36,90 zł
Świat po pandemii pogrąża się w kryzysie, a cieniem chaosu jest przemoc. W Europie nasilają się ataki terrorystyczne, rośnie aktywność wojsk na Wschodzie, wody Morza Bałtyckiego są coraz bardziej niespokojne. Dawne sojusze tracą na znaczeniu i nie wiadomo, komu jeszcze można ufać.
Świt nowych czasów zwiastuje wojnę.
Adam Thomal, były policjant, a obecnie pracownik polskiego MSZ, sporządza pewną analizę, którą ściąga na siebie uwagę Amerykanów. Niestety, nie tylko ich… Uwikłany w ryzykowną polityczną grę, odkrywa pilnie strzeżone tajemnice, co w tych okolicznościach oznacza wyrok. Stawką zaś jest przyszłość Starego Kontynentu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 534
Świt Nowych Czasów
© 2021 Piotr Langenfeld
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Word_Factor
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek.
Projekt okładki: Paweł Gierula
ISBN 978-83-65904-95-9
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Było upalnie. Duszno, bardzo duszno. Wkoło unosiły się pomieszane, nie najprzyjemniejsze zazwyczaj zapachy. Smrodek starego oleju oraz aromat nielubianej przez Kamila kawy, którą wypluwał z białą chmurą ekspres za kontuarem baru. Woń morskiej soli, która przyklejała się do skóry, ubrania i plecaka. Odór potu tłumu, który opanował kawiarnię. Słychać było gwar dziesiątek mieszających się rozmów, śmiechów, niemiłych odzywek zmęczonych i spoconych kelnerek. Zaczepki rozochoconych wakacyjną atmosferą podrywaczy i zrezygnowane pohukiwania rodziców usiłujących zdyscyplinować swoje dzieci.
Ale Kamilowi podobało się wszystko, co miał dookoła. Co widział, co czuł. Nawet oparcie krzesła zrobionego z jakichś drutów, powyginanych w niby to artystyczny sposób, mało teraz uciskało.
Miał wakacje. On, jego siostry, kuzyn Maciej. Rodzice. Czuł się jak ktoś ważny, w wielkim świecie.
Znów odwiedzili plażę obok mola. Teraz pałaszował wielką porcję słonych, ale najlepszych na świecie frytek. Nic nie musiał. Dokazywał jak reszta, dzielił się niemądrymi teoriami i patrzył na potok ludzi wylewający się co chwila z pobliskiego tunelu dworca.
Kolorowi ludzie. Kobiety w kapeluszach i krótkich spódnicach, na które zerkał nieśmiało i ostrożnie, tak by starzy się nie zorientowali. Dużo opalonych ciał, przeróżnych fikuśnych strojów, przywiezionych chyba na pokaz, tylko tu, na kilka dni nad morze.
Wszystkich, którzy ruszali w stronę plaży, witał wielki transparent z napisem SOPOT Festival ’85, wywieszony nieco zbyt wcześnie, jak zauważył Kamil. Festiwal kojarzył się z końcem wakacji, a do tego potwornego czasu był jeszcze miesiąc.
Kamil łowił wzrokiem w tym tłumie co ciekawsze persony, naiwnie licząc, że zobaczy kogoś sławnego. Kogoś, kogo widział tylko w telewizji. Rodowicz albo Niemena. Rok temu się udało.
Dla niego był to inny świat. Pełen barw i życia. A przecież znał to miasto, bywał u ciotki jesienią i wiosną. Nie, tamten Sopot mu się nie podobał. Był pusty i szary. Potwornie szary, chyba nawet bardziej niż Gdańsk. Jak wszystkie miasta pełen gryzącego dymu i tych długich kolejek pod każdym nieomal sklepem.
Teraz miasto żyło naprawdę i na jakiś czas Kamil zapominał, że woli lasy i pola wokół domu oraz tamtą ciszę. Ale przecież na wsi nie było tego wszystkiego…
– Tata, patrz. – Wzdrygnął się, wyprostował i wyciągnął palec, wskazując za szybę kawiarni. Rozdziawił usta, ukazując niepogryzione frytki.
– No, no! – Ojciec uniósł słomkowy kapelutek i powachlował się, kiwając z uznaniem głową. Syn miał oko do takich widoków.
Na ulicy, tuż obok baru i wejścia na dworzec, z mozołem parkował wielki amerykański krążownik szos. Kamilowi wydał się wprost gigantyczny. Dwudrzwiowy, lśniący, jakby na pokaz, brązowy metalic. Samo jego pojawienie się zrobiło wrażenie. Ludzie zaczęli przystawać. Kobiety, mężczyźni. Komentowali, zazdrościli, podziwiali.
– Jeszcze jeden się popisuje. – Mama upiła wody sodowej, udając, że takie widoki jej nie imponują. – Tu co dzień jakiś zagraniczniak przyjeżdża. – Wzruszyła ramionami, ale zaraz wyciągnęła wyżej szyję.
– Ja cię… – wystękał Kamil, kiedy kierowca, człowiek jak z amerykańskiego filmu, wyszedł z auta, otworzywszy długie drzwi. Towarzyszyła mu zadbana, ubrana w cudną jasną sukienkę piękność z egzotyczną, upiętą jak turban chustą na głowie.
– Idziemy? – Kamil niby zapytał, ale od razu wyrwał z miejsca.
Za to też kochał wakacje i to miasto. Jak mówiła mama, tu co rusz można było napotkać takie wozy, których gdzie indziej, a zwłaszcza po wsiach, próżno było szukać.
Kamil zaczął przedzierać się przez kordon letników, coraz bliżej przysuwających się do amerykańskiego cuda. Naraz zwolnił i zatrzymał się, choć głuchy był na pokrzykiwanie ojca, że zaraz się zgubi.
Przysłonił oczy, chroniąc je od słońca. Po chodniku od strony poczty jakiś chłopak jechał zielonym, blaszanym moskwiczem. Wehikułem napędzanym pedałami. Z kierownicą i lusterkami. Zabawką, która śniła się Kamilowi po nocach. Cóż mu tam amerykańskie wozy! Piękne były i obce, ale dla dorosłych, a to… to miał nadzieję kiedyś dostać pod choinkę albo na urodziny. Nie dało się tego kupić, w żadnym sklepie nie było, a i po znajomości, gdyby było, nikt spod lady by czegoś takiego nie sprzedał. Amerykanów w Sopocie latem kilka już widział.
Kamil zrobił dwa susy i był przy „pojeździe”.
– Klawy wózek. – Nie krępował się i od razu zabrał do zapoznawania. – Masz fart… Gdzie ci go kupili?
Obchodził zabaweczkę z siedzącym w środku nie bardzo pewnym siebie i zaskoczonym blondynem obciętym na pazia, w kremowej bawełnianej koszuli. Musiał mieć jak Kamil z jedenaście lat, a może nieco mniej.
– No, fajny, fajny… – Głos młodego robił się coraz bardziej przejęty. – Gdzie mieszkasz? – W tym pytaniu kryła się intencja rychłej wspólnej zabawy i przejechania się moskwiczem. – Bo ja u ciotki… I często…
Kamil przerwał, widząc, że chłopak w aucie patrzy się tylko na niego, w dodatku jakoś tak dziwnie.
– Ty jak się nazywasz? Słyszysz mnie? – Młody przygryzł wargę z zakłopotaną miną. Podrapał się po głowie i zaczął rozglądać się za ojcem.
– Ty, Jura, szto? – doleciał go surowy męski głos.
Kamil podniósł oczy. Obok chłopaka w moskwiczu stał wysoki, krzepki mężczyzna. Krótko ostrzyżony, twarz miał szczupłą, wyrazistą, z dwiema głębokimi bruzdami po bokach ust. Patrzył punkcikami źrenic z wąskich, głęboko osadzonych niebieskich oczu.
Pogładził Kamila dobrotliwie po głowie i uśmiechnął się krótko. Zaczął mówić coś do syna, ale Kamil niewiele zrozumiał. Obok mężczyzny pojawiła się kobieta, chyba jego żona, i zaczęła rugać młodzieńca w zabawce.
Cała trójka odeszła, tylko na chwilę przystanąwszy przy amerykańskim „krążowniku”.
Kamil stał smutny i potwornie zawiedzony. Odprowadzał wzrokiem dziwnego chłopca we wspaniałym samochodziku. Był zły, że nie udało się nawiązać znajomości, i jeszcze bardziej, że nie dane mu było pojeździć.
Chłopiec, wysoki jak na swoje dziesięć lat, przystanął na chodniku z otwartą szeroko buzią. Jego okrągłe oczy, połyskujące węgielki, pożerały każdy skrawek dostrzeżonego widoku. Zamarł, nieczuły ani na skwar lejący się z nieba, ani na mocne podmuchy słonego morskiego wiatru.
– Takim… takim, dziadku, pływałeś? – Obrócił głowę i wyprostował dłoń, wskazując przed siebie.
– Tak, na takim…
Starszy pan przystanął przy wnuku. Siwy, o ciągle gęstej, krótko obciętej i odpowiednio przygładzonej fryzurze. Był wysoki, wyprostowany jak struna, dostojny. Mimo ciepłej letniej pogody nosił lekki garnitur. Twarz miał pociągłą, naznaczoną zmarszczkami. Oczy, podobnie jak u jego wnuka czarne jak smoła, błyszczały inteligencją.
Starszy pan poczuł się ujęty fascynacją małego Horsta. Zastanawiał się krótko, czy to naturalny odruch młodzieńca, zainteresowanego wszystkim, co imponujące i wielkie, czy to jego własne opowieści z dawnych czasów przyniosły efekt.
Stał nie mniej oczarowany, aczkolwiek z innego powodu. Spotkanie dwóch pokoleń Schneiderów u stóp pomnika poległych marynarzy okrętów podwodnych i okrętu, na którym siwy pan przeżył trudne, ale najwspanialsze lata swojego życia.
– Dziadku… – Niecierpliwość wyrwała Horsta z ciekawskiego wgapiania się raz w monumentalną machinę, raz w dziadka, który teraz wydał się młodzieńcowi jeszcze bardziej posągowy i niezwyciężony. Na pewno przecież potrzeba było wiele siły i nawet więcej odwagi, by okiełznać tego stalowego olbrzyma.
– Słucham? – Starszy pan ocknął się. – Tak, tak, chłopcze. – Pogładził głowę wnuka. – Pływałem na takim okręcie. Na U-Boocie VII, ale i na innych.
Przystawił dłoń do czoła, osłaniając się od dokuczliwych promieni słońca, i podziwiał szare cielsko okrętu. Jedynego na świecie, ustawionego tu, opodal Kilonii, w Laboe w zachodnich Niemczech, u stóp wieży pomnika poległych podwodniaków. Był majestatyczny, choć nie największy. Niczym wieloryb rzucony na brzeg, który zastygł w bezruchu i już nie jest groźny. Wtapiał się w otoczenie płaskich wydm, połyskujących morskich fal i odległych cętek ludzkich sylwetek. Starszy pan bywał tu rzadko, od końca wojny może dwa razy. I jak wtedy, tak i teraz wracały obrazy. Wspomnienia każdego patrolu, każdego zdarzenia.
