34,90 zł
Śmierć jednego człowieka to śmierć, a śmierć dwóch milionów to tylko statystyka.
Józef Stalin
Gdy zostanie nam narzucona wojna, jedyną alternatywą jest zastosowanie wszystkich możliwych środków, by ją doprowadzić do szybkiego końca. W wojnie chodzi o zwycięstwo.
Gen. Douglas MacArthur
Wszyscy myśleli, że II Wojna Światowa się skończyła...
Tymczasem Armia Czerwona rusza na zachód, tłamsząc po drodze opór amerykańskich i brytyjskich dywizji. Wydaje się, że nawet bunt Ludowego Wojska Polskiego walczącego teraz ramię w ramię z żołnierzami Andersa nie jest wstanie jej zatrzymać.
Patton i Anders bronią południa Europy, lecz muszą poznać plany wroga i skoncentrować swoje siły we właściwym miejscu.
Polskich komandosów oraz amerykańską 101 DPD czeka trudne zadanie...
Tom drugi cyklu Czerwona ofensywa.
W cyklu ukazały się: 1. Czerwona ofensywa 2. Kontrrewolucja
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 538
KONTRREWOLUCJA
© 2014 Piotr Langenfeld
© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Projekt graficzny, eBook mastering:
Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-64523-17-5
Ustroń 2014
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Najpierw był chłód. Duża odmiana po zatęchłym, ale ogrzewanym samochodzie, którym wożono go w nieskończoność. Z czarnym workiem na głowie czuł się jak wyrwany z rzeczywistego świata. Stracił poczucie miejsca i czasu. Zresztą odkąd wrócił i zaczęto nad nim pracować w kolejnych więzieniach, coraz gorzej się orientował, gdzie jest i co się z nim dzieje.
Usłyszał trzask zamykanych drzwi auta. Jak mu się zdawało, furgonetki. Coś skrzypnęło, ktoś coś powiedział. Silna dłoń pchnęła go w przód. Znalazł się w jakimś zimnym pomieszczeniu. Przez materiał na twarzy próbował złapać choć haust świeższego powietrza. Szedł szybko i niczym niewidomy potykał się o własne nogi i nierówną podłogę.
Strażnik z wyraźną pogardą popychał go co chwilę, jakby licząc na to, że więzień się wywróci i za karę będzie można wymierzyć mu kilka ciosów.
Spacer był długi, za długi, jak na zwykłą budowlę, ale wreszcie przystanęli. Zachrobotał zamek w jakichś drzwiach. Przestąpił próg i poczuł nieco cieplejsze powietrze. Dłoń chwyciła go pod ramię i gdzieś pociągnęła.
Wpijające się w przeguby kajdanki puściły, niespodziewanie rozpięte. Rozmasowywał z ulgą nadgarstki, kiedy szarpnięciem zdjęto mu z głowy worek. Zmrużył oczy, osłaniając je dłońmi, odzwyczajony od jakiegokolwiek światła. Blask sprawiał niemal fizyczny ból. Przeszło mu przez myśl, że to nowy rodzaj tortury. Znów ktoś go popchnął. Udem uderzył o jakiś przedmiot. Pomacał go przestraszony. Krzesło.
– Siadaj – padło zza jego pleców. Wykonał polecenie szybko, choć nieporadnie, cały czas na wpół ślepy.
Z każdą sekundą obraz, jaki widział, robił się ostrzejszy i wyraźniejszy.
Siedział w kręgu jasnego światła, poza którym nie było nic, zupełna ciemność. Trzasnęły drzwi. Strażnik wyszedł. Coś jednak mówiło więźniowi, że za zasłoną z mroku, ukryty gdzieś za ścianą, ktoś go pilnuje. Oprócz prostego krzesła, które zajął, przed sobą miał biurko, stary urzędniczy mebel, wyciągnięty chyba z jakiegoś magazynu. Za nim zasiadł łysy, tęgawy mężczyzna w okrągłych okularach, ubrany w zielony mundur. Milcząc, uważnie mu się przyglądał, podparłszy na rękach rumianą twarz.
Minęło kilka długich chwil, zanim możliwość postrzegania wróciła do normy. Światło przestało boleśnie razić i wydało mu się, że skądś zna tego człowieka. Ba, zna go bardzo dobrze, choć nigdy nie miał okazji zamienić z nim ani jednego słowa.
Skulił nogi i wyprężył się ze strachu, gdy pojął, kogo ma przed sobą. Podobni osobnicy, zwłaszcza w takich okolicznościach, napawali go nieopisanym lękiem.
– Spokojnie – odezwał się mężczyzna, cały czas patrząc na niego i obdarzając go jakby wymuszonym uśmiechem.
Więzień nie poczuł się wcale lepiej. Wiedział, że zawsze tak zaczynali. Choć nie miał pojęcia czemu. Przecież był wierny do końca.
Zaczął rozglądać się po pokoju, jakby szukał ratunku albo drogi ucieczki. Nie potrafił ukryć zdenerwowania.
Człowiek za biurkiem cicho prychnął, hamując śmiech, i położył ręce na brzuchu.
– Jak podróż? Mam nadzieję, że dobrze? – spytał, opierając się w fotelu, Ławrientij Beria.
Więzień kiwnął głową bez słowa. „Po co te ceregiele, bijcie!” – chciał krzyknąć, ale tylko zacisnął palce.
– Wybaczcie, towarzyszu, takie przyjęcie – zaczął spokojnie Gruzin. – Ale musimy stwarzać pozory do końca. Wróg czuwa. – Przyłożył palec do ust. – No dobrze – sapnął. – Standartenführer Arnold Martin Linfort alias Bary Jurgst i jeszcze kilka nazwisk. Od osiemnastego roku w partii komunistycznej Niemiec. W NSDAP od dwudziestego piątego. W SS od dwudziestego ósmego. Potem Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy, SD, potem wywiad. Czyż nie? – spytał retorycznie. – Dla nas pracujecie od trzydziestego piątego, po odbyciu dwuletniego szkolenia. – Pokiwał z uznaniem głową, jakby dając do zrozumienia, że pamięta życiorysy wszystkich swoich szpiegów. – Kawał czasu, towarzyszu Linfort. Kawał czasu.
Linfort milczał, marszcząc czoło. Nie miał pojęcia, do czego to prowadzi. Chcieli, żeby się przyznał? Żeby wyszczekał, że zdradził? Tylko że on był do końca posłuszny. Wytrzymał dwa tygodnie bicia i przesłuchań, potem jeszcze pięć dni, ale wiedział, że nie da rady, i w końcu zaczął mówić, co chcieli, choć to wszystko było stekiem kłamstw. Połamane żebra, po których skakali, dopiero się zrastały, paznokcie też miał ciągle czarne. Był wycieńczony i oswoił się z myślą, że kiedyś wreszcie go zastrzelą. Zabiją i wyrzucą na śmietnik. Jego, jednego z najwierniejszych. Kiedy wsadzili go do auta, uznał, że to już koniec. Ale potem były kolejne przesiadki i długa droga. A teraz on. Najstraszniejszy po Stalinie człowiek na świecie.
– Mówię wam, witajcie. – Beria poderwał się z krzesła i podszedł z wyciągniętą dłonią i szerokim uśmiechem na ustach. Linfort podskoczył, aż coś zakłuło go w obolałym boku. Obciągnął wytartą, za dużą szarą marynarkę, jaką dostał z okazji planowanego spotkania. – Wybaczcie te niedogodności. – Słowo „niedogodności” w ustach Berii zabrzmiało jak marny żart. – Ale musieliśmy być pewni. – Oczy błyszczały mu chytrze. Linfort był po pierwsze Niemcem i niezależnie od tego, jak wydawał się oddany i jak świetnie przygotowany, należało go sprawdzić. Po drugie, był na Zachodzie, czasem bez kontroli, otarł się o cały tamtejszy luksus, a kto wie, może próbował pracy na dwie albo i trzy strony. – Jesteście dobrym wywiadowcą. Jesteśmy z was dumni i ufamy wam – zapewnił Beria.
– Dziękuję – wybełkotał standartenführer ciągle zdziwiony sposobem powitania. Tylko to słowo przyszło mu do głowy.
– Wiem, wiem – mówił Beria, ściskając dłoń Niemca i patrząc w twarz należącą do w miarę młodego jeszcze człowieka, a już pokrytą zmarszczkami i bliznami. – Marzycie o odpoczynku, urlopie.
Po latach przesłuchań i tortur bezbłędnie wyczuwał nastroje więźniów i podkomendnych. Niemiec, mimo że starał się kontrolować, uśmiechnął się bezwiednie na samą myśl o ciepłym, spokojnym ośrodku gdzieś nad Morzem Czarnym, w którym wypoczynek nie raz mu obiecywano razem z zaszczytami.
– Niestety! – westchnął głośno Beria, wyrywając dłoń z uścisku. – Czasu nie ma! – przerwał brutalnie przyjemne wizje Linforta. – Siadajcie. – Gruzin wskazał uprzejmie na krzesło i sam oparł się o rant odrapanego biurka. – Mamy dla was jeszcze jedno zadanie – obwieścił. Linfort tylko kiwnął smutno głową. – Pod sam koniec zeszłego roku Kaltenbrunner wyznaczył was na szefa oddziału nowej organizacji, która miała zajmować się przerzutem ludzi, dygnitarzy faszystowskich, za granicę, czyż nie?
– Tak jest – przytaknął Niemiec. – Choć moim głównym zadaniem było gromadzenie funduszy na ten cel ze środków, którymi już wtedy zarządzało SS. Zrobiono mnie kimś w rodzaju księgowego, ale wiem, że było nas więcej…
– Właśnie, więcej. – Beria podrapał się po brodzie. – Wasze kontakty i duży staż w faszystowskim bezpieczeństwie są waszym największym atutem. Wiemy, że macie wielu znajomych w kręgach starych dygnitarzy, w większości teraz pojmanych lub zbiegłych do Amerykanów. Ale nie o to chodzi. Nas interesują wasze znajomości w świecie. Wiemy, że organizacja przerzuca ludzi przez Watykan i kilka innych neutralnych państw do Ameryki Południowej.
– Głównie do Argentyny czy Boliwii – wtrącił Niemiec już nieco bardziej rozluźniony, zakładając nawet, że może przeżyje.
– Właśnie, do Argentyny. Faszyści nie wiedzą, że cała ich organizacja jest nam znana i spenetrowana – uśmiechnął się triumfalnie Gruzin. – Jednak brak tam człowieka, który mógłby poprowadzić tych bezrobotnych nazistów do walki. – Zawiesił głos, czekając na reakcję Linforta. Ten pochylił zaciekawiony głowę.
– Do walki? Wybaczcie, towarzyszu, ale…
Beria uciszył go gestem dłoni.
