Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Afganistanie, u progu zwycięskiej ofensywy Talibów w jednej z zachodnich szkół dla dzieci, prowadzonej przez szwedzko-polską fundację ginie dwóch pracowników.
W Polsce wespół ze stroną szwedzką powstaje grupa robocza, której zadaniem jest wyjaśnienie sprawy. Do grupy zaangażowany zostaje Adam Thomal - były policjant.
Szkole szefuje twarda, bojowa kobieta – Quadira. Związana mocno ze swoją misją i personelem, nie wierzy w to co się dzieje. W wyniku wstępnego dochodzenia okazuje się że jej zastępca, Pakistańczyk posiadał kompromitujące go dowody...
Jaka historia kryje się za śmiercią Polaka i Szweda? Jak potoczą się losy byłego policjanta i szefowej placówki? Jakie tajemnice skrywają?
Wciągająca powieść sensacyjna z nietuzinkowymi postaciami i nagłymi zwrotami akcji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 493
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 13 godz. 48 min
NIEWIDZIALNA BURZA – AFGAŃSKI FAKTOR
„Wojna oparta jest na oszustwie. Nie ma w niej miejsca, gdzie nie posługiwanoby się szpiegostwem. Zaoferuj wrogowi przynętę i zwab go.”
Sun Tzu, „Sztuka wojny”
Gorącym latem, pośród skalistych pustkowi Afganistanu, pomiędzy górami Hindukuszu i równinami prowincji Chost lub Logar występuje niecodzienne zjawisko. Coś co przykuwa uwagę i fascynuje nieprzyzwyczajonego przybysza.
Ponad wysuszonymi pustkowiami potrafią szaleć burze, głośne i gwałtowne. Wiatr gna chmury, wzbija tumany kurzu. Pioruny uderzają, rozjaśniając nieboskłon białymi błyskawicami. Jednak z poszarpanych obłoków nie pada ani kropla deszczu. To burze cieplne, jak mi tłumaczono. Pozbawiona wody ziemia nie oddaje jej przyrodzie. Burza jednak trwa, choć tak jakby jej nie było. Staje się niewidzialna. Podobnie jak dziesiątki konfliktów, wojen, międzynarodowych gier, których nie jesteśmy świadomi, a które to zmieniają nasz świat. Afgański dramat roku 2021 był w mej opinii jednym z czynników tej niewidzialnej burzy targającej ludzkością. Nie nowej już, ale innego rodzaju wojny, której fronty zaczynają się daleko stąd, ale na które żołnierze w końcu docierają.
Piotr Langenfeld
PROLOG
Jak na tę porę roku było chłodno, a wręcz nieprzyjemnie zimno. Zdawało się, że matka natura rozmyśliła się i wycofała ze zwyczajnego cyklu spraw. Jakby to, co miało się wydarzyć, nie było zgodne prawami świata i należało temu przeszkodzić, sprowadzając nieprzyjazną aurę. Krótka o tej porze roku noc stała się nieprzeniknienie ciemna. Co chwila powracał drobny, nieprzyjemny deszcz. Wiało. Wszystko to wydawało się jakąś złośliwą anomalią czyniącą z okolicy miejsce złowrogie i nieprzystępne.
Ciągnące się nisko i przesuwane zachodnim powiewem mgły spowijały gęste lasy – wielkie połacie strzelistych jodeł, buków i dębów poprzetykane zaroślami. Otulały tę pozorną, nieprzebytą barierę wiekowych pni, wiatrołomów i bagien. Białe obłoki wdzierały się w zapadliska, smagały nieliczne ścieżki. Knieje trwały w nocnej ciszy, czasem tylko szumiąc wierzchołkami rozłożystych konarów.
Po nieboskłonie sunęły wolno i dostojnie ciężkie chmury. Wydawało się, że zaraz runą i zmiażdżą świat. Zdawało się, że z lasów zniknęła zwierzyna. Kierowane instynktem stworzenia wiedziały, że niedługo zrobi się dla nich zbyt ciasno. Jak wtedy kiedy do lasów, puszczy wkraczali myśliwi i trzeba było uciekać. Już teraz powietrze niosło zapach ludzi. Byli już blisko, nadchodzili. Nadchodzili z każdej strony.