– Ostatni raz twój dziadek prowadził do walki okręt podwodny… czterdzieści lat i dwa miesiące temu – oznajmił starszy jegomość na wydechu, podniośle, tłumiąc wzruszenie. Złapał Horsta za rękę i ruszyli w stronę muzealnego okrętu. – Pokażę ci to, o czym tyle ci opowiadałem. Takich okrętów były dziesiątki, wszystkie bardzo groźne. Mogłyby być nadal, gdyby… gdyby Dönitz posłuchał Canarisa…
– Dziadku? – Horst nie zrozumiał i pociągnął go za dłoń, niezadowolony, że jakieś dorosłe sprawy mącą jego zachwyty.
– Tak, tak… Jesteś jeszcze za młody. Takie dyskusje nie powinny cię interesować. No, chodź. – Przyśpieszył kroku. – Pooglądamy. A kiedyś… Kto wie, może i ty będziesz służył na czymś takim. Może znów będzie jedna, duża i wspaniała Kriegsmarine. ■
– Dziękuję – powiedział z naciskiem Adam Thomal, przekazując banknot taksówkarzowi.
Szofer w mig pojął, że „górka” pozostanie w jego kieszeni. Paragon podawał tak powoli, że pasażer musiał mu go niemal wydrzeć z palców.
– Dziękujemy – Adam pożegnał się służbowo i wysiadł.
Matylda zamknęła drzwi za chłopakiem. Auto ruszyło. Stali we dwójkę na chodniku. Słońce dawno przeszło za kamienice, oświetlając szczyty wiekowych budynków, ale wciąż jeszcze wszystko wokoło zdawało się oddawać żar kończącego się dnia.
– Ciągle się im nie znudziło… – powiedziała cicho Matylda, zakładając na nos ciemne okulary i kręcąc blond głową.
– Słucham? – Adam nie dosłyszał.
– Ludzie – wycedziła prześmiewczo. – Ilu ludzi! Taki czas po odwołaniu tej całej kwarantanny, a ci łażą tłumami.
Adam rozejrzał się wokół.
– Tu zawsze tak było… Kraków. Z milion turystów na minutę. Bezpiecznie…
Lustrował ciżbę ciągnącą od tunelu pod ulicami Lubicz i Westerplatte. Ludzi młodych, starszych, o każdym kolorze skóry. Pchali się obowiązkowym szlakiem każdego turysty. Do Barbakanu, Bramy Floriańskiej i dalej na rynek. Grupki zwiedzających, pieszych i tych na meleksach, obfotografowywały Teatr Słowackiego, pod którym wysadził ich taksówkarz.
– W miarę bezpiecznie. I tanio – Thomal uszczegółowił swoje obserwacje, przygryzł policzek i poprawił ciemnogranatową marynarkę, która zdawała się go uwierać.
Zastanowiło go, jak długo jeszcze taka idylla będzie trwała. Nigdzie nie było sanktuariów spokoju, na pewno nie na wieki, a świat przyśpieszał. Adam nie miał w głowie tego, co widział w Sopocie, na Ukrainie czy w Sudanie. To były tylko jaskółki gorszego czasu, który obwieściła globalna epidemia, ciągnąca za sobą klęski gospodarcze, przewroty i zapaść wielu wrogów, co jednak – wbrew pozorom – czyniło ich jeszcze niebezpieczniejszymi.
– No, wielu, za wielu ludzi – sapnął.
– Brawo za spostrzegawczość, panie komisarzu – dworowała sobie Matylda.
Thomal rzucił jej spod brwi chmurne spojrzenie. Nie miał ochoty na utarczki, nawet te żartobliwe. Nie miał do tego głowy.
– Oj, pan dyplomata nie w sosie – dziewczyna dociskała szpilę, czerpiąc z tego jakąś przedziwną frajdę. – Przypominam, że znów nie pochwaliłeś, jak ładnie wyglądam. Kolejny raz, odkąd zabrałeś mnie na ten krakowski… „urlop”. – Zrobiła palcami znak cudzysłowu.
Dla efektu uniosła nieco sukienkę, odsłaniając więcej opalonego uda.
– Ładnie, naprawdę ładnie. – Adam zdobył się na jak najnaturalniejszy z uśmiechów.
Jego wybranka w tej opiętej, podkreślającej każdy jej walor grafitowej kreacji rzeczywiście wyglądała atrakcyjnie. Jasne trampki i plecaczek dodawały jej jeszcze tego dziewczęcego uroku, którym go skusiła.
– Chyba zrobię się zazdrosny, jeżeli za długo będziesz się włóczyć po Starym Mieście. – Teraz mówił już najzupełniej szczerze. Nadal go pociągała. Gdyby był młodszy o kilka lat, poniechałby spacerów i zaproponował o wiele ciekawsze zajęcie w zaciszu hotelowego pokoju. Ale były jeszcze obowiązki.
– Masz powody, masz. Ponaśladuję ciebie i nieco się zabawię. – Młoda zaśmiała się i, chyba wystraszona własnym żartem, zakryła usta. – Przepraszam… – Spoważniała natychmiast. – Pan Casanova jest już ujarzmiony, grzeczny. – Pocałowała mężczyznę w policzek.
– No! – fuknął niby to ostro Thomal i znów poprawił marynarkę. – Choć, przejedźmy się. No, jak na turystów przystało.
Złapał Madzię za rękę i ruszyli w stronę Floriańskiej.
Adam bywał w Krakowie – jako zwiedzający, służbowo i na szybki numerek do którejś z „koleżanek”. Znał dość dobrze Śródmieście i wiedział, że do miejsca, w którym ma się stawić, prowadzi spokojniejsza droga. Wrodzona krnąbrność nakazywała mu jednak zrobić dalekie obejście. Posprawdzać się, choćby dla treningu, którego nigdy za wiele w nowej firmie. A przede wszystkim by zagrać na nosie tym, którzy na pewno są już gdzieś w pobliżu i go obserwują.
– Kurczę…
Para wtopiła się w tłum i wraz z nim weszła w ulicę prowadzącą do rynku. Popołudniowe słońce podkreślało majestatyczność kościoła Mariackiego widocznego na jej końcu. Było ciepło, bardzo ciepło jak na początek czerwca.
– …jakoś mi się to nie podoba. – Adam sam nie wiedział, czemu to mówi.
– Co, tłumów nie lubisz czy w tym biurze odwykłeś od ludzi? – Matylda pytała najzupełniej serio, wodząc wzrokiem po witrynach sklepów.
Adam nie mógł i nie chciał zdradzić się z niczym, o czym wiedział. Co zaprzątało mu umysł, zasiewając w nim przeróżne, nie najmilsze wizje.
– Mnie też się to nie widzi… Sama chińska tandeta. – Dziewczyna wskazała pierwszy z „salonów” pełen kretyńskich pamiątek.
– Może i tak, a może… Nie wiem. – Adam przetarł dłonią kark za kołnierzykiem koszulki polo. Wolałby zrzucić marynarkę oraz dżinsy i ubrać się swobodniej. Lekko. – Kilka chwil odpoczynku… – stęknął cicho, marząc o byciu zwykłym turystą bez obowiązków.
Szli, gawędząc sympatycznie. Przeciskali się przez tłumy. Czasem przystawali przy jakimś sklepie czy ulicznym sztukmistrzu. Thomal, udając, że podziwia mima czy grajka, uważnie i ostrożnie przyglądał się wszystkim wkoło.
Po nieśpiesznym spacerze weszli na skąpany w słońcu, gwarny i jeszcze bardziej tłumny rynek.
Ludzie rozsiadali się w knajpach i na ławkach. Znów było pełno fotografów uwieczniających rekreacyjne eskapady. Co rusz przez te masy przeciskał się albo niepasujący tu zupełnie meleks pełen Chińczyków, ciągle karnie noszących maseczki, albo dorożka. Terenu strzegło kilka radiowozów i jak zauważył były policjant, kilku cywilnych wywiadowców snujących się w paru kluczowych miejscach.
Oczy dookoła głowy – chciałby im powiedzieć na głos, nawet zadowolony, że wyłowił ich z tłumu. Jeżeli to potrafił, to oznaczało, że nie chodzi im o niego.
Matylda i Adam obeszli plac, zrobili kilka zdjęć. Nie śpieszyło im się. Adam dobrze wszystko ustalił. Skoro zabrał ze sobą Matyldę, to chciał poświęcić jej nieco więcej czasu. Najwięcej, ile mógł wyrwać.
Przystanęli w cieniu kościółka Świętego Wojciecha. Adam otarł chustką krople potu pojawiające się na czole.
– Za gorąco mi w tych frakach. – Powachlował się połami marynarki. – Mam nadzieję, że jest tam klimatyzacja.
– Szybko załatw sprawę i wracaj. – W głosie Matyldy słychać było wyraźny nakaz i Adam poczuł niejaką radość na myśl, że młoda ciągle woli zwiedzać miasto wraz z nim, niż szukać towarzystwa, jak żartowała. – Chyba że ten Amerykanin, Polak, czy kto to tam jest, zaciągnie cię w jakieś lepsze miejsce. Z dziewczynami i tak dalej. – Prawie się roześmiała.
– Daj już spokój… – Thomal, nieskory do utarczek, był gotów odejść bez pożegnania. – Po co się czepiasz, ja przecież… – próbował się bronić.
– No wiem, wiem. – Pocałowała go w policzek. – Idź i wracaj prędko. Lubię cię wkurzać, jak tak się stresujesz. Wybacz. Jakoś tak mi się włącza…
Rzeczywiście z każdym kolejnym rokiem wspólnego życia robiła się coraz bardziej sadystycznie ironiczna.
– Okej. To cześć. – Adam zrobił krok, ale się zatrzymał. Twarz mu stężała od kolejnego przeczucia. – Uważaj na siebie – powiedział twardo.
Wiedział, że zabrzmiało to fatalnie, jakby wszystko, co wiedział od kilku miesięcy o otaczającym go świecie, miało zmieścić się w tym jednym zdaniu. Usiłował zmazać złe wrażenie krótkim uśmiechem i mrugnięciem oka.
Wrócił w stronę Floriańskiej, potem ruszył Sienną i przez Mały Rynek. Trzymał się cienia, by nie sponiewierać półoficjalnego, ale eleganckiego w jego przekonaniu stroju plamami z potu.
O dziwo, ulica Mikołajska był mniej ludna. Spokojna, i to bardzo. Adam minął zaledwie kilku przechodniów i dopiero za którymś razem zaczął przeczuwać, że to nie byli turyści ani miejscowi, a obstawa tego całego spotkania.
Restauracja znajdowała się na końcu ulicy. Niewielka, również prawie pusta, włoska albo bardziej śródziemnomorska. Proste drewniane stoliki, trochę fototapet z widokami z południa, murki z piaskowca – to wszystko miało nadawać miejscu klimat.
Nietrudno było dostrzec gospodarza spotkania. Siedział za stolikiem na podwyższeniu otoczonym balustradą. Kilka miejsc przed nim zajmowało parę osób.