– Dobrze usłyszeliście. Do walki. Powiem wam w sekrecie, że szykuje się wielkie dzieło, wielki bój. Potrzebne nam będą zdolności nawet naszych dotychczasowych wrogów. Tyle że oni teraz uciekają, kryją się jak szczury, myślą o własnym życiu, bojąc się sprawiedliwej kary za swoje zbrodnie. Kilku ważnych się wymknęło, wielu też zabiliśmy. Ci ze świecznika nie pójdą na współpracę z nami. Boją się, wolą Amerykanów i ich pieniądze. Ale co mają powiedzieć ci, którzy byli o szczebel niżej, nie mają wielkiej wiedzy, tylko krew na rękach i spełniali rozkazy w imię przekonań? Nie wiedzą, co mają zrobić. Wbrew pozorom ich umiejętności mogą się przydać lepszej sprawie. Potrzebujemy dla nich przywódcy albo kogoś, kto wskaże nowego wodza i nakłoni ich do współpracy z nami. Choćby pod pozorem walki ze zgniłym Zachodem, któremu wydaje się, że wygrał, a który jest w rozsypce. Ameryka chce skończyć wojnę i pławić się w luksusie, Anglia to bankrut, a o reszcie nie mówimy. Zresztą i Hitler, i my wyrośliśmy z jednego korzenia socjalistycznych nauk. Być może to właśnie trzeba im mówić. Ale osobiście uważam, że każdy, kto zapłaci, będzie dla tej zgrai byłych esesmanów nowym panem. Was wybrano do tej roli. – Wskazał pulchnym palcem w sam środek nosa Linforta.
Niemiec wzdrygnął się i zacisnął dłonie na kolanach. Zrobiło mu się duszno i rozpiął kilka guzików koszuli. Układał sobie to wszystko w głowie, zastanawiając się, jak miałby się do tego zabrać. Dopiero co wrócił z wojny, wykonał zadanie życia, cudem przeszedł śledztwo NKWD i znów musiał zaczynać robotę? Co prawda szef miał dużo racji, bez kraju i władzy pozostał spory zastęp doświadczonych nazistów, których poznał i których można było próbować kupić. „Tylko po co? Po co?” – pytał sam siebie.
– Wasze zniknięcie w marcu zostało przygotowane wprost idealnie. Przepadliście pod Lubaniem podczas niespodziewanej potyczki, kiedy pełniliście swoje zadania na Śląsku. Dla wielu jesteście trupem, bohaterem, który poległ w walce z bolszewizmem. Legenda jest dobra, dopracowana. Przekazaliście nam sporą wiedzę o projekcie „Olbrzym” na Śląsku i kryjących się tam różnych tajnych ciekawostkach. Obecnie specjalne oddziały Smierszu szykują się, by dobrać się do tego, co nam wskazaliście. Wiem, że inne obiekty wysyłano dalej w świat i że wiedzę o tym mają ludzie z organizacji faszystowskiej.
– Tak jest – znów przytaknął Niemiec. – Materiały, projekty i bronie przewożono, ukrywano, sprzedawano…
– Właśnie! – Beria klasnął w ręce. – Dochodzimy do sedna. Wasza wiedza, wiedza tych ludzi w połączeniu z naszymi rozbudowanymi i doświadczonymi siatkami daje ogromne, przeogromne możliwości! Nie chcę was teraz wprowadzać w szczegóły, ale to wszystko może zaważyć na losach świata. Waszym zadaniem będzie wrócić do Niemiec, odświeżyć kontakty i najszybciej jak się da uruchomić machinę. Ja wiem, że to nie będzie łatwe, że będą wobec was nieufni, że będą w depresji po przegranej. Będziecie musieli uważać, bo niektórzy poszli na współpracę z imperialistami. Ale znam wasze talenty, wiem, jak wiernych przyjaciół mieliście. Koszty nie grają roli.
Niemiec westchnął, godząc się ostatecznie z faktem, że o urlopie po tym, co przeszedł, może zapomnieć.
– Kiedy mam zaczynać?
– Daję wam dwa, trzy dni na odpoczynek i zapoznanie się z materiałami… Potem wracacie do Niemiec, na nowych papierach. Waszym głównym zadaniem będzie uaktywnienie organizacji w Ameryce Południowej. Z naszą pomocą, ma się rozumieć, i dla naszych celów. Dla wielkiej światowej rewolucji.
Lipcowe południowe słońce, wisząc wysoko nad murami kremlowskiej twierdzy, wlewało się przez ogromne pancerne szyby przestronnego pomieszczenia, jednego z wielu miejsc obrad sowieckich władców. Mimo że był środek upalnego dnia, w przestronnej, obitej brązową boazerią sali, przy zamkniętych oknach i wiszącym oparze dymu tytoniowego, panował kojący chłód.
Po obu stronach lakierowanego, brązowego szerokiego stołu zasiadła spora grupa ubranych w różne rodzaje mundurów ludzi, przywódców ojczyzny światowego proletariatu. Byli tu niemal wszyscy członkowie tworu nazwanego Radą Rewolucji, którą kazał stworzyć Stalin na wzór rady wojennej z czasu bojów z Niemcami.
Na rozkaz wodza przybył Woroszyłow, który wyliczał skrupulatnie klęski i straty imperialistów, problemy z zaopatrzeniem i kolejne bogate zdobycze w alianckich strefach.
Tuż przy Stalinie zasiadał zamyślony, przyprószony siwizną Mołotow, bawiący się swym piórem. Naprzeciw niego siedział otyły Malenkow, którego czoło rosił obfity pot. Niektórzy zastanawiali się, czy poci się tak z upału, czy ze strachu, że posadzono go koło Berii. Ten, maskując znużenie i czekając na swoją kolej, dyskretnie przeglądał treść meldunków i sprawozdań.
Było jeszcze kilku dygnitarzy pomniejszego szczebla, na czele z Chruszczowem strojącym kretyńskie miny przy każdym opisywanym sukcesie, ale najwięcej spodziewano się po dowódcach frontów i admirale, dowódcy Floty Bałtyckiej, których zaproszono nawet razem z ich zastępcami do spraw politycznych. Puganow usadzony został na końcu długiego stołu, przy samych niemal drzwiach. Obserwował ten cały spęd z mieszaniną zaciekawienia i potwornego lęku. Zastanawiał się ciągle, czy miejsce, które mu wskazano, nie miało ułatwić jego aresztowania. Jeden gest jego, samego wodza, generalissimusa Stalina, i byłoby po nim. Drzwi się otwierają, wchodzą czekiści i już, koniec, nie ma jak uciekać.
Straszna wizja nachodziła go uporczywie za każdym razem, kiedy Józef Wissarionowicz, siedzący, jak przystało na wielkiego wodza, u szczytu stołu, podnosił wzrok znad papierów lub fajki i wlepiał w Puganowa niepokojąco długie, świdrujące spojrzenie błyszczących dziwnie oczu.
Generał wiedział, że donoszący na niego przy każdej sposobności do Stawki i Stalina marszałkowie, ale też i politrucy, zrzucali na niego odpowiedzialność za przejściowe trudności i oskarżali go o to, że ich nie przewidział, choć oni, najświatlejsi ze światłych, ostrzegali. Zapominali przy tym, że przez dwa długie miesiące razem z nim szykowali i dopieszczali plan ataku.
Błędów wódz nie wybaczał i przez lata panowania i wojny wyrobił w sowieckim aparacie strach przed szukaniem kozłów ofiarnych.
Puganow za każdym spojrzeniem Stalina potulnie spuszczał głowę, zaciskał szczękę i czekał, czekał, co przyniesie mu los.
– …Tysiąc dziewięćset czołgów i pojazdów opancerzonych utracił przeciwnik. Nasze lotnictwo zestrzeliło lub zniszczyło na ziemi dwa tysiące trzysta szesnaście samolotów wroga, różnych typów – czytał z kartki straty aliantów Woroszyłow, odpowiedzialny za zaopatrzenie sił zbrojnych, choć straty własne opisał po łebkach, szybko i sprawnie. Podobnie zrobił z opisami posłanych na front czołgów, karabinów, butów, onuc i wszelkiego materiału wojennego. Uznał, że informacje o sukcesach są ważniejsze i ucieszą przywódcę Kraju Rad. – Wojska nasze przechwyciły ponad dwa tysiące pocisków rakietowych produkcji niemieckiej, których imperialiści nie zdołali wywieźć. Udało nam się przejąć kilka tysięcy pojazdów mechanicznych należących do dawnego Wehrmachtu i sił anglo-amerykańskich. Zdobyliśmy kilkaset parowozów i tysiące wagonów kolejowych. Ewakuujemy z Niemiec kolejne dziesiątki fabryk i mniejszych zakładów przemysłowych. Zdobywamy ogromne ilości materiałów pędnych i amunicji. Siły wroga słabną. Jeszcze kilka dni, kilka silnych uderzeń i stracą zdolność bojową! – zakończył triumfalnym tonem, uśmiechając się pod gęstym wąsem. Zamknął skoroszyt, kiwnął głową i kiedy Stalin zezwolił, usiadł.
Marszałkowie i reszta zacisnęli zęby i spuścili wzrok. Nikt nie odważył się odezwać, choć wszyscy wiedzieli, że dane, które właśnie słyszeli, są przesadzone. Podkoloryzowane albo zwyczajnie nieprawdziwe. Amerykanie i Brytyjczycy wraz z kilkoma pomniejszymi sojusznikami ponieśli dotkliwe straty, ale na pewno nie groził im paraliż. Przynajmniej nie szybko. Stracili mnóstwo czołgów, samolotów i wszelkiego żelastwa, ale to tylko w pierwszych dniach niespodziewanego i paraliżującego ich uderzenia. Duże ilości sprzętu starano się ewakuować pod osłoną lotnictwa, którego siła na kontynencie została nadwątlona, ale imperialiści szybko przysłali posiłki z Anglii i Włoch. Samolotów mieli mrowie. Do tego silna artyleria, która mocno dawała się we znaki, opóźniając w kilku miejscach szturmy sowieckiej piechoty. Armia Czerwona rozjechała wiele jednostek, wzięła dobre piętnaście–dwadzieścia tysięcy jeńców, drugie tyle rozstrzelała, ale sama na głównych kierunkach poniosła trzykrotnie większe straty. Kilka punktów w zachodnich Niemczech, zaopatrywanych z powietrza, ciągle stawiało opór. Niemniej jednak było to wielkie zwycięstwo. Dojść do Renu w niespełna dwa tygodnie, i to gdy plan wielkiej ofensywy nie wszędzie udało się realizować, jak przewidywano, to było coś.
W tym sukcesie każdy chciał się wyróżnić. Każdy z marszałków, generałów i niższych oficerów chciał pokazać, że to on i jego dzielne wojska zadały imperialistom największe straty. Dopisywali do swych zasług kolumny zniszczonych czołgów, dywizjony zestrzelonych samolotów i pułki złapanych w potrzask „Amerykańców”. Zapominając, że jeden szturm na pojedyncze, bronione miasto kończył się masakrą, o której zachodni oficerowie nie potrafiliby nawet myśleć. Nic dziwnego, że chcąc powetować sobie taką hekatombę, sowieckie pododdziały masakrowały poddających się obrońców i przerażonych mieszkańców.
Przeraźliwa cisza w sali trwała dłuższą chwilę. Wszyscy czekali na to, co powie władca. Ten trawił wszystko, co usłyszał, co rusz unosząc głowę i przyglądając się każdemu z zebranych, a najdłużej udręczonemu niepewnością Puganowowi.
