Ponikt - Piotr Langenfeld - ebook + audiobook + książka

Ponikt ebook i audiobook

Piotr Langenfeld

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Najnowsza powieść sensacyjna autora „Quadiry” i „Zaszłości”. Zimna wojna się rozpala. Europa podzielona jest „żelazną kurtyną”. Trwa niewidoczna, tajna wojna i starcie wywiadów. Walka wikła ludzi, zawiązują się spiski. Nikt nie jest tym za kogo się podaje… Charles „Greenman” Zielinsky - Amerykanin polskiego pochodzenia, pracownik CIA trafia do Berlina. Miasta będącego „stolicą szpiegów”. Ucząc się nowego terenu działań, nowych zadań poznaje piękną kobietę z przeszłością. Wokoło dzieje się wielka historia. Następują polityczne zmiany na styku dwóch systemów, a intryga sięga z Berlina aż do warszawskich gabinetów szefów bezpieki. Zawrotne tempo, nagłe zwroty akcji i historia, która mogła wydarzyć się naprawdę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 12 min

Oceny
3,9 (45 ocen)
16
13
10
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pap3r_girl

Z braku laku…

DNF 2,5★ za pierwsze 40% Dalej nie dotarłam, ponieważ kompletnie mi nie siadło. Po 1,5 roku przerwy, nie wróżę, bym kiedykolwiek wróciła do lektury.
00
SlawekPluta

Nie oderwiesz się od lektury

Pinokio100

Z braku laku…

Odsłuchałem 2 godziny (całość 9 godzin) i wieje nudą. Liczyłem na dobrą sensację i akcję, ale się rozczarowałem. Umieszczenie w 2 godzinie odsłuchu postaci historycznej płka Józefa Ś. z MBP wcale nie zwiększyło atrakcyjności fabuły. Może za następne 2 godziny akcja rozwinie się, w takim razie moja strata ;) .
00
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

Lubicie wątki szpiegowskie w książkach? Charles Zielinsky pseudonim "Greenman" Amerykanin polskiego pochodzenia zostaje wysłany do Berlina miasta najważniejszych tajnych operacji "stolicy szpiegów", gdzie trafia w sam środek rozgrywającej się intrygi. Piotr Langenfeld zabiera nas w lata 50te XXw, gdzie Europa podzielona jest "żelazną kurtyną". W czasy, gdzie nie można nikomu ufać, a spisek goni spisek. Chociaż często sięgam po książki z wątkiem historycznym to temat zimnej wojny był dla mnie nowością. Początkowo czułam się trochę przytłoczona sporą ilością bohaterów i wątków, ale z czasem dałam się porwać akcji. Fabuła jest dynamiczna, przemyślana i dopracowana. Autor imponuje ogromną wiedzą historyczną i znajomością faktów, dzięki czemu świetnie oddaje klimat i scenerię powojenną. Dodatkowym plusem jest oparcie wydarzeń na prawdziwych zdarzeniach historycznych. "Jest wiele spraw, które nie zostały wyjaśnione czy ujawnione opinii publicznej, co daje autorom sensacji możliwość napis...
00
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

"Ponikt" premierę miał jeszcze w styczniu i była to książka, po którą sięgnęłam praktycznie zaraz po tym jak się pojawiła na półkach w księgarniach. Jednocześnie od dawna chciałam sprawdzić powieści Piotra Langenfelda, ale jakoś nie było okazji i to odwlekałam. Tym razem jednak się to zmieniło, ponieważ gdy odebrałam przesyłkę od wydawnictwa Skarpa Warszawska cały czas zerkałam w jej kierunku i kończyłam na prędce, to co w tamtej chwili czytałam. A czy było warto i czy sięgnę po inne książki autora? Poznajemy głównego bohatera, Amerykanina polskiego pochodzenia, który przyjeżdża do Berlina w czasach kiedy wszystko się zmieniało. Tak, to powieść w zasadzie historyczna, choć ma wiele wątków od szpiegowskich po... miłosny! Akcja dzieje się w czasie zimnej wojny i ten czas, wydarzenia, opowieści o ludziach są bardzo dobrze opisane przez Langenfelda. W Berlinie Charles, bo tak ma na imię główny bohater miał pracować i to na swoich zadaniach się skupiał do momentu gdy poznał pewną kobi...
00

Popularność




Re­dak­cjaAdam Pod­lew­ski
Ko­rektaMał­go­rzata Pod­lew­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce© Ole Arnt Thom­sen/Shut­ter­stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Piotr Lan­gen­feld, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83290-58-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Panu LT

PRO­LOG

Było po pro­stu ciemno. Nie tak jak w domu o tej po­rze roku, da­leko od tego miej­sca. Nie cho­dziło na­wet o lo­ka­li­za­cję, ale o sy­tu­ację i czas. Mrok był nie­omal jedną plamą, na któ­rej tylko cienka nieco bled­sza forma czerni na­zna­czyła gra­nicę mię­dzy nie­bem a zie­mią. Chmury za­cią­gnęły niebo po sam ho­ry­zont, tylko cza­sem jak na złość uchy­la­jąc rąbka gwiazd, by draż­nić wę­drow­ców zmu­szo­nych orien­to­wać się w po­ło­że­niu. Ciem­ność po­winna być sprzy­mie­rzeń­cem. Można było do niej przy­wyk­nąć i za­cząć roz­po­zna­wać kształty. Te wy­da­wały się dzi­waczne, choć w świe­tle dnia nie by­łyby ni­czym nie­zwy­kłym, tylko la­sami, wzgó­rzami, ciem­niej­szymi li­niami wą­wo­zów.