To jesteśmy bezpieczni – szepnął w duchu Thomal, pewien, że widzi kogoś z ochrony.
– Witam pana Adama. – Mężczyzna wstał, uśmiechając się szeroko, kiedy tylko Adam nieco się zbliżył.
Podobnie jak Thomal ubrał się niezbyt galowo, jedynie bardzo delikatnie dodając sobie elegancji. Szara lniana marynarka godna urzędnika z jakiegoś kolonialnego kraju, spodnie w kant i wypolerowane ciemnobrązowe buty. Tego miszmaszu dopełniał zwykły ciemny T-shirt.
Amerykanin – jedno słowo zabrzmiało Adamowi w głowie. Miał przed sobą kilka lat starszego od siebie cudzoziemca. Szczupłego, wysokiego, w typie maratończyka. Dało się zauważyć, że dbał o siebie, dużo ćwiczył, jak przystało na byłego żołnierza. Jego spojrzenie było nad wyraz bystre, ale i wesołe, czym maskował swoją zawodową spostrzegawczość. Miał krótkie czarne włosy ułożone w schludną fryzurę. Wojskowy sznyt nie pozwalał mu nawet na odrobinę szaleństwa. Adam poczuł zazdrość, że ten starszy gość prezentuje się lepiej niż on sam, z coraz głębszymi zakolami i siwizną na skroniach.
– Cześć, panie Karolu. – Thomal mocno uścisnął prawicę gospodarza, Charlesa „Greenmana” Zielinsky’ego II.
– Włoska knajpa. – Adam powiódł palcem po ścianach, zajmując miejsce. – Myślałem, że z racji rodzinnych korzeni wolisz pierogi czy coś podobnego…
– Boże, Adam. – Amerykanin z wyraźnym zażenowaniem pokręcił głową. – Błagam – skrzywił się, jakby posmakował czegoś kwaśnego – bez tych regionalizmów. Skoro mój dziadek był Polakiem, to ja mam żuć w kółko kiełbasę i zalewać się brymuchą – powiedział z trudem z twardym akcentem. – Knajpa dobra jak każda inna, a jest tutaj… cóż, spokojnie.
– Dobra, przepraszam. – Adam uniósł dłonie, ale był zadowolony, że choć trochę rozzłościł amerykańskiego dyplomatę. Dyplomatę czy kim on tam był naprawdę.
Kelnerka podała kartę win. Zaraz zamówili jedzenie. Nic wielkiego. Adam nie chciał zostać tu długo i właściwie nie był głodny. Liczył, że później zaprosi Matyldę na prawdziwą kolację. Duży talerz antipasti, włoskich przystawek, starczył w zupełności.
– Jeszcze raz chciałem powinszować ci przenikliwości – obwieścił Charlie, pogryzając czarną oliwkę i kończąc czas sympatycznych rozmów o niczym.
Adam z trudem zdusił cisnący się na usta uśmiech. Wszak zasady podobnych rozmów były zawsze takie same. Musiał się skupić.
– Bardzo dziękuję. – Uniósł kieliszek wina i ukłonił się nieznacznie. – Uważałem jednak, że to nic odkrywczego. Albo że się wygłupiam, a wasi specjaliści wpadli na o wiele dalej idące wnioski.
Charles nie skomentował tego od razu i patrząc Adamowi w oczy, złapał kolejną oliwkę.
– Też można nas zadziwić. – Uśmiechnął się.
– Zadziwić… – sapnął Thomal. Oparł się wygodnie i zaplótł palce na brzuchu. – O zadziwieniu amerykańskiej dyplomacji chcesz ze mną rozmawiać? – zapytał wprost. Trudno było mu się trzymać dyplomatycznych ram. Nie nawykł do tego, a to, jak wiedział, stanowiło wadę.
– Wiesz, że nie. – Charlie spoważniał i ciągle świdrując wzrokiem Polaka, rzucał mu wyzwanie. – Zastanawiam się – postarał się, żeby to słowo wybrzmiało dwuznacznie – jakie opinie na temat przedstawianych analiz krążą u twoich szefów. Ogólnie, wśród administracji.
– Ciekawie, ciekawie. – Adam pozostawał skupiony i nie uciekał wzrokiem. Nie spodziewał się, że Charlie rzuci takie pytanie, tak szybko i nieomal bezpośrednio. – A może po prostu chcesz wiedzieć, kto jest autorem? Prawdziwym autorem? Nie wierzycie, że taki troglodyta, były gliniarz, skierowany nie wiedzieć czemu do Departamentu Polityki Bezpieczeństwa MSZ, potrafi sklecić z sensem kilka zdań. Ba, że to nawet może być interesujące. Przecież ta cała tajna narada w pięknym Krakowie została zdominowana tymi moimi wypocinami – zakończył pełen ironii wywód dumną nutą.
Kąciki ust Greenmana uniosły się nieznacznie. Adam, Polak, którego znał trzeci dzień, chyba mu zaimponował.
– Jakżebym śmiał! – zareplikował banalnie. – Masz łeb na karku, jak to mówicie. Fakt, te analizy spotkały się ze sporym zainteresowaniem – zaczął czarować.
– I dlatego jeden z amerykańskich dyplomatów zaprasza mnie na obiad po godzinach, poza konferencją, doskonale wiedząc, że musiałem zameldować o tym spotkaniu i sporządzę z niego notatkę.
Charlie zaśmiał się cicho, uniósł kieliszek i zakręcił nim. Wpatrywał się w ciszy w burgundowy płyn, bawiąc się w znawcę, którym nie był. Szukał odpowiednich słów.
– Chyba wysoko zajdziesz, Adam. Aż szkoda, że poszedłeś do policji, a nie do…
– Dyplomacji czy wywiadu – Thomal wtrącił prędko, acz niby od niechcenia.
Greenman uśmiechnął się szerzej i kiwnął głową.
– Ty to powiedziałeś, nie ja. No dobrze. – Jego oblicze zmieniło się raptownie. Amerykanin spoważniał. Odsunął talerz i przysunął się bliżej. – Tak szczerze… – Zdobył się na prawdziwą, zdawało się, otwartość. – Czasem tak bywa u dużych graczy, że odrywają się od dołów i tracą świeżość…
Czyli ja jestem liliputem. Pięknie – niewesoło pomyślał Adam.
– Niekiedy doskonałe idee rodzą się na marginesie wielkiej polityki – kontynuował Charlie – a naszym zadaniem jest je wyłowić i przekuć w czyn. Nie obrażaj się, ale zadziwiło mnie i moich szefów to, że na tajnym spotkaniu konsultacyjnym dość wysokiego szczebla gospodarz wyskakuje z tak odważną opinią. Tak, nasi ludzie prowadzą podobne analizy, choć są raczej ostrożniejsze i w zamyśle mniej zaczepne. Tymczasem ty kilkoma zdaniami zahaczasz o Wschód i Zachód, co czyni wykonawstwo bardziej skomplikowanym. Choć wiesz, kto u nas siedzi na samym szczycie. Może być różnie…
– Teraz żartujesz. – Adam drgnął, czując się nieswojo, i przełknął ślinę. – Ta bazgranina poszła… – Wymownie wskazał palcem na sufit.
– Na zdrowie! – Charlie zaśmiał się w głos, mrugnął okiem i podniósł kieliszek.
– Jasna cholera. – Adam upił spory łyk wina, wgapiając się w deskę z przystawkami.
– Grubo, nie? – Uśmiech nie schodził z twarzy Amerykanina. – Może się przejdziemy? Z wrażenia i od tego wina wpadniesz pod stół.
– Po tym sikaczu? – Thomal się obruszył. – Ale spacer dobra rzecz.
– To zapraszam. – Greenman wskazał drzwi i machnął na obsługę.
Planty od strony ulicy Westerplatte i Świętej Gertrudy wydawały się jak zawsze mniej tłoczne. Tylko hałas aut i tramwajów odbierał nieco uroku okolicy pełnej zabytkowych kościołów i kamienic. Choć te ostatnie nie wyglądały tu najpiękniej.
Obydwaj mężczyźni szli wolno i dla higieny psychicznej znowu przerzucili się na mniej poważne tematy. A głównym uczynili oceny co zgrabniejszych dziewczyn przemykających alejkami. Wodząc wzrokiem za jedną z nich, Adam spostrzegł, że daleko na ich „ogonie” przechadza się dwóch młodszych facetów. Jeszcze jeden szedł w tym samym kierunku, tyle że bliżej jezdni.
Tu nie było przypadków, zwykłych obiadów i spacerów.
– Wracając do sprawy… – Thomal odezwał się, jakby nie chcąc marnować czasu na obchodzenie miasta wkoło. – Ja to wymyśliłem, nikt nie ingerował w tekst, choć nie przeczę, posiłkowałem się wiedzą zasobów mojej nowej fabryki – dodał na koniec, by nie zabrzmiało to nazbyt oficjalnie.
– Okej. – Charles kiwnął głową, patrząc na złote kropki słońca przezierające przez konary drzew.
Przeszli jeszcze kilkaset metrów, znowu podziwiając dziewczyny. Przystanęli i wydawało się, że Greenman upewnia się, czy jego obstawa nadąża.
– Cholerny tłok w tym Krakowie. Skąd bierze się to zainteresowanie? – spytał bez związku.
– Ja jestem z Fordonu – odparował Adam. – Takie blokowisko w Bydgoszczy – wyjaśnił prędko. – Morze betonu bez stylu, a tutaj jest jednak klimat nienaruszonego wojną miejsca. Ciasno, szaro, ale z klimatem.
Zielinsky przytaknął niemo i usiadł na najbliższej ławce.
– Wojna to brzydkie słowo – obwieścił ze wstrętem. – Byłem na dwóch albo, jak kto woli, jednej dużej i jest to… wybacz banał, piekło. Ale jest to też element naszej rzeczywistości.
Gryzło go coś. Zmienił się na twarzy. Jakby naszło go jakieś wspomnienie, nieprzyjemne doznanie.
– Ile było zamachów na Zachodzie w ciągu dwóch tygodni? – Podniósł oczy, rzucając Adamowi pytanie niczym w jakimś teleturnieju.
– Przestałem liczyć przy dziesiątym – odparł Polak prędko. – Miałem co innego na głowie. I tak – chciał pokazać, że potrafi przewidywać przyszłość – to kwestia czasu.
– Właśnie. – Greenman poderwał się z miejsca i trącając ramię Adama, dał znak do dalszego spaceru. – To całe gówno, jakie spadło na świat, na Polskę, na USA. Ten chiński syf, jaki nam zafundowali, a do tego wojna naftowa w krótkim czasie narobiły więcej szkód niż spory gorący konflikt. Oczywiście, o dziwo, i my, i wy jakoś lżej to przeszliśmy. Wiem, wiem, co powiesz, że nie do końca, ale relatywnie wyszło na nasze. I doskonale rozumiesz, że coś się zaczyna i prędko nie skończy. A już spływa na świat druga fala jakiegoś gówna. Niczego w tej Azji nie kontrolują i znów możemy chorować… ale to między nami. Pytanie brzmi: czy mamy szykować się na cięgi z tego czy innego powodu i dopiero odpowiedzieć? Czekać na pierwszy ruch i domyślać się, jakie uderzenie przyjdzie nam przyjąć? Czy wykorzystać to, zrobić unik i…
Stanęli przy krawężniku, patrząc na mury Wawelu.