Generalissimus podniósł ze stołu fajkę, sprawdził, czy jest dobrze nabita, i z kieszeni uniformu zaczął wygrzebywać zapałki. Długo wypuszczał dym, podpalając tytoń. Wszyscy wbili w niego oczy, nie rozumiejąc, co oznacza cisza. Irytację czy niewiarygodny spokój.
– Tak – powiedział przeciągle Józef Wissarionowicz, puszczając duży szarawy obłoczek. – Tak, towarzysze. – Odsunął fotel i wstał. Marszałkowie chcieli się poderwać, jak zawsze w takich chwilach, a wódz machnął ręką, by siedzieli.
Lubił spacerować, kiedy mówił i myślał.
Podszedł do ogromnych rozmiarów mapy z zaznaczonymi pozycjami wojsk w Europie, podobnej do tej, której używał kiedyś Puganow. Kontemplował ją dość długo, cały czas milcząc i doprowadzając do kresu wytrzymałości i tak nadwątlone nerwy zebranych.
– Mówicie, wróg jest w rozsypce, jest w odwrocie – rzucił, nie odwracając głowy, do Woroszyłowa. – No dobrze, dobrze – mamrotał z ironią. – Zanim przejdziemy do omówienia sytuacji wojskowej – odwrócił się na pięcie – zadajmy sobie pytanie. Czy nie warto zmienić naszych celów? Przewartościować naszych możliwości? – Popatrzył po sali.
Woroszyłow nadął się i uniósł wzrok, unikając spojrzenia przywódcy. Wiedział, że Stalin nie uwierzył w tak różowy obraz wojny. Mimo swego wieku nie dawał się wprowadzać w błąd, jak naiwny Hitler. Ba, miał zapewne kilka innych źródeł informacji, kto wie, może nawet z drugiej strony.
– Skoro idzie nam tak świetnie, to dlaczego dochodzi do kłopotów na niektórych odcinkach? – Stalin omiótł wzrokiem oficerów, a Puganow uznał to za osobisty przytyk. – Jeśli bijemy wroga tak dzielnie, to czemu trzyma się on w kilku punktach, jak zauważył towarzysz Woroszyłow? Mimo naszej przewagi i grożącej im sromotnej klęski imperialiści trwają w obronie. Są tak szaleni? Bo nie odważni przecież? Ich odwagę negowały przedwojenne analizy i projekty. Powiem wam, towarzysze! – zakrzyknął. – Oni trwają, bo wiedzą, że mogą liczyć na pomoc, słabą i wątłą, ale zawsze. Ich samoloty dowożą zaopatrzenie, bombardują nasze pozycje. Osiągnęliśmy sukces, to prawda! – Stanął u drzwi za plecami Puganowa, tak że ten mógł przysiąc, iż wzrok Stalina zaczyna wypalać mu tył głowy. – Zaskoczyliśmy wroga! – krzyknął wódz, znów ruszając przed siebie z fajką w ustach. – Pytanie brzmi, czy zaskoczenie było zupełne i czy udało się je osiągnąć wszędzie?
Marszałkowie popatrzyli po sobie z trudno ukrywanym lękiem. Beria uśmiechnął się pod nosem, kreśląc coś w swoich papierach. Uwielbiał swąd strachu u ludzi, zwłaszcza kiedy wydzielali go najważniejsi w kraju obywatele.
– Niesiemy ogień wszechświatowej rewolucji. Miesiąc temu zaczęliśmy spełniać wolę Lenina. Postępy są imponujące, choć kosztowne. Ale czy trwałe? – Wódz stanął przy oknie i zamilkł, wpatrując się w dziedziniec, jakby zbierał myśli.
Lubił drażnić swoje sługi. Myśleli może w takich momentach, że musi odsapnąć, ułożyć w głowie to, co chce powiedzieć, że się starzeje. Nic z tych rzeczy. Odwrócił się, wolno wyciągając fajkę spod wąsa.
– Od miesiąca Stawka, sztab generalny, Rada przekonują mnie, że spowolnienia w marszu nie są problemem, i obiecują szybkie nadrobienie opóźnienia. Jak wiemy, czas nagli. Tymczasem co? – Rozłożył ręce, upuszczając nieco popiołu na gruby dywan. – Kontrrewolucja! – Wskazał na Puganowa, jakby był głównym winowajcą. Zdawało się, że marszałkowie i ich zastępcy westchnęli nagle z wielkim uczuciem ulgi. – Pytam więc. Czy to, co osiągnęliśmy, nie jest szczytem naszych możliwości, czy nie odłożyć dalszych działań, fazy drugiej, póki nie uporamy się z problemami, nie zbierzemy więcej środków i zapasów? Zwłaszcza że mieliśmy zdobyć ich taką górę – zadrwił z Woroszyłowa. – Czy wystarczą nam Niemcy? Czy jeszcze jednym wysiłkiem ruszyć dalej, jak to było przedstawione w pierwotnym planie? Wyzwolić Francję, Hiszpanię i ruszać za Atlantyk? Radźcie, towarzysze – oznajmił i stanął w rogu sali, tuż obok mapy, czekając reakcji. Sam znał już odpowiedź, jednak uwielbiał to droczenie się z ludźmi. Przyjmował dobre rady, ale bawił go strach podkomendnych, którzy musieli ich udzielać. W takich sytuacjach widać było, kto się boi, a w kim płonie jeszcze rewolucyjny żar. Kto słaby, kogo zostawić, kogo odwołać. Kto w jakiej frakcji i przeciwko komu. Oceniał to wszystko, analizował i wyciągał wnioski. Dzielił i rządził.
– Towarzyszu przewodniczący. – Nikogo nie zaskoczyło, że Beria odezwał się pierwszy, jako jeden z bardziej zaufanych zauszników. Komisarz bezpieczeństwa, wicepremier, wstał z kartką w dłoni. – Moim zdaniem jesteśmy w chwili przełomowej. Odwrotu być nie może. Wnioskuję to z raportów naszej agentury działającej na całym świecie, które są znane niektórym z towarzyszy. Pokrótce, jeśli pozwolicie. – Stalin kiwnął głową. – Wspominałem już o tym na poprzednich zebraniach. W Ameryce, Anglii i zachodniej Europie nasze uderzenie przyjęto z niedowierzaniem, a nawet szokiem. Nasze działania dezinformacyjne, zintensyfikowane tuż przed wojną, odniosły perfekcyjny skutek. Opinia publiczna Zachodu jest podzielona i niepewna. Wojna z nami mimo poważnych zagrożeń nie ma tak wielkiego poparcia jak wojna z faszyzmem. W Ameryce, tak jak przed czterdziestym pierwszym, do głosu dochodzą liczne stowarzyszenia pracownicze i związkowe, organizując strajki, manifestacje i sabotaż, w czym silnie ich wspieramy. Świat zachodni, zmęczony wojną, nie był przygotowany na jej kontynuowanie. Oczywiście po miesiącu nastroje defetystyczne nieco ucichły, do głosu dochodzić zaczęli nacjonaliści i agresywna propaganda, ale mimo to w dyskusji w prasie zachodniej słychać głosy, by oddać nam Niemcy, a być może to, czego jeszcze sobie zażyczymy.
– I wy uważacie, że Niemcy to za mało, że trzeba iść dalej? – Stalin zmarszczył teatralnie brwi. – Na jakiej podstawie?
– Towarzyszu generalissimusie – mówił dalej Beria – uważam, że nasze trudności w Czechosłowacji czy Austrii są przejściowe, natomiast nasze możliwości ogromne. Za nami ruszył cały uciskany na świecie lud. Do wystąpień dochodzi w Azji, w Afryce. Nie można dać oddechu imperialistom, którzy nie są zgodni co do tego, co mają robić. Są skłóceni i niesubordynowani wobec swych dowódców. Wiecie, towarzysze, o tym, że kontrrewolucja w Czechosłowacji była działaniem oddolnym, sprowokowanym przez wrogą, jak mniemamy, agenturę, którego mimo wysiłków i kontroli nie dało się zahamować. Polaków nie udało się złamać. Trudno. Natomiast wsparcie buntowników, według mej najlepszej wiedzy, jest działaniem amerykańsko-polskiego sojuszu, który został zawarty bez zgody dowództwa sił w Europie. – Salę wypełnił szmer rozmów. Stalin podszedł do stołu i zastukał fajką w blat. Zebrani umilkli momentalnie.
– Czytałem te raporty. Wiem o tym. Wasz resort podobnie jak wywiad wojskowy wykonują naprawdę solidną robotę. Dziękuję, towarzyszu. – Beria ukłonił się zadowolony. – Coś jeszcze? – dopytywał się Stalin, znów podpalając tytoń.
– Tak, towarzyszu generalissimusie. Jak mówiłem, wróg jest podzielony, niepewny swoich sił, choć Ameryka ma bajecznie ogromne zasoby i wielki przemysł. Niech próbują uderzać na nasze skrzydło. Nasze kolumny są już w Belgii. – Beria zawiesił głos, wciągnął brzuch i nabrał powietrza do płuc, przyjmując triumfalną pozę. – Nie mogę zdradzić szczegółów, ale chcę powiedzieć, że za zgodą towarzysza Stalina przygotowujemy uderzenie, które ostatecznie złamie wolę walki imperialistów. Cios w samo serce wroga, gdy uznamy, że czas ostatecznie go zdeptać. Zwiemy to drugą fazą ataku. Będzie to uderzenie na wroga nowoczesną bronią w samo centrum jego terytorium.
Puganow wyprostował się i zaskoczony otworzył usta. Tego nie przewidywał. Na to nie pozwalały środki techniczne, o jakich wiedział.
Zebrani znów zaczęli rozmawiać, podnieceni i zaciekawieni. Kilku nadgorliwych politruków zaczęło bić brawo, ale szybko zgasiło ich surowe spojrzenie Stalina. Nie lubił lizusostwa, zwłaszcza przy poważnych spotkaniach.
– Prace trwają od kilku miesięcy, tyle mogę zdradzić – kokietował Beria.
– Dziękuję wam, towarzyszu. – Stalin był zadowolony z tego, co usłyszał. – Kto następny, zanim przejdziemy do referatu wojskowego? Mołotow? – Wskazał na dyplomatę w zachodnim garniturze i okularach osadzonych tylko na nosie.
– Towarzysze. Ja też uważam, że zatrzymać się nie możemy. – Mołotow również doskonale wyczuwał nastroje wodza. – Musimy przeć do zwycięstwa, innej drogi nie ma. Na dowód słabości wroga, o której mówił towarzysz Beria, podam kilka informacji. Po pierwsze – zerknął do teczki leżącej przed nim na stole – kilka dni temu pewien amerykański dyplomata zakomunikował chęć wybadania możliwości, rozpoczęcia rozmów o, jak to określamy, rozmowach pokojowych. – Stalin też o tym wiedział, ale słowa Mołotowa musiały go bardzo cieszyć, bo uśmiechnął się, co rzadko mu się zdarzało na posiedzeniach różnych gremiów.