Bez względu na to, jak długo trwało szko­le­nie, ludzki umysł, pra­cu­jący te­raz na zwięk­szo­nych ob­ro­tach, sku­piony i wy­czu­lony, do­szu­ki­wał się pu­ła­pek. Jakby ktoś szep­tał w ludzką jaźń, że wszystko, co wi­dać jest nie­bez­pieczne. Ze ściany mrocz­nego lasu pa­trzą inne oczy, a w li­chych wcze­sną wio­sną tra­wach czai się ktoś go­tów sko­czyć ci do gar­dła.

Trzeba było umieć za­pa­no­wać nad lę­kiem. Sku­pić się. Iść da­lej i pa­mię­tać, co na­le­żało zro­bić. O tym dru­gim nie za­po­mi­nał, choć cel wy­da­wał się te­raz jesz­cze bar­dziej od­le­gły. To pierw­sze wy­da­wało się nie­moż­liwe.

– No i jak, do cho­lery, pa­nie Li? – wy­szep­tał przez zęby młody ubru­dzony męż­czy­zna z weł­nianą czapką na gło­wie, jakby prze­ko­nany, że w błot­ni­stym ro­wie pod noc­nym nie­bem ktoś go może pod­słu­chać. Młod­szy o dwa lata fa­cet dy­szał, peł­znąc po ziemi. Na jego po­czer­nio­nej twa­rzy od­ci­nały się szpary sko­śnych oczu.

– Wleką się, sir – od­po­wie­dział nie­na­ganną an­gielsz­czy­zną. Prze­cią­gnął, ak­cen­tu­jąc grzecz­no­ściowy zwrot, ja­kim zwra­cało się do ofi­cera. Byli dawno po imie­niu, ale nerwy i strach udzie­liły się też panu Li.

Wła­ści­wie na­zy­wał się ina­czej – Geo­rge Choa. Był ro­do­wi­tym Ame­ry­ka­ni­nem w pierw­szym po­ko­le­niu. Po­zo­stała dwójka też no­siła pseu­do­nimy nadane przez „duże nosy”[1], choć ich po­cho­dze­nie było zgoła od­mienne. Byli Chiń­czy­kami z Taj­wanu, ma­łego wy­spiar­skiego pań­stewka, które opie­rało się czer­wo­nym Chi­nom. Byli ochot­ni­kami, ale ich za­pał – który zresztą pod­czas szko­leń za­czął przy­ga­sać – dziś zo­stał do­dat­kowo nad­wą­tlony przez zwy­kłego pe­cha. Biały usły­szał sa­pa­nie i ci­che szepty nieco da­lej w ro­wie, który pro­wa­dził do lasu.

– Ku-Ni ma skrę­coną kostkę – za­czął przed­sta­wiać sy­tu­ację pan Li. Usiadł na ja­kiejś bryle błota, pod­su­nął weł­niane na­kry­cie głowy i otarł czoło. Biały nie­wiele wi­dział, ale z mowy ciała wy­czy­tał, że pan Li nie jest zbyt opty­mi­stycz­nie na­sta­wiony.

– Prze­pra­szam... – Ku-Ni, ni­ski, ale silny chłop, do­tarł wresz­cie i ostroż­nie po­ło­żył ple­ca­kową ra­dio­sta­cję. – To mu­siało być przy skoku. Ad­re­na­lina, nie czu­łem nic i do­piero po­tem...

– W po­rządku – prze­rwał biały. – I tak wy­trzy­ma­łeś z osiem mil. – Miało to za­brzmieć jak szczera po­chwała, ale wy­szło nie­na­tu­ral­nie. Mil­czeli więc dłuż­szą chwilę.

– Od­pocz­niemy chwilę, ale...

– Dam radę! – Ku-Ni prze­rwał sze­fowi. Mó­wił z prze­ję­ciem i za­pa­łem, ale biały coś po­dej­rze­wał. Nie był no­wi­cju­szem, wi­dział nie­jedno. Nie opo­wia­dał swoim pod­wład­nym o tych do­świad­cze­niach, przez to może nie trak­to­wali go zbyt po­waż­nie. Chiń­ska nie­chęć do „du­żych no­sów” nie da­wała się wy­ple­nić. Może tylko pan Li na­był za­chod­niej ogłady i oka­zy­wał sza­cu­nek ofi­ce­rowi. Biały moc­niej za­ci­snął dło­nie na ka­ra­binku M2.