– Być gotowym? – powiedział na wydechu Zielinsky. – Zaoszczędzić ludzi i morze forsy, mówiąc obrazowo. Jeżeli tak, to co dalej?
– Boicie się zareagować, gdyby niedźwiedź… albo ISIS… – nieśmiało próbował wtrącić Adam.
– Niedźwiedź się zesrał. – Charles przeszedł pierwszy i ruszył w stronę Kazimierza. – Rok temu rozruchy w republikach. Potem ta twoja historia z prezydentem na Ukrainie… Wielu myślało, że to początek wojny, ale ktoś się nie zgodził, bo za wiele by stracił. Za wiele frontów, od Kaukazu po Syrię, kryzys… Ale teraz… wszystko jest możliwe i cholernie niebezpieczne. Gdzie nie spojrzysz, coś się tli. Znasz… – Odczekał, aż minie ich para starszych turystów. – Znasz przewidywania i analizy. Możliwości rozwoju sytuacji jest mnóstwo. Tutaj potrzeba sposobu reakcji, kontrataku. I wtedy pojawiasz się ty z cholernie ciekawą koncepcją, której, przyznam, nikt z panów profesorów tutaj czy u nas nie wymyślił. Wybacz więc ten cały cyrk – machnął niedbale dłonią – ale uważamy to za coś więcej aniżeli zwykłą prognostykę. Czasem takie pomysły lepiej jest podsuwać na niższym szczeblu, bo od strony politycznej zbyt wielu nadstawia uszu. Mówiłem już.
– Nikt z naszych ważniaków nie wiedział, nad czym pracuję – powiedział Thomal twardo i poprawił kołnierz marynarki. – Daleko zaszliśmy… Wracamy czy pchasz mnie w jakąś paszczę lwa? – rzucił wymuszonym żartem, wyciągając brodę w stronę tłumku wchodzącego między nieodległe kamienice.
– Może przejdźmy się nad Wisłę? Ciut dłuższą drogą – zaproponował Amerykanin.
– Czemu nie? – rzucił Adam nieszczerze i wzruszył ramionami. Nie był zbyt zadowolony, że później będzie musiał wracać i szukać się z Matyldą. – Czyżby moje wypociny wam się spodobały? Jeżeli tak, to co z tego? Dajcie to do omówienia… Właściwie po co ja wam? Zaczynam dopiero – mówił prędko, prawie przepraszając, że w ogóle miał jakikolwiek pomysł.
– Spokojnie – powiedział Charlie ciepłym, uspokajającym tonem. – Chciałem ustalić, kim są autorzy tego sukcesu, i to tyle.
Założył ciemne okulary, kiedy weszli na skąpaną w słońcu część ulicy. Amerykanin prowadził, wiodąc Adama w stronę uliczek Kazimierza. Tłum robił się większy, a im bliżej wieczora, nocne życie w licznych knajpkach przybierało na sile.
Może i dobrze – myślał Thomal, ukradkiem rozglądając się po wyszynkach. Ściągnę tutaj Matyldę i gdzieś ją zaproszę.
– Panie kolego!
Polak poczuł lekkie szturchnięcie w bok.
– Wiem, panienki tu jak sarny. – Zielinsky cmoknął soczyście, topiąc spojrzenie w biuście jednej z kelnerek. – Siądziemy? – zaproponował i ruszył do ogródka, przy którym krzątała się śliczna dziewczyna.
Skurwiel ma to wszystko zaplanowane. Adam zezłościł się, że nie wpadł na to od razu. Próbował chyłkiem wypatrzeć obstawę, ale tutaj turystów było zbyt wielu.
– Po piwie? Okej, dwa poprosimy. – Charlie uśmiechał się słodko i lubieżnie do piersiastej bogini z kilkoma rozpiętymi guzikami bluzki.
Nagle spoważniał i znowu patrzył w oczy Thomala, usiłując zgadnąć, o czym ten myśli. Chyba mu się udało.
– Spokojnie, nie werbuję cię. – Uśmiechnął się i przysunął bliżej. – To po prostu rozmowa. Zakulisowa. Każdy z nas zrobi raport.
Adam chrząknął i zaczął wiercić się na krześle. Naraz przelewający się obok tłum zaczął mu bardzo przeszkadzać. Jakby wszyscy chcieli go podsłuchać.
– Wszystko to fajnie – kciuk Amerykanina wskazał na grupki snujących się turystów w letnich strojach – ale wiemy obydwaj, że gdzieś tam tli się coś nowego. – Zasępił się. – Kryzys, islamiści, co chcesz, do wyboru. I trzeba się przygotować. – Zamilkł. Znowu gapił się na Adama, hardo i złowieszczo. – Czego byśmy chcieli od ciebie? – Pytanie zabrzmiało bardzo poważnie i dostojnie.
Dziewczyna przyniosła dwie szklanki piwa.
Thomal stężał i mocniej splótł palce na poręczach krzesła. Czekał.
– Mówiłem ci już – Amerykanin wrócił do tematu, kiedy dziewczyna odeszła – że zbyt otwarte deklaracje na wyższych szczeblach robią zamieszanie i przyciągają zbędnych ludzi. Taka nauka w dziedzinie dyplomacji. – Lekko się wykrzywił w dobrodusznej minie starszego belfra. – Strona amerykańska jest gotowa przyjąć założenia twojej… waszej analizy i rozpocząć prace studyjne nad jej realizacją, jak również rozważyć negocjacje na szczeblu politycznym. Zapamiętasz? Chciałbym, byś przekazał to w notatce. Pójdzie na samą górę. Jeżeli nie wszyscy są gotowi i wystarczająco odważni, to dostaniesz po tyłku, ale nie bój się. U nas jest pozytywne nastawienie. Tak, mój drogi panie Adamie, spotykam się z tobą jako z półoficjalnym kanałem dotarcia. Możesz też przekazać, że strona polska czy też jacyś wasi partnerzy regionalni, tak to nazwę, muszą szybko się zastanowić, jaki będzie ich wkład w realizację zamierzeń. Są dość ambitne, przynajmniej na razie takimi się wydają, ale da się to przeprowadzić. Oczywiście wysiłek musi być wspólny. Stawiamy czoła wielkiej sprawie i może się nieco namieszać. Za dwa tygodnie wyznaczy się termin kolejnych rozmów, może już bez tej całej tajemnicy, choć temat naszych negocjacji w rzeczonej sprawie nadal będzie tajny. Jeśli nic się nie zmieni, przejdziemy do rychłej realizacji…
– Chcecie… To znaczy… Opór i dorabianie mordy złych będą straszne… – Adam urwał. To, co słyszał, dopiero do niego docierało i rozlewało się po umyśle, wzbudzając uczucia na przemian strachu i dumy. Słońce wpadało pod parasol wąskim promieniem, ale jemu było zimno. – To miała być teoretyczna sugestia. Analiza. Gra intelektualna, a nie jakiś tam manewr Piłsudskiego. – Brzmiał, jakby bronił się i wycofywał.
– Manewr Piłsudskiego. – Charles zmrużył oczy, powtarzając hasło. – Dobre to, dobre, ale nazwa nie ma znaczenia. I fakt, problemem jest, jak to będzie można przedstawić. Czas dyskutowania i teoretyzowania się skończył. – Charlie wyciągnął nogi pod stolikiem i upił piwa. – Nie można pozwolić, by przywalił nas gruz z walących się zmurszałych murów. Jeśli czegoś nie zrobimy, niedługo nie będziemy wiedzieli, gdzie się bronić najpierw, co jest najważniejsze. I z czegoś trzeba będzie rezygnować. A chyba nie chciałbyś, żebyśmy rezygnowali z was? No, tak myślałem. – Zrobił zadziorny grymas. – Czasu jest mało, bo takie są okoliczności… Jeżeli nie wy… hm, znajdą się inni, ale tego bym nie chciał przez wzgląd na pamięć dziadka. Waszyngton chyba też nie, bo nie z każdym jest taka chemia i stosunkowo dobry biznes jak z wami… Albo po prostu nas potrzebujecie, bo wiecie, jaka jest wasza sytuacja. Jeżeli jednak nie zaciśniecie pasa, by potem było lepiej i spokojniej… Zresztą, do cholery, śledzisz wiadomości, czytasz jakieś raporty. Gotuje się w Syrii i prędko nie skończy. Cholerni zamachowcy na Zachodzie i protesty na Wschodzie. Jest jak w tysiąc dziewięćset czternastym… Ktoś wreszcie wywróci stolik. – Przerwał kolejną zbyt długą tyradę, gdy potok myśli zakłócił dzwonek telefonu.
Adam siedział, trąc skroń. Zaczęła mocno pulsować bólem. Napił się piwa i gapił nieobecnym wzrokiem na wszystko wokoło, co zlało się w jedną plamę.
– Kurwa mać! – Polskie przekleństwo wyszło Charliemu nad wyraz efektownie.
Amerykanin podkulił nogi i zgarbił się w krześle z telefonem przy uchu. Jego czoło przecięło kilka długich zmarszczek. Wpatrzone początkowo w blat oczy uniosły się na Adama i na ich widok Polaka przeszedł dreszcz przerażenia.
Zrozumiał ze ściszonego, ale stanowczego głosu, że spotkanie wnet się zakończy. Nie miał natomiast bladego pojęcia, co jest tego przyczyną.
– Pięć minut… – Charlie spojrzał przez ramię w stronę ulicy, którą przyszli. Adam powędrował wzrokiem w tym samym kierunku.
W gąszczu sylwetek ludzi podziwiających okolicę trzy wyróżniały się ruchliwością.
Charlie rzucił banknot na stolik i wstał.
– Musimy kończyć. Zawijamy się. – Podszedł i złapał Thomala za ramię.
Polak nie zamierzał protestować. Wiedział, że ta nagła zmiana nastroju u kolegi musi oznaczać coś niemiłego.
– Mury chyba zaczynają pękać… – wystękał Charlie, znów enigmatycznie, ale bardziej szorstko. – To, o czym mówiłem, dociera i tu. Akurat teraz… – Zdawał się wystraszony i zaskoczony.
Obydwaj mężczyźni wyszli z ogródka restauracji. Śpieszyli się. Ludzie Charliego obstawiali ich dyskretnie. Adam teraz widział mocno zbudowanych młodzieńców, chwilowo przebranych za turystów, w zwyczajnych koszulach, pod którymi kryli broń. Jeden nosił pospolity, tani plecak.
– Greenman, co, do diabła, się wyrabia? – Thomal uznał, że należy się mu jakieś wyjaśnienie. Znów przypomniał sobie o Matyldzie i wolałby zabrać ją do hotelu.
– Nie ma czasu… W każdej chwili… – Charlie zaczął nieskładne tłumaczenia, kiedy za ich plecami od centrum dzielnicy doleciały odgłosy policyjnych syren.