Marszałkowie i generałowie, pochyleni nad stołem, nadstawiali uszu na kolejne dobre wieści. Przypominało im to tajne rozmowy hitlerowców z Amerykanami, jakie z polecenia Himmlera toczyło SS pod koniec poprzedniej wojny.
– Musimy wybadać, czy jest to inicjatywa oddolna reżimu waszyngtońskiego, czy pytanie od samego Trumana – kłamał Mołotow. Doskonale wiedział, że tandem dyplomatyczno-szpiegowski ZSRR wcisnął do rządów wielu państw swoich ludzi, którzy teraz wywierali nacisk na przerażonych przywódców. Truman jeszcze nie wiedział, że ktokolwiek pyta o cokolwiek Sowietów, ale w odpowiednim czasie miał zostać o tym poinformowany i postawiony przed faktem dokonanym. – Przygotowywane działania, o których wspomniał towarzysz Beria, będą w razie konieczności dodatkową kartą przetargową w ewentualnych negocjacjach. Sprawa kolejna. – Poprawił okulary i sięgnął po następną kartkę. – Podobne zapytanie skierowali do nas kilka tygodni temu Japończycy. – Sala zamarła. To dla wojskowych i sowieckich dygnitarzy było za wiele, jak na jeden raz. Wszyscy chcieli się z nimi układać. Wydawało się, że w jeden miesiąc niemal rzucili na kolana cały świat. – Jak wiecie, towarzysze, Japonia jest w stanie agonalnym. Po upadku Hitlera została sama, bez środków do walki. Ustalenia z początku tego roku, jakie poczyniliśmy z Waszyngtonem, zakładały nasz udział w ataku przeciwko Japonii. Jednak nasze kraje do tej pory obowiązuje pakt o nieagresji. Choć Japonia jest mocarstwem faszystowskim, i z nim też należy się kiedyś rozprawić. Więc czemu nie teraz, nie w tej chwili, czemu nie upiec dwóch pieczeni przy jednym ogniu? Właśnie kiedy proponuje się nam sojusz. Kiedy Ameryka, największy śmiertelny wróg Japonii, dostaje cięgi w Europie, Tokio uznaje, że jest w stanie przerzucić z Mandżurii stacjonujące tam wojska i przy szybkich dostawach podstawowych surowców związać siły amerykańsko-brytyjskie.
– Walki na dwóch frontach nawet Ameryka nie zniesie – wtrącił zadowolony Stalin.
– Dokładnie tak, towarzyszu przewodniczący – potwierdził pierwszy dyplomata. – USA mimo wielkiej potęgi nie posiadają źródeł finansowania wojny. Ich armie działały między innymi dzięki sprzedaży obligacji, które wydrenowały amerykańskie kieszenie. Kapitaliści nie dadzą się znacjonalizować, nawet w imię lepszej sprawy. W kilka miesięcy grozi im bankructwo jak Anglikom. To jedna strona medalu. Druga jest taka, że Japonia liczy na to, iż odepchnie Amerykanów od swych granic i zyska trochę czasu, by nabrać sił na wojnę z nami. Tokio, towarzysze, będzie przy naszym boku słabym, z góry skazanym na klęskę sojusznikiem. Uważam, że rzucenie ich ostatnich rezerw przeciwko imperialistom, nawet przy naszym niewielkim wsparciu, doprowadzi do wielkich zniszczeń i pozbawi Japonię resztek sił i możliwości. Już teraz ich przemysł jest wspomnieniem. Samuraje długo z Amerykanami nie powojują, bo jak wnioskuję z informacji płynących zza Atlantyku, reżim waszyngtoński zrobi wszystko, by pokonać Azjatów. Walka na dwóch frontach dla Amerykanów będzie krótka, ale druzgocąca i zmusi ich do pertraktacji. Podsumowując. Towarzysze, oferując pomoc Japonii i dając jej zachętę do dalszej walki z Waszyngtonem, możemy doprowadzić jednocześnie do jej całkowitej klęski, tym samym eliminując przyszłe zagrożenie w Azji. Stany Zjednoczone natomiast, nawet jeśli szybko pokonają Japończyków, utracą wiele sił, których mogłyby użyć w wojnie w Europie. Ich terytorium będzie niemal bezbronne przed drugą fazą naszych posunięć i jak sądzę, użyciem nowych środków ataku, o których była tu mowa. – Komisarz poprawił zsuwające się z nosa okulary. – Co znaczące i bardzo ciekawe z politycznego punktu widzenia, wiem, że podobne, acz bardziej nieśmiałe propozycje sojuszu skierowano do Amerykanów, ale ci stanowczo je odrzucili, wiedząc, że społeczeństwo, które ma za dużo do powiedzenia, nie zapomni hasła: „Pamiętajcie o Pearl Harbor”. Sprawę należy dopracować, ale nasz cichy pakt jest bardzo realny… – Nie zdążył dokończyć.
– Towarzysze. Kto jest za obiema przedstawionymi tu propozycjami? – rzucił radośnie Stalin. – Za uderzeniem na naszych wrogów i taktycznym sojuszem z Japonią? – Nim skończył, podniósł rękę, uważnie przyglądając się swoim podwładnym.
Wszyscy unieśli dłonie, nawet Puganow, który formalnie nie miał prawa głosu i był tylko gościem, podobnie jak politrucy.
– Dobrze, towarzysze. Dobrze! – Stalin promieniał. – Dziękuję wam. Mam odpowiedź. Idziemy dalej! Teraz poproszę marszałka Malinowskiego o przekazanie najświeższych wieści i planów wojskowych. – Poprawił uniform i zasiadł w fotelu, przekręcając się w stronę mapy.
Wysoki, potężnie zbudowany oficer w brązowym mundurze o wielkich, lśniących złotem pagonach i w wypolerowanych na glanc butach podszedł sprężystym krokiem do mapy z drewnianym wskaźnikiem w jednej ręce i skórzaną teczką w drugiej.
– Towarzysze – zaczął tubalnie – jak zostało już powiedziane, nasze czołowe kolumny Frontu Północnego pod dowództwem marszałka Żukowa – ten napuszył się jak najdumniejszy na świecie paw – przekroczyły granicę Belgii. Grupy dywersyjne opanowały kilka węzłów drogowych, śluz i mostów. Jednak trudny górski teren spowolnił ruch kolumn zmechanizowanych. Czołowe armie przeszły chwilowo do obrony. Po dokonaniu odpowiednich uzupełnień w stanach i zaopatrzeniu wznowią natarcie w kierunku portu w Antwerpii i odetną Holandię od południa i zachodu. Sama Holandia nie stanowi póki co szczególnej wartości strategicznej, jednak rzecz jasna przygotowuje się plany jej zajęcia celem osłonięcia flanki. Dostawy zaopatrzenia utrudniają rozlewiska rzek powstałe po wysadzeniu przez hitlerowców tam na pomniejszych rzekach, takich jak na przykład Roer. Jednak ze względu na suche lato dywizje saperskie szybko udrażniają najważniejsze szlaki. Idąc dalej na południe – przystawił wskaźnik na mapie w okolicy środkowego Renu – armie Frontu Centralnego, po większych trudnościach niż sąsiedzi z północy, śmiałym manewrem oskrzydlającym dotarły do Mannheim i ruszyły na północ, odcinając wiele jednostek anglo-amerykańskich próbujących osłaniać odwrót sił głównych, uciekających za rzekę. Jak widać na mapie, linia frontu w tym rejonie jest nieregularna. Duża ilość przeszkód wodnych oraz ogromna liczba miast i wsi sprawiają, że oczyszczanie tego terenu jest czasochłonne. – Przez chwilę zastanawiał się, czy warto czytać kolejny fragment, ale uznał, że Stalin i tak wie już wszystko. – Docierały do nas złe informacje o brakach w dyscyplinie, związanych z szabrownictwem na terenie tego bogatego rejonu, jednak dwie dywizje NKWD uspokoiły sytuację. – Zerknął na wodza, ale ten wydawał się niewzruszony. – Na tyłach frontu – mówił więc dalej – pozostaje kilka skupisk oporu, zaopatrywanych głównie z powietrza, ale ich znaczenie dla powstrzymania naszych postępów jest żadne. Nasze dywizje blokują te miejscowości i przewidujemy, że w ciągu najwyżej kilku tygodni skapitulują. Fronty Południowy i Alpejski… – Malinowski poczuł, jak stójka munduru zaczyna go pić w szyję. Na tych odcinkach było najgorzej. – Jak wiemy już od kilku dni, w strefie działania Frontu Południowego doszło do wystąpień… – przełknął ślinę – wśród oddziałów polskich. Według meldunków zarządów rozpoznawczych poszczególnych korpusów frontu bunt ogarnął najpierw jeden pułk piechoty, po czym szybko rozlał się na dywizję. Z przykrością stwierdzamy, że blokada informacyjna oraz odcięcie dróg dojazdowych do czołowych oddziałów polskich na niewiele się zdały. Do kontrrewolucji przystąpiły niemal wszystkie jednostki armijne, z wyłączeniem kilku oddziałów, które udało się wyizolować, a których świadomość polityczna była największej próby. Z całą pewnością możemy stwierdzić, że powodem kontrrewolucji było przeniknięcie do struktur polskiego wojska agentów reżimu londyńskiego oraz prowokatorów Andersa i Amerykanów. – Zgodnie z doświadczeniem mówił to, co wódz chciał słyszeć. Bo przecież żadnych prowokatorów nie było. – Mimo starań w uświadamianiu politycznym żołnierzy polskich oraz usunięcia z szeregów większości elementów podejrzanych, zarówno przed wprowadzeniem armii do walki, jak i po bojach pod Budziszynem, żołnierz polski okazał się podatny na propagandę wroga i niestabilny ideowo. Należy zaznaczyć, że przygotowani ideologicznie żołnierze radzieccy nie biorą udziału w buncie – znów skłamał, wiedząc doskonale, że kilka kompanii z zachodnich rubieży ZSRR dołączyło do buntowników. – Wojska amerykańskie dokonały lokalnych kontrataków, rolując oblegające Pilzno jednostki sowieckie i nieznacznie przesuwając linię frontu na północny wschód. Idąc dalej… – kontynuował.
– Czekajcie – rozkazał Stalin, jakby się dopiero ocknął. – Wiecie, co się dzieje z kontrrewolucjonistami? Co Stawka i wy, towarzysze, planujecie w tej kwestii zrobić?
– Towarzyszu Stalin – odezwał się lizusowsko Żukow, stając na baczność – jest w tej materii pomysł.