– Skoro tak... – Przy­gryzł wargę, oce­nia­jąc w my­ślach szansę na po­wo­dze­nie. – A ty, Fang? – Wy­su­nął głowę w stronę naj­cich­szego i naj­młod­szego członka grupy. Fang był by­stry, uważny. Miał ży­la­ste mię­śnie i duże (jak na Azjatę) oczy. Lu­bił pa­trzeć, ale nie roz­ma­wiać. Po­dobno po­wo­dem tego był ja­kiś uraz z cza­sów ja­poń­skiej oku­pa­cji czy też wojny.

– Po­ra­dzimy so­bie, sze­fie – od­parł we­soło, i biały wy­obra­ził so­bie, jak Chiń­czyk robi minę twar­dziela.– Bę­dziemy nie­śli pu­dło na zmianę. – Stuk­nął lufą w ra­dio­sta­cję. – Noc ciemna i długa... Uda się do­trzeć na miej­sce. – Wy­da­wał się naj­spo­koj­niej­szy ze wszyst­kich.

To opa­no­wa­nie udzie­liło się do­wódcy. Wes­tchnął. Wiatr za­szu­miał na łące i po­mknął da­lej w las, ko­ły­sząc wierz­choł­kami drzew.

– Do­bra, trzeba by się zo­rien­to­wać w sy­tu­acji. – Biały się­gnął pod zło­żoną płachtę pe­le­ryny prze­ciw­desz­czo­wej. Z nie­wiel­kiego ple­caka wy­cią­gnął la­tarkę i za­fo­lio­waną mapę. Z pon­cza zro­bił okry­cie i za­czął stu­dio­wać swoje plany, kiedy reszta cze­kała cier­pli­wie.

– I jak? – Pan Li za­py­tał pierw­szy, kiedy szef wy­chy­lił głowę.

– Wy­gląda, że tak bar­dzo nie po­błą­dzi­li­śmy. Tam, przy szo­sie – biały wska­zał pal­cem za sie­bie, gdzie co rusz pod chwi­lowo bez­chmur­nym nie­bem po­ja­wiała się od­le­gła góra – jest wieś, na­wet spora. Obej­dziemy ją i we­sp­niemy się na tę cho­lerną skałę. Fang, masz ra­cję. – Uśmiech­nął się, pod­da­jąc na­głemu przy­pły­wowi wiary w moż­li­wo­ści grupy. – Ko­niec le­ni­stwa, pa­no­wie. Trzeba wy­grać tę wojnę – za­koń­czył nie­pa­su­ją­cym do sy­tu­acji pa­te­tycz­nym slo­ga­nem.

– Pa­nie Li... – Ski­nął na za­stępcę, da­jąc znak, że Chiń­czyk ma iść na szpicy. – Ro­wem, a po­tem do na­stęp­nego lasu – okre­ślił kie­ru­nek. Li tylko kiw­nął i przy­tu­la­jąc do sie­bie pi­sto­let ma­szy­nowy M3, zwany Gre­ase gun, ru­szył po bło­cie z oczami wpa­trzo­nymi w mrok.

Fang za­rzu­cił ra­dio i torbę z ba­te­rią na plecy, sa­piąc ciężko. Obie­cał po­móc, więc de­mon­stro­wał przed bia­łym swoje za­an­ga­żo­wa­nie. Prze­szli tak ko­lejną milę, wsłu­chu­jąc się w szum wia­tru i rzad­kie od­głosy dzi­kiej zwie­rzyny har­cu­ją­cej nocą. Rów był głę­boki, się­gał do piersi, więc kiedy szli schy­leni, mieli pew­ność, że są nie­wi­doczni. Byli cisi, uważni i sprawni jak na ze­spół pro­wa­dzący kon­tu­zjo­wa­nego. Ty­go­dnie szko­leń we­szły im w krew. Stali się stwo­rze­niami noc­nymi, wie­rząc, że zlali się z mro­kiem i nie da się ich wy­kryć.