Zrobiło się zamieszanie. Ludzie podnosili głowy. Ktoś biegł między przecznicami. I naraz przez ten szum przebił się głuchy dźwięk eksplozji. Potem echo poszło po ulicy i Adam usłyszał tłukące się szkło.
Szum przerodził się w jeden krzyk wystraszonej masy ludzi. Teraz biegło ich o wiele więcej. Uciekali parami, pojedynczo, w każdą stronę. Chowali się w bramach, skręcali w mniejsze uliczki. Thomal zatrzymał się przerażony i śledził przez chwilę uchodzący w niebo czarny dym.
– Ruszaj się! – Greenman prawie wyrwał mu ramię ze stawu, ciągnąc go ku główniejszej ulicy. – Chyba że chcesz zostać… – popędzał.
Biegli jak reszta spłoszonych wybuchem. Obstawa, teraz już wyraźna, otaczała ich luźnym kordonem, oddzielając od obcych. Mężczyźni robili długie, sprężyste kroki, wodząc wzrokiem po oknach i dachach kamienic. Jeden z nich, ciemny blondyn ubrany jak kalifornijski surfer, co rusz odzywał się półgłosem, spokojnie. Thomal usiłował wyłowić z tego, co tamten mówił, jakieś kompletne zdanie, ale mógł tylko się domyślać, że facet ma łączność z kimś wyżej.
Po kilkunastu sekundach u wylotu uliczki pojawiły się dwa duże czarne auta. Adam nie próbował odgadywać, czy to amerykańskie, czy europejskie SUV-y. Bał się, nie wiedział, co się dzieje, i chciał tylko uciec.
Charliego odłączono do niego i wciśnięto do pierwszego wozu. Polaka jeden z goryli popchnął do drugiego auta. Siedzieli tam kierowca i jeden ochroniarz. Drugi dołączył zaraz za Thomalem. Byli opanowani, zimni w działaniu.
– Wszystko okej? Jesteś cały? – rzucał zwyczajowe pytania surfer usadowiony obok Adama, bacznie przyglądając się podopiecznemu, chyba w poszukiwaniu śladów zranień. – Zaraz cię stąd zabierzemy.
I to zdanie zapewnienia było jak frazes z podręcznika. Adam słyszał takie hasła już kilka razy. W Afryce, na Ukrainie. Tam przynosiły ulgę, ale teraz i tutaj, we własnym kraju, brzmiały ponuro. A może po prostu im nie dowierzał.
– Okej – odparował, niechętny wdawaniu się w jakieś rozmowy, i sięgnął po telefon. Wyszukał numer Matyldy. Niepokoił się o nią i przypuszczał, że dziewczyna już wie, że wydarzyło się coś niedobrego. Pewnie więcej niż on sam. Boi się.
Wcisnął zieloną słuchawkę, wyczekując z napięciem połączenia, ale nie usłyszał nawet sygnału. Kierowca gorączkowo manewrował autem, powstrzymywany przed szybkim odjazdem przez uchodzących ciągle ludzi.
– Telefony zostały już pewnie wyłączone… – Ochroniarz z przodu dał do zrozumienia, że Adam do nikogo się nie dodzwoni.
Polak schował telefon i zapiął pas. Coraz rzadsza fala osób w różnym wieku przelała się i grupowała pstrokatą plamą bliżej brzegów Wisły.
Okolica huczała ciągle od syren nadciągających radiowozów i pojazdów straży pożarnej. Niebieskie światła migały za mostem Grunwaldzkim i od drugiej strony, gdzie kierowali się Amerykanie, na ulicy Dietla.
Ruch jednak nie zamarł. Przeciwnie, zrobił się większy, jakby zmotoryzowani też postanowili uciekać. Dwa czarne SUV-y przepychały się bezpardonowo pomiędzy wlekącymi się wozami, czasem ostro żegnane długimi sygnałami klaksonów i przekleństwami ciskanymi przez przechodniów.
Adam Thomal nie przejmował się tym zbytnio. Wiedział, że tak trzeba. Chciał być daleko stąd i spróbować zrozumieć to wszystko. Drzewa na pasie zieleni pośrodku ulicy i frontony kamienic zlewały mu się w jedną, nic nieznaczącą plamę.
Najpierw otrzymał porażającą go wieść, która zburzyła jego uporządkowany świat, i to niejako z jego własnej winy. Przecież nowa praca miała być spokojna. Usystematyzowana. Chcieli doświadczonego oficera, człowieka, który szlifował bruki, ale i miał pewne doświadczenie w sprawach tak tajnych, że zaledwie kilka osób wiedziało o ich istnieniu.
Teraz czuł, że to wszystko, co działo się od kilku dni, a czego ukoronowanie stanowiły ostatnie zdarzenia, nie było przypadkiem. Że świat nie stoi w miejscu i poczciwy Greenman, pozujący na mędrca dyplomacji, ma rację. Wszystko buzowało od sześciu, siedmiu lat i parło ku niedobremu. Jak wzrastające w wulkanie ciśnienie.
To, co Adam widział przed kilkoma minutami, było pierwszym akordem. Małą erupcją, za którą przyjdzie ta właściwa. Kogo zaleje lawa? Wystraszył się nasuwającego się na myśl pytania. Tak, Zielinsky miał rację. Opanował się, pogodził z tym i zrobiło mu się niemal wszystko jedno. Dawno temu, kiedy wplątał się po raz pierwszy w rzeczy dla niego zbyt wielkie, zbyt skomplikowane, kiedy docierał do rosyjskich spisków na Pomorzu, bał się, ale przynajmniej mu zależało. Żeby zrobić coś, być zauważonym. No to cię widzą – oznajmił mu pół chełpliwy, pół lękliwy głos w duchu. Pomyśleć, że bawiłeś się w historię, w dawne czasy… Prawie roześmiał się w głos na wspomnienie inscenizowanych wojenek. Teraz ta historia cię wybrała.
– Wiecie, co właściwie się wydarzyło? – rzucił po angielsku do opiekunów, zagłuszając wewnętrzne rozterki. Były mu teraz niepotrzebne.
– Bomba w… – Surfer popatrzył na niego krótko, z ukosa, ale nie zdążył dokończyć.
Byli na Grzegórzeckiej. Minęli wiadukt i halę targową. Adam poznawał szerszą jezdnię i tory wpuszczone w asfalt. Ruch był tu o tej porze o wiele mniejszy. Dlatego uderzenie w tył wozu wystraszyło byłego gliniarza.
Szofer utrzymał wóz w ryzach. SUV-em rzuciło tylko kilka razy. Drugie uderzenie było mocniejsze i auto wskoczyło na chodnik. Adam słyszał pisk opon. Hamowali ostro, a przed szybą rosły narożnik jakiejś kamienicy i stary płot.
Amerykanie zaczęli coś krzyczeć. Surfer przycisnął głowę Adama do siedzenia, ale Polak zdołał się wyrwać. Pot zalał mu plecy. Wszystko jeszcze przyśpieszało.
Ciemnogranatowa terenówka teraz usiłowała zepchnąć z drogi samochód, w którym jechał Charles Zielinsky.
Polakowi wydało się, że się przesłyszał, że to nie jest możliwe. Amerykanin siedzący obok to jednak potwierdził.
– Strzelają – oznajmił przedziwnie spokojnie.
Znajomy dźwięk rykoszetu wzburzył Thomala. Jakiś odruch kazał mu złapać za bok, za kaburę… ale jej tam nie było. Nie te czasy, nie ta praca.
Kierowca wrzucił wsteczny. Zmienił bieg i dodał gazu.
Kątem oka Adam ujrzał błysk w tylnej szybie granatowego auta. Trzasnęło gdzieś na masce, ale czarny SUV musiał być opancerzony. Amerykanin na przednim fotelu pasażera wychylał się z okna, ściskając w dłoniach pistolet MP5K z tłumikiem. Posłał chyba dwie krótkie serie, ale Thomal nie miał pojęcia, czy w cokolwiek trafił.
Kierowca docisnął gaz i pędził dalej. Amerykański wóz był mocniejszy. Nadrobił dystans do celu, posuwając się slalomem pomiędzy nielicznymi cywilnymi autami. Kierowca był pewny swego. Wbijał się na lewy pas, pod prąd, gnał chodnikami i torowiskiem, aż w tym szalonym rajdzie dotarli do ronda.
Dźwięki krótkich, wygłuszonych tłumikiem strzałów niknęły w hałasie wyjącego silnika i szumie wiatru. Surfer i strzelec ciągle coś mówili. Adam zrozumiał, że mają łączność ze swoimi z przodu i wyczekują jakiegoś rodzaju wsparcia.
Zaraz stało się też jasne, że napastników może być więcej. Motor zwiększył obroty. Adam zaparł się o fotel przed nim i ostrożnie wystawił głowę. Zrobił unik, kiedy na szybie wykwitły pajączki rys tłuczonego szkła.
Kierowca ryknął coś w złości i docisnął pedał gazu. Siedzący obok człowiek opróżnił magazynek i sięgnął po kolejny. Adam z przerażeniem wyobraził sobie, co będzie, jeżeli taki gwałtowny ogień nie dosięgnie celu w środku miasta.
– Idziemy za nimi! Spadajcie!
Zdziwiony Adam aż się wyprostował, gdy zrozumiał rzucane przez surfera hasła.
Granatowy wóz wyrósł nagle przed maską SUV-a. Surfer zmienił kolegę i strzelał z pistoletu ze swojego okna. Dudnienie i huk wypełniły wnętrze samochodu.
Ci z przodu w coś uderzyli. Rozsypało się szkło. W bok odleciał jakiś przedmiot. SUV podskoczył. Wszystko wirowało. Więcej klaksonów. Adam był pewien, że rozbijali inne auta.
– Kurwa – stęknął, ocierając pot z czoła. Ostatni raz taką rozróbę przeżył podczas strzelaniny w centrum Sopotu, ładnych kilka lat temu.
SUV szarpnął jeszcze mocniej.
– Trzymać… – Angielski zwrot nie zdążył dolecieć do świadomości Adama.
Silnik zdawał się wyć jak opętany. Później spadło uderzenie i Thomal podskoczył, jak sądził, ledwo przytrzymany pasami. SUV-em zachwiało i skręcił bokiem. Jechał jednak dalej i pchał granatowy wóz przed siebie. Oba auta wspięły się na krawężnik. Amerykanin z przodu wyczekał długie sekundy i przełamując swój strach, znowu się wychylił. Zasypał terenówkę strzałami w szyby. Szkło pękało z trzaskiem głośniejszym niż strzały.
– Zostań! – warknął surfer do Adama, nie odwracając głowy.
Szarpnął klamkę i wyskoczył na zewnątrz. Z wyciągniętą bronią, lekko schylony podbiegł do dymiącego auta. Drugi strzelec też wyszedł, ładując już trzeci magazynek. Kierowca ich osłaniał, skryty za maską swojego wozu.
Chwila napiętej ciszy i palba huknęła na dwie sekundy. Później był syk i syreny zbliżających się radiowozów.
– Czysto! – krzyknął surfer i ostrożnie podszedł do drzwi podziurawionej terenówki. Szarpnął drzwi i je otworzył.