– Tak jest – przytaknął Malinowski. – Miałem o nim mówić na końcu, ale… – Stalin obdarzył go srogim spojrzeniem, zmuszając do przejścia do rzeczy. – Jak widzicie, południowo-zachodnie Niemcy wskutek wolnych postępów Frontu Południowego pozostały w rękach wroga. Rodzi to obawę, że będzie on próbował uderzyć na nasze północne skrzydło. Nie przewidujemy, by w tym momencie imperialiści mieli potrzebne do tego siły, ale należy być gotowym. Proponujemy – pacnął kijem w mapę – aby lewoskrzydłowe armie Frontu Centralnego przeszły do obrony w kierunku południowym, korzystając z najdogodniejszych przeszkód terenowych. Pozostałe oddziały w tym czasie powinny oczyścić zaplecze i zebrać siły do marszu na Belgię, Luksemburg i Francję. Jednocześnie do walki powinien zostać skierowany w całości Front Rezerwowy. Front Rezerwowy przejdzie przez Saksonię, skieruje się na południe przez nasze linie w północnej Bawarii i uderzy na armie Pattona i jego polskich sojuszników od północy i północnego zachodu. Wszystko to przy jednoczesnym współdziałaniu Frontu Południowego, który ponowi atak od wschodu. Proponuję zmienić nazwę Frontu Rezerwowego na Front Bawarski. Teren będzie trudny, górzysty, ale uderzenia potężnych dwóch frontów armia Pattona nie wytrzyma. To wszystko skoordynujemy z uderzeniem rakiet zdobytych na faszystach niemieckich, które odpalane będą w centrach dowodzenia i składach zaopatrzenia wroga. Nowatorska metoda działania powinna przynieść pozytywne skutki.
Stalin podskoczył na równe nogi, podszedł bliżej i jakby Malinowski stał się niewidzialny, zaczął przyglądać się mapie, stukając w nią ustnikiem fajki.
– O ile spowolni to marsz na zachód? – spytał, nie odwracając głowy.
– Uznajemy, że wojska amerykańskie – marszałek wyprężył się w postawie zasadniczej – i polskie wytrzymają góra dwa tygodnie. Pozwoli to odpocząć najdalej wysuniętym na zachód korpusom, uzupełnić straty i braki sprzętowe przynajmniej w podstawowym stopniu. Na podstawie analiz wywiadowczych przewidujemy załamanie się morale sił imperialistycznych po pokonaniu lub zmuszeniu do odwrotu sił Pattona i polskich marionetek. Przerwanie linii amerykańskich w Czechosłowacji i Bawarii pociągnie za sobą odwrót na zachód, a co za tym idzie pozostawienie broniących się w Austrii, a w szczególności pod Linzem, pokiereszowanych dywizji. W takiej sytuacji klęska sił imperialistycznych w centralnej Europie to kwestia czasu. Podstawowe założenia Planu Zachód zostaną wykonane.
– Co z innymi polskimi oddziałami, które walczą na północy? – Wódz skierował wzrok na brzeg Morza Północnego.
– Pierwsza Armia WP też uległa pewnym niepokojom, głównie wskutek działań zachodnich radiostacji i ulotek zrzucanych przez samoloty wroga. W tej armii pion ideowy był dobry, mniej było podejrzanych politycznie, a wielu zdołano odpowiednio przygotować. Jednak i tu do działania ruszyły wrogie elementy, rozpowszechniając ulubioną plotkę o rzekomo wysokich stratach i niszczeniu polskiego wojska.
Na te słowa wódz uśmiechnął się pod wąsem. Przecież dokładnie o to mu chodziło, o wykrwawienie, od samego początku, od powołania armii zarządzanej przez jego oficerów, acz złożonej z przedstawicieli narodu, któremu nie ufał, nawet kiedy nieliczni komuniści znad Wisły ze wszystkich sił starali się mu przypochlebić.
– Co z nimi? – Był ciekaw.
– Pierwszą Armię odseparowano od działań pierwszorzutowych. Buntowników aresztowano i rozstrzelano, zgodnie z zarządzeniem Stawki o zwalczaniu defetyzmu. Wyroków wykonano około tysiąca. Resztę jednostek wysłano do zadań oblężniczych Hamburga, który cały czas stawia opór. W najbliższych dniach szykujemy ich użycie w generalnym szturmie. Kontrrewolucja, towarzyszu Stalin, nie pokrzyżuje nam planów. – Malinowski skończył, jakby cytował propagandową broszurkę, jedną z takich, które wódz znał na pamięć, bo i sam pomagał je redagować.
Stalin spojrzał wyższemu o głowę marszałkowi w oczy i niczym dobry wujaszek poklepał go po ramieniu. Podobało mu się to, co usłyszał, dlatego pozwolił sobie na tę małą poufałość.
– Bylebyście zdążyli przed jesienią – rzucił niby to żartem. – Dalsze sprawy – rozkazał.
Mówili długo. Stalin słuchał. Były raporty z poszczególnych frontów, opisy bitew i instrukcje, jak przedstawiać te zdarzenia żołnierzom, by ich wola walki nie słabła. Mimo strat morale było wysokie. Świat padał pod bagnetami czerwonoarmistów i widzieli oni nieopisane bogactwo, którego mały kawałek mogli posyłać do domów, do rodzin, zakładników państwa, gdyby mężowie i ojcowie zechcieli się poddać.
Mołotow i Beria opisywali poczynania, sukcesy i niestety coraz częstsze porażki we Włoszech, Francji, Iranie, a nawet Indiach. Wszędzie tam przeniknęli chorążowie rewolucji spod znaku NKGB i GRU. Mówiono o działaniach pacyfikacyjnych w Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech. Zwłaszcza w Polsce, mimo starań i przemocy, podziemie znów się aktywizowało, wspierane przez niezbyt częste, ale regularne zrzuty od aliantów.
Godziny mijały, kolejne tematy znikały z porządku dziennego. Wreszcie grubo po osiemnastej Stalin uznał, że starczy, że koniec. Był zadowolony.
– Życzę wszystkim powodzenia. Do następnego spotkania, towarzysze. Myślę, że za dwa, trzy tygodnie, kiedy jak mam nadzieję, zakładane sukcesy się ziszczą i będziemy mogli prawić o rychłym zwycięstwie.
Wszyscy wstali, kłaniając się nisko. Zaczęli pakować swoje teczki i torby, sposobiąc się do wyjścia. Większość wychodziła z ulgą, że znów się udało, i z myślą, że czas się z tej okazji napić. Nie było wszak tak źle, a i zwycięstwo wydawało się na wyciągnięcie ręki.
Puganow złożył swoje pomoce, raporty, obserwacje i rozkazy, na podstawie których zamierzał bronić swej wiedzy i posunięć w czasie planowania inwazji na Zachód, gdyby marszałkowie chcieli mu przy samym Józefie Wissarionowiczu urządzić sąd. Z ulgą i pewną naiwnością sądził, że to koniec.
Zapinał zamek teczki, kiedy usłyszał słowa, których najbardziej się obawiał.
– Aleksieju Władimirowiczu, możecie zostać jeszcze chwilę? – z ust Stalina padło kurtuazyjne pytanie i rozkaz w jednym. Nie było to wprawdzie „jesteście aresztowani”, ale dawało do myślenia.
– Oczywiście – przytaknął generał, żegnany spojrzeniami marszałków. Odłożył teczkę i zaczął żałować, że nie zabrał zmiany bielizny, tak na wszelki wypadek.
Wódz siadł przy przeciwległym końcu stołu i rozparł się w wygodnym fotelu. Znowu wlepił swoje bystre, gruzińskie oczy osadzone w ospowatej twarzy w Puganowa. Generał stał nieruchomo, wymyślając w panice dziesiątki słów, którymi mógłby się bronić. Stalin wolno czyścił fajkę, by zaraz zacząć ją nabijać kolejną porcją tytoniu. Dla Puganowa trwało to wieczność i było wyraźnym sygnałem, jak naprawdę Stalin traktuje jego i jemu podobnych.
– Zastanawiacie się, towarzyszu generale, po co was tu wezwaliśmy? – Płonąca zapałka powędrowała do cybucha, z którego uniósł się gęsty dym. – Tylu ludzi, takie ważne i zasłużone postacie, a wam nic do mówienia nie wymyślono. Prawda?
Puganow nabrał powietrza, ale tylko kiwnął głową. Zaschło mu w gardle. Ten niski stary człowiek budził powszechne uwielbienie, ale tylko u tych, którzy widzieli go na plakatach. Ci, którzy go znali, panicznie się go bali. Puganow znał go kilka miesięcy, od początku czuł respekt i czynił wszystko, żeby nie popełnić błędu. Teraz był jednak przerażony.
– Widzicie, towarzyszu generale. Wasz plan był i jest dobry, jest przełomowy. – Wódz co rusz się zaciągał. – Jednak nie wyzbyliście się błędów. Przyznajcie.
– Tak jest, towarzyszu Stalin – wybąkał ledwo słyszalnie Puganow.
– Ufaliśmy wam i ufamy nadal. – Przywódca wstał wolno z siedziska i ruszył wzdłuż stołu, udając, że zerka za okno na skąpany we wczesnowieczornym słońcu plac. – Mówiliście, że polskie armie pójdą przodem, by się wykrwawić i zdjąć nam problem niepewnego sojusznika z barków. – Zaczął krążyć wokół generała jak osa, która czeka na moment do ataku. – Siła uderzenia według waszych założeń miała zgnieść faszystów w Czechosłowacji. O ile wasze plany podboju Niemiec się sprawdziły, Czechosłowacja, Polacy i Austria to wasze porażki. Złe rozplanowanie, zbyt duża wiara w posiadane dane. Nic to. – Stanął przed generałem, dmuchając mu złośliwie w twarz dymem. – Naszą rzeczą jest dawać szansę na poprawę błędów. – Stalin uniósł w górę wyciągnięty palec niczym nauczyciel strofujący ucznia.
Puganowowi zaczęły drżeć nogi, choć to, co usłyszał, wydawało się odroczeniem wyroku.
– Będziecie mieli szansę, Puganow. – Nic, żadne drgnienie powieki nie zdradzało nastroju Stalina. Tymczasem w środku cieszył się niczym dziecko, gnębiąc kolejnego nieszczęśnika, którego uznał za winnego i przeznaczonego do usunięcia dla podtrzymania ogólnego strachu i posłuszeństwa.
Raporty i donosy na generała płynęły do niego od początku roku. Marszałkowie go nienawidzili. Puganow ujmował im chwały, piął się za szybko, rozpowiadając czasem po pijanemu i pisząc w listach do rodziny, że wkrótce będzie marszałkiem. Tego Stalin nie cierpiał. Zdusił rosnącą chwałę Rokossowskiego, usuwając go z dowództwa 1 Frontu Białoruskiego po wstrzymaniu ofensywy na Warszawę. Co zresztą sam zarządził. Potem ustawił do pionu Żukowa, gwiazdę, ale i marnego oficera, uważającego się za faktycznego dowódcę sił zbrojnych, dając mu na nowej wojnie jeden front. Puganow zrobił swoje, wymyślił pochód rewolucji. Nieco przypadkiem, ale zawsze. Nie był potrzebny nikomu, nowy światły bohater, który przyćmiłby jedynego nieomylnego wodza.
– Generale Puganow. Wy, wy osobiście poprowadzicie wojsko do walki z kontrrewolucją.
Generał zachwiał się, bliski histerii. Poczuł, jak włosy stają mu dęba.