Oko­lica wy­da­wała się zu­peł­nie pu­sta. Biały w krót­kiej chwili de­kon­cen­tra­cji uznał, że bom­bar­do­wa­nia za­ple­cza przy­no­szą dru­zgo­cące efekty. Ni­g­dzie na ho­ry­zon­cie nie było wi­dać na­wet po­je­dyn­czego świa­tełka. Mo­gło to świad­czyć o znisz­cze­niach, choć tu, na głę­bo­kiej pro­win­cji, trudno było zna­leźć war­to­ściowe cele dla sa­mo­lo­tów. „Za­ciem­nie­nie... – po­my­ślał. – Na­prawdę so­lidne za­ciem­nie­nie”. Po­krę­cił głową z nie­ja­kim po­dzi­wem dla miej­sco­wych. Rów do­cho­dził do szosy, a wła­ści­wie błot­ni­stego, choć cią­gle prze­jezd­nego duktu. Po­tem było znów roz­mo­kłe pole, po­cięte ro­wami na­wad­nia­ją­cymi. Li wy­szedł wolno na nie­wiel­kie pod­wyż­sze­nie te­renu i w wy­uczo­nym od­ru­chu przy­warł do kępy su­chych traw. Chiń­czyk na­słu­chi­wał, ale nie sły­szał za­gro­że­nia. Tylko wiatr chyba przy­bie­rał na sile. Li, jak miał w zwy­czaju, strzyk­nął ustami, by dać sy­gnał resz­cie. Trójka, ase­ku­ru­jąc ku­le­ją­cego Ku-Ni, prze­sko­czyła drogę i wpeł­zła do ko­lej­nego rowu. Tu było wię­cej wody. Błot­ni­sta maź się­gała do ko­stek. Nie­przy­jem­nie było ma­sze­ro­wać i skra­dać się ki­lo­me­trami w prze­mo­czo­nych bu­tach. Mun­dur i opo­rzą­dze­nie na­sią­kały wodą, odzież przy­kle­jała się do ciała, a sprzęt sta­wał się co­raz cięż­szy, co do­dat­kowo mę­czyło. Biały nie na­rze­kał, więc i oni mil­czeli. Wie­dzieli, na co się pi­szą. Na nie­wy­gody i na ry­zyko. Szli więc przed sie­bie, wy­pa­tru­jąc ko­lej­nych kry­jó­wek. Po­letko prze­cho­dziło w ni­ski, młody la­sek. Biały dał znak, by przy­sta­nęli. Znów stał się nie­spo­kojny. Prze­cież ten kraj miał być jed­nym wiel­kim gar­ni­zo­nem, a tym­cza­sem było ci­cho i spo­koj­nie. Po­dej­rza­nie ci­cho. Nie wia­domo który raz tej nocy mieli po­nure prze­czu­cie, że wcho­dzą w pu­łapkę. Biały za­czął my­śleć o tym jesz­cze w ba­zie, kiedy ła­do­wali się do sa­mo­lotu. Po­tem wró­ciły wspo­mnie­nia sprzed pra­wie dzie­wię­ciu lat. „Duży nos” sta­nął, wy­pro­sto­wał się i ro­zej­rzał. Od­ga­niał na­trętne stra­chy, ale wresz­cie zro­zu­miał, że każdy z za­gaj­ni­ków może być za­ma­sko­waną bazą, strze­żoną dzień i noc. Zwłasz­cza nocą.

– Nie idziemy do lasu – oznaj­mił, ku­ca­jąc.

– Jak to? – Pan Li nie zro­zu­miał.

– Pój­dziemy po­lami. W le­sie może być woj­sko. Skąd to za­ciem­nie­nie? Stąd, że w po­bliżu jest coś waż­nego.

Trzej Chiń­czycy byli wy­raź­nie skon­fun­do­wani z po­wodu na­głego upadku mo­rale do­wódcy. Po­parł go jed­nak pan Li.

– Ma to sens. Tyle że bę­dzie trzeba uwa­żać jesz­cze bar­dziej. – Zer­k­nął na pole, a po­tem na Ku-Ni. – Dasz radę?

– Dam – za­pew­nił młody.

– No to w po­rządku.

Biały za­rzu­cił ka­ra­bi­nek na plecy, zła­pał kępę traw na brzegu rowu i pod­cią­gnął się. Słu­chał, czy w po­bliżu ni­kogo nie ma. Już chciał roz­ka­zać, by reszta ru­szyła, kiedy w ciem­nej pla­mie wio­ski po­ja­wił się po­ma­rań­czowy ognik. Ofi­cer za­marł, nie wy­da­jąc z sie­bie słowa. Do ja­śnie­ją­cego punktu w dali do­łą­czyły ko­lejne. Wiatr przy­niósł dźwięk od­le­głych szme­rów. Świa­tła jakby przy­ga­sły, zro­biły się bled­sze. Biały zgar­bił się i cof­nął do rowu. Chciał coś po­wie­dzieć, ale usły­szał szczęk me­talu. In­stynkt po­łą­czony ze szko­le­niem i do­świad­cze­niem po­mógł roz­po­znać ten ha­łas. Od­ru­chowo pod­niósł broń. Pan Li był szyb­szy i uważ­niej­szy. Chiń­czyk z wrza­skiem za­mach­nął się sta­lową kolbą i za­sło­nił ofi­ce­rowi cel. Ku-Ni od­sko­czył gwał­tow­nie, krzyk­nął, ale nie opu­ścił pi­sto­letu. Strze­lił. Ten po­je­dyn­czy huk ame­ry­kań­skiej czter­dziestki piątki za­brzmiał w ci­szy mrocz­nej nocy jak ar­mat­nia salwa. Pan Li parł jak szar­żu­jący byk. Pod­bił broń tam­tego i po­wtó­rzył cios. Ku-Ni upu­ścił pi­sto­let. Pan Li wie­rzył, że wy­trąci prze­ciw­ni­kowi broń, za­nim ta wy­strzeli. Było jed­nak za późno. Ugo­dził młod­szego w oko­lice gar­dła, za­nim chło­pak spró­bo­wał od­bić cios. Padł na zie­mię. Fang krzyk­nął coś po chiń­sku i za­czął wspi­nać się na ścianę rowu. Biały, dep­cząc le­żą­cego zdrajcę, zła­pał pa­ni­ku­ją­cego pod­wład­nego za nogi i po­cią­gnął w dół. Za­raz też za­krył mu usta dło­nią.