Adam prędko wyszedł z bezpiecznej klatki opancerzonego SUV-a. Bał się, ale ciekawość i stare przyzwyczajenia brały górę.
W nozdrza uderzył gryzący zapach prochu. Stali na trawniku w oparach dymu albo pary. Na jezdniach zatrzymało się kilkanaście samochodów. Ludzie przystawali na chodnikach. Wszystko filmowali.
– Jak oni to ukryją? – zapytał Thomal sam siebie, jakoś niemądrze w tej chwili.
Zrobiło mu się zimno. Słońce dobijało już do horyzontu, tworząc coraz dłuższe cienie. W tej pomarańczowej poświacie naraz rozlał się błękit świateł. Policyjne auta i jakieś cywilne samochody zapełniły przestrzeń wokoło.
– Ten… jest wasz – Adam usłyszał głos surfera.
– Pan z nami. – Podobny do amerykańskich kumpli rosły młodzian ubrany w sportowe ciuchy, jakby wybierał się na wędrówkę po Bieszczadach, położył dłoń na ramieniu byłego policjanta.
– Dzięki – zdążył rzucić Thomal po angielsku i pomachać do surfera, kiedy ciągnęli go do innego wozu.
Kiedy odjeżdżali, zdołał dostrzec, jak ktoś fotografuje nieruchome ciała facetów w terenówce.
– Czy jest pan cały? Potrzeba lekarza? – dopytywał tym razem polski „turysta”, mierząc spojrzeniem sylwetkę byłego policjanta.
Adam nie miał nawet zadrapania.
– Jest okej. – Uniósł kciuki i nabrał dużo powietrza.
Było mu coraz zimniej. Niedobrze. Wiedział, że zaczęło się coś wielkiego, coś, czego nie potrafił pojąć. Liczył, że szybko wyjaśni mu to ktoś mądrzejszy. Znów sięgnął po telefon z nadzieją, że dodzwoni się do Matyldy. Porozmawia z nią. Jak tylko się uspokoi.
Restauracja Ölstugan Tullen przy Utlandagatan 14 nie była miejscem wyjątkowym ani bardzo wykwintnym. Drewniany, piętrowy dom, przypominający wręcz barak, został usytuowany pośród wznoszonych latami schludnych bloków i domów jednorodzinnych, w spokojnej dzielnicy ulokowanej na wzgórzu, dość daleko od centrum. Nie było tu slumsów, bałaganu towarzyszącego przedmieściom i osiedlom imigranckim. Królował szwedzki porządek, czystość i poprawność.
Stali bywalcy korzystali z ciepłego wieczoru, łapiąc ostatnie promienie słońca, które popołudniami zalewały ogródek knajpki. Zasiadali przy stołach, sączyli piwo, jedli. Ruch na uliczce był żaden, toteż spokoju kolacji nic nie zakłócało.
Sunący wolno biały bus zwrócił uwagę i przyciągnął leniwe spojrzenia. W dzielnicy nie widywało się aut dostawczych po godzinach pracy. Zwłaszcza takich, które miały norweskie rejestracje.
Samochód jechał wolno, jak gdyby kierowca szukał konkretnego adresu. Bus zbliżył się ślimaczym tempem. Zjechał na lewy pas i zatrzymał u początku ogródka, tuż przy zaparkowanych tam autach.
Nikt nie zareagował i nie było w tym nic niezwykłego. Mało kto interesował się zagranicą, polityką. Sygnały o zamachach w Polsce, Niemczech i Danii nie docierały jeszcze do masowej świadomości ludzi, którzy ciągle chcieli się cieszyć wolnością spotkań po drugiej fali wirusa.
Boczne drzwi busa się przesunęły. Z ciemności ładowni wychyliły się dwie lufy karabinków AKMS i to wreszcie poruszyło kilka osób. Było jednak za późno. Krótki ostrzegawczy krzyk zniknął w koszmarnym ryku długich serii. Podobnie jak wywrzeszczane kilka razy potworne hasło:
– Allah akbar!!!
Pociski zaczęły ciąć po ludziach, ścianach i szybach, które rozpadły się na miliony ostrych fragmentów. Wewnątrz się zagotowało. Ludzie, krzycząc, rzucali się na podłogę albo padali ranieni ołowiem. Czołgali się pod ściany, usiłowali przewracać stoły.
Palba morderczego ognia skończyła się tak nagle, jak się zaczęła. Drzwi busa zostały zamknięte i samochód cofał teraz na pełnej prędkości. Wykręcił na najbliższej ulicy i z piskiem opon zaczął uciekać, kierując się biegnącą w dół jezdnią do centrum. Tam, gdzie w oddali słychać było dudnienie.
– Do jutra – pożegnała się kapitan Julia Algbratt z Eliasem Karlsenem.
Czterdziestodwuletni mężczyzna w lekkiej kurtce i dżinsach wysiadł z auta, ale nie zamknął drzwi od razu. Włożył głowę do środka i posłał kobiecie ciepły uśmiech.
– Może dasz się jednak namówić na jakąś kolację? – rzucił. Wydawał się pogodny, ale jego oczy zdradzały niecierpliwość.
Julia musiała przyznać, że ten szczupły człowiek o wyrazistej twarzy z krótkim zarostem był nieustępliwy. Nawet się jej podobał. Kilka miesięcy temu mogłaby przyjąć ofertę, jak przystało na nią, wojowniczą rudą Julię, która jak wiele tutejszych kobiet robiła to, na co miała ochotę. Bez oglądania się na archaiczne w ich mniemaniu konwenanse i przesądy.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się rozbrajająco, przemawiając głosikiem, który chciałby słyszeć każdy mężczyzna. – Ale chyba nie wolno starszym stopniem umawiać się z podwładnymi, panie majorze. – Z upodobaniem grała głupiutką, dając wyraźny znak, że nie ma ochoty na to spotkanie.
– No, ale to dotyczy tej samej służby, a w innym wypadku… – Karlsen ciągle nie odpuszczał. Zależało mu. Nakręcał się.
– A co powiedzą żona i dzieciaki? – Julia w jednej chwili spoważniała i zrobiła się obcesowa. Użyła najcięższego, ale prawdziwego argumentu. Nie należała do tych, które lubią być zdobywane bez końca, jeżeli na to nie pozwolą. Poza tym miała rację.
Współpracownik z SÄPO stężał na twarzy, tracąc pogodne usposobienie. Nozdrza nabrały głośno powietrza. Wahał się jeszcze kilka sekund, usiłując wymyślić jakąś ripostę.
– Ten drugi ma fart. Choć przecież podobno jest daleko… – Miało to zabrzmieć jak uszczypliwy przytyk.
Z niezręcznej sytuacji, która mogłaby zaważyć na ich współpracy, wybawił oboje dzwonek telefonu.
– Do jutra… Muszę odebrać – zakończyła Julia. Sięgnęła do kieszeni skórzanej kurtki po aparat.
Elias nie odpowiedział, trzasnął drzwiami i ruszył szybko w stronę domu – białej willi o stromym dachu, skrytej za murem, zza którego wystawały gęste konary drzew.
Dziewczyna odebrała telefon i podniosła go do ucha.
– Jestem. Co masz? – rzuciła zwyczajowo do kolejnego kumpla z roboty. Jeszcze patrzyła, jak major przechodzi cichą uliczką obstawioną kilkoma autami.
Głos w słuchawce był poruszony, ale starał się mówić spokojnie.
W pierwszym odruchu Szwedka pomyślała, że to jakiś żart. To, co usłyszała, oznaczało dla niej dodatkową pracę przez wieczór i noc, a przecież jeszcze kilka kwadransów temu wszystko w kraju zdawało się być pod kontrolą.
– Czekaj, powtórz jeszcze raz. Dokładnie.
Zacisnęła palce na kierownicy. Potrzebowała kilku sekund, żeby poukładać sobie wszystko w głowie. Popatrzyła na zegarek na pulpicie auta. Obróciła głowę w stronę kolegi z SÄPO, który zbliżał się dopiero do furtki. Był daleko, ale na tle muru widać było, że też z kimś rozmawia. Szarość wieczoru już rozlewała się po uliczce, a latarnie jeszcze nie świeciły.
– Tak, jestem – burknęła do telefonu, orientując się, że przestała słuchać. – Jadę… to znaczy jedziemy. – Chciała zabrać Eliasa. Jego podchody nic teraz nie znaczyły. Byli przecież profesjonalistami.
Wrzuciła bieg, wykręciła kierownicę. Telefon upadł jej pod nogi. Pochyliła się, by wymacać go na dywaniku. Wydało jej się, że mija ją jakiś inny samochód, który błysnął światłami. Ale pomarańczowa poświata nasiliła się raptownie, czyniąc z cienia jasny dzień. Do uszu Szwedki doleciał rwący, bolesny huk. Jej kombi prawie podskoczyło i gorąca fala omiotła wszystko. Szyby w drzwiach pękły. Julia zakryła głowę z krótkim krzykiem, ale szkło nie prysnęło na nią. Huk przechodził w dudnienie. Chyba wszystkie alarmy w okolicy zaczęły wyć. Julia słyszała pisk w uszach. Czuła dym. Wystraszyła się i wyskoczyła na asfalt. Ktoś krzyczał. Kobieta podniosła głowę. Tam, gdzie stał Elias, nie było nic prócz wielkiej ciemnej plamy na murze pooranym odłamkami. Najbliżej stojące samochody zamieniły się w gorejące wraki. Majora nie zobaczyła.
Julia dopełzła do samochodu i chwyciła telefon. Zaczynała się bać i żaden profesjonalizm nie potrafił temu zapobiec.
Adam Thomal siedział na fotelu przysuniętym do okna, w domu na uboczu – swojej nowej kryjówce. Budowla nie była imponującym pałacem, wielką willą w nowoczesnym stylu, jakie buduje się z dala od miasta. Z pozoru wiekowa chatka, o kamienno-drewnianej konstrukcji, urokliwa, w klimacie wsi w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, stała na wysokim wzgórzu, w niewielkim lasku otaczającym wyrzynającą się spod ziemi wielką, nagą, szarą skałę. Poniżej gospodarstwa i niewielkiego ogrodu znajdowała się inna, o wiele rozleglejsza konstrukcja z betonu pokrytego łupkiem – wszystko połączone ze sobą i skrzętnie zamaskowane jako stare wiejskie zabudowania. Byłego policjanta przywieziono tu szybko, ewakuowawszy go z miasta walczącego z chaosem. Miał ochronę i nakazano mu czekać.
Najważniejsze dla Adama Thomala było tego wieczoru to, że żył, miał wieści od Matyldy i widok z okna na usianą domami dolinę był naprawdę piękny.
Wgapiał się w pomarańczową nić rysowaną przez zachodzące słońce nad odległym lasem na przemian z ekranem komórki. Chciał zadzwonić do Madzi, porozmawiać z nią, usłyszeć jej głos, ale wiedział, że ona wyczuje, że coś idzie nie tak. Wolał poprzestać na SMS-ie.
Zresztą nie chciał też się rozkojarzyć. Prywatne sprawy teraz nikogo nie obchodziły. Same tytuły artykułów na kilku portalach, które zdążył jedynie omieść wzrokiem, starczyły, by podnieść ciśnienie.