– Dostaniecie swój korpus na Froncie Południowym pod Pilznem. Odpowiednio wzmocniony. – Stalin odwrócił się i ruszył na swoje miejsce, znów dając do zrozumienia, że ma gdzieś ludzi, których do siebie wzywa. – Rozkazy już są podpisane. – Stanął przy oknie. – W dwa dni macie trafić do Czechosłowacji. Zachowujecie ciągle status specjalnego przedstawiciela Stawki, ale idziecie na nowy odcinek. Pokonacie bunt, poszukamy wam nowego, lepszego stanowiska. Powodzenia – rzucił oschle i nieoczekiwanie.
– Tak jest – odparł generał, rozumiejąc, że ma wyjść. Pogadanka skończona.
Odwrócił się i ruszył do drzwi na miękkich nogach. Wiedział doskonale, co to wszystko oznacza. Postawili na nim krzyżyk. Nie strzelą mu w tył głowy, choć mogliby. Nie, oni zrobią to tak, że zginie śmiercią bohatera. Lubią bawić się ludźmi.
Zamknął za sobą obite skórą drzwi i rozejrzał się po szerokim, zdobnym w kandelabry korytarzu. Kilku wartowników przechadzało się po grubym dywanie, ignorując generała, jakby był zwykłym szeregowym.
„Może ja już nie żyję” – zastanowił się Puganow. Dalej na ławce czekali, najwyraźniej od wielu godzin, kolejni goście Stalina. Też nie potrafili ukryć zdenerwowania. Puganow rozpoznał Bieruta, Wandę Wasilewską, niezwykle szkaradną kobietę, i innych polskich komunistów, służalczych jak psy.
Generał ruszył szybko do marmurowych schodów, wzniesionych kiedyś dla carskich generałów i znamienitych gości. Złapał za poręcz, bojąc się, że zaraz zemdleje. Nabrał głęboko powietrza. Dopiero teraz poczuł, że jest cały mokry. Wracało z wolna trzeźwe myślenie. „Powinieneś to przewidzieć. Powinieneś wiedzieć” – rugał sam siebie. „Znasz zasady, stawka błędów w tym kraju jest bardzo wysoka”. Pokonał dwa stopnie. „Nie, nie, tak łatwo ze mną nie będzie” – nie wiadomo skąd przyszło mu do głowy pocieszenie. „Wykonam zadanie, wykonam i zadziwię ich wszystkich. Jeśli nie, to…” Przygryzł wargi, bojąc się tego, co przyszło mu na myśl. ■
Bezchmurne niebo lśniło błękitem gorącego, bezwietrznego dnia. Na zasłanych kurzem drogach i ulicach, między niską, zaniedbaną, ale cudem nienaruszoną wojną zabudową zalegały tony piachu i zaschniętej gliny. Za kręcącymi się w tę i we w tę autami dowożącymi rannych i chorych wznosił się żółty gryzący obłok, który nie chciał opadać i wisiał nad okolicą, widoczny z kilku kilometrów.
Piętrowy, popękany jasny budynek dawnej szkoły, o dwóch skrzydłach i pochyłym, pokrytym pomarańczowym gontem dachu, osłonięto z każdej niemal strony wielkimi płachtami z symbolem czerwonego krzyża. Mimo to, mimo wyraźnych oznaczeń, już po odblokowaniu miasta, co nastąpiło ku radości broniących go oddziałów i miejscowych Czechów, w pobliżu spadło kilka pocisków i bomb. Tylko w miarę grube mury dawnej budowli c.k. uchroniły pacjentów i personel przed większymi obrażeniami i zniszczeniami.
Dziedziniec szkoły, podobnie jak boisko, zapełniły zużyte, brudne pojazdy wszelkich typów, należące do armii amerykańskiej, polskiej z zachodu i nowo dołączonych do polskiego korpusu zbuntowanych dywizji ze wschodu. Wszystkie auta, czy to amerykańskiej, czy sowieckiej produkcji, dla uniknięcia pomyłki oznaczano dużymi białymi gwiazdami na maskach i na bokach. Tak już wcześniej zdecydowano się identyfikować alianckie pojazdy.
Była tam jednak także ukryta w cieniu kilku przydrożnych drzew niewielka kolumna dżipów i ciężarówek z lustrującymi niebo, skupionymi załogami i skierowanymi w górę karabinami maszynowymi.
Kapitan Jan Węgliński przejechał obok całej tej kawalkady, nawet dobrze się jej nie przyglądając. Wolno wymijał kręcących się wszędzie sanitariuszy, noszowych i lekarzy opatrujących u wejścia na dziedziniec i na samym placu poszkodowanych, dostarczonych tu z nieodległego frontu i bombardowanego miasta. Pchać się dalej nie było sensu. Wycofał i z trudem znalazł miejsce do zaparkowania swego żółtego od zaschniętego błota Willysa. Ustawił go w najwęższej szczelinie, między dwoma Studebakerami, starając się nie tarasować drogi wyjeżdżającym co chwila sanitarkom.
Wysiadł, przeciskając się między autami. Poprawił nieco pognieciony mundur i chwycił Thompsona, leżącego dotąd na tylnym siedzeniu. Gdy tylko zawiesił broń na plecach, gdzieś od północy, a może i nawet od śródmieścia i Starego Miasta doszedł go huk wybuchających bomb.
– Chwili spokoju, psie syny – syknął do siebie i rozglądając się za kimś, kto mógłby mu pomóc, ruszył wolno do szpitala.
Cała okolica wyglądała gorzej niż żałośnie. Każdy wolny kąt zastawiały szerokie namioty, w których dokonywano mniej skomplikowanych zabiegów albo ukrywano rannych przed lipcową spiekotą. Z kilku namiotów buchały kłęby pary i dymu, oznaczając miejsce prowizorycznych kuchni, które musiały zaspokoić przynajmniej pierwszy głód tych tłumów.
Sanitariusze i zmordowani, spoceni lekarze, w brudnych od krwi fartuchach, dzielili swoich pacjentów zgodnie z ich stanem. Tych, których można było ratować, gdy nadeszła ich kolej i jeśli doczekali, słano do budynku na poważniejsze operacje. Lżej rannych zostawiano na dziedzińcu i przed bramą. Pojono wodą, jeśli mogli pić, i obdarowywano papierosami. Tych, których uznano za nierokujących nadziei, układano pod osadzonym w niskim murze płotem, w cieniu, na wydeptanej trawie, by w ciszy umierali.
Wszędzie leżały nosze z Amerykanami, Polakami, czeskimi cywilami. Wokół walało się mnóstwo wszelkiego śmiecia, skrzyń, zużytych opakowań po lekach, jakichś bandaży. Pozostawiony sprzęt, broń, hełmy i rzeczy osobiste, wszystko poszarpane i we krwi. Jacyś ponurzy, bladzi ze zmęczenia czy strachu polscy szeregowi układali je na spory stos.
Harmider panujący w tym potwornym miejscu, krzyki, jęki, przekleństwa i rozkazy wymieszane z rykiem krążących pojazdów i ich klaksonów, zagłuszał nawet odgłosy bombardowań.
Jan wiedział doskonale, że w innych szpitalach i punktach pomocy w mieście jest tak samo. Brakowało leków, lekarzy i pojazdów do ewakuacji. Ci doktorzy, którzy byli tutaj w mieście i dalej w lasach, w podziemnych schronach, robili, co mogli, by ocalić jak najwięcej istnień. Tych, których poskładano jako tako do kupy, wywożono natychmiast jak najdalej, do Bawarii, bo tu na spokojną rekonwalescencję szans nie mieli.
– Doktorze. – Kapitan chwycił za ramię odzianego w brudny fartuch starszego mężczyznę z siwymi, zaczesanymi do tyłu włosami, który stał pośrodku placu, starając się zapalić papierosa. Jan dostrzegł, że ma na sobie mundur, choć biały materiał zasłonił dystynkcje. Mężczyzna spojrzał otępiałym ze zmęczenia wzrokiem na oficera, chyba zły, że przerywa mu się krótką chwilę wytchnienia. Na czole perliły mu się krople potu, a szczękę pokrywał kilkudniowy zarost. – Doktorze, czy nie wie pan, gdzie znajdę porucznika Wójcika z…
– Kiedy przywieziony? – spytał lekarz bez cienia emocji.
– Ranny dziewiątego lipca. Więc coś koło tego musieli go tu dostarczyć…
– W piwnicy, jak już, to w piwnicy – oznajmił oschle doktor i zaciągnął się dymem. – Tych w większości ewakuowali, ale kilku jeszcze nie wydobrzało na tyle, by ich wozić. – Rzucił się, by pomagać w przenoszeniu kolejnej grupy rannych, ciskając papierosa na ziemię.
– Dziękuję. – Jan odprowadził wzrokiem zmarnowanego doktora, który już zdążył o nim zapomnieć. Przecisnął się przez tłumek lżej rannych i wszedł do wnętrza budynku.
Uderzył go od razu potworny zaduch, który panował tu mimo otwartych na oścież lub wybitych i osłoniętych workami z piaskiem okien. Musiał poczekać, póki oczy nie przyzwyczaiły się do ciemności. Ludzie leżeli ściśnięci niczym sardynki w puszce, jeden obok drugiego, na ławkach, łóżkach i materacach. Krzątali się wokół nich lekarze, pielęgniarki, a noszowi wciskali kolejnych rannych, gdzie tylko się dało. Mimo to, w porównaniu z chaosem na dziedzińcu, było tu o wiele spokojniej.
Oficer zaczepił jakąś siostrę, niosącą kartony z medykamentami i sprawiającą wrażenie równie zmęczonej, co doktor na zewnątrz.
– Piwnica? – Ta tylko bez słowa wskazała głową za siebie i ruszyła między chorych, zanim Jan zdołał zaproponować jej pomoc w przeniesieniu ciężaru.
Omijając łóżka wypełniające szczelnie korytarze prowadzące do sal zabiegowych, doszedł do wąskiego przejścia pod schodami.
– Proszę chwilę poczekać, panie kapitanie – powstrzymał go młody wartownik ze Stenem w brytyjskim hełmie przyozdobionym polskim orzełkiem, salutując dwoma palcami.
– Ale ja tylko… – próbował go przekonać Jan, zdziwiony, że wejścia do podziemi polowego szpitala pilnuje uzbrojony wartownik. Miał już dopytać, o co chodzi, kiedy z piwnicznych drzwi wyszedł jeszcze jeden rosły facet z bronią, a za nim podążał, odziany w polowy mundur bez dystynkcji, generał Anders. Kapitan uznał najpierw, że mu się przywidziało i że chyba zmęczenie daje mu popalić. Kompletnie zaskoczony widokiem samego generała, i to w tak nieoczekiwanej chwili, wyprężył się jak potrafił najlepiej i zasalutował. Generał, wyraźnie roztrzęsiony, blady, z oczami wlepionymi w podłogę, minął go szybko, nawet nie zauważając. Za dowódcą popędziła grupka oficerów i zaraz wszyscy zniknęli za załomem korytarza.
– Teraz można – oznajmił łaskawie wartownik, zarzucając broń na plecy i na do widzenia oddając honory.
– To więc stąd ta kolumna przy wjeździe. – Jan przypomniał sobie zamaskowane pod drzewem dżipy.