W gąszcz weszła grupa ludzi. Było ich dwanaścioro. Cisi, zmoknięci i przeważnie wystraszeni, choć nie wszyscy. Drogę torował im rosły mężczyzna w sportowym odzieniu, dobranym profesjonalnie na długą pieszą wędrówkę lub biwak w dziczy. Przybysze dźwigali plecaki. Grupa niosła w nich zapasy jedzenia, powerbanki, telefony i ubrania na zmianę.
Przewodnik był pewny siebie i zdecydowany. Chyba nawet dość dobrze poznał okolicę jeszcze z końcem zimy. Nie wiedział po co, aż do majowego dnia, kiedy wszystko stało się jasne.
Teraz wdzierał się w gęstwinę, rozchylając gałęzie tak cicho, jak to było możliwe. Pilnował, by reszta nie rozchodziła się, nie zgubiła i uważała. Dozorował ich przy każdym strumieniu, przesiece. Miał świadomość, że tylko kilku jego „podopiecznych” było tak doświadczonych jak on. Przynajmniej w pewnym zakresie. Reszta była świeża, niezaznajomiona i przewodnikowi z trudem przychodziło zapanowanie nad dyscypliną.
Musiał dawać przykład, jak samiec alfa w stadzie. Wiedział przecież najwięcej, znał drogę i potrafił widzieć w ciemności. Biało-szary obraz dwuokularowego noktowizora dawał mu przewagę. Przewodnik widział dalej, potrafił wykryć zagrożenie i opanować pozostałych, dla których środowisko leśnego gąszczu było zupełnym novum.
Grupa przecisnęła się między pniami smagana gałązkami, a przewodnik syknął na znak, by się zatrzymali. Dotarli na niewielką polanę zaśmieconą powalonymi, gnijącymi pniami. Przywódca wiedział, gdzie są. Na korze leżącego drzewa zabłyszczał przygotowany znacznik, choć dostrzec mógł go tylko przewodnik. Punkt na tajnym szlaku informował, jak daleko jest do celu. Musieli iść na przełaj, skoro nie wolno im było poruszać się głównymi przesiekami i ścieżkami stworzonymi przez miejscowych i zwierzęta.
Mężczyzna uniósł gogle i obrócił się do reszty. Wyglądali jak ciemne plamy w odzwyczajonym od ciemności wzroku. Dygotali. Jedna z kobiet szczękała zębami. Chłód i przenikliwa wilgoć, nawet mimo najlepiej dobranej odzieży, były dla tej ciemnowłosej dziewczyny jak mróz – gotowe ją zabić.
– Chwila odpoczynku – oznajmił przewodnik, starając się, by zabrzmiało to sympatycznie. Jego dobry nastrój wpływał pozytywnie na morale. Dał sygnał dłonią, by wszyscy rozsiedli się pod drzewami w grupie, co pomogłoby im się ogrzać. „Kilka godzin w lesie i już mają dość? Co będzie jesienią?” – przemknęła mu przez głowę smutna myśl.
Potem kucnął pod opasłym pniem buka i sięgnął po rurkę bukłaka. Upił trzy duże łyki wody.
– Jesteśmy niedaleko. Za tą polaną. – Wskazał kciukiem za siebie. – Do celu macie niecały kilometr.
– Poprowadzisz, prawda? – Młoda dziewczyna przerwała mu niespokojnym pytaniem. Przewodnik wstrzymał oddech, rozdrażniony, ale i rozbawiony zarazem. Nie nawykł do tych histerycznych wtrętów, zwłaszcza kiedy zabierał głos. Nie wszyscy byli tacy jak on czy jego koledzy. Uczyniono go niańką, tak, zwykłą niańką dla grupek zwykłych, wystraszonych ludzi, którzy nie bardzo wiedzieli, co się wokół nich dzieje. Tylko tą niewiedzą można było tłumaczyć ten lęk.