Adam analizował intensywnie, co to wszystko ma oznaczać. Dlaczego koincydencja tych wszystkich strasznych rzeczy przyszła właśnie teraz? Znał teoretyczne przyczyny, ale ciągle nie dowierzał, że świat, kontynent może zapłonąć ot tak.
Uleciał wspomnieniem do kilku znajomych, teraz już nawet lepszych kumpli, którzy w takich sytuacjach dostawali niebezpieczną robotę.
Jak wam tam, panowie? Zmrużył oczy, wpatrując się w horyzont, ciekaw, gdzie teraz wywiało kolegów, specjalistów od cichej, niewidzialnej pracy. Odruch nakazywał mu wykonać jakiś pozornie niezobowiązujący telefon i zasięgnąć opinii. Szybko jednak przyszło opanowanie. Teraz on był wyżej w hierarchii informacji. Zaszedł najdalej w karierze.
– I tak gówno wiesz! – Prychnął śmiechem.
Rozległo się pukanie do drzwi jego niewielkiego pokoju. Thomalowi zrobiło się głupio na myśl, że ktoś mógł usłyszeć, jak mówi do siebie.
– Proszę – odezwał się niepewnie.
Do środka wszedł jego szef. Adam poderwał się z fotela.
Mocna sylwetka przełożonego przypominała byłemu policjantowi jego pierwszego komendanta, jeszcze z czasów gdańskich, z tą niewielką różnicą, że nowy pryncypał nie miał brzucha. Wyłysiał, ale posiadał niesamowicie rozbudowane ramiona, co przy jego sześćdziesięciu kilku wiosnach na karku robiło wrażenie. Był wysoki i wysportowany, jak na byłego oficera wojska czy nawet jednostek specjalnych przystało.
Starał się nosić elegancko, jak należało na stanowisku zastępcy dyrektora departamentu polityki bezpieczeństwa – na wpół dyplomaty albo kogoś, kto między dyplomatami pracuje. Dziś jednak pan pułkownik – jak nieoficjalnie go określano – miał na sobie dżinsy, koszulkę polo i narzuconą chyba w ostatniej chwili szarą marynarkę.
Był przejęty, mocno skupiony, a to oznaczało, że sytuacja jest naprawę poważna. Krótko prześwietlał Adama swoimi bystrymi zielonymi oczami. Potem wolno rozejrzał się po pokoju, rutynowo rozpoznając otoczenie i wyszukując zagrożenia.
– No cześć. Miło cię widzieć – zaczął Dariusz Pil bardzo uprzejmie, inaczej niż wskazywałaby sylwetka, która ciągle trwożyła Adama do tego stopnia, że spodziewał się jakiegoś wybuchu gniewu. – Jesteś cały? – upewnił się dyrektor.
– Tak, dziękuję. Na szczęście. – Thomal uśmiechnął się jakoś niezręcznie.
– Klawe lokum tu mamy. – Wicedyrektor mrugnął okiem, wskazując na nowiutkie błękitno-białe tapety, starą szafę i nowoczesną, szeroką kanapę z urokliwą antyczną lampką obok.
Adam był pewny – choć nigdy nie widział dowodów – że ten człowiek to pracownik wywiadu, którego umieszczono w MSZ w różnych ważnych celach, z jakich misternie budowana jest polityka państwa.
– Siądźmy. – Dyrektor zamknął drzwi.
Adam przekręcił fotel. Szef rozsiadł się na kanapie.
– Słyszałeś? – Obrócił głowę, znowu wpatrując się w Thomala z tym mądrym, przenikliwym wyrazem oczu.
– Tak. – Adam się wyprostował. – Dotarło i do nas. Zielinsky miał rację. – Przełknął ślinę.
– Pieprzone skurwiele! – Wicedyrektor nie utrzymał długo pozy opanowanego. – Jest o tyle dobrze, że w Krakowie odkryto, co się szykuje. Dosłownie w ostatniej chwili. Dzięki tym naszym… – chrząknął – tajnym nasiadówkom. Hamburgery chciały z dala od dowództwa korpusu, to obstawa jest gruba. O tym miałeś okazję się przekonać. Pomogło. Czujnik wykrył ślad semteksu, no i zaczęła się gonitwa. Detonowali ciut wcześniej, niż planowali. W co celowali? Pewnie w synagogę, a tak rąbnęli w kilka straganów koło rozpadających się kamienic. Namierzyliśmy ich telefony. Ofiar jednak, cholera, nie uniknęliśmy. – Sposępniał. – Mogło być więcej, ale sześcioro martwych i trzydzieścioro dwoje rannych wystarczy. Potem ten chuj w Warszawie…
– W Warszawie? – Adam przekrzywił głowę. – Ta ciężarówka?
– Tak, to, to. – Szef potwierdził krótkim kiwnięciem. – Próbował wjechać do centrum na Grochowie, ale rozpiździł kilka aut, poturbował ludzi i zawisł na betonowym murku czy innym dziadostwie. Kraków to przyćmił i nikt się na razie nie połapał. Do czasu, bo dopilnują, żeby ktoś przyznał się w mediach czy internetach. Nasze chłopaki siedzą i nadzorują…
Te słowa stanowiły kolejny blady dowód, że szef miał coś wspólnego z którąś tak dobrze rozeznaną służbą.
– Wasza gonitwa i strzelanina też zaczęła wypływać. Kilka filmów już poszło do sieci, ale udało się to uciąć. Zresztą, tylko końcówka była efektowna i ze świadkami. Wcześniej, jak gnaliście, nikt nie zdążył sięgnąć po telefon. Na szczęście wiele nie widać. Rzuci się, że to pogoń za podejrzanymi, bez związku… – Pochylił się i podparł łokcie na kolanach. – Zaskoczyli nas w twoim przypadku. Naprawdę wielka rzecz. – Nienaturalnym gestem podrapał się w nos.
– Oni? – żachnął się Thomal. – Jacy oni? – irytował się. Chciał od razu wiedzieć więcej. – „Oni” przy zamachu, „oni” przy tej strzelaninie… Jeżeli są ich telefony, to można już formułować jakieś założenia. – Wiedział co nieco o pracy operacyjnej, choć nie miał zamiaru się popisywać.
– Tak. – Pil błysnął żółtymi od kawy zębami, zawieszając głos na dłuższą chwilę. – Co glina, to glina – przyznał chyba nawet z podziwem. – Są ustalenia, masz rację. Tadżycy, Czeczeni albo Turcy. Coś w ten deseń. Imigranci z greckiej zielonej granicy czy ci wcześniejsi, z prawem pobytu. Ktoś z któregoś płonącego getta z Zachodu? Czarny sztandar w tle. Początek taki sobie, ale co, kurwa, dalej…? – Maska dyplomaty zaczynała mu ciążyć. Oczy nabiegły krwią. Pan pułkownik był wyraźnie sfrustrowany. – Skąd mieli to wszystko, dlaczego teraz? Skąd wiedzieli o rozmowach w Krakowie i czemu dobrali się do was? Do ciebie, mój drogi panie policjancie? Gdzie mieli składy i tak dalej? To są pytania, bo to, kim są „oni”, jest drugorzędne.
– Więc jednak… – Adamowi zawirowało w głowie i opadł na oparcie. Potarł czoło. – To nie przypadek. Coś mi mówiło… Mogli uderzyć w każdy punkt, a wybrali Kraków? Teraz?
– Zawsze mogą rzucić w eter, że uderzali w żydowską dzielnicę, i to się uwiarygodni – wtrącił słusznie Pil. – Ale masz rację i wiesz dobrze, że nie ma przypadków. Coś jest i teraz będziemy to rozbierać na czynniki pierwsze, a wszystko inne już nieważne… – Posmutniał.
– Nieważne? – Adamowi jakby przybyło sił. Wyprostował się. – Kiedy Amerykanie zasugerowali… – Mówił szybko, ale dokładnie, o wszystkim, co zapamiętał z rozmowy z Charlesem Zielinskym II.
– Klawo – wicedyrektor skwitował tę relację jednym staromodnym słowem i znów opadł na kanapę. – Spiszesz to, dasz mi. Będziemy dumać… Tyle że w obecnej sytuacji… do archiwum. – Pokręcił głową. – Są ważniejsze sprawy. Amerykanów trzeba będzie prosić o wsparcie. Spisali się nieźle. Szybka ewakuacja swoich. Blokada informacji, choć i tak nic o rozmowach nie przedostało się do mediów. Nikt nie wie o powtórnym pomyśle z „bombkami”. Ani o tych twoich sugestiach. – Ostatnie zdanie dyrektor wymówił jakoś ciężko, niemal z niesmakiem. – Prosiliśmy ich o zaopiniowanie strategii i jej pociągnięcie, a tymczasem prawie się zgadzają, tyle że na ostro i z nami jako murzynami do czarnej roboty.
– Z murzynami… – Adam cicho się roześmiał. – Chyba nie bardzo tak przystoi w dyplomacji? Black Lives Matter czy inny centymeter. – Rozbawiła go własna kąśliwość, tak daleka od poprawności politycznej.
Pil podchwycił:
– A znasz kawał o rektorze sowieckiej akademii dyplomatycznej i murzyńskim prezydencie? No to wiesz, że wypada!
Śmiali się chwilę obaj. Rozładowywało to napięcie i dojmujące poczucie niepewności.
– A poważnie – Thomal wrócił do istotnych spraw – Greenman jest bezpieczny? Naprawdę zawieszamy sprawę na kołku? Raz już, jak pamiętam, sugerowano nam przejęcie składowania niektórych, jak pan to mówi, „bombek”, ale to było wielkie widowisko w celu wypłoszenia szczurów. Teraz co? Znów nic? Czy wystraszą się i porzucą? – Bał się odpowiedzi. – Przecież są zainteresowani współpracą.
Pil wzruszył ramionami i wstał. Poprawił pasek spodni.
– Co do twojego kumpla, to tak, chyba jest okej. Wywieźli go. Co do reszty… Byli zainteresowani, panie Adasiu, byli. Tyle wiemy. Rzucili ci kość, żebyś przyniósł ją nam i żebyśmy myśleli: „Znaleźli sobie młodego, niewyrobionego, ale z pomysłem, który się spodobał”. – Wicedyrektor patrzył za okno na ostatnie sekundy dziennego światła zmieniającego się w szarość zmroku. – Tyle że coś zmieniło reguły gry.
– Coś lub oni? – Thomal nie mógł się powstrzymać przed kolejną uszczypliwością. – Uważam, że ktoś sypnął, a kto inny chciał to rozwalić.
– Nie odkrywasz Ameryki – powiedział Pil niby to z wyższością, ale zaraz puścił do podwładnego oko. – To wszyscy czują, ale nie ma na to kwitów i coś mi się widzi, że nie będzie. Trzeba posprzątać ten burdel, a to nie będzie łatwe. I fabrykę do tego zaprzęgną, bo teraz musimy mobilizować sojuszników. Prosić o pomoc. A ci najbliżej robią w portki, bo sami znów mają kłopoty. O ja pierdzielę… – Przetarł twarz.
– Jeżeli to początek fali… – wypalił Adam, pomny tyrad amerykańskiego znajomego.
Naraz stanęły mu przed oczami obrazki z sieci i telewizji puszczane od kilku tygodni. Płonące domy i samochody, płożące się gazy. Wszędzie, od Paryża po Antwerpię. Tam, gdzie radykalne społeczności zaczęły podnosić bunt, złe, że nie mają pieniędzy albo dlatego, że mają już dość dyktatu miejscowych, których coraz mniej. Chciał poznać opinię szefa o tym wszystkim.
– Wypluj te słowa. Oby nie… – powiedział Pil, ale nie brzmiało to szczerze. – Coś wisiało nad nim … – Zapatrzył się na urokliwe widoczki i zastygł w milczeniu.
Telefon zaburczał mu w kieszeni, przywołując go do świata rozumnych. Dyrektor odczytał wiadomość i zacisnął usta, jakby nie chciał rzucać niepotrzebnych komentarzy.
– Wypocznij. Zjedz coś, napij się. W kuchni masz, co potrzeba – nakazał spokojnie. – Tu jesteśmy bezpieczni. Choć jeżeli próbowali dopaść was w Krakowie… – zaczął, ale zaraz uciął czarne wizje. – Jutro jedziemy do Warszawy. Ja śpię na piętrze. Spiszesz notatkę, damy ją „staremu”, ale nie licz na nic wielkiego. Obawiam się, że nikt z naszych nie pójdzie na takie akcje, jakie proponują Amerykanie i te twoje wypociny. To przecież byłoby zachwianie status quo. No chyba… – schował telefon – że sytuacja będzie się pogarszała.
Adam miał wrażenie, że opinia z trudem przeszła dyrektorowi Pilowi przez gardło. Złe wiadomości? Znowu? – rozmyślał, co musiało być w tym SMS-ie.
– Początek fali… – wicedyrektor wydał z siebie ledwo słyszalny szept, powtarzając myśl podchwyconą od podwładnego. – Może i tak? Tylko czemu tak gwałtownie? I może przez to zrobili błąd? – dedukował niczym rasowy śledczy, a nie żołnierz czy dyplomata. Tym też imponował Thomalowi. – Odpoczywaj – dodał zaraz Pil gromko i pewnie. Wyciągnął rękę. – Dobrze, że jesteś cały. – Uścisnął prawicę Thomala, uśmiechnął się i wyszedł.
Adam na powrót odwrócił fotel i koił wątpliwości niknącym w coraz gęstszym mroku krajobrazem za oknem. Zaczynał się obawiać, że po raz kolejny los, jaki przypadł mu w udziale, dostarczy mu zawirowań. Że czas spokoju i takich widoków na razie się kończy.
Światło reflektorów radiowozu omiotło las porastający strome zbocze. Nawet tej dość jasnej wiosennej nocy, która właśnie dobiegała końca, trudno było dostrzec cokolwiek podejrzanego.
Sierżant John Bansen i jego partnerka Nelly czuli się znużeni służbą w tak odległych zakątkach wyspy. W dodatku nocą, kiedy w miasteczkach miejscowi i turyści, zgodnie ze zwyczajem ciesząc się z coraz dłuższego dnia, upijali się od wieczoru do świtu i przysparzali policjantom prawdziwej roboty.
– Nic – powiedziała niska blondynka z kucykiem wystającym spod czapki. – Nic? – powtórzyła za chwilę, tym razem pytającym tonem, trąc oczy i wgapiając się w plątaninę zielonych gałęzi na kamienistym wzgórzu. Sięgnęła po radio i znudzonym głosem obwieściła: – Centrala, tu siódemka… Nic, spokój na siedemnastym kwadracie.
Odpowiedź była równie beznamiętna i nijaka. Niewielu wśród niższej kadry tutejszej policji rozumiało, czemu służą te wycieczki w najdalsze, puste zakątki wyspy.
Na kontynencie zaczynało się gotować, ale to jakoś nikogo nie dziwiło. W dużych miastach zawsze było niebezpiecznie, a ostatnimi czasy szczególnie. Zresztą media, odpowiednio ukierunkowane, by nie szerzyć paniki albo pozostawać w ramach poprawności politycznej, skąpiły nowin z zajść.
– Jakaś głupota – sapnął John, sięgając po kubek kawy. – Jeżeli się czegoś boją, nie wysyłają tu swoich, albo… sam nie wiem – syknął i ziewnął. Wrzucił bieg i zaczął cofać.
Nelly nie skomentowała tych narzekań. Była przyzwyczajona, a poza tym nie chciało jej się dyskutować o wytycznych, jakie spływały półtajnie od wojskowych, którzy ostatnimi miesiącami tłumniej przybywali na tę bałtycką wysepkę.
Radiowóz zawrócił i popędził po szutrze do lepszej, asfaltowej drogi. Wspiął się na nieduży nasyp ciągnący się ponad polami, niedaleko morza i ruszył do miasteczka.
Policjanci jechali tak dwie, trzy minuty, wyobrażając sobie koniec nocnej służby, kiedy we wstecznym lusterku błysnęły światła.
– Co jest? – John ocknął się z naciskającego na skronie zmęczenia. Wyprostował się i zwolnił.
Spojrzeli z partnerką na siebie. Służyli w policji i we dwójkę na tyle długo, by czytać sobie w myślach. Przecież nikogo nie było – ta obserwacja od razu przyszła im obojgu do głowy.
Prawda, szosą mógł nadjechać byle jaki wóz, ale w tym wypadku włączało się przeczucie, podparte jakim takim doświadczeniem.
Ogniki świateł pojawiły się niespodziewanie, jakby szofer włączył je dopiero, kiedy w szarówce przedświtu dostrzegł radiowóz. Pojazd trzymał się długo w bezpiecznej odległości. Nie usiłował wyprzedzać czy przyśpieszać. Zwalniał, kiedy i John puścił pedał gazu.
– Bierzemy ich? Bierzemy – oznajmiła Nelly, bardziej podekscytowana.
Policjant włączył światła i zjechał bliżej pobocza. Zatrzymali się. Czekali, aż ci z tyłu zbliżą się albo… uciekną.
Dziewczyna powiadomiła centralę i wysiadła z wozu. John sięgnął po latarkę i stanąwszy na asfalcie, zamachał, choć robiło się już całkiem szaro i doskonale widać było zarówno radiowóz, jak i funkcjonariuszy.
W ich kierunku toczył się jakiś bus, szary lub biały, tyle że brudny. Od razu wydał się nienowy.
Snop światła zlał się z niebieskim błyskiem. John uniósł dłoń z latarką, żeby mieć pewność, że kierowca go dostrzeże. Silnik diesla w busie klekotał, jak to w starym rzęchu.
John jeszcze upewnił się, że Nelly ubezpiecza go z drugiej strony, i ruszył wolno ku drzwiom kierowcy, ciągle usiłując dostrzec, kto siedzi w środku.
Naraz światła błysnęły mocniej i prócz bieli policjanci nie widzieli nic. Potem dwa mocne ukłucia czy uderzenia powaliły ich na ziemię, gasząc spojrzenia tonące w ciemnej nicości.
Policyjny radiowóz pędził jak na złamanie karku, za nic mając wszystkie przepisy, tak rygorystycznie przestrzegane w Królestwie Szwecji. Wóz wpadł w wąskie uliczki miasteczka. Jechał środkiem jezdni, z piskiem brał zakręty między wiekowymi budynkami. Nie słychać było jednak wycia syreny. Nie było błysku niebieskiego światła. Tylko wycie silnika.
Kierowca i pasażerowie się śpieszyli. Zwolnili dopiero w pobliżu posterunku, a ten ich rajd i tak „pozapalał” światła w kilku mijanych domach.
Radiowóz wtoczył się ostrożnie pod wejście do komisariatu. Ta placówka nie spała. Wręcz przeciwnie, tętniła życiem. Brak połączenia z jednym z patroli rozruszał funkcjonariuszy. Kilka wozów było w terenie, ale kto mógł, jechał na dalsze poszukiwania czy też blokady.
Paru policjantów zastygło w bezruchu, wodząc oczami za volvem, które rzekomo miało zaginąć. Przystawali, nie bardzo wiedząc, kto robi im kawał. Kierowca i pasażerowie byli ubrani w mundury, ale nie pasowali do opisów i było ich zbyt wielu.
Ci w środku liczyli na zaskoczenie. Liczyli, że uda im się przebić do centrum, zanim na drogach staną szykany i punkty kontrolne.
Ktoś z załogi komisariatu – rosły, śniady przedstawiciel mniejszości – postąpił krok, widząc podobnych mu osobników w aucie, kiedy to zatrzymało się przy wejściu. Nie znał ich, nigdy nie widział.
Szyba w tylnym oknie opadła, kiedy był kilka metrów od radiowozu. Odruch nakazał mu położyć dłoń na chwycie pistoletu.
– Zostaw to! – wrzasnął stróż prawa i sięgnął po broń.
W tej samej chwili z okna wysunęła się lufa poczciwego AKMS-a. Napastnik był szybszy, ale spanikował. Głośna seria huknęła w nocy i kule poleciały, najpierw bijąc w chodnik, potem w lampy nad wejściem.
Wysoki gliniarz uchylił się i zaraz rzucił na ziemię, zakrywany odłamkami szkła. Wystrzelał w kilka sekund pięć kul, celując, jak mu się zdawało, w kierowcę i pasażera z przodu. Nie czuł strachu. Niczego nie czuł. Był przekonany, że już po nim.
Dudnienie wystrzałów zlało się w jeden bluzg hałasu. Ten z tyłu volva przerwał, trafiony albo zaskoczony, odruchowo usiłując się uchylić przed zagrożeniem.
Kierowca też strzelał, ale przez szybę, i jego dziewięciomilimetrowe pociski wydawały się igraszką przy palbie z Kałasznikowa.
Policjant zdołał uskoczyć za filar podtrzymujący daszek nad wejściem. Sięgnął po drugi magazynek i spostrzegł, że obok leżą jacyś jego koledzy. Dwóch, trzech, nie potrafił dostrzec w dymie, kurzu i półmroku.
Ci z auta wydali z siebie potworny ryk i drzwi zaczęły się otwierać. Na ten ruch rozpoczął się niespodziewany ostrzał z okien komisariatu. Nikt tu chyba nie miał zamiaru iść na rzeź. Jeden z pasażerów oberwał w głowę pociskiem Breneka ze strzelby i padł za auto. Ten z Kałasznikowem posłał dwie krótkie serie na oślep i naraz gdzieś daleko huknęło eksplozją tak potężną, że w kilku domach dalej, w miasteczku, posypały się stłuczone podmuchem okna.
Wybuch odwrócił uwagę napastników. Przerwali ostrzał, odwracając głowy na ułamki sekund w stronę drugiego ataku.
Rosły gliniarz potrafił wykorzystać prezent od losu. Wyłonił się zza osłony, leżąc z wyciągniętymi ramionami. Bryła bandyty z automatem zasłoniła mu widok za muszką i szczerbinką. Pociągnął za spust, starając się celować w…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej