to sło­wo wy­brzmia­ło dwu­znacz­nie – ja­kie opi­nie na te­mat przed­sta­wia­nych ana­liz krążą u two­ich sze­fów. Ogól­nie, wśród ad­mi­ni­stra­cji.

– Cie­ka­wie, cie­ka­wie. – Adam po­zo­sta­wał sku­pio­ny i nie ucie­kał wzro­kiem. Nie spo­dzie­wał się, że Char­lie rzu­ci ta­kie py­ta­nie, tak szyb­ko i nie­omal bez­po­śred­nio. – A może po pro­stu chcesz wie­dzieć, kto jest au­to­rem? Praw­dzi­wym au­to­rem? Nie wie­rzy­cie, że taki tro­glo­dy­ta, były gli­niarz, skie­ro­wa­ny nie wie­dzieć cze­mu do De­par­ta­men­tu Po­li­ty­ki Bez­pie­cze­ństwa MSZ, po­tra­fi skle­cić z sen­sem kil­ka zdań. Ba, że to na­wet może być in­te­re­su­jące. Prze­cież ta cała taj­na na­ra­da w pi­ęk­nym Kra­ko­wie zo­sta­ła zdo­mi­no­wa­na tymi mo­imi wy­po­ci­na­mi – za­ko­ńczył pe­łen iro­nii wy­wód dum­ną nutą.

Kąci­ki ust Gre­en­ma­na unio­sły się nie­znacz­nie. Adam, Po­lak, któ­re­go znał trze­ci dzień, chy­ba mu za­im­po­no­wał.

– Ja­kże­bym śmiał! – za­re­pli­ko­wał ba­nal­nie. – Masz łeb na kar­ku, jak to mó­wi­cie. Fakt, te ana­li­zy spo­tka­ły się ze spo­rym za­in­te­re­so­wa­niem – za­czął cza­ro­wać.

– I dla­te­go je­den z ame­ry­ka­ńskich dy­plo­ma­tów za­pra­sza mnie na obiad po go­dzi­nach, poza kon­fe­ren­cją, do­sko­na­le wie­dząc, że mu­sia­łem za­mel­do­wać o tym spo­tka­niu i spo­rządzę z nie­go no­tat­kę.

Char­lie za­śmiał się ci­cho, unió­sł kie­li­szek i za­kręcił nim. Wpa­try­wał się w ci­szy w bur­gun­do­wy płyn, ba­wi­ąc się w znaw­cę, któ­rym nie był. Szu­kał od­po­wied­nich słów.

– Chy­ba wy­so­ko zaj­dziesz, Adam. Aż szko­da, że po­sze­dłeś do po­li­cji, a nie do…

– Dy­plo­ma­cji czy wy­wia­du – Tho­mal wtrącił pręd­ko, acz niby od nie­chce­nia.

Gre­en­man uśmiech­nął się sze­rzej i kiw­nął gło­wą.

– Ty to po­wie­dzia­łeś, nie ja. No do­brze. – Jego ob­li­cze zmie­ni­ło się rap­tow­nie. Ame­ry­ka­nin spo­wa­żniał. Od­su­nął ta­lerz i przy­su­nął się bli­żej. – Tak szcze­rze… – Zdo­był się na praw­dzi­wą, zda­wa­ło się, otwar­to­ść. – Cza­sem tak bywa u du­żych gra­czy, że od­ry­wa­ją się od do­łów i tra­cą świe­żo­ść…

Czy­li ja je­stem li­li­pu­tem. Pi­ęk­nie – nie­we­so­ło po­my­ślał Adam.

– Nie­kie­dy do­sko­na­łe idee ro­dzą się na mar­gi­ne­sie wiel­kiej po­li­ty­ki – kon­ty­nu­ował Char­lie – a na­szym za­da­niem jest je wy­ło­wić i prze­kuć w czyn. Nie ob­ra­żaj się, ale za­dzi­wi­ło mnie i mo­ich sze­fów to, że na taj­nym spo­tka­niu kon­sul­ta­cyj­nym dość wy­so­kie­go szcze­bla go­spo­darz wy­ska­ku­je z tak od­wa­żną opi­nią. Tak, nasi lu­dzie pro­wa­dzą po­dob­ne ana­li­zy, choć są ra­czej ostro­żniej­sze i w za­my­śle mniej za­czep­ne. Tym­cza­sem ty kil­ko­ma zda­nia­mi za­ha­czasz o Wschód i Za­chód, co czy­ni wy­ko­naw­stwo bar­dziej skom­pli­ko­wa­nym. Choć wiesz, kto u nas sie­dzi na sa­mym szczy­cie. Może być ró­żnie…

– Te­raz żar­tu­jesz. – Adam drgnął, czu­jąc się nie­swo­jo, i prze­łk­nął śli­nę. – Ta ba­zgra­ni­na po­szła… – Wy­mow­nie wska­zał pal­cem na su­fit.

– Na zdro­wie! – Char­lie za­śmiał się w głos, mru­gnął okiem i pod­nió­sł kie­li­szek.

– Ja­sna cho­le­ra. – Adam upił spo­ry łyk wina, wga­pia­jąc się w de­skę z przy­staw­ka­mi.

– Gru­bo, nie? – Uśmiech nie scho­dził z twa­rzy Ame­ry­ka­ni­na. – Może się przej­dzie­my? Z wra­że­nia i od tego wina wpad­niesz pod stół.

– Po tym si­ka­czu? – Tho­mal się ob­ru­szył. – Ale spa­cer do­bra rzecz.

– To za­pra­szam. – Gre­en­man wska­zał drzwi i mach­nął na ob­słu­gę.

Plan­ty od stro­ny uli­cy We­ster­plat­te i Świ­ętej Ger­tru­dy wy­da­wa­ły się jak za­wsze mniej tłocz­ne. Tyl­ko ha­łas aut i tram­wa­jów od­bie­rał nie­co uro­ku oko­li­cy pe­łnej za­byt­ko­wych ko­ścio­łów i ka­mie­nic. Choć te ostat­nie nie wy­gląda­ły tu naj­pi­ęk­niej.

Oby­dwaj mężczy­źni szli wol­no i dla hi­gie­ny psy­chicz­nej zno­wu prze­rzu­ci­li się na mniej po­wa­żne te­ma­ty. A głów­nym uczy­ni­li oce­ny co zgrab­niej­szych dziew­czyn prze­my­ka­jących alej­ka­mi. Wo­dząc wzro­kiem za jed­ną z nich, Adam spo­strze­gł, że da­le­ko na ich „ogo­nie” prze­cha­dza się dwóch młod­szych fa­ce­tów. Jesz­cze je­den sze­dł w tym sa­mym kie­run­ku, tyle że bli­żej jezd­ni.

Tu nie było przy­pad­ków, zwy­kłych obia­dów i spa­ce­rów.

– Wra­ca­jąc do spra­wy… – Tho­mal ode­zwał się, jak­by nie chcąc mar­no­wać cza­su na ob­cho­dze­nie mia­sta wko­ło. – Ja to wy­my­śli­łem, nikt nie in­ge­ro­wał w tekst, choć nie prze­czę, po­si­łko­wa­łem się wie­dzą za­so­bów mo­jej no­wej fa­bry­ki – do­dał na ko­niec, by nie za­brzmia­ło to na­zbyt ofi­cjal­nie.

– Okej. – Char­les kiw­nął gło­wą, pa­trząc na zło­te krop­ki sło­ńca prze­zie­ra­jące przez ko­na­ry drzew.

Prze­szli jesz­cze kil­ka­set me­trów, zno­wu po­dzi­wia­jąc dziew­czy­ny. Przy­sta­nęli i wy­da­wa­ło się, że Gre­en­man upew­nia się, czy jego ob­sta­wa nadąża.

– Cho­ler­ny tłok w tym Kra­ko­wie. Skąd bie­rze się to za­in­te­re­so­wa­nie? – spy­tał bez zwi­ąz­ku.

– Ja je­stem z For­do­nu – od­pa­ro­wał Adam. – Ta­kie blo­ko­wi­sko w Byd­gosz­czy – wy­ja­śnił pręd­ko. – Mo­rze be­to­nu bez sty­lu, a tu­taj jest jed­nak kli­mat nie­na­ru­szo­ne­go woj­ną miej­sca. Cia­sno, sza­ro, ale z kli­ma­tem.

Zie­lin­sky przy­tak­nął nie­mo i usia­dł na naj­bli­ższej ław­ce.

– Woj­na to brzyd­kie sło­wo – ob­wie­ścił ze wstrętem. – By­łem na dwóch albo, jak kto woli, jed­nej du­żej i jest to… wy­bacz ba­nał, pie­kło. Ale jest to też ele­ment na­szej rze­czy­wi­sto­ści.

Gry­zło go coś. Zmie­nił się na twa­rzy. Jak­by na­szło go ja­kieś wspo­mnie­nie, nie­przy­jem­ne do­zna­nie.

– Ile było za­ma­chów na Za­cho­dzie w ci­ągu dwóch ty­go­dni? – Pod­nió­sł oczy, rzu­ca­jąc Ada­mo­wi py­ta­nie ni­czym w ja­ki­mś te­le­tur­nie­ju.

– Prze­sta­łem li­czyć przy dzie­si­ątym – od­pa­rł Po­lak pręd­ko. – Mia­łem co in­ne­go na gło­wie. I tak – chciał po­ka­zać, że po­tra­fi prze­wi­dy­wać przy­szło­ść – to kwe­stia cza­su.

– Wła­śnie. – Gre­en­man po­de­rwał się z miej­sca i trąca­jąc ra­mię Ada­ma, dał znak do dal­sze­go spa­ce­ru. – To całe gów­no, ja­kie spa­dło na świat, na Pol­skę, na USA. Ten chi­ński syf, jaki nam za­fun­do­wa­li, a do tego woj­na naf­to­wa w krót­kim cza­sie na­ro­bi­ły wi­ęcej szkód niż spo­ry go­rący kon­flikt. Oczy­wi­ście, o dzi­wo, i my, i wy ja­koś lżej to prze­szli­śmy. Wiem, wiem, co po­wiesz, że nie do ko­ńca, ale re­la­tyw­nie wy­szło na na­sze. I do­sko­na­le ro­zu­miesz, że coś się za­czy­na i pręd­ko nie sko­ńczy. A już spły­wa na świat dru­ga fala ja­kie­goś gów­na. Ni­cze­go w tej Azji nie kon­tro­lu­ją i znów mo­że­my cho­ro­wać… ale to mi­ędzy nami. Py­ta­nie brzmi: czy mamy szy­ko­wać się na ci­ęgi z tego czy in­ne­go po­wo­du i do­pie­ro od­po­wie­dzieć? Cze­kać na pierw­szy ruch i do­my­ślać się, ja­kie ude­rze­nie przyj­dzie nam przy­jąć? Czy wy­ko­rzy­stać to, zro­bić unik i…

Sta­nęli przy kra­wężni­ku, pa­trząc na mury Wa­we­lu.

– Być go­to­wym? – po­wie­dział na wy­de­chu Zie­lin­sky. – Za­osz­czędzić lu­dzi i mo­rze for­sy, mó­wi­ąc ob­ra­zo­wo. Je­że­li tak, to co da­lej?

– Bo­icie się za­re­ago­wać, gdy­by nie­dźwie­dź… albo ISIS… – nie­śmia­ło pró­bo­wał wtrącić Adam.