– Poprowadzę, jak daleko będzie trzeba. – Przewodnik odparł wolno i spokojnie, patrząc w oczy dziewczyny. Na powrót przyzwyczajał się do nocy i zdawało mu się, że widzi grymas ulgi na jej twarzy. Może nawet coś więcej. Albo to tylko podszept wyobraźni. Jej koleżanki, dwie inne dzierlatki, wpatrywały się w niego. Podobał się kobietom, ale nie miał czasu na flirty. Szkoda, bo mógłby wykorzystać swoją pozycję, choć takie zagrywki były surowo zakazane.
– Pójdę tak daleko, jak będzie trzeba – powtórzył, kierując zdanie już do całej grupy. – Potem wiecie, co robić. Spora polana, kilometr po tamtej stronie i będzie leśna droga. Będą na was czekać. Oni wszystko wiedzą. Rozumiecie? – Zorientował się, że jego arabski nadal kuleje i może nie być zrozumiany, zwłaszcza kiedy część słuchaczy była skrajnie zestresowana.
Grupa potwierdziła gwałtownymi skinięciami głów. Przewodnik przyjrzał się tym kilku wybrańcom, którzy nie byli „zwyczajnymi turystami”, jak określano podobne grupy. Byli przygotowani, ale najwyraźniej i nerwy zaczynały ich zawodzić. Milczeli wpatrzeni w gęstwinę albo łypali na przewodnika. Ten zrozumiał, że jeszcze chwila takiego napięcia i skupienie osiągnie szczyt, a następnie zacznie spadać i rozsypywać się.
– Spokojnie... Wszystko jest w porządku. – Wydusił z siebie sztampowe pocieszenie. Te wypowiedziane ciepłym głosem słowa chyba działały. – Napijcie się i ruszamy – dorzucił mocniej, jak na dowódcę przystało. Grupa, jakby pozbawiona naturalnych potrzeb, zaczęła łykać wodę dopiero po jego poleceniu.
Przewodnik chciał na powrót nasunąć na oczy gogle, kiedy poczuł, że w kieszeni szerokich turystycznych spodni wibruje telefon. „Kurwa!” – zaklął w myśli. Teraz i jemu raptownie zrobiło się zimno. Nie przewidywał nawiązywania łączności na tym etapie. „Do trzech razy sztuka” – szepnął złośliwie głos w środku. Mężczyzna chodził tu dwa razy i nigdy nie napotkał większego problemu. Więc teraz musiało wydarzyć się coś niepokojącego.
Przewodnik wyciągnął telefon. Był to zabezpieczony programem szyfrującym aparat, a właściwie – jak nazywano go podczas szkoleń – „środek łączności specjalnej”.
– Jestem – rzucił krótko i cicho do mikrofonu. Na ten numer mógł dzwonić tylko jeden człowiek. Grdyka słuchającego mężczyzny poruszyła się. – Rozumiem – powiedział. Było to drugie i ostatnie zarazem słowo. Zakończył połączenie i chowając aparat, zastanawiał się, jak przekazać nowe polecenie, by nie wywołać paniki. Zwłaszcza teraz, w nowych okolicznościach.
– Idziemy, natychmiast.
Tylko stanowczość mogła pomóc. Wstał i założył noktowizor. Przez grupę przeszedł szmer, ale nikt nie odważył się zadać głośno pytania, co się stało. Nawet gdyby takie padło, przewodnik nie miał zamiaru dzielić się nowinami.
Były niepokojące. Prawie trzy kilometry na północny zachód od ich pozycji pojawili się ludzie. Kilku z samochodem. Patrol albo co gorsza operatorzy drona. W opinii przewodnika popełniali błąd. Byli niedoświadczeni albo zbyt narwani. Podeszli za blisko. Nie poruszali się, więc mogli szykować bezzałogowiec, ale i mimo to dało się ich dostrzec.
– Za mną. Szybko, szybko. – Lider pozwolił sobie pierwszy raz rozkazać głośniej i ignorując zasady skrytego podejścia, wbił się w plątaninę gałęzi, łamiąc je bezceremonialnie. Reszta posłusznie podążyła za nim, znacznie żwawiej niż przed chwilą.