Od wsi i od lasu na­ra­stał szum, a może, gdyby wie­rzyć roz­sza­la­łej wy­obraźni, do­cho­dziły na­wet głosy lu­dzi. Biały się­gnął po nóż. Czar­nego ostrza pra­wie nie było wi­dać. Dzier­żył broń przez dłu­gie se­kundy, jakby chciał bez słowa po­ka­zać panu Li, co trzeba ro­bić i że on po­trafi po­słu­żyć się tą za­bawką. Kie­dyś już był zmu­szony wal­czyć no­żem. Te­raz ostrze do­da­wało od­wagi Chiń­czy­kowi, który – jak się wy­da­wało – był wierny do­wódcy. Przy­naj­mniej w to chciał wie­rzyć biały. Pan Li kiw­nął głową i ob­ró­cił się do wierz­ga­ją­cego w bło­cie i du­szo­nego ko­la­nem zdrajcy. Ude­rzył Ku-Ni pię­ścią w twarz żeby prze­stał się sza­mo­tać. Sam wy­cią­gnął nóż i za­czął za­da­wać ciosy. Biały nie zwra­cał na to uwagi, miał swoje za­da­nie. Po­szło gładko. Fang był silny, ale jed­nak drobny. Po cio­sie pod że­bra i szty­chu w tcha­wicę znie­ru­cho­miał. Nie mo­gli po­zwo­lić so­bie na po­zo­sta­wie­nie zdraj­ców ży­wych, bo ci wie­dzieli za dużo. Fang osu­nął się bez­wład­nie w błoto, char­cząc ci­cho. Za­raz ucichł, pa­da­jąc obok ko­legi. Pan Li z nie­jaką wprawą i zło­ścią otarł klingę o rę­kaw. Splu­nął pod nogi. Wy­da­wało się, że jego oczy błysz­czą jak dwa naj­ja­śniej­sze punkty w po­bliżu. Pa­trzył na szefa i cze­kał na ko­lejne roz­kazy. Biały nie mu­siał nic mó­wić. Nie było też czasu na wza­jemne za­pew­nie­nia.

Od wsi do­cho­dziły co­raz gło­śniej­sze dźwięki. Ktoś się zbli­żał. Woj­skowy pa­trol czy tylko miesz­kańcy wy­czu­leni na ob­cych? Po­zo­stała przy ży­ciu dwójka wo­lała tego nie spraw­dzać.

Biały się­gnął po ra­dio­sta­cję. Był wyż­szy, sil­niej­szy, więc chciał wziąć ten cię­żar na sie­bie. Może jako za­dość­uczy­nie­nie za wspar­cie pana Li. Sta­lowy klo­cek wa­żył sporo. Jesz­cze prze­szło przez myśl ofi­cera, że Ku-Ni uda­wał od po­czątku, od chwili lą­do­wa­nia. Ta jego kon­tu­zja, opóź­nia­nie wszyst­kiego. Miałby od­po­wied­nio dużo czasu, by za­wia­do­mić tam­tych i wpro­wa­dzić grupę w za­sadzkę. Spiął szelki ba­gażu i pod­su­nął go wy­żej. Przy­ci­snął broń do boku, po­chy­lił się. Żeby wszystko so­bie po­ukła­dać, mu­siał naj­pierw wyjść z tego cało. Pan Li znów szedł na szpicy, nik­nąc pra­wie zu­peł­nie w mroku. Biały ru­szył jego śla­dem. Żwawo, ale tak ci­cho, jak po­tra­fił. Sły­szał tam­tych. Trzeba było uciec i prze­my­śleć, co da­lej. Na ciała dwóch zdraj­ców na­wet nie spoj­rzał.