– Nie­dźwie­dź się ze­srał. – Char­les prze­sze­dł pierw­szy i ru­szył w stro­nę Ka­zi­mie­rza. – Rok temu roz­ru­chy w re­pu­bli­kach. Po­tem ta two­ja hi­sto­ria z pre­zy­den­tem na Ukra­inie… Wie­lu my­śla­ło, że to po­czątek woj­ny, ale ktoś się nie zgo­dził, bo za wie­le by stra­cił. Za wie­le fron­tów, od Kau­ka­zu po Sy­rię, kry­zys… Ale te­raz… wszyst­ko jest mo­żli­we i cho­ler­nie nie­bez­piecz­ne. Gdzie nie spoj­rzysz, coś się tli. Znasz… – Od­cze­kał, aż mi­nie ich para star­szych tu­ry­stów. – Znasz prze­wi­dy­wa­nia i ana­li­zy. Mo­żli­wo­ści roz­wo­ju sy­tu­acji jest mnó­stwo. Tu­taj po­trze­ba spo­so­bu re­ak­cji, kontr­ata­ku. I wte­dy po­ja­wiasz się ty z cho­ler­nie cie­ka­wą kon­cep­cją, któ­rej, przy­znam, nikt z pa­nów pro­fe­so­rów tu­taj czy u nas nie wy­my­ślił. Wy­bacz więc ten cały cyrk – mach­nął nie­dba­le dło­nią – ale uwa­ża­my to za coś wi­ęcej ani­że­li zwy­kłą pro­gno­sty­kę. Cza­sem ta­kie po­my­sły le­piej jest pod­su­wać na ni­ższym szcze­blu, bo od stro­ny po­li­tycz­nej zbyt wie­lu nad­sta­wia uszu. Mó­wi­łem już.

– Nikt z na­szych wa­żnia­ków nie wie­dział, nad czym pra­cu­ję – po­wie­dział Tho­mal twar­do i po­pra­wił ko­łnierz ma­ry­nar­ki. – Da­le­ko za­szli­śmy… Wra­ca­my czy pchasz mnie w ja­kąś pasz­czę lwa? – rzu­cił wy­mu­szo­nym żar­tem, wy­ci­ąga­jąc bro­dę w stro­nę tłum­ku wcho­dzące­go mi­ędzy nie­od­le­głe ka­mie­ni­ce.

– Może przej­dźmy się nad Wi­słę? Ciut dłu­ższą dro­gą – za­pro­po­no­wał Ame­ry­ka­nin.

– Cze­mu nie? – rzu­cił Adam nie­szcze­rze i wzru­szył ra­mio­na­mi. Nie był zbyt za­do­wo­lo­ny, że pó­źniej będzie mu­siał wra­cać i szu­kać się z Ma­tyl­dą. – Czy­żby moje wy­po­ci­ny wam się spodo­ba­ły? Je­że­li tak, to co z tego? Daj­cie to do omó­wie­nia… Wła­ści­wie po co ja wam? Za­czy­nam do­pie­ro – mó­wił pręd­ko, pra­wie prze­pra­sza­jąc, że w ogó­le miał ja­ki­kol­wiek po­my­sł.

– Spo­koj­nie – po­wie­dział Char­lie cie­płym, uspo­ka­ja­jącym to­nem. – Chcia­łem usta­lić, kim są au­to­rzy tego suk­ce­su, i to tyle.

Za­ło­żył ciem­ne oku­la­ry, kie­dy we­szli na skąpa­ną w sło­ńcu część uli­cy. Ame­ry­ka­nin pro­wa­dził, wio­dąc Ada­ma w stro­nę uli­czek Ka­zi­mie­rza. Tłum ro­bił się wi­ęk­szy, a im bli­żej wie­czo­ra, noc­ne ży­cie w licz­nych knajp­kach przy­bie­ra­ło na sile.

Może i do­brze – my­ślał Tho­mal, ukrad­kiem roz­gląda­jąc się po wy­szyn­kach. Ści­ągnę tu­taj Ma­tyl­dę i gdzieś ją za­pro­szę.

– Pa­nie ko­le­go!

Po­lak po­czuł lek­kie szturch­ni­ęcie w bok.

– Wiem, pa­nien­ki tu jak sar­ny. – Zie­lin­sky cmok­nął so­czy­ście, to­pi­ąc spoj­rze­nie w biu­ście jed­nej z kel­ne­rek. – Si­ądzie­my? – za­pro­po­no­wał i ru­szył do ogród­ka, przy któ­rym krząta­ła się ślicz­na dziew­czy­na.

Skur­wiel ma to wszyst­ko za­pla­no­wa­ne. Adam ze­zło­ścił się, że nie wpa­dł na to od razu. Pró­bo­wał chy­łkiem wy­pa­trzeć ob­sta­wę, ale tu­taj tu­ry­stów było zbyt wie­lu.

– Po pi­wie? Okej, dwa po­pro­si­my. – Char­lie uśmie­chał się słod­ko i lu­bie­żnie do pier­sia­stej bo­gi­ni z kil­ko­ma roz­pi­ęty­mi gu­zi­ka­mi bluz­ki.

Na­gle spo­wa­żniał i zno­wu pa­trzył w oczy Tho­ma­la, usi­łu­jąc zgad­nąć, o czym ten my­śli. Chy­ba mu się uda­ło.

– Spo­koj­nie, nie wer­bu­ję cię. – Uśmiech­nął się i przy­su­nął bli­żej. – To po pro­stu roz­mo­wa. Za­ku­li­so­wa. Ka­żdy z nas zro­bi ra­port.

Adam chrząk­nął i za­czął wier­cić się na krze­śle. Na­raz prze­le­wa­jący się obok tłum za­czął mu bar­dzo prze­szka­dzać. Jak­by wszy­scy chcie­li go pod­słu­chać.

– Wszyst­ko to faj­nie – kciuk Ame­ry­ka­ni­na wska­zał na grup­ki snu­jących się tu­ry­stów w let­nich stro­jach – ale wie­my oby­dwaj, że gdzieś tam tli się coś no­we­go. – Za­sępił się. – Kry­zys, is­la­mi­ści, co chcesz, do wy­bo­ru. I trze­ba się przy­go­to­wać. – Za­mil­kł. Zno­wu ga­pił się na Ada­ma, har­do i zło­wiesz­czo. – Cze­go by­śmy chcie­li od cie­bie? – Py­ta­nie za­brzmia­ło bar­dzo po­wa­żnie i do­stoj­nie.

Dziew­czy­na przy­nio­sła dwie szklan­ki piwa.

Tho­mal stężał i moc­niej spló­tł pal­ce na po­ręczach krze­sła. Cze­kał.

– Mó­wi­łem ci już – Ame­ry­ka­nin wró­cił do te­ma­tu, kie­dy dziew­czy­na ode­szła – że zbyt otwar­te de­kla­ra­cje na wy­ższych szcze­blach ro­bią za­mie­sza­nie i przy­ci­ąga­ją zbęd­nych lu­dzi. Taka na­uka w dzie­dzi­nie dy­plo­ma­cji. – Lek­ko się wy­krzy­wił w do­bro­dusz­nej mi­nie star­sze­go bel­fra. – Stro­na ame­ry­ka­ńska jest go­to­wa przy­jąć za­ło­że­nia two­jej… wa­szej ana­li­zy i roz­po­cząć pra­ce stu­dyj­ne nad jej re­ali­za­cją, jak rów­nież roz­wa­żyć ne­go­cja­cje na szcze­blu po­li­tycz­nym. Za­pa­mi­ętasz? Chcia­łbym, byś prze­ka­zał to w no­tat­ce. Pój­dzie na samą górę. Je­że­li nie wszy­scy są go­to­wi i wy­star­cza­jąco od­wa­żni, to do­sta­niesz po ty­łku, ale nie bój się. U nas jest po­zy­tyw­ne na­sta­wie­nie. Tak, mój dro­gi pa­nie Ada­mie, spo­ty­kam się z tobą jako z pó­ło­fi­cjal­nym ka­na­łem do­tar­cia. Mo­żesz też prze­ka­zać, że stro­na pol­ska czy też ja­cyś wasi part­ne­rzy re­gio­nal­ni, tak to na­zwę, mu­szą szyb­ko się za­sta­no­wić, jaki będzie ich wkład w re­ali­za­cję za­mie­rzeń. Są dość am­bit­ne, przy­naj­mniej na ra­zie ta­ki­mi się wy­da­ją, ale da się to prze­pro­wa­dzić. Oczy­wi­ście wy­si­łek musi być wspól­ny. Sta­wia­my czo­ła wiel­kiej spra­wie i może się nie­co na­mie­szać. Za dwa ty­go­dnie wy­zna­czy się ter­min ko­lej­nych roz­mów, może już bez tej ca­łej ta­jem­ni­cy, choć te­mat na­szych ne­go­cja­cji w rze­czo­nej spra­wie na­dal będzie taj­ny. Je­śli nic się nie zmie­ni, przej­dzie­my do ry­chłej re­ali­za­cji…

– Chce­cie… To zna­czy… Opór i do­ra­bia­nie mor­dy złych będą strasz­ne… – Adam urwał. To, co sły­szał, do­pie­ro do nie­go do­cie­ra­ło i roz­le­wa­ło się po umy­śle, wzbu­dza­jąc uczu­cia na prze­mian stra­chu i dumy. Sło­ńce wpa­da­ło pod pa­ra­sol wąskim pro­mie­niem, ale jemu było zim­no. – To mia­ła być teo­re­tycz­na su­ge­stia. Ana­li­za. Gra in­te­lek­tu­al­na, a nie ja­kiś tam ma­newr Pi­łsud­skie­go. – Brzmiał, jak­by bro­nił się i wy­co­fy­wał.

– Ma­newr Pi­łsud­skie­go. – Char­les zmru­żył oczy, po­wta­rza­jąc ha­sło. – Do­bre to, do­bre, ale na­zwa nie ma zna­cze­nia. I fakt, pro­ble­mem jest, jak to będzie mo­żna przed­sta­wić. Czas dys­ku­to­wa­nia i teo­re­ty­zo­wa­nia się sko­ńczył. – Char­lie wy­ci­ągnął nogi pod sto­li­kiem i upił piwa. – Nie mo­żna po­zwo­lić, by przy­wa­lił nas gruz z wa­lących się zmur­sza­łych mu­rów. Je­śli cze­goś nie zro­bi­my, nie­dłu­go nie będzie­my wie­dzie­li, gdzie się bro­nić naj­pierw, co jest naj­wa­żniej­sze. I z cze­goś trze­ba będzie re­zy­gno­wać. A chy­ba nie chcia­łbyś, że­by­śmy re­zy­gno­wa­li z was? No, tak my­śla­łem. – Zro­bił za­dzior­ny gry­mas. – Cza­su jest mało, bo ta­kie są oko­licz­no­ści… Je­że­li nie wy… hm, znaj­dą się inni, ale tego bym nie chciał przez wzgląd na pa­mi­ęć dziad­ka. Wa­szyng­ton chy­ba też nie, bo nie z ka­żdym jest taka che­mia i sto­sun­ko­wo do­bry biz­nes jak z wami… Albo po pro­stu nas po­trze­bu­je­cie, bo wie­cie, jaka jest wa­sza sy­tu­acja. Je­że­li jed­nak nie za­ci­śnie­cie pasa, by po­tem było le­piej i spo­koj­niej… Zresz­tą, do cho­le­ry, śle­dzisz wia­do­mo­ści, czy­tasz ja­kieś ra­por­ty. Go­tu­je się w Sy­rii i pręd­ko nie sko­ńczy. Cho­ler­ni za­ma­chow­cy na Za­cho­dzie i pro­te­sty na Wscho­dzie. Jest jak w ty­si­ąc dzie­wi­ęćset czter­na­stym… Ktoś wresz­cie wy­wró­ci sto­lik. – Prze­rwał ko­lej­ną zbyt dłu­gą ty­ra­dę, gdy po­tok my­śli za­kłó­cił dzwo­nek te­le­fo­nu.