Szatyn ze zmierzwioną czupryną pełną czarnych odrostów, który jeszcze nie przekroczył dwudziestego piątego roku życia, dygotał z zimna z rękami wpuszczonymi w spodnie. Nakrył głowę kapturem bluzy wystającej spod goretexowej kurtki turystycznej i skierował wzrok w niebo.
– Lato, jebane lato – rzucił ni to do siebie, ni to do dwójki kompanów kulących się wewnątrz szarego busa zaparkowanego w krzakach tuż obok ścieżki. Nikt nie odpowiedział. Mężczyźni byli osowiali, niewyspani i zupełnie wyzuci z energii przez to niespodziewane załamanie pogody. Jeszcze potrzeba tylko ulewy albo burzy. Ten w kapturze śledził przesuwające się chmury. Miał dość. Chciał wrócić do hotelu lub do mieszkania i zawinąć się w kołdrę obok swojej dziewczyny. Nic więcej, nic po za tym. Chłód dziwnego lata pozbawił go ochoty na miłosne figle, a to oznaczało, że było z nim naprawdę źle.
– Tam! – Kierowca drgnął w fotelu i położył dłonie na kierownicy, wybałuszając oczy. Szatyn jak na rozkaz przystawił do oczu niewielką lornetkę, którą trzymał w kieszeni. Wiedział, gdzie patrzeć. Wytrenował oczy w przenikaniu ciemności.
– Są. – W głosie chłopaka słychać było radość i podniecenie. Zapomniał o zimnie i nudzie. Na ścianie lasu błyskało czerwone światło.
Brunet odczekał, aż sygnały ułożone w specjalny kod powtórzą się w całości.
– Odpowiedz – polecił szoferowi. Ten przekręcił kluczyk w stacyjce i włączył światła. Reflektory błysnęły trzy razy. Sygnał był mało skomplikowany, ale musiał wystarczyć.
Trzeci z pasażerów busa wysiadł i otworzył bagażnik, szykując się na podjęcie gości. Wyciągnął dwa spore termosy herbaty i kanapki. Tamci mieli za sobą zaledwie kilkanaście, może kilkadziesiąt kilometrów drogi, ale opiekun wiedział, jak mocno będą wycieńczeni.
Na lizjerze lasu tymczasem pojawiły się pierwsze sylwetki ludzi. Ruszały się wolno, nieśmiało. Człowiek w kapturze postąpił krok bliżej krawędzi wygonu. Dobył latarki i zaczął wolno machać, wyznaczając kierunek. Grupa naprzeciw niego rozrosła się momentalnie i nabrała zapału. Pędzili jak ćmy wabione płomieniem świecy. Pierwszy dotarł niski, dobrze zbudowany wąsacz ze sporym plecakiem.
– Witaj, bracie – rzucił zdyszany jeszcze w biegu. – Salam alejkum! – Podał dłoń i objął nowego przewodnika, jakby znali się od lat.
– Witaj, bracie – odparł szatyn. Wiedział, co jest przyczyną tej serdeczności, nawet zanim padło umówione hasło.
– Ciepły dzień – wyszeptał przybysz z lasu.
Brunet mało nie parsknął śmiechem. Skierował oczy na niebo i poprawił wymownie kołnierz kurtki.
– Naprawdę ciepły dzień. – Postarał się, by odzew zabrzmiał zwyczajnie. – Ilu was jest? – zadał ważkie pytanie.
– Moich jest trzech – oznajmił przybysz, kiedy nadeszła reszta grupy. Wszyscy zaczęli się witać, ściskać, jakby byli u celu długiej podróży. Zaczęto rozdawać ciepłą herbatę. Kobiety śmiały się nerwowo, tworząc odrębną grupę po pierwszym wybuchu wesołości. Zgodnie z zasadami religii.
– Bez problemów? – spytał dla zasady brunet w kapturze.
– Chyba bez, choć przewodnik... Dzwonili do niego przed samą granicą.
Szatyn przełknął ślinę i odwrócił się do swoich kompanów. Gapili się równie zaskoczeni jak on.
– Niczego nie było. – Szofer wystawił głowę z niespokojnym grymasem. Gasły pozory spokoju. – Nikt nie dzwonił.
– Karim się wścieknie. – Szatyn w kapturze cisnął wyszeptanym przewidywaniem. Nabrał powietrza, trzymając nerwy na wodzy. Czuł, jak przyspiesza mu puls. Coś mówiło mu, że ma niewiele czasu. Właściwie już go zabrakło. Klasnął w dłonie.
– Uwaga! – krzyknął. Wszystkie spojrzenia spoczęły na nim. – Zwijamy się. Ta trójka jedzie pierwsza! – Przyciągnął krępego wąsacza do siebie.
– Co znaczy pierwsza? Co z nami? – zapytała najstarsza z kobiet nieprzyjemnym tonem, godnym przekupki na bagdadzkim bazarze.
– Jedziemy wszyscy. Zapłaciliśmy. – Druga uniosła ręce, gestykulując, co od razu uaktywniło innych ludzi.
– Dość! – rzucił głośno potulny do tej pory pan od gorącej herbaty, kończąc rozpędzającą się typowo bliskowschodnią pyskówkę.
– Wasza trójka do auta! – Szatyn w kapturze potrafił okazać równie nieprzyjemne oblicze. – Reszta idzie tam. – Wskazał nieprzeniknioną noc, a tam krył się las równie potworny jak ten, z którego wyszła grupa. – Dotrzecie do ruin domu. Poczekajcie. Za godzinę, dwie wrócimy. A przynajmniej tej nocy... – Udawał szczerego, choć wiedział, że prawie nic z tego, co mówi, nie jest prawdą.
Grupa spotulniała, widząc hardość nowych przewodników. Nie mówili już nic, obserwując, jak sześciu mężczyzn wsiada do auta. Zasunięto drzwi, zawarczał silnik i bus bez włączonych świateł ruszył w las. Jeszcze chwilę słychać było jego hałas, a potem już tylko szumiał wiatr.
Auto jechało szybko, ale pewnie. Kierowca był dobry. Jeździł kiedyś jako dostawca w sklepach spożywczych w Holandii. To zawodowstwo podparto krótkim szkoleniem przy pewnym ośrodku kultury, na kursie ukierunkowanym na tego typu slalomy na wąskiej dróżce w głębokiej puszczy.
Nikt się nie odzywał. Gospodarze nie mieli prawa o nic pytać. Ich pasażerowie zaś opowiadać o celu ich przybycia. Przed wszystkimi była jeszcze bardzo daleka droga do kolejnego punktu. A potem kolejna grupa transportowa. Ale to była przyszłość. Tak niepewna jak to, co kryło się za zakrętem drogi w uśpionym lesie.
Jaśniejsza linia przesieki rozszerzyła się i znikała na szarym pasie dziurawego asfaltu. Kierowca zwolnił. Podjechał bliżej krawędzi utwardzonego szlaku i rozglądnął się przepisowo, choć o tej porze nic nie miało prawa tędy jechać. Skręcił w lewo. Przejechał kilometr, może więcej. W szarówce niezasłoniętego przez drzewa nieba mignął mu kanciasty kształt. Stopa przydusiła odruchowo pedał gazu. Samochód skoczył, rzężąc i przypominając prowadzącemu, by wrzucił następny bieg.
Błysk światła poraził oczy zanurzone od wielu godzin w ciemności. Szofer zaklął i osłonił twarz ramieniem. Samochód zatrząsł się i wpadł w ślizg. Zaczął jechać zygzakiem. Nerwowy krzyk wypełnił jego wnętrze. Kierowca wcisnął wreszcie hamulec i sprzęgło, przez co prawie poleciał na przednią szybę. Półślepy wrzucił chaotycznie wsteczny bieg, próbując umknąć czterem mocnym reflektorom, które pojawiły się na szosie. Kiedy tylko zaczął się cofać, mrok ustąpił przed snopem białego światła. Przez jasność przebiły się migoczące niebieskie błyski. Cała szóstka zaczęła przekrzykiwać się w panice, rzucając przekleństwa i niewiele rozumiejąc.
Przez poświatę przebijały się szybkie, niewyraźne cienie, które zaczęły otaczać wóz. Trzasnęła klamka i do wnętrza dostało się zimne powietrze. Ktoś otworzył drzwi i wrzasnął po arabsku:
– Wysiadać!
Chłopaka w bluzie z kapturem jakaś dłoń złapała za ubranie, tuż pod gardłem, i ściągnęła w dół. Zaraz poczuł zimno wilgotnego asfaltu na twarzy i bolesny ucisk na kręgosłupie.
Pułkownik wygiął w niekontrolowanym odruchu dolną szczękę i zębami zaczął drapać wargi. Na ekranie umiejscowionym w pospolitej wiejskiej chacie pełnej jego ludzi widział obraz z drona. Nie był to najlepszy przekaz. Termowizyjna kamera wisiała za daleko i zbyt wysoko, by ukazać każdy szczegół zdarzenia. Zresztą nie było to potrzebne. Klęska była aż nazbyt widoczna i zrozumiała.
Pułkownik ocknął się, gdy pojął, że dziwnie musi wyglądać z tym wyrazem twarzy. Sięgnął pod cywilną, wytartą kurtkę po paczkę papierosów i włożył jednego do ust.
Chłopaki patrzyły na niego. Zerkali, choć udawali, że tego nie robią. Atmosfera stężała. Praca kilku ostatnich miesięcy właśnie przestała mieć sens i każdy zapewne zachodził w głowę, kto jest temu winien.
– Dobra, panowie. – Pułkownik zapalił wreszcie i zaciągnął się głęboko. – Koniec na dziś – powiedział ot tak, zwyczajnie. – Tamci byli dobrzy, my też jesteśmy. „Dżokeja” nie złapali. Zdążyliśmy go ostrzec – wyliczał usprawiedliwienia na głos. – Przerzucił ich, tam wszystko było w porządku. Po prostu zasadzili się na nich. – ucichł, międląc papierosa w ustach.
– Wiedzieli. – Krótko ostrzyżony, szczupły kapitan o aparycji studenta pierwszego roku ASP wyraził to, o czym wszyscy rozmyślali.
– Być może. Jedna grupa wpadła, ale reszta... – Podszedł do mapy, szukając miejsca, gdzie mieli być ukryci cywile. – Niech się nie cieszą – szepnął dla otuchy. Wiedział, że w zasadzce musiał brać udział patrol dronów i grupa zadaniowa na ziemi, która weszła do akcji w ostatniej chwili. Wykryte ognisko ruchu, przed którym ostrzegał swojego oficera w puszczy, miało tylko odciągnąć ich uwagę.
– Skurwysyny! – sapnął z pewnym podziwem dla porządnej pracy. Miał jeszcze asa w rękawie: dwie inne osoby ze swojej „stajni”, które grzecznie grały wyznaczone role. Zapewne jeszcze tej nocy miały być złapane i odesłane do ośrodków dla imigrantów, ale rozkazano im zostać w nowym kraju i czekać.
– No, towarzysze... – Pułkownik klepnął się w udo. – Na dziś koniec – stwierdził, nie patrząc w oczy chłopakom. Przecisnął się przez przyciemną, cuchnącą izbę i wyszedł w chłodną noc. Sięgnął po telefon i obracał go w dłoni, zastanawiając się, czy ma już teraz meldować, czy poczekać do rana. – Zresztą co to za różnica? – sapnął. Wybrał numer i wcisnął zieloną słuchawkę.
– Czołem, towarzyszu pułkowniku! Problem mamy. Właściwie zesrało się. Nie, nie wszyscy – dodał, gdy padło przekleństwo z tamtej strony. – Ale trzeba będzie pogłówkować, jak to wszystko naprawić. Zmienić, właściwie. Tak... dobre określenie. Trzeba działać hurtowo.