ROZ­DZIAŁ 1

Rok póź­niej. Luty 1953

Zi­mowy przed­świt nocy był po­nury. Za­sło­nięte chmu­rami niebo nie chciało ja­śnieć, jak gdyby ko­lejny dzień miał nie wstać. Do tego znów lekko sy­pało śnie­giem. W sza­ro­ści koń­czą­cej się nocy na­wet brudne, pod­nisz­czone rzędy do­mów wy­da­wały się pięk­niej­sze w bia­łej sza­cie. Tej dziel­nicy na przed­mie­ściach Mo­na­chium wojna nie do­tknęła bar­dzo do­tkli­wie. Kwar­tały willi i se­ce­syj­nych ka­mie­nic stały jak kie­dyś, jak za ka­isera i füh­rera. Nisz­czył je za to czas, brak ma­te­ria­łów na re­mont i nie­re­gu­larne ogrze­wa­nie. Sta­wały się po­nure, szare. Te­raz, tuż przed świ­tem, za wo­alką le­ni­wie pa­da­ją­cych płat­ków śniegu cała ulica wy­da­wała się opusz­czona. Nikt nie od­śnie­żał pu­stych chod­ni­ków. Domy spały z czar­nymi otwo­rami okien. W końcu uliczki par­ko­wała cię­ża­rówka. Mimo kilku lat, ja­kie mi­nęły od końca wojny, taki wóz był cią­gle czymś nie­zwy­kłym. Zwłasz­cza tu­taj, z dala od cen­trum albo dziel­nic bar­dziej prze­my­sło­wych, gdzie auta cię­ża­rowe były bar­dziej przy­datne. W za­ułku stały jesz­cze tylko dwa sa­mo­chody. Stare, gar­bate li­mu­zyny, przy­kryte cza­pami śniegu i nie­uży­wane chyba od bar­dzo dawna. Cię­ża­rowy opel do­piero po­kry­wał się bia­łym pu­chem. Ciemna bryła po­jazdu zlała się z cie­niem ka­mie­nicy o po­pę­ka­nej ele­wa­cji. Kie­rowca wie­dział, ja­kie wy­brać miej­sce, by nie zwra­cać uwagi. Wie­dział też do­brze, że nie spo­tka wielu lu­dzi. Zi­mową nocą po ulicy bez spraw­nych la­tarni nie było roz­trop­nie spa­ce­ro­wać.

Kie­rowca cię­ża­rówki nie po­tra­fił jed­nak umknąć przed zim­nem. Był szczu­płym, na­wet bar­dzo szczu­płym, mło­dym męż­czy­zną o wą­tłej szyi i po­cią­głej twa­rzy z or­lim no­sem. W cza­sie wojny i po­wo­jen­nego nie­do­statku od­czu­wał chłód jakby bar­dziej. Sie­dział w weł­nia­nym płasz­czu z po­sta­wio­nym koł­nie­rzem, opa­tu­lił się sza­lem i co rusz po­cie­rał dło­nie w gru­bych, pod­bi­tych fu­trem rę­ka­wi­cach. Nie włą­czał mo­toru. Dud­nie­nie zu­ży­tego sil­nika przy­ku­łoby uwagę dba­ją­cych o swoje bez­pie­czeń­stwo miesz­kań­ców. Może na­wet ktoś do­niósłby na po­li­cję, a lo­kalny ko­mi­sa­riat mu­siałby wy­de­le­go­wać ja­kiś pa­trol. Szo­fer bar­dzo tego nie chciał. Cze­kał więc, mar­z­nąc po­tul­nie. Było już po pią­tej trzy­dzie­ści, nad­szedł znak, który wie­ścił ko­niec męki w wy­chło­dzo­nej bla­sza­nej puszce. W bocz­nym lu­sterku mi­gnęło da­leko świa­tełko la­tarki. Szo­fe­rowi wy­dało się naj­pierw, że ma przy­wi­dze­nia i z nie­wy­spa­nia wi­dzi coś, czego nie ma. Ale sy­gnał po­wtó­rzył się. Jak za­wsze dla pew­no­ści kilka razy. Kie­rowcy od razu jakby zro­biło się cie­plej. Mu­snął nogą star­ter w pod­ło­dze i ga­pił się w lu­sterko, czu­jąc, jak bi­cie serca przy­śpie­sza. Na bia­łej dro­dze po­ja­wił się oso­bowy sa­mo­chód. Je­chał wolno i nieco nie­równo. Męż­czyź­nie w cię­ża­rówce wy­da­wało się, że ocze­ki­wa­nie trwa całe wieki. Ni­gdy nie przy­wykł do tych krót­kich w su­mie, ale naj­bar­dziej emo­cjo­nu­ją­cych mo­men­tów.

Oso­bowy wóz nie­mal zrów­nał się z oplem. Noga kie­rowcy wdu­siła star­ter. To był naj­nie­bez­piecz­niej­szy punkt planu. Schło­dzony już sil­nik zmal­tre­to­wa­nego auta za­sko­czył do­piero za trze­cim ra­zem. Kie­rowca włą­czył ssa­nie i pod ma­ską za­bul­go­tało me­ta­licz­nie w sil­niku. Chło­pak spoj­rzał znad koł­nie­rza na mi­ja­jący go sa­mo­chód. Kie­ru­jący nim nie zwró­cił uwagi na ha­łas tuż obok. Nie zwol­nił ani nie przy­śpie­szył. Je­chał do domu. Chło­pak wrzu­cił bieg i skrę­cił koła. Jesz­cze mu­siał po­cze­kać. Oso­bowy wóz za­par­ko­wał krzywo, na­jeż­dża­jąc na kra­węż­nik. Sil­nik zgasł. Drzwi się otwo­rzyły, a z wnę­trza wy­siadł czło­wiek śred­niego wzro­stu. Miał nie­dbale na­rzu­cony płaszcz. Sza­lik mógł w każ­dej chwili zsu­nąć się na zie­mię, a ka­pe­lusz le­żał nie­równo na gło­wie. Fa­cet chwiał się. Za­trza­snął wóz i sta­rał się tra­fić klu­czy­kiem do zamka, było to jed­nak za­da­nie po­nad jego moż­li­wo­ści. Był zu­peł­nie pi­jany, co uspo­ka­jało szo­fera cię­ża­rówki. Tam­ten nie do­strzegłby na­wet świa­tła re­flek­tora.

Chło­pak uznał, że nad­szedł wła­ściwy mo­ment. Do­dał gazu i roz­pę­dził wóz. Kie­rowca prze­zor­nie po­chy­lił się za kół­kiem. Jego cel nie wy­da­wał się zdolny do obrony, ale pewne za­cho­wa­nia wcho­dziły w krew. Skrę­cił ku ce­lowi. Pi­jany do­piero w tym mo­men­cie się ob­ró­cił. Wresz­cie zro­zu­miał, co się dzieje. Chciał od­sko­czyć, ale po­śli­zgnął się na lo­dzie. Szo­fer cię­ża­ro­wego sa­mo­chodu do­stał pre­zent od losu. Ude­rzył w pi­jaka, a ten znik­nął gdzieś pod ko­łami. Szo­fer przy­ha­mo­wał do­piero kilka me­trów da­lej. Cię­ża­rówka za­tań­czyła na śli­skiej na­wierzchni. Kie­rowca zer­k­nął w lu­sterko i zo­ba­czył bryłę na ziemi. Wrzu­cił wsteczny i wy­co­fał po­śpiesz­nie. Auto pod­sko­czyło, kiedy po­now­nie prze­je­chało po ciele. Opel znów sta­nął, a kie­rowca od­dy­chał głę­boko i pa­trzył na czło­wieka na ulicy.

Z ciem­no­ści wy­ło­nił się trzeci osob­nik. Pod­biegł do ciała. Za­czął je prze­szu­ki­wać, ma­cać po kie­sze­niach, a szo­fer cze­kał cier­pli­wie. Był pe­wien, że jesz­cze nie przy­kuli uwagi miesz­kań­ców. Na­wet je­żeli, to było tak ciemno, że nikt nie do­strzegłby żad­nych szcze­gó­łów. Poza tym na­wet tu lu­dzie bali się mie­szać do po­dej­rza­nych spraw. Uda­wali, że nic nie wie­dzą, nie sły­szą i nie wi­dzą, tak jak uda­wali, że prze­szłość ich nie do­ty­czy. Ten przy ciele pod­niósł głowę, a po­tem ru­szył do wozu. Wła­do­wał się do szo­ferki. Nim za­trza­snął drzwi, opel ru­szył. Prze­je­chał po ciele po raz trzeci. Ten akt spra­wił sa­tys­fak­cję kie­rowcy, który ostatni raz rzu­cił okiem w lu­sterko.

– Dzięki, Krzy­chu. Po­szło klawo – mruk­nął szo­fer i uśmiech­nął się. Za­ci­skał palce na kie­row­nicy tak, że aż trzesz­czała skóra rę­ka­wi­czek.

– Gówno! – od­parł jego kum­pel, pra­wie nie otwie­ra­jąc ust. Szarp­nęło wo­zem, kiedy szo­fer ściął za­kręt. – Zwol­nij, do psiej nę­dzy! – Krzysz­tof miał po­wód, by dać upust zło­ści, którą wi­nien czuć do sie­bie. – Je­dziesz jak wa­riat. Uwagę zwra­casz.

– Nie pę­kaj. Kto nas w tej za­dymce bę­dzie ści­gał? – Kie­rowca nie lu­bił, jak go po­uczano. – Ale co się stało?

Przez dłuż­szą chwilę sły­chać było tylko ter­kot sil­nika i szum wia­tru nio­są­cego płatki śniegu na pu­stej ulicy.

– To nie ten – ci­cho po­wie­dział Krzysz­tof. – Nie ten! – do­dał gło­śniej, wa­ląc dło­nią w drzwi. Mimo mroku wi­dać było, jak jego okrą­gła twarz zmie­nia się i ciem­nieje od na­pły­wa­ją­cej w gnie­wie krwi.

– Jak to? – Szo­fer roz­dzia­wił usta i opadł na opar­cie. – Za­bi­łem...

– Nie bój się. Nie ubi­łeś nie­wi­niątka. – Krzysz­tof sta­rał się po­cie­szyć ich obu. – Wła­ści­wie to ja go skoń­czy­łem. – Pod­niósł mo­kry do­ku­ment i port­fel nie­bosz­czyka. Za­pa­lił za­pałkę. – Re­gner... Tak się te­raz na­zywa ten skur­wy­syn. To zna­czy na­zy­wał. – Po­trzą­snął do­wo­dem, le­gi­ty­ma­cją czy czym­kol­wiek był brudny pa­pier ze zdję­ciem. Kie­rowca wziął go w dłoń, wpa­trzony w fo­to­gra­fię, ale szybko od­rzu­cił jakby z obrzy­dze­niem.