Zbiegł szybko po wyślizganych schodkach i trafił do równie szczelnie zapchanej sali, co te na górnych poziomach. Smród był jednak jakby mniejszy, a i powietrze wydawało się świeższe i mniej nagrzane. Na postawionych jedno obok drugiego polowych łóżkach i stalowych pryczach leżało kilkudziesięciu mężczyzn, którym, jak można było odnieść wrażenie, zabandażowano wszystko, co się tylko dało. Jedni nie mieli rąk, inni nóg. Gdzieś spał uśpiony lekami nieszczęśnik z opatrzoną głową. Trochę dalej jęczał cicho młody żołnierzyk w gipsowym gorsecie. Przytomna część tej pokiereszowanej menażerii dyskutowała zajadle, komentując wizytę, której zaszczytu dostąpiła. Musiało to być wielkie przeżycie w ich nudnym, niemal szczurzym życiu w podziemiach.
Nikt nie zauważył wymęczonego oficera frontowego, który stanął w wejściu do ceglanej, nieotynkowanej, a tylko pobielonej piwnicy.
– Porucznik Wójcik? – Jan zapytał pierwszego z brzegu pacjenta. Ten jakby nie rozumiał, tylko pokręcił głową i nakrył twarz łokciem.
– Pan go zostawi – odezwał się leżący dalej wzdłuż ściany niemłody pacjent o grubo ciosanej, szerokiej głowie. – Pan go ostawi, to Anglik – powtórzył z dziwnym akcentem. – Nic nie wie, tylko śpi. – Uśmiechnął się niekompletnym garniturem żółtych zębów.
– Szukam porucznika… – Węgliński nie zdążył dokończyć, kiedy na samym końcu długiego korytarza, w ciemnym rogu ujrzał machającą do niego, wyciągniętą rękę.
Uśmiechnął się szeroko i zaczął skakać nad zaścielającymi podłogę nieszczęśnikami, przykrytymi wojskowymi kocami.
– Cholernie trudno cię znaleźć – rzucił z daleka, o mało nie potykając się o jakiegoś człowieka.
– Powitać kolegę z Italii – roześmiał się Wójcik. Siedział na łóżku oparty o dwie poduszki w jasnej, nieco zużytej piżamie. Wydawał się strasznie chudy, co w połączeniu z bladością dawało wrażenie, jakby był u kresu swoich sił.
Nad łóżkiem wisiała zaczepiona o zwykły hak wystający ze ściany spora butla z kroplówką, która sączyła się rurką do igły wbitej w lewą dłoń.
– Można? – spytał Węgliński i wcisnął się na skraj łóżka sąsiada Wójcika, który podparł zasuszoną głowę z długim nosem na ręce, gotów z nudów słuchać wieści od kolejnych gości.
Jan zdjął z pleców broń i opierając ją o ścianę, prawie krzyknął.
– Cholera! – Oczy zrobiły mu się większe. Na piersi Alosia wisiał krzyż z błękitno-czarną wstążką. – Pogratulować Virtuti Militari, panie kolego – powiedział przejęty.
– Sam Anders go dekorował, panie, sam Anders – włączył się sąsiad, prawie piszcząc z zadowolenia, jakby to do niego przyszedł wódz naczelny.
– Tak, widziałem, widziałem i jego orszak, i jego samego na schodach – rzucił przez ramię kapitan. – No, to do ciebie specjalnie jechał? – próbował żartować, choć cały czas wpatrywał się w order.
– Czy ja wiem, czy do mnie? – Wójcik próbował podnieść się w łóżku. – Był w okolicy, chciał sprawdzić, jak się nam udało w Pilźnie, to i wpadł.
Jan poprawił koledze poduszkę, widząc, jak się męczy, wspierając się na słabych rękach.
– Do pana przyjechał, do pana – odezwał się znów ciekawski pacjent obok, który chyba myślał, że leżąc tuż przy bohaterze, może pełnić rolę jego rzecznika. – Nie bądź pan taki skromny, panie majorze. Tak, tak, panie majorze – powtórzył, widząc, jak Węglińskiemu opada nieco szczęka.
– No, no – zagwizdał Jan z uznaniem. – Pan major. Tego również gratuluję.
– Daj spokój – machnął ręką Wójcik. – Prosty ze mnie dowódca plutonu, a tu nagle major. Kto to wymyślił? – Widać było, że nie służą mu zaszczyty, bo lekko się zawstydził. Kątem oka spostrzegł, że znów cała sala patrzy w jego kierunku, rozumiejąc, z kim ważnym przyszło im cierpieć w jednym szpitalu. – To wszystko przeze mnie – wyszeptał.
– Nie gadaj bzdur – obruszył się Jan, pochylając głowę, żeby nie słyszał go sąsiad. Ale ten i tak podsunął się bliżej pod pozorem poprawiania koca. – Wojnę zaczęli Sowieci i wszyscy o tym wiemy. Prędzej czy później i tak wszyscy ci – wskazał za siebie kciukiem – poszliby walczyć. Tyle że gdyby nie ty, to twoja dywizja ginęłaby za Stalina…
– A teraz ginie za Andersa. Dostaje baty i tracimy kupę chłopaków – westchnął Wójcik i jego głowa opadła ciężko na poduszkę. Jan nie miał na to żadnego argumentu. Straty były duże, a Sowietów coraz więcej. – Jeszcze jedno polskie powstanie, Janek – odwrócił się na bok Aloś – które ładnie przegramy i będziemy dzieci o tym uczyć, jak to pięknie było ginąć.
– A nie pieprz pan, panie majorze. – Sąsiad walnął pięścią w stalową ramę wyrka, aż zaskrzypiała. – Dobrześ pan zrobił. Dość tych czerwonych. Ja w pułku samochodowym jeździłem już od czterdziestego trzeciego i się napatrzyłem po różnych obozach i garnizonach. Nie dałem się przerobić i jak pan widzi, wielu się też nie dało. Tylko skurwiele u nich pozostali. A jak mamy ginąć, to za swoich kumpli, nie za Sowietów – prawie krzyczał. Wójcik uśmiechnął się lekko, pierwszy raz słysząc takie słowa od zwykłego szoferaka, którego położyli obok kilka dni temu.
– Trza bić ich i już – doszło gdzieś z dalszych łóżek.
– Tak jest – rzucił ktoś inny.
– Widzisz pan. Wszyscy tak myślą, nie tylko ja, ciemny chłop spod Wrześni – zaśmiał się kierowca.
– Co mówił Anders? – zmienił temat bardziej rozluźniony kapitan.
– Że trza oficerów, bo są braki. Stąd ten awans o dwa stopnie – wyliczał Aloś. – Żebym zdrowiał, bo będzie dla mnie przydział, i tyle.
– I dziękował jeszcze – znów wtrącił sąsiad. – Żeś pan to zaczął. Wszystkim to nam mówił, przemawiał znaczy się, że to wielka szansa. Nie bądź pan taki skromny, mówię. – Obrócił się na plecy.
– Dobra, już skończmy o tych zaszczytach. – Alojzego to całe gadanie zaczynało denerwować. – Mów, co tam, co na froncie? – Obrócił się na materacu na tyle, na ile mógł.
– Zaraz – kiwnął palcem Jan. – Co z tobą? Jak nogi?
– Ee. Mówią, że dobrze. Bogu dzięki kości nietknięte. – Major wskazał na koc. – Już tam myślałem, że po nogach, jeden strzęp. Zresztą niewiele pamiętam. Teraz mówią, że poharatane, dużo odłamków wyciągnęli. Trochę dostałem w łapę i po żebrach. Doktor ponoć jakiś Amerykan, mówił, żem osłabiony, że się wolno goi, ale dojdę do siebie, i to szybko. Bo wiesz…
Sąsiad znów podniósł głowę, otworzył usta, ale Aloś spiorunował go ciężkim spojrzeniem. Tamten padł na łóżko, nasunął koc na czoło i zaczął udawać, że śpi.
– Dobrze już – nastroszył się Wójcik. – Mów, co na froncie. Co tu robisz? I bez wykrętów, bo wydam ci rozkaz.
– No ładnie, ładnie – skrzywił się w uśmieszku Węgliński. – Pół godziny ma wyższą szarżę i już się zaczyna. – Wyprostował plecy i lekko się przeciągnął. – Wtedy w lesie, jak cię zabrali – rozejrzał się dyskretnie po sali, ale inni pacjenci zajęli się już swoimi sprawami – powstrzymaliśmy ich. Nie było łatwo, ale daliśmy radę.
– Pogoniliście ich? – Aloś wyraźnie się ożywił, aż zapomniał o obandażowanych nogach i syknął z bólu.
– Nie, na to sił nie mamy – posmutniał Jan. – Jest ich coraz więcej. – Pochylił głowę do ucha kolegi. – Mówi się u nas – machnął głową, jakby „u nas” było za ścianą – że Ruskie coś szykują, że tej zniewagi nie wybaczą, podobnie jak pobicia ich pod Pilznem.
– Czyli niedobrze. – Wójcik przygryzł wargę. – Co Amerykanie na to? Co Anders?
– A co? Nie gadaliście o tym? Nie prosił cię o poradę? – zakpił kapitan i od razu poklepał w ramię Alojzego, wiedząc, że przesadził. – Amerykanie to Patton. Trzyma się jeszcze, próbuje ich kąsać, ale jest jeden. Reszta poszła w rozsypkę nad Renem. Chaos, degrengolada. Już nawet przestałem czytać zachodnie gazety. Wprost piszą, żeby z Sowietem się dogadać…
– I co?! – krzyknął Wójcik tak, że co niektórzy podskoczyli na łóżkach. – Znów nas sprzedać? – wysyczał ciszej.
– Coś w tym stylu, panie majorze. Coś w tym stylu – zasępił się kapitan, wpatrując w brudną ścianę.
– Przyjdzie nam zdechnąć. Mówiłem. – Ranny przetarł dłonią twarz. – Trzeba się modlić o jakiś cud.
Siedzieli dłuższą chwilę, milcząc i analizując złe wieści. Sukces w postaci odbicia średniego czeskiego miasta, jakim było Pilzno, stanowił kroplę w oceanie sowieckiej armii, która parła na zachód, zawłaszczając ogromne terytoria, wprowadzając terror i prace przymusowe, a jednocześnie szerząc bzdury o nowym lepszym świecie.
Wszyscy w tym szpitalu, którzy mogli jeszcze trzeźwo myśleć, rozumieli albo przeczuwali, że Patton jest za słaby. Jeśli ugnie się pod naporem i wycofa, oni zginą. II Korpus Andersa, nawet z nowymi oddziałami, jakie do niego dołączyły, nie był w stanie powstrzymać Sowietów.
– Będę już leciał – powiedział Jan, wstając z łóżka. – Mam trochę roboty w okolicy. – Dotknął palcem nosa, dając do zrozumienia, że to coś z gatunku tajemnic. – Będę w mieście, w okolicy, to postaram się wpadać. O ile tu będziesz i nie wywiozą cię do Niemiec.
– Będę, będę – kiwnął głową major. – Generał chciał, żeby mnie ewakuowali, ale się postawiłem. Kulasy się goją. – Poklepał się po nogach. – Są bardziej ranni, niech oni jadą. Mnie mogą wyrzucić choćby do kotłowni. Dam radę. – Wyciągnął dłoń na pożegnanie.