Adam sie­dział, trąc skroń. Za­częła moc­no pul­so­wać bó­lem. Na­pił się piwa i ga­pił nie­obec­nym wzro­kiem na wszyst­ko wo­ko­ło, co zla­ło się w jed­ną pla­mę.

– Kur­wa mać! – Pol­skie prze­kle­ństwo wy­szło Char­lie­mu nad wy­raz efek­tow­nie.

Ame­ry­ka­nin pod­ku­lił nogi i zgar­bił się w krze­śle z te­le­fo­nem przy uchu. Jego czo­ło prze­ci­ęło kil­ka dłu­gich zmarsz­czek. Wpa­trzo­ne po­cząt­ko­wo w blat oczy unio­sły się na Ada­ma i na ich wi­dok Po­la­ka prze­sze­dł dreszcz prze­ra­że­nia.

Zro­zu­miał ze ści­szo­ne­go, ale sta­now­cze­go gło­su, że spo­tka­nie wnet się za­ko­ńczy. Nie miał na­to­miast bla­de­go po­jęcia, co jest tego przy­czy­ną.

– Pięć mi­nut… – Char­lie spoj­rzał przez ra­mię w stro­nę uli­cy, któ­rą przy­szli. Adam po­wędro­wał wzro­kiem w tym sa­mym kie­run­ku.

W gąsz­czu syl­we­tek lu­dzi po­dzi­wia­jących oko­li­cę trzy wy­ró­żnia­ły się ru­chli­wo­ścią.

Char­lie rzu­cił bank­not na sto­lik i wstał.

– Mu­si­my ko­ńczyć. Za­wi­ja­my się. – Pod­sze­dł i zła­pał Tho­ma­la za ra­mię.

Po­lak nie za­mie­rzał pro­te­sto­wać. Wie­dział, że ta na­gła zmia­na na­stro­ju u ko­le­gi musi ozna­czać coś nie­mi­łe­go.

– Mury chy­ba za­czy­na­ją pękać… – wy­stękał Char­lie, znów enig­ma­tycz­nie, ale bar­dziej szorst­ko. – To, o czym mó­wi­łem, do­cie­ra i tu. Aku­rat te­raz… – Zda­wał się wy­stra­szo­ny i za­sko­czo­ny.

Oby­dwaj mężczy­źni wy­szli z ogród­ka re­stau­ra­cji. Śpie­szy­li się. Lu­dzie Char­lie­go ob­sta­wia­li ich dys­kret­nie. Adam te­raz wi­dział moc­no zbu­do­wa­nych mło­dzie­ńców, chwi­lo­wo prze­bra­nych za tu­ry­stów, w zwy­czaj­nych ko­szu­lach, pod któ­ry­mi kry­li broń. Je­den no­sił po­spo­li­ty, tani ple­cak.

– Gre­en­man, co, do dia­bła, się wy­ra­bia? – Tho­mal uznał, że na­le­ży się mu ja­kieś wy­ja­śnie­nie. Znów przy­po­mniał so­bie o Ma­tyl­dzie i wo­la­łby za­brać ją do ho­te­lu.

– Nie ma cza­su… W ka­żdej chwi­li… – Char­lie za­czął nie­skład­ne tłu­ma­cze­nia, kie­dy za ich ple­ca­mi od cen­trum dziel­ni­cy do­le­cia­ły od­gło­sy po­li­cyj­nych sy­ren.

Zro­bi­ło się za­mie­sza­nie. Lu­dzie pod­no­si­li gło­wy. Ktoś bie­gł mi­ędzy prze­czni­ca­mi. I na­raz przez ten szum prze­bił się głu­chy dźwi­ęk eks­plo­zji. Po­tem echo po­szło po uli­cy i Adam usły­szał tłu­kące się szkło.

Szum prze­ro­dził się w je­den krzyk wy­stra­szo­nej masy lu­dzi. Te­raz bie­gło ich o wie­le wi­ęcej. Ucie­ka­li pa­ra­mi, po­je­dyn­czo, w ka­żdą stro­nę. Cho­wa­li się w bra­mach, skręca­li w mniej­sze ulicz­ki. Tho­mal za­trzy­mał się prze­ra­żo­ny i śle­dził przez chwi­lę ucho­dzący w nie­bo czar­ny dym.

– Ru­szaj się! – Gre­en­man pra­wie wy­rwał mu ra­mię ze sta­wu, ciąg­nąc go ku głów­niej­szej uli­cy. – Chy­ba że chcesz zo­stać… – po­pędzał.

Bie­gli jak resz­ta spło­szo­nych wy­bu­chem. Ob­sta­wa, te­raz już wy­ra­źna, ota­cza­ła ich lu­źnym kor­do­nem, od­dzie­la­jąc od ob­cych. Mężczy­źni ro­bi­li dłu­gie, spręży­ste kro­ki, wo­dząc wzro­kiem po oknach i da­chach ka­mie­nic. Je­den z nich, ciem­ny blon­dyn ubra­ny jak ka­li­for­nij­ski sur­fer, co rusz od­zy­wał się pó­łgło­sem, spo­koj­nie. Tho­mal usi­ło­wał wy­ło­wić z tego, co tam­ten mó­wił, ja­kieś kom­plet­ne zda­nie, ale mógł tyl­ko się do­my­ślać, że fa­cet ma łącz­no­ść z kimś wy­żej.

Po kil­ku­na­stu se­kun­dach u wy­lo­tu ulicz­ki po­ja­wi­ły się dwa duże czar­ne auta. Adam nie pró­bo­wał od­ga­dy­wać, czy to ame­ry­ka­ńskie, czy eu­ro­pej­skie SUV-y. Bał się, nie wie­dział, co się dzie­je, i chciał tyl­ko uciec.

Char­lie­go odłączo­no do nie­go i wci­śni­ęto do pierw­sze­go wozu. Po­la­ka je­den z go­ry­li po­pchnął do dru­gie­go auta. Sie­dzie­li tam kie­row­ca i je­den ochro­niarz. Dru­gi do­łączył za­raz za Tho­ma­lem. Byli opa­no­wa­ni, zim­ni w dzia­ła­niu.

– Wszyst­ko okej? Je­steś cały? – rzu­cał zwy­cza­jo­we py­ta­nia sur­fer usa­do­wio­ny obok Ada­ma, bacz­nie przy­gląda­jąc się pod­opiecz­ne­mu, chy­ba w po­szu­ki­wa­niu śla­dów zra­nień. – Za­raz cię stąd za­bie­rze­my.

I to zda­nie za­pew­nie­nia było jak fra­zes z pod­ręcz­ni­ka. Adam sły­szał ta­kie ha­sła już kil­ka razy. W Afry­ce, na Ukra­inie. Tam przy­no­si­ły ulgę, ale te­raz i tu­taj, we wła­snym kra­ju, brzmia­ły po­nu­ro. A może po pro­stu im nie do­wie­rzał.

– Okej – od­pa­ro­wał, nie­chęt­ny wda­wa­niu się w ja­kieś roz­mo­wy, i si­ęgnął po te­le­fon. Wy­szu­kał nu­mer Ma­tyl­dy. Nie­po­ko­ił się o nią i przy­pusz­czał, że dziew­czy­na już wie, że wy­da­rzy­ło się coś nie­do­bre­go. Pew­nie wi­ęcej niż on sam. Boi się.

Wci­snął zie­lo­ną słu­chaw­kę, wy­cze­ku­jąc z na­pi­ęciem po­łącze­nia, ale nie usły­szał na­wet sy­gna­łu. Kie­row­ca go­rącz­ko­wo ma­new­ro­wał au­tem, po­wstrzy­my­wa­ny przed szyb­kim od­jaz­dem przez ucho­dzących ci­ągle lu­dzi.

– Te­le­fo­ny zo­sta­ły już pew­nie wy­łączo­ne… – Ochro­niarz z przo­du dał do zro­zu­mie­nia, że Adam do ni­ko­go się nie do­dzwo­ni.

Po­lak scho­wał te­le­fon i za­pi­ął pas. Co­raz rzad­sza fala osób w ró­żnym wie­ku prze­la­ła się i gru­po­wa­ła pstro­ka­tą pla­mą bli­żej brze­gów Wi­sły.

Oko­li­ca hu­cza­ła ci­ągle od sy­ren nad­ci­ąga­jących ra­dio­wo­zów i po­jaz­dów stra­ży po­żar­nej. Nie­bie­skie świa­tła mi­ga­ły za mo­stem Grun­waldz­kim i od dru­giej stro­ny, gdzie kie­ro­wa­li się Ame­ry­ka­nie, na uli­cy Die­tla.

Ruch jed­nak nie za­ma­rł. Prze­ciw­nie, zro­bił się wi­ęk­szy, jak­by zmo­to­ry­zo­wa­ni też po­sta­no­wi­li ucie­kać. Dwa czar­ne SUV-y prze­py­cha­ły się bez­par­do­no­wo po­mi­ędzy wle­kący­mi się wo­za­mi, cza­sem ostro że­gna­ne dłu­gi­mi sy­gna­ła­mi klak­so­nów i prze­kle­ństwa­mi ci­ska­ny­mi przez prze­chod­niów.

Adam Tho­mal nie przej­mo­wał się tym zbyt­nio. Wie­dział, że tak trze­ba. Chciał być da­le­ko stąd i spró­bo­wać zro­zu­mieć to wszyst­ko. Drze­wa na pa­sie zie­le­ni po­środ­ku uli­cy i fron­to­ny ka­mie­nic zle­wa­ły mu się w jed­ną, nic nie­zna­czącą pla­mę.

Naj­pierw otrzy­mał po­ra­ża­jącą go wie­ść, któ­ra zbu­rzy­ła jego upo­rząd­ko­wa­ny świat, i to nie­ja­ko z jego wła­snej winy. Prze­cież nowa pra­ca mia­ła być spo­koj­na. Usys­te­ma­ty­zo­wa­na. Chcie­li do­świad­czo­ne­go ofi­ce­ra, czło­wie­ka, któ­ry szli­fo­wał bru­ki, ale i miał pew­ne do­świad­cze­nie w spra­wach tak taj­nych, że za­le­d­wie kil­ka osób wie­dzia­ło o ich ist­nie­niu.

Te­raz czuł, że to wszyst­ko, co dzia­ło się od kil­ku dni, a cze­go uko­ro­no­wa­nie sta­no­wi­ły ostat­nie zda­rze­nia, nie było przy­pad­kiem. Że świat nie stoi w miej­scu i po­czci­wy Gre­en­man, po­zu­jący na mędr­ca dy­plo­ma­cji, ma ra­cję. Wszyst­ko bu­zo­wa­ło od sze­ściu, sied­miu lat i pa­rło ku nie­do­bre­mu. Jak wzra­sta­jące w wul­ka­nie ci­śnie­nie.

To, co Adam wi­dział przed kil­ko­ma mi­nu­ta­mi, było pierw­szym akor­dem. Małą erup­cją, za któ­rą przyj­dzie ta wła­ści­wa. Kogo za­le­je lawa? Wy­stra­szył się na­su­wa­jące­go się na myśl py­ta­nia. Tak, Zie­lin­sky miał ra­cję. Opa­no­wał się, po­go­dził z tym i zro­bi­ło mu się nie­mal wszyst­ko jed­no. Daw­no temu, kie­dy wplątał się po raz pierw­szy w rze­czy dla nie­go zbyt wiel­kie, zbyt skom­pli­ko­wa­ne, kie­dy do­cie­rał do ro­syj­skich spi­sków na Po­mo­rzu, bał się, ale przy­naj­mniej mu za­le­ża­ło. Żeby zro­bić coś, być za­uwa­żo­nym. No to cię wi­dzą – oznaj­mił mu pół che­łpli­wy, pół lękli­wy głos w du­chu. Po­my­śleć, że ba­wi­łeś się w hi­sto­rię, w daw­ne cza­sy… Pra­wie ro­ze­śmiał się w głos na wspo­mnie­nie in­sce­ni­zo­wa­nych wo­je­nek. Te­raz ta hi­sto­ria cię wy­bra­ła.