– Kurwa, a ja się tak sta­ra­łem! – Za­czął go­rącz­kowo ma­cać kie­sze­nie w po­szu­ki­wa­niu pa­pie­ro­sów. Zna­lazł w we­wnętrz­nej po­miętą paczkę ame­ry­kań­skich ca­meli. Krzysz­tof mo­men­tal­nie za­pa­lił jesz­cze jedną za­pałkę. Sam się­gnął po pa­pie­rosa i znów za­mil­kli, zbie­ra­jąc my­śli w ty­to­nio­wym ob­łoku.

– Dia­bli by to wzięli!

– Bez sensu... – Kie­rowca my­ślał po­dob­nie. Chciał usły­szeć ja­kieś roz­sądne wy­ja­śnie­nie. – Ale jak do cho­lery?

– Nie wiem... – Krzy­chu wzru­szył ra­mio­nami. – Wszystko było jak trzeba. Jak spraw­dzi­li­śmy. Jak roz­po­zna­li­śmy. Czas, knajpa, sa­mo­chód. Pora. Fa­cet na­wa­lił się, wsiadł do wozu i ru­szył. „Hra­bia” dzwo­nił i był pe­wien. Sam wi­dzia­łeś. – Pro­sząco pa­trzył na kie­rowcę i roz­sie­wał po­piół z pa­pie­rosa. – Spraw­dzone. Sam my­śla­łem, że to ten gnój.

Sami mil­czał, gry­ząc wargę i ga­piąc się gdzieś w za­ka­marki wy­obraźni przy­mknię­tymi oczyma.

– W po­rządku – od­parł uspo­ka­ja­jąco. – Może „Hra­bia” spier­do­lił? – Do głowy przy­cho­dziło naj­prost­sze wy­ja­śnie­nie. Wrzu­cił bieg, ale nie ru­szył od razu.

– Ale on nie dzie­ciak. Swoje po­trafi. Ro­zu­miesz? Pan „pro­fe­ska”. – Krzysz­tof wciąż szu­kał przy­czyn po­rażki. Nie cho­dziło o to, że wziął udział w za­bój­stwie czło­wieka, na któ­rego jesz­cze nie było wy­roku. Gnio­tła go świa­do­mość, że dał ciała. Cho­lera, może rze­czy­wi­ście za pew­nie się już po­czuł i do­pa­dła go ru­tyna. Ru­tyna, prze­klęty wróg każ­dego fa­chu, nie mó­wiąc już o ich pro­fe­sji.

– Nie... – mruk­nął. Za­czął się gwał­tow­nie roz­glą­dać, prze­ko­nany chyba, że mar­twe, ciemne oczo­doły zruj­no­wa­nych do­mów wi­dzą go i śle­dzą. Pa­trzył w lu­sterko, pe­wien, że za­raz po­jawi się w nim po­goń.

– Je­żeli nie my, to kto nas tak wy­sta­wił? No kto? – za­py­tał Sami. Strach skrę­cał mu trze­wia.

– Nie wiem, po pro­stu nie wiem albo i nie chcę wie­dzieć.

– Nie chcesz wie­dzieć. Do­bre so­bie. To wszystko jest do dupy, Krzy­chu! Mó­wi­łem ci: trzeba się zmy­wać, za­nim przyj­dzie coś ta­kiego. Te­raz już, kurwa, za późno. Na­stęp­nym ra­zem to mo­żemy być my...

– Ty znowu o tym.

– Tak, znowu. I mia­łem ra­cję. Że­byś wie­dział... Że­by­ście wszy­scy wie­dzieli. Trzeba się scho­wać.

– Zwiać, to chcesz po­wie­dzieć? – za­py­tał ze smut­kiem Krzysz­tof.

– Tak. Trzeba wy­je­chać. Ja chcę wy­je­chać. – Szo­fer wje­chał w za­ułek i pa­trzył w żółty od­blask re­flek­to­rów na ścia­nie. To wy­zna­nie wiele go kosz­to­wało. Po­zor­nie przy­wykł do brud­nej ro­boty, ale w głębi du­szy wciąż się bał.

– To spa­daj. Przy­czaj się – od­parł pa­sa­żer, jak gdyby nic się nie stało. – Ju­tro się wi­dzimy. Bę­dziemy my­śleć.

Ści­snęli so­bie dło­nie, a Krzysz­tof wy­sko­czył na chłód po­ranka. Na­su­nął czapkę głę­biej na czoło i bez słowa ru­szył w mia­sto. Sami upew­nił się, że nie ma nic za au­tem. Nikt go nie śle­dzi. Wy­je­chał na drogę i po­mknął w swoją stronę, cią­gle ostrożny.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Do­słowne tłu­ma­cze­nie chiń­skiego słowa Da­bizi – tak Chiń­czycy okre­ślają lu­dzi z Za­chodu