– Czegoś ci potrzeba?
– Generał nie dał rady, to i ty nie załatwisz. Mam wszystko. Tylko przez ten bajzel od dwóch miesięcy nie słałem listów do domu, do mojej Zośki, do rodziców. Ale łączności nie ma, nawet dla bohaterów – powiedział z ironią. – A ja nie wiem, czy po tym, co zrobiłem, oni tam jeszcze… – Zamilkł.
– Będzie dobrze. – Jan starał się być jak najbardziej przekonujący, choć sam miał wątpliwości, czy z własną rodziną będzie mu dane się kiedyś zobaczyć.
Ruszył do wyjścia, kiedy z daleka doleciał łomot wybuchów i głośnym echem wypełnił ciasną piwnicę. Ludzie podskoczyli na łóżkach, ci, co mogli, wstali, patrząc w kierunku, z którego dochodził huk, jakby spodziewali się, że kolejne pociski spadną niechybnie na nich.
– Jak mówiłeś? – Jan odwrócił się jeszcze na chwilę. – Trzeba modlić się o cud. Tylko to nas uratuje.
Niewielkie miasteczko pełne wzniesionych z piaskowca i oblepionych cienkim, wypłowiałym tynkiem domów wydawało się opuszczone. Pożółkłe i spalone słońcem, nieremontowane od dawna fasady budynków pękały, a okna pokrywała gruba warstwa wszechobecnego kurzu. Między ścianami, na podwórkach i ulicach zalegał naniesiony piach i sterczały wyschnięte na wiór krzewy. Wśród barów, sklepów i starych domostw hulał wiatr, tłukąc w zamknięte na cztery spusty drzwi i wielkie okiennice, pokryte łuszczącą się farbą. Wszędzie dominowała pozorna pustka, jakby jeszcze jedno zapomniane przez Boga i ludzi miasto ginęło wchłaniane przez pustynię.
Stary, przyprószony lekkim pustynnym piaskiem czarny Ford gnał przez ulice, czasem poprzetykane resztkami dziurawego asfaltu. Linfort, trzymający kurczowo kierownicę, pocił się obficie w letnim skwarze, w blaszanej puszce, w której musiał domknąć wszystkie okna. Nie miał zamiaru wdychać więcej gryzącego pyłu, który i tak wdzierał się każdą najdrobniejszą szczeliną. Tylko dobry, zmieniany regularnie filtr i osłona na chłodnicy dawały szanse, że auto wytrzyma jeszcze kilka dni.
Linfort palił nałogowo, jakby na nowo odkrywał smak tytoniu. Amerykańskiego tytoniu. Dopalający się papieros sterczał mu z kącika ust i wypełniał dymem blaszankę. Nikotynowy smród był lepszy niż piach w zębach.
Kiedy tylko wjechał między budynki, skręcił najpierw w lewo, potem, kilka ruin dalej, w prawo, w nieco szerszą, lepiej zachowaną ulicę, przy której stało parę bogatszych willi.
Na końcu drogi w niebo wbijała się długa, prostokątna dzwonnica wiekowego kościółka, podobno wzniesionego jeszcze przez pierwszych Hiszpanów. Linforta jednak zupełnie nie interesowały historyczne i turystyczne ciekawostki. Jak zwykle kiedy tu wjeżdżał, szukał czegoś innego.
Rozglądał się dyskretnie za pilnującymi go oczami. Miasto było puste albo przynajmniej takie miało się wydawać. Kierowca jednak dobrze wiedział, że odkąd żółty obłok kurzu pojawił się na horyzoncie, jego każdy ruch był dokładnie śledzony.
Nie bał się. Jak mało kiedy czuł się bezpiecznie. Próbował wypatrzyć swoich stróżów, ale do tej pory mu się to nie udawało.
Dotarł do placu przed kościołem, wykręcił obok starej, nieczynnej fontanny i wąską, piaszczystą alejką obsadzoną strzelistymi drzewami dojechał do ciężkich wrót w wysokim na jakieś trzy metry murze.
Nie musiał trąbić. Kiedy tylko zatrzymał wóz, w bramie jak za dotknięciem różdżki otworzyła się mała furtka i stanął w niej rosły, opalony, wąsaty Meksykanin, z ubioru przypominający ogrodnika czy innego miejscowego pastucha, który mógłby pracować w jednym z wielu puebli w okolicy. Na kilka metrów śmierdziało od niego potem i niepraną chyba od wieków koszulą.
– Kto? – spytał bez zbędnych wstępów, choć wpuszczał już kierowcę kilkakrotnie.
– Oswaldo. Oswaldo Galindez. – Linfort, mimo że dobrze przygotowany, jakoś nie potrafił przywyknąć do nowego nazwiska. Jeśli już dane mu było – a raczej nakazane – parę razy przeobrazić się w innego człowieka, to zawsze w Europejczyka, nigdy Latynosa. Opalił się nieco, zapuścił sumiaste czarne wąsy, jak większość tutejszej męskiej populacji, ale sam przed sobą przyznawał, że to wszystko jeszcze za mało. We własnych oczach wyglądał jak cholerny zapuszczony turysta, który nie może przywyknąć do klimatu. Ani tu, w Meksyku, ani wcześniej w Argentynie i Boliwii. Ale w niespełna trzy miesiące więcej zrobić się nie dało.
Strażnik przyglądał mu się chwilę, jakby upewniał się, że nie jest żadnym przebierańcem.
– W porządku. – Uśmiechnął się, szczerząc żółte, zepsute zębiska. Oto jeszcze jeden mieszkający tu gringo, którego miał pilnować. – Otwierać! – krzyknął.
Auto wtoczyło się na spore, przyozdobione lichymi kwiatami podwórko dobrze utrzymanego i żółtego jak wszystko w tej okolicy domu. Ford stanął w cieniu pod pochyłym daszkiem zbitym z desek, zbudowanym dla osłony nie przed słońcem, ale ewentualnym zwiadem z powietrza.
Na dachu domu, przy drzwiach i w paru miejscach na murze siedziało kilku znudzonych, ale uważnych wartowników. Podobnie jak ten przy bramie, ucharakteryzowani byli na rolników. Każdy z nich miał w zasięgu ręki ukryty karabin albo pistolet maszynowy. Ci na górze nosili lornetki, przez które co jakiś czas zerkali na okolicę, a za uzbrojenie mieli dwa ciężkie, zakryte szczelnie brezentem karabiny maszynowe. Stanowiska na domu i murach skonstruowano tak, by nie rzucali się w oczy, jak ich companieros w miasteczku i najważniejszym posterunku na kościelnej wieży. Ta pełniła rolę doskonale zamaskowanego punktu obserwacyjnego, z którego we wszystkich kierunkach roztaczał się widok na wiele kilometrów. Budowla była też podstawą paru bardzo silnych anten, z których przekaz docierał do innych tego rodzaju miejsc w kilku krajach, ale i na statki, tak zwane łącznościowce, pływające po Atlantyku.
Oswaldo vel Linfort wszedł do przyjemnie chłodnego domu, wyposażonego w skąpe umeblowanie. Było tam jedynie kilka dywanów, stołów i krzeseł.
– Sanchez? – spytał kręcącego się w środku Meksykanina, z amerykańskim karabinkiem M1 zawieszonym na plecach.
– Tam. – Mężczyzna wskazał głową za siebie. Linfort zdusił papierosa w blaszanej popielniczce i zaraz sięgnął do paczki po następnego.
Sanchez, pięćdziesięciopięcioletni, wysportowany facet o przyprószonych siwizną włosach i z mocno opaloną, pociągłą, inteligentną twarzą o twardej szczęce, siedział w fotelu na patio. Zanurzony w lekturze jakichś dokumentów, miał rozpiętą koszulę, jakby dotąd mało mu było słońca. Linfort nie rozumiał, jak można wytrzymać w takim skwarze, a co dopiero czytać i opalać się jednocześnie. „Ten facet doskonale wszedł w rolę” – pochwalił go w myślach. Już w ogóle nie przypominał Rosjanina. „Towarzysz rezydent jest już jak tutejszy” – uśmiechnął się pod nosem. Ale zaraz przyszła inna, zupełnie inna konstatacja. Spoważniał i zmrużył oczy, wpatrując się w twarz szefa. A jeśli mu odbiło? Jeśli to, co Linfort słyszał w Moskwie, było prawdą? Jakaś akcja po drugiej stronie granicy. Niby wzorowa, ale jednak, ku wściekłości wierchuszki, w ostatecznym rozrachunku nieudana. Teraz słynny Sanchez czeka na niechybny wyrok. Albo dostał ostatnią szansę.
– Wróciłeś? – spytał retorycznie gospodarz, nie podnosząc głowy znad lektury. – Napij się czegoś, bo padniesz. Upał. – Miał to być przytyk, bo wiedział dobrze, że nowy bardzo źle znosi tutejszy klimat.
Arnold z przyjemnością wypełnił szklankę ciepłą już lemoniadą stojącą w dzbanku na niewielkim stoliku.
– Jak idzie? – Sanchez wydawał się znudzony i mało zainteresowany. Grał doskonale. Linfort zanurzył w płynie spierzchnięte, popękane usta, upił spory łyk i z ulgą westchnął.
– Jest dobrze. Przywieźli wczoraj ostatnie, jak to nazywają, moduły. Tym razem było bezproblemowo.
– Bez uszkodzeń? – Sanchez wreszcie podniósł głowę i zmarszczył brązowe czoło, jakby nieprzekonany. „Może jednak naprawdę boi się kolejnej porażki” – pomyślał Linfort.
– Bez problemu, powiedziałem – nastroszył się, zaciskając pięści. Nie lubił, kiedy mu nie ufano. Był za starym wygą w tym fachu.
– Dobrze, dobrze – uspokoił go Sanchez. – Dadzą radę? W ostatniej chwili nie będą mieli wątpliwości? – Odłożył papiery i wbił długie spojrzenie w rozmówcę. „A żeby cię” – pomyślał Linfort. „Ta sowiecka wyższość, ta cholerna podejrzliwość znerwicowanych wojną oficerów. Jesteśmy po tej samej stronie” – chciał to już powiedzieć na głos, ale uznał, że to zbyt dziecinne i nieprofesjonalne. Był z pochodzenia Niemcem, ale internacjonalistą, zawsze wiernym idei. Ale tego, równych praw wszystkich narodowości, nikt w sowieckim wywiadzie nie brał na poważnie. Liczyli się Rosjanie, i to oni rządzili resztą międzynarodowej menażerii. Tymi wszystkimi Polakami, Ukraińcami, Niemcami, kilkoma Anglikami i wieloma innymi. Denerwował się okropnie, kiedy ktoś dawał do zrozumienia, że jako Szwab – choć nawet czerwony – ma się zbytnio nie wychylać, bo Niemcy przegrali i ich już nie ma. A przecież do pokonania swej dawnej ojczyzny nieco się przyłożył.
– Po co mnie pytacie, towarzyszu Sanchez? Pytacie mnie o to i pytacie.