– Wie­cie, co wła­ści­wie się wy­da­rzy­ło? – rzu­cił po an­giel­sku do opie­ku­nów, za­głu­sza­jąc we­wnętrz­ne roz­ter­ki. Były mu te­raz nie­po­trzeb­ne.

– Bom­ba w… – Sur­fer po­pa­trzył na nie­go krót­ko, z uko­sa, ale nie zdążył do­ko­ńczyć.

Byli na Grze­gó­rzec­kiej. Mi­nęli wia­dukt i halę tar­go­wą. Adam po­zna­wał szer­szą jezd­nię i tory wpusz­czo­ne w as­falt. Ruch był tu o tej po­rze o wie­le mniej­szy. Dla­te­go ude­rze­nie w tył wozu wy­stra­szy­ło by­łe­go gli­nia­rza.

Szo­fer utrzy­mał wóz w ry­zach. SUV-em rzu­ci­ło tyl­ko kil­ka razy. Dru­gie ude­rze­nie było moc­niej­sze i auto wsko­czy­ło na chod­nik. Adam sły­szał pisk opon. Ha­mo­wa­li ostro, a przed szy­bą ro­sły na­ro­żnik ja­kie­jś ka­mie­ni­cy i sta­ry płot.

Ame­ry­ka­nie za­częli coś krzy­czeć. Sur­fer przy­ci­snął gło­wę Ada­ma do sie­dze­nia, ale Po­lak zdo­łał się wy­rwać. Pot za­lał mu ple­cy. Wszyst­ko jesz­cze przy­śpie­sza­ło.

Ciem­no­gra­na­to­wa te­re­nów­ka te­raz usi­ło­wa­ła ze­pchnąć z dro­gi sa­mo­chód, w któ­rym je­chał Char­les Zie­lin­sky.

Po­la­ko­wi wy­da­ło się, że się prze­sły­szał, że to nie jest mo­żli­we. Ame­ry­ka­nin sie­dzący obok to jed­nak po­twier­dził.

– Strze­la­ją – oznaj­mił prze­dziw­nie spo­koj­nie.

Zna­jo­my dźwi­ęk ry­ko­sze­tu wzbu­rzył Tho­ma­la. Ja­kiś od­ruch ka­zał mu zła­pać za bok, za ka­bu­rę… ale jej tam nie było. Nie te cza­sy, nie ta pra­ca.

Kie­row­ca wrzu­cił wstecz­ny. Zmie­nił bieg i do­dał gazu.

Kątem oka Adam uj­rzał błysk w tyl­nej szy­bie gra­na­to­we­go auta. Trza­snęło gdzieś na ma­sce, ale czar­ny SUV mu­siał być opan­ce­rzo­ny. Ame­ry­ka­nin na przed­nim fo­te­lu pa­sa­że­ra wy­chy­lał się z okna, ści­ska­jąc w dło­niach pi­sto­let MP5K z tłu­mi­kiem. Po­słał chy­ba dwie krót­kie se­rie, ale Tho­mal nie miał po­jęcia, czy w co­kol­wiek tra­fił.

Kie­row­ca do­ci­snął gaz i pędził da­lej. Ame­ry­ka­ński wóz był moc­niej­szy. Nad­ro­bił dy­stans do celu, po­su­wa­jąc się sla­lo­mem po­mi­ędzy nie­licz­ny­mi cy­wil­ny­mi au­ta­mi. Kie­row­ca był pew­ny swe­go. Wbi­jał się na lewy pas, pod prąd, gnał chod­ni­ka­mi i to­ro­wi­skiem, aż w tym sza­lo­nym raj­dzie do­tar­li do ron­da.

Dźwi­ęki krót­kich, wy­głu­szo­nych tłu­mi­kiem strza­łów nik­nęły w ha­ła­sie wy­jące­go sil­ni­ka i szu­mie wia­tru. Sur­fer i strze­lec ci­ągle coś mó­wi­li. Adam zro­zu­miał, że mają łącz­no­ść ze swo­imi z przo­du i wy­cze­ku­ją ja­kie­goś ro­dza­ju wspar­cia.

Za­raz sta­ło się też ja­sne, że na­past­ni­ków może być wi­ęcej. Mo­tor zwi­ęk­szył ob­ro­ty. Adam za­pa­rł się o fo­tel przed nim i ostro­żnie wy­sta­wił gło­wę. Zro­bił unik, kie­dy na szy­bie wy­kwi­tły pa­jącz­ki rys tłu­czo­ne­go szkła.

Kie­row­ca ryk­nął coś w zło­ści i do­ci­snął pe­dał gazu. Sie­dzący obok czło­wiek opró­żnił ma­ga­zy­nek i si­ęgnął po ko­lej­ny. Adam z prze­ra­że­niem wy­obra­ził so­bie, co będzie, je­że­li taki gwa­łtow­ny ogień nie do­si­ęgnie celu w środ­ku mia­sta.

– Idzie­my za nimi! Spa­daj­cie!

Zdzi­wio­ny Adam aż się wy­pro­sto­wał, gdy zro­zu­miał rzu­ca­ne przez sur­fe­ra ha­sła.

Gra­na­to­wy wóz wy­ró­sł na­gle przed ma­ską SUV-a. Sur­fer zmie­nił ko­le­gę i strze­lał z pi­sto­le­tu ze swo­je­go okna. Dud­nie­nie i huk wy­pe­łni­ły wnętrze sa­mo­cho­du.

Ci z przo­du w coś ude­rzy­li. Roz­sy­pa­ło się szkło. W bok od­le­ciał ja­kiś przed­miot. SUV pod­sko­czył. Wszyst­ko wi­ro­wa­ło. Wi­ęcej klak­so­nów. Adam był pe­wien, że roz­bi­ja­li inne auta.

– Kur­wa – stęk­nął, ocie­ra­jąc pot z czo­ła. Ostat­ni raz taką roz­ró­bę prze­żył pod­czas strze­la­ni­ny w cen­trum So­po­tu, ład­nych kil­ka lat temu.

SUV szarp­nął jesz­cze moc­niej.

– Trzy­mać… – An­giel­ski zwrot nie zdążył do­le­cieć do świa­do­mo­ści Ada­ma.

Sil­nik zda­wał się wyć jak opęta­ny. Pó­źniej spa­dło ude­rze­nie i Tho­mal pod­sko­czył, jak sądził, le­d­wo przy­trzy­ma­ny pa­sa­mi. SUV-em za­chwia­ło i skręcił bo­kiem. Je­chał jed­nak da­lej i pchał gra­na­to­wy wóz przed sie­bie. Oba auta wspi­ęły się na kra­wężnik. Ame­ry­ka­nin z przo­du wy­cze­kał dłu­gie se­kun­dy i prze­ła­mu­jąc swój strach, zno­wu się wy­chy­lił. Za­sy­pał te­re­nów­kę strza­ła­mi w szy­by. Szkło pęka­ło z trza­skiem gło­śniej­szym niż strza­ły.

– Zo­stań! – wark­nął sur­fer do Ada­ma, nie od­wra­ca­jąc gło­wy.

Szarp­nął klam­kę i wy­sko­czył na ze­wnątrz. Z wy­ci­ągni­ętą bro­nią, lek­ko schy­lo­ny pod­bie­gł do dy­mi­ące­go auta. Dru­gi strze­lec też wy­sze­dł, ła­du­jąc już trze­ci ma­ga­zy­nek. Kie­row­ca ich osła­niał, skry­ty za ma­ską swo­je­go wozu.

Chwi­la na­pi­ętej ci­szy i pal­ba huk­nęła na dwie se­kun­dy. Pó­źniej był syk i sy­re­ny zbli­ża­jących się ra­dio­wo­zów.

– Czy­sto! – krzyk­nął sur­fer i ostro­żnie pod­sze­dł do drzwi po­dziu­ra­wio­nej te­re­nów­ki. Szarp­nął drzwi i je otwo­rzył.

Adam pręd­ko wy­sze­dł z bez­piecz­nej klat­ki opan­ce­rzo­ne­go SUV-a. Bał się, ale cie­ka­wo­ść i sta­re przy­zwy­cza­je­nia bra­ły górę.

W noz­drza ude­rzył gry­zący za­pach pro­chu. Sta­li na traw­ni­ku w opa­rach dymu albo pary. Na jezd­niach za­trzy­ma­ło się kil­ka­na­ście sa­mo­cho­dów. Lu­dzie przy­sta­wa­li na chod­ni­kach. Wszyst­ko fil­mo­wa­li.

– Jak oni to ukry­ją? – za­py­tał Tho­mal sam sie­bie, ja­koś nie­mądrze w tej chwi­li.

Zro­bi­ło mu się zim­no. Sło­ńce do­bi­ja­ło już do ho­ry­zon­tu, two­rząc co­raz dłu­ższe cie­nie. W tej po­ma­ra­ńczo­wej po­świa­cie na­raz roz­lał się błękit świa­teł. Po­li­cyj­ne auta i ja­kieś cy­wil­ne sa­mo­cho­dy za­pe­łni­ły prze­strzeń wo­ko­ło.

– Ten… jest wasz – Adam usły­szał głos sur­fe­ra.

– Pan z nami. – Po­dob­ny do ame­ry­ka­ńskich kum­pli ro­sły mło­dzian ubra­ny w spor­to­we ciu­chy, jak­by wy­bie­rał się na wędrów­kę po Biesz­cza­dach, po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu by­łe­go po­li­cjan­ta.

– Dzi­ęki – zdążył rzu­cić Tho­mal po an­giel­sku i po­ma­chać do sur­fe­ra, kie­dy ci­ągnęli go do in­ne­go wozu.

Kie­dy od­je­żdża­li, zdo­łał do­strzec, jak ktoś fo­to­gra­fu­je nie­ru­cho­me cia­ła fa­ce­tów w te­re­nów­ce.

– Czy jest pan cały? Po­trze­ba le­ka­rza? – do­py­ty­wał tym ra­zem pol­ski „tu­ry­sta”, mie­rząc spoj­rze­niem syl­wet­kę by­łe­go po­li­cjan­ta.

Adam nie miał na­wet za­dra­pa­nia.

– Jest okej. – Unió­sł kciu­ki i na­brał dużo po­wie­trza.

Było mu co­raz zim­niej. Nie­do­brze. Wie­dział, że za­częło się coś wiel­kie­go, coś, cze­go nie po­tra­fił po­jąć. Li­czył, że szyb­ko wy­ja­śni mu to ktoś mądrzej­szy. Znów si­ęgnął po te­le­fon z na­dzie­ją, że do­dzwo­ni się do Ma­tyl­dy. Po­roz­ma­wia z nią. Jak tyl­ko się uspo­koi.

Göteborg , Szwecja, 2 czerwca, godz. 18:51

Re­stau­ra­cja Öl­stu­gan Tul­len przy Utlan­da­ga­tan 14 nie była miej­scem wy­jąt­ko­wym ani bar­dzo wy­kwint­nym. Drew­nia­ny, pi­ętro­wy dom, przy­po­mi­na­jący wręcz ba­rak, zo­stał usy­tu­owa­ny po­śród wzno­szo­nych la­ta­mi schlud­nych blo­ków i do­mów jed­no­ro­dzin­nych, w spo­koj­nej dziel­ni­cy ulo­ko­wa­nej na wzgó­rzu, dość da­le­ko od cen­trum. Nie było tu slum­sów, ba­ła­ga­nu to­wa­rzy­szące­go przed­mie­ściom i osie­dlom imi­granc­kim. Kró­lo­wał szwedz­ki po­rządek, czy­sto­ść i po­praw­no­ść.

Sta­li by­wal­cy ko­rzy­sta­li z cie­płe­go wie­czo­ru, ła­pi­ąc ostat­nie pro­mie­nie sło­ńca, któ­re po­po­łud­nia­mi za­le­wa­ły ogró­dek knajp­ki. Za­sia­da­li przy sto­łach, sączy­li piwo, je­dli. Ruch na ulicz­ce był ża­den, to­też spo­ko­ju ko­la­cji nic nie za­kłó­ca­ło.

Su­nący wol­no bia­ły bus zwró­cił uwa­gę i przy­ci­ągnął le­ni­we spoj­rze­nia. W dziel­ni­cy nie wi­dy­wa­ło się aut do­staw­czych po go­dzi­nach pra­cy. Zwłasz­cza ta­kich, któ­re mia­ły nor­we­skie re­je­stra­cje.

Sa­mo­chód je­chał wol­no, jak gdy­by kie­row­ca szu­kał kon­kret­ne­go ad­re­su. Bus zbli­żył się śli­ma­czym tem­pem. Zje­chał na lewy pas i za­trzy­mał u po­cząt­ku ogród­ka, tuż przy za­par­ko­wa­nych tam au­tach.

Nikt nie za­re­ago­wał i nie było w tym nic nie­zwy­kłe­go. Mało kto in­te­re­so­wał się za­gra­ni­cą, po­li­ty­ką. Sy­gna­ły o za­ma­chach w Pol­sce, Niem­czech i Da­nii nie do­cie­ra­ły jesz­cze do ma­so­wej świa­do­mo­ści lu­dzi, któ­rzy ci­ągle chcie­li się cie­szyć wol­no­ścią spo­tkań po dru­giej fali wi­ru­sa.

Bocz­ne drzwi busa się prze­su­nęły. Z ciem­no­ści ła­dow­ni wy­chy­li­ły się dwie lufy ka­ra­bin­ków AKMS i to wresz­cie po­ru­szy­ło kil­ka osób. Było jed­nak za pó­źno. Krót­ki ostrze­gaw­czy krzyk znik­nął w kosz­mar­nym ryku dłu­gich se­rii. Po­dob­nie jak wy­wrzesz­cza­ne kil­ka razy po­twor­ne ha­sło:

– Al­lah ak­bar!!!

Po­ci­ski za­częły ciąć po lu­dziach, ścia­nach i szy­bach, któ­re roz­pa­dły się na mi­lio­ny ostrych frag­men­tów. We­wnątrz się za­go­to­wa­ło. Lu­dzie, krzy­cząc, rzu­ca­li się na podło­gę albo pa­da­li ra­nie­ni oło­wiem. Czo­łga­li się pod ścia­ny, usi­ło­wa­li prze­wra­cać sto­ły.

Pal­ba mor­der­cze­go ognia sko­ńczy­ła się tak na­gle, jak się za­częła. Drzwi busa zo­sta­ły za­mkni­ęte i sa­mo­chód co­fał te­raz na pe­łnej pręd­ko­ści. Wy­kręcił na naj­bli­ższej uli­cy i z pi­skiem opon za­czął ucie­kać, kie­ru­jąc się bie­gnącą w dół jezd­nią do cen­trum. Tam, gdzie w od­da­li sły­chać było dud­nie­nie.

Sztokholm, Szwecja, 2 czerwca, godz. 18:58

– Do ju­tra – po­że­gna­ła się ka­pi­tan Ju­lia Alg­bratt z Elia­sem Karl­se­nem.

Czter­dzie­sto­dwu­let­ni mężczy­zna w lek­kiej kurt­ce i dżin­sach wy­sia­dł z auta, ale nie za­mknął drzwi od razu. Wło­żył gło­wę do środ­ka i po­słał ko­bie­cie cie­pły uśmiech.

– Może dasz się jed­nak na­mó­wić na ja­kąś ko­la­cję? – rzu­cił. Wy­da­wał się po­god­ny, ale jego oczy zdra­dza­ły nie­cier­pli­wo­ść.

Ju­lia mu­sia­ła przy­znać, że ten szczu­pły czło­wiek o wy­ra­zi­stej twa­rzy z krót­kim za­ro­stem był nie­ustępli­wy. Na­wet się jej po­do­bał. Kil­ka mie­si­ęcy temu mo­gła­by przy­jąć ofer­tę, jak przy­sta­ło na nią, wo­jow­ni­czą rudą Ju­lię, któ­ra jak wie­le tu­tej­szych ko­biet ro­bi­ła to, na co mia­ła ocho­tę. Bez ogląda­nia się na ar­cha­icz­ne w ich mnie­ma­niu kon­we­nan­se i prze­sądy.

– Dzi­ęku­ję. – Uśmiech­nęła się roz­bra­ja­jąco, prze­ma­wia­jąc gło­si­kiem, któ­ry chcia­łby sły­szeć ka­żdy mężczy­zna. – Ale chy­ba nie wol­no star­szym stop­niem uma­wiać się z pod­wład­ny­mi, pa­nie ma­jo­rze. – Z upodo­ba­niem gra­ła głu­piut­ką, da­jąc wy­ra­źny znak, że nie ma ocho­ty na to spo­tka­nie.

– No, ale to do­ty­czy tej sa­mej słu­żby, a w in­nym wy­pad­ku… – Karl­sen ci­ągle nie od­pusz­czał. Za­le­ża­ło mu. Na­kręcał się.

– A co po­wie­dzą żona i dzie­cia­ki? – Ju­lia w jed­nej chwi­li spo­wa­żnia­ła i zro­bi­ła się ob­ce­so­wa. Uży­ła naj­ci­ęższe­go, ale praw­dzi­we­go ar­gu­men­tu. Nie na­le­ża­ła do tych, któ­re lu­bią być zdo­by­wa­ne bez ko­ńca, je­że­li na to nie po­zwo­lą. Poza tym mia­ła ra­cję.

Wspó­łpra­cow­nik z SÄPO stężał na twa­rzy, tra­cąc po­god­ne uspo­so­bie­nie. Noz­drza na­bra­ły gło­śno po­wie­trza. Wa­hał się jesz­cze kil­ka se­kund, usi­łu­jąc wy­my­ślić ja­kąś ri­po­stę.

– Ten dru­gi ma fart. Choć prze­cież po­dob­no jest da­le­ko… – Mia­ło to za­brzmieć jak uszczy­pli­wy przy­tyk.

Z nie­zręcz­nej sy­tu­acji, któ­ra mo­gła­by za­wa­żyć na ich wspó­łpra­cy, wy­ba­wił obo­je dzwo­nek te­le­fo­nu.

– Do ju­tra… Mu­szę ode­brać – za­ko­ńczy­ła Ju­lia. Si­ęgnęła do kie­sze­ni skó­rza­nej kurt­ki po apa­rat.

Elias nie od­po­wie­dział, trza­snął drzwia­mi i ru­szył szyb­ko w stro­nę domu – bia­łej wil­li o stro­mym da­chu, skry­tej za mu­rem, zza któ­re­go wy­sta­wa­ły gęste ko­na­ry drzew.

Dziew­czy­na ode­bra­ła te­le­fon i pod­nio­sła go do ucha.

– Je­stem. Co masz? – rzu­ci­ła zwy­cza­jo­wo do ko­lej­ne­go kum­pla z ro­bo­ty. Jesz­cze pa­trzy­ła, jak ma­jor prze­cho­dzi ci­chą ulicz­ką ob­sta­wio­ną kil­ko­ma au­ta­mi.

Głos w słu­chaw­ce był po­ru­szo­ny, ale sta­rał się mó­wić spo­koj­nie.

W pierw­szym od­ru­chu Szwed­ka po­my­śla­ła, że to ja­kiś żart. To, co usły­sza­ła, ozna­cza­ło dla niej do­dat­ko­wą pra­cę przez wie­czór i noc, a prze­cież jesz­cze kil­ka kwa­dran­sów temu wszyst­ko w kra­ju zda­wa­ło się być pod kon­tro­lą.

– Cze­kaj, po­wtórz jesz­cze raz. Do­kład­nie.

Za­ci­snęła pal­ce na kie­row­ni­cy. Po­trze­bo­wa­ła kil­ku se­kund, żeby po­ukła­dać so­bie wszyst­ko w gło­wie. Po­pa­trzy­ła na ze­ga­rek na pul­pi­cie auta. Ob­ró­ci­ła gło­wę w stro­nę ko­le­gi z SÄPO, któ­ry zbli­żał się do­pie­ro do furt­ki. Był da­le­ko, ale na tle muru wi­dać było, że też z kimś roz­ma­wia. Sza­ro­ść wie­czo­ru już roz­le­wa­ła się po ulicz­ce, a la­tar­nie jesz­cze nie świe­ci­ły.

– Tak, je­stem – burk­nęła do te­le­fo­nu, orien­tu­jąc się, że prze­sta­ła słu­chać. – Jadę… to zna­czy je­dzie­my. – Chcia­ła za­brać Elia­sa. Jego pod­cho­dy nic te­raz nie zna­czy­ły. Byli prze­cież pro­fe­sjo­na­li­sta­mi.

Wrzu­ci­ła bieg, wy­kręci­ła kie­row­ni­cę. Te­le­fon upa­dł jej pod nogi. Po­chy­li­ła się, by wy­ma­cać go na dy­wa­ni­ku. Wy­da­ło jej się, że mija ją ja­kiś inny sa­mo­chód, któ­ry bły­snął świa­tła­mi. Ale po­ma­ra­ńczo­wa po­świa­ta na­si­li­ła się rap­tow­nie, czy­ni­ąc z cie­nia ja­sny dzień. Do uszu Szwed­ki do­le­ciał rwący, bo­le­sny huk. Jej kom­bi pra­wie pod­sko­czy­ło i go­rąca fala omio­tła wszyst­ko. Szy­by w drzwiach pękły. Ju­lia za­kry­ła gło­wę z krót­kim krzy­kiem, ale szkło nie pry­snęło na nią. Huk prze­cho­dził w dud­nie­nie. Chy­ba wszyst­kie alar­my w oko­li­cy za­częły wyć. Ju­lia sły­sza­ła pisk w uszach. Czu­ła dym. Wy­stra­szy­ła się i wy­sko­czy­ła na as­falt. Ktoś krzy­czał. Ko­bie­ta pod­nio­sła gło­wę. Tam, gdzie stał Elias, nie było nic prócz wiel­kiej ciem­nej pla­my na mu­rze po­ora­nym odłam­ka­mi. Naj­bli­żej sto­jące sa­mo­cho­dy za­mie­ni­ły się w go­re­jące wra­ki. Ma­jo­ra nie zo­ba­czy­ła.

Ju­lia do­pe­łzła do sa­mo­cho­du i chwy­ci­ła te­le­fon. Za­czy­na­ła się bać i ża­den pro­fe­sjo­na­lizm nie po­tra­fił temu za­po­biec.

Jerzmanowice, Polska, 2 czerwca, godz. 19:34

Adam Tho­mal sie­dział na fo­te­lu przy­su­ni­ętym do okna, w domu na ubo­czu – swo­jej no­wej kry­jów­ce. Bu­dow­la nie była im­po­nu­jącym pa­ła­cem, wiel­ką wil­lą w no­wo­cze­snym sty­lu, ja­kie bu­du­je się z dala od mia­sta. Z po­zo­ru wie­ko­wa chat­ka, o ka­mien­no-drew­nia­nej kon­struk­cji, uro­kli­wa, w kli­ma­cie wsi w Ju­rze Kra­kow­sko-Często­chow­skiej, sta­ła na wy­so­kim wzgó­rzu, w nie­wiel­kim la­sku ota­cza­jącym wy­rzy­na­jącą się spod zie­mi wiel­ką, nagą, sza­rą ska­łę. Po­ni­żej go­spo­dar­stwa i nie­wiel­kie­go ogro­du znaj­do­wa­ła się inna, o wie­le roz­le­glej­sza kon­struk­cja z be­to­nu po­kry­te­go łup­kiem – wszyst­ko po­łączo­ne ze sobą i skrzęt­nie za­ma­sko­wa­ne jako sta­re wiej­skie za­bu­do­wa­nia. By­łe­go po­li­cjan­ta przy­wie­zio­no tu szyb­ko, ewa­ku­owaw­szy go z mia­sta wal­czące­go z cha­osem. Miał ochro­nę i na­ka­za­no mu cze­kać.

Naj­wa­żniej­sze dla Ada­ma Tho­ma­la było tego wie­czo­ru to, że żył, miał wie­ści od Ma­tyl­dy i wi­dok z okna na usia­ną do­ma­mi do­li­nę był na­praw­dę pi­ęk­ny.

Wga­piał się w po­ma­ra­ńczo­wą nić ry­so­wa­ną przez za­cho­dzące sło­ńce nad od­le­głym la­sem na prze­mian z ekra­nem ko­mór­ki. Chciał za­dzwo­nić do Ma­dzi, po­roz­ma­wiać z nią, usły­szeć jej głos, ale wie­dział, że ona wy­czu­je, że coś idzie nie tak. Wo­lał po­prze­stać na SMS-ie.

Zresz­tą nie chciał też się roz­ko­ja­rzyć. Pry­wat­ne spra­wy te­raz ni­ko­go nie ob­cho­dzi­ły. Same ty­tu­ły ar­ty­ku­łów na kil­ku por­ta­lach, któ­re zdążył je­dy­nie omie­ść wzro­kiem, star­czy­ły, by pod­nie­ść ci­śnie­nie.

Adam ana­li­zo­wał in­ten­syw­nie, co to wszyst­ko ma ozna­czać. Dla­cze­go ko­in­cy­den­cja tych wszyst­kich strasz­nych rze­czy przy­szła właś­nie te­raz? Znał teo­re­tycz­ne przy­czy­ny, ale ci­ągle nie do­wie­rzał, że świat, kon­ty­nent może za­pło­nąć ot tak.

Ule­ciał wspo­mnie­niem do kil­ku zna­jo­mych, te­raz już na­wet lep­szych kum­pli, któ­rzy w ta­kich sy­tu­acjach do­sta­wa­li nie­bez­piecz­ną ro­bo­tę.

Jak wam tam, pa­no­wie? Zmru­żył oczy, wpa­tru­jąc się w ho­ry­zont, cie­kaw, gdzie te­raz wy­wia­ło ko­le­gów, spe­cja­li­stów od ci­chej, nie­wi­dzial­nej pra­cy. Od­ruch na­ka­zy­wał mu wy­ko­nać ja­kiś po­zor­nie nie­zo­bo­wi­ązu­jący te­le­fon i za­si­ęgnąć opi­nii. Szyb­ko jed­nak przy­szło opa­no­wa­nie. Te­raz on był wy­żej w hie­rar­chii in­for­ma­cji. Za­sze­dł naj­da­lej w ka­rie­rze.

– I tak gów­no wiesz! – Prych­nął śmie­chem.

Roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi jego nie­wiel­kie­go po­ko­ju. Tho­ma­lo­wi zro­bi­ło się głu­pio na myśl, że ktoś mógł usły­szeć, jak mówi do sie­bie.

– Pro­szę – ode­zwał się nie­pew­nie.

Do środ­ka wsze­dł jego szef. Adam po­de­rwał się z fo­te­la.

Moc­na syl­wet­ka prze­ło­żo­ne­go przy­po­mi­na­ła by­łe­mu po­li­cjan­to­wi jego pierw­sze­go ko­men­dan­ta, jesz­cze z cza­sów gda­ńskich, z tą nie­wiel­ką ró­żni­cą, że nowy pryn­cy­pał nie miał brzu­cha. Wy­ły­siał, ale po­sia­dał nie­sa­mo­wi­cie roz­bu­do­wa­ne ra­mio­na, co przy jego sze­śćdzie­si­ęciu kil­ku wio­snach na kar­ku ro­bi­ło wra­że­nie. Był wy­so­ki i wy­spor­to­wa­ny, jak na by­łe­go ofi­ce­ra woj­ska czy na­wet jed­no­stek spe­cjal­nych przy­sta­ło.

Sta­rał się no­sić ele­ganc­ko, jak na­le­ża­ło na sta­no­wi­sku za­stęp­cy dy­rek­to­ra de­par­ta­men­tu po­li­ty­ki bez­pie­cze­ństwa – na wpół dy­plo­ma­ty albo ko­goś, kto mi­ędzy dy­plo­ma­ta­mi pra­cu­je. Dziś jed­nak pan pu­łkow­nik – jak nie­ofi­cjal­nie go okre­śla­no – miał na so­bie dżin­sy, ko­szul­kę polo i na­rzu­co­ną chy­ba w ostat­niej chwi­li sza­rą ma­ry­nar­kę.

Był prze­jęty, moc­no sku­pio­ny, a to ozna­cza­ło, że sy­tu­acja jest na­pra­wę po­wa­żna. Krót­ko prze­świe­tlał Ada­ma swo­imi by­stry­mi zie­lo­ny­mi ocza­mi. Po­tem wol­no ro­zej­rzał się po po­ko­ju, ru­ty­no­wo roz­po­zna­jąc oto­cze­nie i wy­szu­ku­jąc za­gro­że­nia.

– No cze­ść. Miło cię wi­dzieć – za­czął Da­riusz Pil bar­dzo uprzej­mie, ina­czej niż wska­zy­wa­ła­by syl­wet­ka, któ­ra ci­ągle trwo­ży­ła Ada­ma do tego stop­nia, że spo­dzie­wał się ja­kie­goś wy­bu­chu gnie­wu. – Je­steś cały? – upew­nił się dy­rek­tor.

– Tak, dzi­ęku­ję. Na szczęście. – Tho­mal uśmiech­nął się ja­koś nie­zręcz­nie.

– Kla­we lo­kum tu mamy. – Wi­ce­dy­rek­tor mru­gnął okiem, wska­zu­jąc na no­wiut­kie błękit­no-bia­łe ta­pe­ty, sta­rą sza­fę i no­wo­cze­sną, sze­ro­ką ka­na­pę z uro­kli­wą an­tycz­ną lamp­ką obok.

Adam był pew­ny – choć ni­g­dy nie wi­dział do­wo­dów – że ten czło­wiek to pra­cow­nik wy­wia­du, któ­re­go umiesz­czo­no w MSZ w ró­żnych wa­żnych ce­lach, z ja­kich mi­ster­nie bu­do­wa­na jest po­li­ty­ka pa­ństwa.

– Si­ądźmy. – Dy­rek­tor za­mknął drzwi.

Adam prze­kręcił fo­tel. Szef roz­sia­dł się na ka­na­pie.

– Sły­sza­łeś? – Ob­ró­cił gło­wę, zno­wu wpa­tru­jąc się w Tho­ma­la z tym mądrym, prze­ni­kli­wym wy­ra­zem oczu.

– Tak. – Adam się wy­pro­sto­wał. – Do­ta­rło i do nas. Zie­lin­sky miał ra­cję. – Prze­łk­nął śli­nę.

– Pie­przo­ne skur­wie­le! – Wi­ce­dy­rek­tor nie utrzy­mał dłu­go pozy opa­no­wa­ne­go. – Jest o tyle do­brze, że w Kra­ko­wie od­kry­to, co się szy­ku­je. Do­słow­nie w ostat­niej chwi­li. Dzi­ęki tym na­szym… – chrząk­nął – taj­nym na­sia­dów­kom. Ham­bur­ge­ry chcia­ły z dala od do­wódz­twa kor­pu­su, to ob­sta­wa jest gru­ba. O tym mia­łeś oka­zję się prze­ko­nać. Po­mo­gło. Czuj­nik wy­krył ślad sem­tek­su, no i za­częła się go­ni­twa. De­to­no­wa­li ciut wcze­śniej, niż pla­no­wa­li. W co ce­lo­wa­li? Pew­nie w sy­na­go­gę, a tak rąb­nęli w kil­ka stra­ga­nów koło roz­pa­da­jących się ka­mie­nic. Na­mie­rzy­li­śmy ich te­le­fo­ny. Ofiar jed­nak, cho­le­ra, nie unik­nęli­śmy. – Spo­sęp­niał. – Mo­gło być wi­ęcej, ale sze­ścio­ro mar­twych i trzy­dzie­ścio­ro dwo­je ran­nych wy­star­czy. Po­tem ten chuj w War­sza­wie…

– W War­sza­wie? – Adam prze­krzy­wił gło­wę. – Ta ci­ęża­rów­ka?

– Tak, to, to. – Szef po­twier­dził krót­kim kiw­ni­ęciem. – Pró­bo­wał wje­chać do cen­trum na Gro­cho­wie, ale roz­pi­ździł kil­ka aut, po­tur­bo­wał lu­dzi i za­wi­sł na be­to­no­wym mur­ku czy in­nym dzia­do­stwie. Kra­ków to przy­ćmił i nikt się na ra­zie nie po­ła­pał. Do cza­su, bo do­pil­nu­ją, żeby ktoś przy­znał się w me­diach czy in­ter­ne­tach. Na­sze chło­pa­ki sie­dzą i nad­zo­ru­ją…

Te sło­wa sta­no­wi­ły ko­lej­ny bla­dy do­wód, że szef miał coś wspól­ne­go z któ­rąś tak do­brze ro­ze­zna­ną słu­żbą.

– Wa­sza go­ni­twa i strze­la­ni­na też za­częła wy­pły­wać. Kil­ka fil­mów już po­szło do sie­ci, ale uda­ło się to uci­ąć. Zresz­tą, tyl­ko ko­ńców­ka była efek­tow­na i ze świad­ka­mi. Wcze­śniej, jak gna­li­ście, nikt nie zdążył si­ęgnąć po te­le­fon. Na szczęście wie­le nie wi­dać. Rzu­ci się, że to po­goń za po­dej­rza­ny­mi, bez zwi­ąz­ku… – Po­chy­lił się i pod­pa­rł łok­cie na ko­la­nach. – Za­sko­czy­li nas w two­im przy­pad­ku. Na­praw­dę wiel­ka rzecz. – Nie­na­tu­ral­nym ge­stem po­dra­pał się w nos.

– Oni? – żach­nął się Tho­mal. – Jacy oni? – iry­to­wał się. Chciał od razu wie­dzieć wi­ęcej. – „Oni” przy za­ma­chu, „oni” przy tej strze­la­ni­nie… Je­że­li są ich te­le­fo­ny, to mo­żna już for­mu­ło­wać ja­kieś za­ło­że­nia. – Wie­dział co nie­co o pra­cy ope­ra­cyj­nej, choć nie miał za­mia­ru się po­pi­sy­wać.

– Tak. – Pil bły­snął żó­łty­mi od kawy zęba­mi, za­wie­sza­jąc głos na dłu­ższą chwi­lę. – Co gli­na, to gli­na – przy­znał chy­ba na­wet z po­dzi­wem. – Są usta­le­nia, masz ra­cję. Ta­dży­cy, Cze­cze­ni albo Tur­cy. Coś w ten de­seń. Imi­gran­ci z grec­kiej zie­lo­nej gra­ni­cy czy ci wcze­śniej­si, z pra­wem po­by­tu. Ktoś z któ­re­goś pło­nące­go get­ta z Za­cho­du? Czar­ny sztan­dar w tle. Po­czątek taki so­bie, ale co, kur­wa, da­lej…? – Ma­ska dy­plo­ma­ty za­czy­na­ła mu ci­ążyć. Oczy na­bie­gły krwią. Pan pu­łkow­nik był wy­ra­źnie sfru­stro­wa­ny. – Skąd mie­li to wszyst­ko, dla­cze­go te­raz? Skąd wie­dzie­li o roz­mo­wach w Kra­ko­wie i cze­mu do­bra­li się do was? Do cie­bie, mój dro­gi pa­nie po­li­cjan­cie? Gdzie mie­li skła­dy i tak da­lej? To są py­ta­nia, bo to, kim są „oni”, jest dru­go­rzęd­ne.

– Więc jed­nak… – Ada­mo­wi za­wi­ro­wa­ło w gło­wie i opa­dł na opar­cie. Po­ta­rł czo­ło. – To nie przy­pa­dek. Coś mi mó­wi­ło… Mo­gli ude­rzyć w ka­żdy punkt, a wy­bra­li Kra­ków? Te­raz?

– Za­wsze mogą rzu­cić w eter, że ude­rza­li w ży­dow­ską dziel­ni­cę, i to się uwia­ry­god­ni – wtrącił słusz­nie Pil. – Ale masz ra­cję i wiesz do­brze, że nie ma przy­pad­ków. Coś jest i te­raz będzie­my to roz­bie­rać na czyn­ni­ki pierw­sze, a wszyst­ko inne już nie­wa­żne… – Po­smut­niał.

– Nie­wa­żne? – Ada­mo­wi jak­by przy­by­ło sił. Wy­pro­sto­wał się. – Kie­dy Ame­ry­ka­nie za­su­ge­ro­wa­li… – Mó­wił szyb­ko, ale do­kład­nie, o wszyst­kim, co za­pa­mi­ętał z roz­mo­wy z Char­le­sem Zie­lin­skym II.

– Kla­wo – wi­ce­dy­rek­tor skwi­to­wał tę re­la­cję jed­nym sta­ro­mod­nym sło­wem i znów opa­dł na ka­na­pę. – Spi­szesz to, dasz mi. Będzie­my du­mać… Tyle że w obec­nej sy­tu­acji… do ar­chi­wum. – Po­kręcił gło­wą. – Są wa­żniej­sze spra­wy. Ame­ry­ka­nów trze­ba będzie pro­sić o wspar­cie. Spi­sa­li się nie­źle. Szyb­ka ewa­ku­acja swo­ich. Blo­ka­da in­for­ma­cji, choć i tak nic o roz­mo­wach nie prze­do­sta­ło się do me­diów. Nikt nie wie o po­wtór­nym po­my­śle z „bomb­ka­mi”. Ani o tych two­ich su­ge­stiach. – Ostat­nie zda­nie dy­rek­tor wy­mó­wił ja­koś ci­ężko, nie­mal z nie­sma­kiem. – Pro­si­li­śmy ich o za­opi­nio­wa­nie stra­te­gii i jej po­ci­ąg­ni­ęcie, a tym­cza­sem pra­wie się zga­dza­ją, tyle że na ostro i z nami jako mu­rzy­na­mi do czar­nej ro­bo­ty.

– Z mu­rzy­na­mi… – Adam ci­cho się ro­ze­śmiał. – Chy­ba nie bar­dzo tak przy­stoi w dy­plo­ma­cji? Black Li­ves Mat­ter czy inny cen­ty­me­ter. – Roz­ba­wi­ła go wła­sna kąśli­wo­ść, tak da­le­ka od po­praw­no­ści po­li­tycz­nej.

Pil pod­chwy­cił:

– A znasz ka­wał o rek­to­rze so­wiec­kiej aka­de­mii dy­plo­ma­tycz­nej i mu­rzy­ńskim pre­zy­den­cie? No to wiesz, że wy­pa­da!

Śmia­li się chwi­lę obaj. Roz­ła­do­wy­wa­ło to na­pi­ęcie i doj­mu­jące po­czu­cie nie­pew­no­ści.

– A po­wa­żnie – Tho­mal wró­cił do istot­nych spraw – Gre­en­man jest bez­piecz­ny? Na­praw­dę za­wie­sza­my spra­wę na ko­łku? Raz już, jak pa­mi­ętam, su­ge­ro­wa­no nam prze­jęcie skła­do­wa­nia nie­któ­rych, jak pan to mówi, „bom­bek”, ale to było wiel­kie wi­do­wi­sko w celu wy­pło­sze­nia szczu­rów. Te­raz co? Znów nic? Czy wy­stra­szą się i po­rzu­cą? – Bał się od­po­wie­dzi. – Prze­cież są za­in­te­re­so­wa­ni wspó­łpra­cą.

Pil wzru­szył ra­mio­na­mi i wstał. Po­pra­wił pa­sek spodni.

– Co do two­je­go kum­pla, to tak, chy­ba jest okej. Wy­wie­źli go. Co do resz­ty… Byli za­in­te­re­so­wa­ni, pa­nie Ada­siu, byli. Tyle wie­my. Rzu­ci­li ci kość, że­byś przy­nió­sł ją nam i że­by­śmy my­śle­li: „Zna­le­źli so­bie mło­de­go, nie­wy­ro­bio­ne­go, ale z po­my­słem, któ­ry się spodo­bał”. – Wi­ce­dy­rek­tor pa­trzył za okno na ostat­nie se­kun­dy dzien­ne­go świa­tła zmie­nia­jące­go się w sza­ro­ść zmro­ku. – Tyle że coś zmie­ni­ło re­gu­ły gry.

– Coś lub oni? – Tho­mal nie mógł się po­wstrzy­mać przed ko­lej­ną uszczy­pli­wo­ścią. – Uwa­żam, że ktoś syp­nął, a kto inny chciał to roz­wa­lić.

– Nie od­kry­wasz Ame­ry­ki – po­wie­dział Pil niby to z wy­ższo­ścią, ale za­raz pu­ścił do pod­wład­ne­go oko. – To wszy­scy czu­ją, ale nie ma na to kwi­tów i coś mi się wi­dzi, że nie będzie. Trze­ba po­sprzątać ten bur­del, a to nie będzie ła­twe. I fa­bry­kę do tego za­przęgną, bo te­raz mu­si­my mo­bi­li­zo­wać so­jusz­ni­ków. Pro­sić o po­moc. A ci naj­bli­żej ro­bią w por­t­ki, bo sami znów mają kło­po­ty. O ja pier­dzie­lę… – Prze­ta­rł twarz.

– Je­że­li to po­czątek fali… – wy­pa­lił Adam, po­mny ty­rad ame­ry­ka­ńskie­go zna­jo­me­go.

Na­raz sta­nęły mu przed ocza­mi ob­raz­ki z sie­ci i te­le­wi­zji pusz­cza­ne od kil­ku ty­go­dni. Pło­nące domy i sa­mo­cho­dy, pło­żące się gazy. Wszędzie, od Pa­ry­ża po An­twer­pię. Tam, gdzie ra­dy­kal­ne spo­łecz­no­ści za­częły pod­no­sić bunt, złe, że nie mają pie­ni­ędzy albo dla­te­go, że mają już dość dyk­ta­tu miej­sco­wych, któ­rych co­raz mniej. Chciał po­znać opi­nię sze­fa o tym wszyst­kim.

– Wy­pluj te sło­wa. Oby nie… – po­wie­dział Pil, ale nie brzmia­ło to szcze­rze. – Coś wi­sia­ło nad nim … – Za­pa­trzył się na uro­kli­we wi­docz­ki i za­sty­gł w mil­cze­niu.

Te­le­fon za­bur­czał mu w kie­sze­ni, przy­wo­łu­jąc go do świa­ta ro­zum­nych. Dy­rek­tor od­czy­tał wia­do­mo­ść i za­ci­snął usta, jak­by nie chciał rzu­cać nie­po­trzeb­nych ko­men­ta­rzy.

– Wy­pocz­nij. Zjedz coś, na­pij się. W kuch­ni masz, co po­trze­ba – na­ka­zał spo­koj­nie. – Tu je­ste­śmy bez­piecz­ni. Choć je­że­li pró­bo­wa­li do­pa­ść was w Kra­ko­wie… – za­czął, ale za­raz uci­ął czar­ne wi­zje. – Ju­tro je­dzie­my do War­sza­wy. Ja śpię na pi­ętrze. Spi­szesz no­tat­kę, damy ją „sta­re­mu”, ale nie licz na nic wiel­kie­go. Oba­wiam się, że nikt z na­szych nie pój­dzie na ta­kie ak­cje, ja­kie pro­po­nu­ją Ame­ry­ka­nie i te two­je wy­po­ci­ny. To prze­cież by­ło­by za­chwia­nie sta­tus quo. No chy­ba… – scho­wał te­le­fon – że sy­tu­acja będzie się po­gar­sza­ła.

Adam miał wra­że­nie, że opi­nia z tru­dem prze­szła dy­rek­to­ro­wi Pi­lo­wi przez gar­dło. Złe wia­do­mo­ści? Zno­wu? – roz­my­ślał, co mu­sia­ło być w tym SMS-ie.

– Po­czątek fali… – wi­ce­dy­rek­tor wy­dał z sie­bie le­d­wo sły­szal­ny szept, po­wta­rza­jąc myśl pod­chwy­co­ną od pod­wład­ne­go. – Może i tak? Tyl­ko cze­mu tak gwa­łtow­nie? I może przez to zro­bi­li błąd? – de­du­ko­wał ni­czym ra­so­wy śled­czy, a nie żo­łnierz czy dy­plo­ma­ta. Tym też im­po­no­wał Tho­ma­lo­wi. – Od­po­czy­waj – do­dał za­raz Pil grom­ko i pew­nie. Wy­ci­ągnął rękę. – Do­brze, że je­steś cały. – Uści­snął pra­wi­cę Tho­ma­la, uśmiech­nął się i wy­sze­dł.

Adam na po­wrót od­wró­cił fo­tel i koił wąt­pli­wo­ści nik­nącym w co­raz gęst­szym mro­ku kra­jo­bra­zem za oknem. Za­czy­nał się oba­wiać, że po raz ko­lej­ny los, jaki przy­pa­dł mu w udzia­le, do­star­czy mu za­wi­ro­wań. Że czas spo­ko­ju i ta­kich wi­do­ków na ra­zie się ko­ńczy.

Gotlandia, Szwecja, Morze Bałtyckie, 3 czerwca, godz. 03:14

Świa­tło re­flek­to­rów ra­dio­wo­zu omio­tło las po­ra­sta­jący stro­me zbo­cze. Na­wet tej dość ja­snej wio­sen­nej nocy, któ­ra wła­śnie do­bie­ga­ła ko­ńca, trud­no było do­strzec co­kol­wiek po­dej­rza­ne­go.

Sie­rżant John Ban­sen i jego part­ner­ka Nel­ly czu­li się znu­że­ni słu­żbą w tak od­le­głych za­kąt­kach wy­spy. W do­dat­ku nocą, kie­dy w mia­stecz­kach miej­sco­wi i tu­ry­ści, zgod­nie ze zwy­cza­jem cie­sząc się z co­raz dłu­ższe­go dnia, upi­ja­li się od wie­czo­ru do świ­tu i przy­spa­rza­li po­li­cjan­tom praw­dzi­wej ro­bo­ty.

– Nic – po­wie­dzia­ła ni­ska blon­dyn­ka z ku­cy­kiem wy­sta­jącym spod czap­ki. – Nic? – po­wtó­rzy­ła za chwi­lę, tym ra­zem py­ta­jącym to­nem, trąc oczy i wga­pia­jąc się w pląta­ni­nę zie­lo­nych ga­łęzi na ka­mie­ni­stym wzgó­rzu. Si­ęgnęła po ra­dio i znu­dzo­nym gło­sem ob­wie­ści­ła: – Cen­tra­la, tu sió­dem­ka… Nic, spo­kój na sie­dem­na­stym kwa­dra­cie.

Od­po­wie­dź była rów­nie bez­na­mi­ęt­na i ni­ja­ka. Nie­wie­lu wśród ni­ższej ka­dry tu­tej­szej po­li­cji ro­zu­mia­ło, cze­mu słu­żą te wy­ciecz­ki w naj­dal­sze, pu­ste za­kąt­ki wy­spy.

Na kon­ty­nen­cie za­czy­na­ło się go­to­wać, ale to ja­koś ni­ko­go nie dzi­wi­ło. W du­żych mia­stach za­wsze było nie­bez­piecz­nie, a ostat­ni­mi cza­sy szcze­gól­nie. Zresz­tą me­dia, od­po­wied­nio ukie­run­ko­wa­ne, by nie sze­rzyć pa­ni­ki albo po­zo­sta­wać w ra­mach po­praw­no­ści po­li­tycz­nej, skąpi­ły no­win z za­jść.

– Ja­kaś głu­po­ta – sap­nął John, si­ęga­jąc po ku­bek kawy. – Je­że­li się cze­goś boją, nie wy­sy­ła­ją tu swo­ich, albo… sam nie wiem – syk­nął i ziew­nął. Wrzu­cił bieg i za­czął co­fać.

Nel­ly nie sko­men­to­wa­ła tych na­rze­kań. Była przy­zwy­cza­jo­na, a poza tym nie chcia­ło jej się dys­ku­to­wać o wy­tycz­nych, ja­kie spły­wa­ły pó­łtaj­nie od woj­sko­wych, któ­rzy ostat­ni­mi mie­si­ąca­mi tłum­niej przy­by­wa­li na tę ba­łtyc­ką wy­sep­kę.

Ra­dio­wóz za­wró­cił i po­pędził po szu­trze do lep­szej, as­fal­to­wej dro­gi. Wspi­ął się na nie­du­ży na­syp ci­ągnący się po­nad po­la­mi, nie­da­le­ko mo­rza i ru­szył do mia­stecz­ka.

Po­li­cjan­ci je­cha­li tak dwie, trzy mi­nu­ty, wy­obra­ża­jąc so­bie ko­niec noc­nej słu­żby, kie­dy we wstecz­nym lu­ster­ku bły­snęły świa­tła.

– Co jest? – John ock­nął się z na­ci­ska­jące­go na skro­nie zmęcze­nia. Wy­pro­sto­wał się i zwol­nił.

Spoj­rze­li z part­ner­ką na sie­bie. Słu­ży­li w po­li­cji i we dwój­kę na tyle dłu­go, by czy­tać so­bie w my­ślach. Prze­cież ni­ko­go nie było – ta ob­ser­wa­cja od razu przy­szła im oboj­gu do gło­wy.

Praw­da, szo­są mógł nad­je­chać byle jaki wóz, ale w tym wy­pad­ku włącza­ło się prze­czu­cie, pod­par­te ja­kim ta­kim do­świad­cze­niem.

Ogni­ki świa­teł po­ja­wi­ły się nie­spo­dzie­wa­nie, jak­by szo­fer włączył je do­pie­ro, kie­dy w sza­rów­ce przedświ­tu do­strze­gł ra­dio­wóz. Po­jazd trzy­mał się dłu­go w bez­piecz­nej od­le­gło­ści. Nie usi­ło­wał wy­prze­dzać czy przy­śpie­szać. Zwal­niał, kie­dy i John pu­ścił pe­dał gazu.

– Bie­rze­my ich? Bie­rze­my – oznaj­mi­ła Nel­ly, bar­dziej pod­eks­cy­to­wa­na.

Po­li­cjant włączył świa­tła i zje­chał bli­żej po­bo­cza. Za­trzy­ma­li się. Cze­ka­li, aż ci z tyłu zbli­żą się albo… uciek­ną.

Dziew­czy­na po­wia­do­mi­ła cen­tra­lę i wy­sia­dła z wozu. John sięg­nął po la­tar­kę i sta­nąw­szy na as­fal­cie, za­ma­chał, choć ro­bi­ło się już ca­łkiem sza­ro i do­sko­na­le wi­dać było za­rów­no ra­dio­wóz, jak i funk­cjo­na­riu­szy.

W ich kie­run­ku to­czył się ja­kiś bus, sza­ry lub bia­ły, tyle że brud­ny. Od razu wy­dał się nie­no­wy.

Snop świa­tła zlał się z nie­bie­skim bły­skiem. John unió­sł dłoń z la­tar­ką, żeby mieć pew­no­ść, że kie­row­ca go do­strze­że. Sil­nik die­sla w bu­sie kle­ko­tał, jak to w sta­rym rzęchu.

John jesz­cze upew­nił się, że Nel­ly ubez­pie­cza go z dru­giej stro­ny, i ru­szył wol­no ku drzwiom kie­row­cy, ci­ągle usi­łu­jąc do­strzec, kto sie­dzi w środ­ku.

Na­raz świa­tła bły­snęły moc­niej i prócz bie­li po­li­cjan­ci nie wi­dzie­li nic. Po­tem dwa moc­ne ukłu­cia czy ude­rze­nia po­wa­li­ły ich na zie­mię, ga­sząc spoj­rze­nia to­nące w ciem­nej ni­co­ści.

Po­li­cyj­ny ra­dio­wóz pędził jak na zła­ma­nie kar­ku, za nic ma­jąc wszyst­kie prze­pi­sy, tak ry­go­ry­stycz­nie prze­strze­ga­ne w Kró­le­stwie Szwe­cji. Wóz wpa­dł w wąskie ulicz­ki mia­stecz­ka. Je­chał środ­kiem jezd­ni, z pi­skiem brał za­kręty mi­ędzy wie­ko­wy­mi bu­dyn­ka­mi. Nie sły­chać było jed­nak wy­cia sy­re­ny. Nie było bły­sku nie­bie­skie­go świat­ła. Tyl­ko wy­cie sil­ni­ka.

Kie­row­ca i pa­sa­że­ro­wie się śpie­szy­li. Zwol­ni­li do­pie­ro w po­bli­żu po­ste­run­ku, a ten ich rajd i tak „po­za­pa­lał” świa­tła w kil­ku mi­ja­nych do­mach.

Ra­dio­wóz wto­czył się ostro­żnie pod we­jście do ko­mi­sa­ria­tu. Ta pla­ców­ka nie spa­ła. Wręcz prze­ciw­nie, tęt­ni­ła ży­ciem. Brak po­łącze­nia z jed­nym z pa­tro­li roz­ru­szał funk­cjo­na­riu­szy. Kil­ka wo­zów było w te­re­nie, ale kto mógł, je­chał na dal­sze po­szu­ki­wa­nia czy też blo­ka­dy.

Paru po­li­cjan­tów za­sty­gło w bez­ru­chu, wo­dząc ocza­mi za vo­lvem, któ­re rze­ko­mo mia­ło za­gi­nąć. Przy­sta­wa­li, nie bar­dzo wie­dząc, kto robi im ka­wał. Kie­row­ca i pa­sa­że­ro­wie byli ubra­ni w mun­du­ry, ale nie pa­so­wa­li do opi­sów i było ich zbyt wie­lu.

Ci w środ­ku li­czy­li na za­sko­cze­nie. Li­czy­li, że uda im się prze­bić do cen­trum, za­nim na dro­gach sta­ną szy­ka­ny i punk­ty kon­tro­l­ne.

Ktoś z za­ło­gi ko­mi­sa­ria­tu – ro­sły, śnia­dy przed­sta­wi­ciel mniej­szo­ści – po­stąpił krok, wi­dząc po­dob­nych mu osob­ni­ków w au­cie, kie­dy to za­trzy­ma­ło się przy we­jściu. Nie znał ich, ni­g­dy nie wi­dział.

Szy­ba w tyl­nym oknie opa­dła, kie­dy był kil­ka me­trów od ra­dio­wo­zu. Od­ruch na­ka­zał mu po­ło­żyć dłoń na chwy­cie pi­sto­le­tu.

– Zo­staw to! – wrza­snął stróż pra­wa i si­ęgnął po broń.

W tej sa­mej chwi­li z okna wy­su­nęła się lufa po­czci­we­go AKMS-a. Na­past­nik był szyb­szy, ale spa­ni­ko­wał. Gło­śna se­ria huk­nęła w nocy i kule po­le­cia­ły, naj­pierw bi­jąc w chod­nik, po­tem w lam­py nad we­jściem.

Wy­so­ki gli­niarz uchy­lił się i za­raz rzu­cił na zie­mię, za­kry­wa­ny odłam­ka­mi szkła. Wy­strze­lał w kil­ka se­kund pięć kul, ce­lu­jąc, jak mu się zda­wa­ło, w kie­row­cę i pa­sa­że­ra z przo­du. Nie czuł stra­chu. Ni­cze­go nie czuł. Był prze­ko­na­ny, że już po nim.

Dud­nie­nie wy­strza­łów zla­ło się w je­den bluzg ha­ła­su. Ten z tyłu vo­lva prze­rwał, tra­fio­ny albo za­sko­czo­ny, od­ru­cho­wo usi­łu­jąc się uchy­lić przed za­gro­że­niem.

Kie­row­ca też strze­lał, ale przez szy­bę, i jego dzie­wi­ęcio­mi­li­me­tro­we po­ci­ski wy­da­wa­ły się igrasz­ką przy pal­bie z Ka­łasz­ni­ko­wa.

Po­li­cjant zdo­łał usko­czyć za fi­lar pod­trzy­mu­jący da­szek nad we­jściem. Si­ęgnął po dru­gi ma­ga­zy­nek i spo­strze­gł, że obok leżą ja­cyś jego ko­le­dzy. Dwóch, trzech, nie po­tra­fił do­strzec w dy­mie, ku­rzu i pó­łm­ro­ku.

Ci z auta wy­da­li z sie­bie po­twor­ny ryk i drzwi za­częły się otwie­rać. Na ten ruch roz­po­czął się nie­spo­dzie­wa­ny ostrzał z okien ko­mi­sa­ria­tu. Nikt tu chy­ba nie miał za­mia­ru iść na rzeź. Je­den z pa­sa­że­rów obe­rwał w gło­wę po­ci­skiem Bre­ne­ka ze strzel­by i padł za auto. Ten z Ka­łasz­ni­ko­wem po­słał dwie krót­kie se­rie na oślep i na­raz gdzieś da­le­ko huk­nęło eks­plo­zją tak po­tężną, że w kil­ku do­mach da­lej, w mia­stecz­ku, po­sy­pa­ły się stłu­czo­ne po­dmu­chem okna.

Wy­buch od­wró­cił uwa­gę na­past­ni­ków. Prze­rwa­li ostrzał, od­wra­ca­jąc gło­wy na ułam­ki se­kund w stro­nę dru­gie­go ata­ku.

Ro­sły gli­niarz po­tra­fił wy­ko­rzy­stać pre­zent od losu. Wy­ło­nił się zza osło­ny, le­żąc z wy­ci­ągni­ęty­mi ra­mio­na­mi. Bry­ła ban­dy­ty z au­to­ma­tem za­sło­ni­ła mu wi­dok za musz­ką i szczer­bin­ką. Po­ci­ągnął za spust, sta­ra­jąc się ce­lo­wać w…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej