Widowisko - Piotr Langenfeld - ebook + książka

Widowisko ebook

Piotr Langenfeld

4,0
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Piotr Langenfeld, ceniony przez czytelników za cykl „Czerwona ofensywa”, tym razem przedstawia powieść sensacyjną. Pełna akcji fabuła, osadzona w polskich realiach, zaskakuje prawdopodobieństwem zdarzeń i nasuwa pytanie, czy ta historia na pewno jest fikcją...

Ambitny, młody policjant, ale już z przeszłością, podejmuje ryzykowne śledztwo, od początku płynąc pod polityczny prąd. Brutalne zabójstwo kolekcjonera artefaktów historycznych zaprowadzi go do świata wielkich międzynarodowych interesów i ludzi z najwyższych kręgów władzy. Ludzi, którzy tworzą historię, rozpoczynając i kończąc… wojny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 432

Oceny
4,0 (49 ocen)
19
17
7
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PIOTR LANGENFELD

Widowisko

 

 

© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2017 Piotr Langenfeld

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

 

 

ISBN 978-83-645-2378-6

Ustroń 2017

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Stry­jo­wi An­to­nie­mu

Prolog

2009, li­piec

Od sa­me­go po­cząt­ku wszyst­kie zna­ki na nie­bie i zie­mi wska­zy­wa­ły, że tam­ci po dru­giej stro­nie byli do­brzy. Cho­ler­nie do­brzy.

Z każ­dą ko­lej­ną mi­nu­tą przy­pusz­cze­nia zmie­nia­ły się w ab­so­lut­ną pew­ność. I wca­le nie po­pra­wia­ły na­stro­ju.

Kie­dy tyl­ko szef zszedł do nędz­nej, peł­nej li­chych cha­tek, cuch­ną­cej do­li­ny, w Wiel­kim po­ja­wi­ło się to dzi­wacz­ne uczu­cie.

Wiel­ki nie był prze­sad­nie lę­kli­wy, w tej ro­bo­cie to nie­moż­li­we. Nie wie­rzył ni­g­dy w prze­są­dy, prze­czu­cia i inne dyr­dy­ma­ły.

Zresz­tą, co­kol­wiek to było, za­raz mia­ło się spraw­dzić…

Boss po­szedł w dół, jak było za­pla­no­wa­ne. Nie sam, to by­ło­by głu­pie, zwłasz­cza tu, gdzie w jed­nej chwi­li przy­ja­ciel mógł stać się nie­co bar­dziej wred­ny. Zresz­tą nie po­tra­fił­by się do­ga­dać. Tłu­macz był do­bry, prze­szko­lo­ny i po­cho­dził z tych oko­lic. Zna­li go i da­rzy­li za­ufa­niem.

Resz­ta, cała piąt­ka, mia­ła czu­wać i osła­niać, gdy­by miej­sco­wym coś od­wa­li­ło. Były to do­dat­ko­we środ­ki ostroż­no­ści, bo ni­g­dy do­tąd nie spra­wia­li kło­po­tów, wszyst­ko szło spraw­nie, jak to przy do­brym biz­ne­sie, na któ­rym za­le­ży obu stro­nom.

Boss spraw­dzał ła­du­nek, li­czył po­bież­nie i wra­cał. Pła­cił kto inny, in­nym ka­na­łem, ale ich to w ogó­le nie ob­cho­dzi­ło. Ich rolą było przy­pil­no­wa­nie, żeby nie dzia­ło się nic w cza­sie krót­kiej dro­gi do gra­ni­cy. Bo da­lej wszyst­ko było już prost­sze, bar­dziej ofi­cjal­ne.

Wiel­ki nie lu­bił ta­kich ak­cji. Pil­no­wa­nia do­staw, cze­go­kol­wiek by nie za­wie­ra­ły i w któ­rą­kol­wiek stro­nę by nie pły­nę­ły. Taka pra­ca nu­dzi­ła ich wszyst­kich, nie ro­zu­mie­li jej do koń­ca, choć wpo­jo­ne po­czu­cie obo­wiąz­ku nie po­zwa­la­ło pi­snąć słów­ka. Ba, to na­wet nie przy­cho­dzi­ło im do gło­wy.

Ich krę­ci­ło coś in­ne­go. Grub­sze spra­wy, kie­dy tyl­ko wol­no im było prze­kro­czyć gra­ni­cę. Wy­pa­dy na da­le­kie ak­cje z miej­sco­wy­mi albo ich so­jusz­ni­ka­mi. I prze­ciw­nik, z któ­rym w in­nych oko­licz­no­ściach, jak na ra­zie, nie było szans się zmie­rzyć. Nie mo­gli szar­żo­wać, ale i tak da­wa­ło to wię­cej ra­do­chy niż ślę­cze­nie gdzieś na ska­le w ro­sną­cym skwa­rze wsta­ją­ce­go dnia.

Zresz­tą spo­koj­ny świt stał się już mgli­stym, nie­re­al­nym wspo­mnie­niem.

Jak za­wsze o tej po­rze roku na nie­bie nie było ani śla­du chmur­ki. I choć skry­li się w cie­niu, tem­pe­ra­tu­ra ro­sła szyb­ko, pot za­le­wał skro­nie, a ubra­nia z wol­na za­czy­na­ły przy­le­gać do ciał.

Dziw­ne, nie­po­ko­ją­ce prze­czu­cie sprzed kil­ku go­dzin jesz­cze się na­si­li­ło. Wiel­ki aż czuł mro­wie­nie na kar­ku.

Boss cią­gle był we wsi.

Nie­speł­na pięt­na­ście mi­nut póź­niej wszyst­ko na­gle wy­wró­ci­ło się do góry no­ga­mi.

Ktoś na nich cze­kał.

Do­li­nę wy­peł­nił grzmot, któ­ry po­nio­sło echo. W dole się za­ko­tło­wa­ło od ku­rzaw­ki. Wiel­ki miał ze sobą do­bry sprzęt, ale w tym cha­osie nie­wie­le mu to po­mo­gło.

Był wście­kły. Nie wy­krył ich. To, że resz­ta gru­py też nic nie za­uwa­ży­ła, nie bar­dzo go po­cie­sza­ło.

Tam­ci wie­dzie­li o ich eska­pa­dach albo też cza­ili się od kil­ku dni.

Pierw­szy strzał prze­ciw­ni­ka nie był uda­ny. Dał szan­sę na zna­le­zie­nie schro­nie­nia, choć z po­cząt­ku lu­dzie w do­li­nie my­śle­li, że to chy­ba przy­pa­dek, po­mył­ka czy coś po­dob­ne­go.

Kil­ku za­pła­ci­ło za tę chwi­lę wa­ha­nia, bo ko­lej­ne strza­ły były już le­piej mie­rzo­ne.

– Upiór, skąd, do cho­le­ry, to leci?! – dy­szał do ra­dia Boss, nie kry­jąc stra­chu, ale i wście­kło­ści.

Skrył się za ja­kimś mur­kiem, na­wet nie sta­ra­jąc się wal­czyć. Każ­dy, kto w swej głu­po­cie pró­bo­wał, pa­dał jak dłu­gi.

Jak­by tego było mało, od wscho­du do­le­cia­ły inne dźwię­ki. Chy­ba auta lub cię­ża­rów­ki. I znów strze­la­ni­na.

Wiel­ki po­jął, co to ozna­cza. Prze­ciw­nik trzy­mał tych w do­li­nie w po­trza­sku, cze­ka­jąc, aż nad­cią­gnie na­gon­ka i ich wszyst­kich wy­ło­wi.

To nie była mała grup­ka, ale wiel­ka ope­ra­cja. Wiel­ka, pie­przo­na ofen­sy­wa, w któ­rą dali się wpu­ścić.

Za­raz za­czę­ły stu­kać moź­dzie­rze. Naj­pierw wol­no, mia­ro­wo, na pró­bę, po­tem szyb­ciej, spraw­niej. Huk po­je­dyn­czych wy­bu­chów sto­pił się w je­den dźwięk.

Miej­sco­wi na skra­ju swo­jej osa­dy bili się dziel­nie: albo ata­ku­ją­cy nie prze­ja­wia­li wi­go­ru, albo te­ren był do­brze przy­go­to­wa­ny do obro­ny. Zresz­tą Wiel­kie­mu nie ro­bi­ło to róż­ni­cy. Jak spraw­nie by tam nie szło, było ja­sne, że za kil­ka mi­nut roz­le­gnie się świst wir­ni­ków i bę­dzie po wszyst­kim.

To jed­nak nie­wie­le go te­raz ob­cho­dzi­ło. Ka­ta­stro­fa już się do­ko­na­ła. Do­wód­ca był w pu­łap­ce, nie mógł się ru­szyć, a wróg wi­dział wszyst­ko, więc kil­ka śmi­głow­ców nie ro­bi­ło róż­ni­cy.

– Mam! Są! – Ce­gła, rudy fa­cet w prze­po­co­nej ban­da­nie, przy­kle­jo­ny do swo­jej ar­mat­ki, omal nie wy­bił so­bie oka ce­low­ni­kiem. – Pół­noc­ny wschód. W po­ło­wie wzgó­rza, nie­du­ża pół­ka…

– Je­ba­ni – syk­nął Wiel­ki. – Są pra­wie na skra­ju za­się­gu! – prze­krzy­czał echo rwą­cej się świe­żej por­cji gra­na­tów. – Spró­bu­jesz?

Nie był do koń­ca pe­wien swo­jej de­cy­zji. Miał ra­to­wać sze­fa lub przy­naj­mniej dać mu nie­co cza­su, ale sam wy­sta­wiał wszyst­kich na strzał.

Je­śli się nie my­lił, tam­ci do­sko­na­le wi­dzie­li każ­dy ka­myk w tej oko­li­cy i każ­dy naj­mniej­szy ruch. Mie­li prze­cież do­stęp do po­tęż­ne­go oka wi­szą­ce­go wy­so­ko na nie­bie.

Tyl­ko per­fek­cyj­na kry­jów­ka pod na­wi­sem jesz­cze nie zdra­dzi­ła po­zy­cji Wiel­kie­go.

W do­li­nie się ko­tło­wa­ło. Idą­ca sztur­mem ko­lum­na mu­sia­ła prze­bi­jać się co­raz sku­tecz­niej, bo miej­sco­wi, świa­do­mi bli­sko­ści koń­ca, rzu­ci­li się do ukry­tych aut, głu­si i śle­pi na efek­ty ostrza­łu.

– Wie­ją, kur­wa, wie­ją! – dy­szał Boss. – Wie­ją, wi­dzi­cie?!

– Wi­dzi­my. – Wiel­ki z tru­dem pró­bo­wał za­cho­wać pro­fe­sjo­nal­ny ton.

– Za­wi­ja­my się na trój­kę. Może się uda – ob­wie­ścił szef krót­ko, bez odro­bi­ny miej­sca na wąt­pli­wo­ści czy py­ta­nia.

– Przy­ją­łem – przy­tak­nął Wiel­ki. – Chuj z tym, wal! – na­ka­zał Ce­gle.

Ce­gła za­wa­hał się chwi­lę, otwo­rzył za­mknię­te do­tąd oko i łyp­nął na kum­pla, żeby upew­nić się, że to roz­kaz.

Wstrzy­mał od­dech, wci­snął kol­bę. Huk­nę­ło. Unio­sło się nie­co ku­rzu, ale nie za wie­le. Pod­la­li wodą wo­ko­ło, by zbyt­nio się nie zdra­dzać.

Dłu­go nic. Po­tem ob­ło­czek dymu, ale dużo po­ni­żej do­mnie­ma­nych ce­lów.

Od­cze­ka­li. Tam­ci albo nie za­uwa­żą, że są na ce­low­ni­ku, albo trud­niej bę­dzie im szu­kać.

Zno­wu strzał. Bli­żej.

– Tłucz – roz­ka­zał Wiel­ki, do­strze­ga­jąc, jak szef sko­ka­mi, cią­gnąc za sobą tłu­ma­cza, za­pie­prza od ścia­ny do ścia­ny, od chle­wu do rowu, byle da­lej.

Ce­gła się nie pod­da­wał. Strze­lił kil­ka razy. Prze­ła­do­wał. Przy­mie­rzył. Huk.

– Kur­wa! – Roz­pro­mie­nił się. – Chy­ba mi się…

Nie skoń­czył, bo za­raz na lewo od nich za­tań­czył po­ma­rań­czo­wy ob­łok.

– No, to­śmy osło­ni­li… – Wiel­ki po­czuł, jak ser­ce za­czy­na mu ko­ła­tać.

Chciał wie­rzyć, że od­cią­gnął uwa­gę tam­tych od sze­fa, choć te­raz wca­le nie było mu z tym do­brze.

– Skur­wie­le mają coś więk­sze­go. – Ner­wo­wo po­chy­lił gło­wę, kie­dy ko­lej­ny dy­mek roz­pro­szył się od wia­tru.

Ce­gle prze­cho­dzi­ła ocho­ta na po­je­dyn­ko­wa­nie się z ta­kiej od­le­gło­ści. Bił rza­dziej, już mniej pew­ny. Jak­by świa­dom, że tam­tych tyl­ko roz­sier­dził.

Od wscho­du, po­nad szczy­ta­mi, do­le­ciał tę­tent wir­ni­ków. Wiel­ki po­czuł ogrom­ny ucisk w pier­si. Nie chciał mieć ra­cji, nie tu, nie te­raz. Nie był sta­rym wy­ja­da­czem, ale swo­je wie­dział. Bał się. Na­wet nie śmier­ci. Bar­dziej zbli­ża­ją­cej się wiel­ki­mi kro­ka­mi kom­pro­mi­ta­cji, któ­ra kosz­to­wa­ła­by bar­dzo dużo. Za dużo.

– Srebr­ny, jak ci idzie? – po­wie­dział do mi­kro­fo­nu, znów z tru­dem się ha­mu­jąc, by nie wyjść na pa­ni­ka­rza.

Szef znik­nął chwi­lę po wyj­ściu ze wsi. Do­bry był.

– Za­wi­ja­my się, chło­pa­ki! – rzu­cił za sie­bie po ode­bra­niu ko­mu­ni­ka­tu i dla przy­kła­du ru­szył z miej­sca pierw­szy.

Ze­śli­zgnął się po pia­chu nie­co w dół, do niec­ki. Te­raz wał zie­mi i skał za­kry­wał jego syl­wet­kę.

Trój­ka lu­dzi ga­pi­ła się na nie­go nie­przy­tom­nie. Mil­cze­li cały czas i zda­wać by się mo­gło, że w tym ca­łym na­pię­ciu cze­ka­li tyl­ko na to po­le­ce­nie.

– Ce­gła, pil­nuj – na­ka­zał.

Nie było to pro­ste. Strze­lec już zre­zy­gno­wał z po­sy­ła­nia na­bo­jów na śle­po i tyl­ko pa­trzył. Tam­ci albo też dali za wy­gra­ną, albo ich lu­dzie zmie­nia­li po­zy­cję na bar­dziej do­god­ną, albo… i to była naj­po­twor­niej­sza z moż­li­wo­ści, prze­ka­za­li na­miar celu za­ło­gom w śmi­głow­cach. Tam­ci z ko­lei albo z sa­dy­zmu cze­ka­li tak dłu­go, drę­cząc ru­de­go strzel­ca, albo mie­li jesz­cze co ro­bić w do­li­nie.

Gru­pa spraw­nie ze­bra­ła sprzęt, ple­ca­ki i za­tar­ła reszt­ki śla­dów swo­jej byt­no­ści. Nie mie­li pra­wa po­zo­sta­wić ni­cze­go, na­wet pa­pier­ka.

Tra­sę od­wro­tu, a na­wet dwie, wy­zna­czy­li już wcze­śniej. Tyle że te­raz nic już nie było pew­ne.

– Mo­tyl, szpi­ca – syk­nął su­ro­wo Wiel­ki.

Chło­pak, ży­la­sty osi­łek, tyl­ko ski­nął gło­wą, ale wi­dać było wy­raź­nie, że nie ma wiel­kich chę­ci to­ro­wać dro­gi.

Wiel­ki, jak przy­sta­ło na jego ksyw­kę, z tru­dem mie­ścił się w ni­skiej gro­cie. Gar­bił się, szo­ro­wał ple­ca­kiem o skal­ny su­fit, acz­kol­wiek dał­by wie­le, żeby cała dro­ga wy­glą­da­ła jak to. Nikt nie mó­wił jed­nak, że ma być ła­two.

Szli szyb­ko, zo­sta­wia­jąc za sobą dud­nie­nie do­ga­sa­ją­cej już bi­twy. Mie­li na­dzie­ję, że tam się jesz­cze prze­cią­gnie i po­goń ru­szy ich tro­pem jak naj­póź­niej.

Wy­szli z ja­ski­ni. Wą­ską ścież­ką po­ni­żej grzbie­tu skie­ro­wa­li się na po­łu­dnie. Te­raz do­pie­ro od­czu­li, że dzień za­czął się na do­bre. Pa­li­ło pie­kiel­nie, żar lał się z nie­ba. Na­wet naj­mniej­sze­go, ożyw­cze­go po­dmu­chu wia­tru. Nic.

Bie­gli, jak tyl­ko dało się naj­szyb­ciej na tej stro­miź­nie peł­nej ostrych gła­zów.

Ce­gła do­łą­czył po chwi­li. Te­raz było ich pię­ciu. Pra­wie cała gru­pa.

Od­głos wal­ki do­la­ty­wał rwa­ny­mi dźwię­ka­mi zza grzbie­tu góry i moż­na by­ło­by po­my­śleć, że to ich już nie do­ty­czy. Dro­ga jed­nak do­pie­ro się za­czy­na­ła.

– Srebr­ny, jak z tobą? – rzu­cił w eter Wiel­ki, cią­gle bie­gnąc.

– Do trój­ki jesz­cze pół­to­ra – usły­szał dy­sze­nie sze­fa przez trza­ski.

Łącz­ność się rwa­ła albo byli za­głu­sza­ni.

Bieg na tej wy­so­ko­ści był czymś okrop­nym. Jesz­cze z bro­nią i po­go­nią na kar­ku. Ale przy­naj­mniej żyli.

– Szyb­ciej, szyb­ciej, chło­pa­ki – rzu­cił Wiel­ki już nie­źle zdy­sza­ny.

On i resz­ta do­sko­na­le wie­dzie­li, że te­raz za­czę­ła się praw­dzi­wa za­ba­wa. Je­śli do tej pory nie zo­sta­li do­strze­że­ni, to w kil­ka chwil prze­ciw­nik nad­ro­bi te za­le­gło­ści i bę­dzie śle­dził ich każ­dy krok. Tu pew­nie cała do­li­na, wszyst­kie jej zbo­cza były pod ob­ser­wa­cją i tyl­ko nie­zna­jo­mość po­zy­cji lu­dzi Wiel­kie­go da­wa­ła mu jaką taką prze­wa­gę. Choć nie na dłu­go.

Na­stęp­ne dwa­dzie­ścia mi­nut było pie­kłem ocię­ża­łe­go bie­gu. Prze­mo­kli od potu, go­rą­ce od­de­chy grzę­zły w gar­dłach. Za­wro­ty gło­wy otu­ma­nia­ły. Od­le­głość nie była wiel­ka, cię­żar też nie sta­no­wił pro­ble­mu. Prze­cież byli wy­szko­le­ni. Ale stres, upał i to cho­ler­ne po­wie­trze da­wa­ły im po­pa­lić.

– Srebr­ny, nad­cho­dzi­my od czer­wo­nej stro­ny. Je­steś? Uwa­żaj! – Wiel­ki świsz­czał do mi­kro­fo­nu.

Miał wra­że­nie, że za­raz wy­plu­je płu­ca. Przed ocza­mi wi­dział ciem­ne pla­my, w gło­wie mu szu­mia­ło.

– Je­stem za… dwie… – wy­char­czał szef.

Nie był wi­dać aż tak spraw­ny, jak się Wiel­kie­mu wy­da­wa­ło. Miał mniej na grzbie­cie, za­czął wcze­śniej, a mimo to mie­li do­trzeć do celu nie­mal w tej sa­mej chwi­li.

Kil­ka po­wa­lo­nych gła­zów, cień na zbo­czu góry. Byli na miej­scu. Mo­tyl zwy­mio­to­wał. Dy­sze­li jak dziu­ra­we pa­ro­wo­zy.

– Jes… Je­ste­śmy. – Wiel­ki osu­nął się na ko­la­na przy do­wód­cy. Przez chwi­lę od­czu­wał ulgę.

Szef padł jak dłu­gi i gło­wę oparł o ka­mień, ła­piąc tlen. Lek­ko już szpa­ko­wa­te, zro­szo­ne skro­nie szczu­płe­go męż­czy­zny pul­so­wa­ły. Cała jego po­cią­gła, ko­ści­sta twarz zro­bi­ła się czer­wo­na z wy­sił­ku. Był mo­kry od potu, dy­go­tał, a jego lewy rę­kaw sczer­niał od są­czą­cej się gdzieś pod ubra­niem krwi.

– Psia mać – jęk­nął Wiel­ki, jak­by jego sa­me­go coś za­bo­la­ło.

Od­ru­cho­wo się­gnął do pa­kun­ku me­dycz­ne­go, otwo­rzył go i rwąc rę­kaw sze­fa, za­czął szu­kać rany.

Spo­cił się jesz­cze bar­dziej na samą wi­zję tego, że te­raz będą mu­sie­li wiać z ran­nym na bar­kach. Na do­da­tek każ­da mi­nu­ta po­sto­ju zwięk­sza­ła praw­do­po­do­bień­stwo ich wy­pa­trze­nia w tym la­bi­ryn­cie skał i usko­ków.

– Gdzie… gdzie… – pró­bo­wał za­py­tać o tłu­ma­cza, kie­dy pal­ce na­tra­fi­ły na bro­czą­cy po­so­ką otwór.

Boss tyl­ko za­ci­snął zęby, za­stygł, jak­by wie­rzył, że prze­cze­ka ból.

– Do­stał za­raz po mnie. Na skra­ju wsi – wy­ję­czał wresz­cie pół­gło­sem.

– Po­nie­sie­my cię, damy radę – prze­rwał mu Wiel­ki, mo­cu­jąc się z opa­trun­kiem. W tej sy­tu­acji jego za­pew­nie­nie za­brzmia­ło ja­koś mało prze­ko­nu­ją­co.

– Słu­chaj. – Boss kaszl­nął w dzi­wacz­nym spa­zmie.

Wiel­ki wy­stra­szył się, że jed­na rana to do­pie­ro po­czą­tek.

– Zbie­raj­my się i wiej­my do gra­ni­cy… Tam już nie będą mo­gli…

– Do­bra. – Wiel­kie­mu nie trze­ba było dwa razy po­wta­rzać.

Ze­rwał się z zie­mi, na­rzu­cił ple­cak. Prze­wie­sił broń przez pierś, go­tów sam tasz­czyć wo­dza.

– Zo­staw, ty masz… – Jak na taki stan ode­pchnię­cie Bos­sa było cał­kiem moc­ne. – Gün­ter – przy­wo­łał naj­niż­sze­go chło­pa­ka o krót­kiej sze­ro­kiej szyi, przy­spa­wa­ne­go do nie­wiel­kie­go ra­dia, o mocy więk­szej niż in­dy­wi­du­al­ne ze­sta­wy, osło­nię­te­go pia­sko­wym ple­ca­kiem.

Gün­ter przy­pełzł na czwo­ra­kach, tasz­cząc sprzęt i ka­ra­bi­nek.

– Wo­łaj kie­row­ni­ka, mają dać osło­nę.

Wiel­ki po­słał Bos­so­wi zdzi­wio­ne spoj­rze­nie. Ra­dio­wiec tyl­ko wes­tchnął i się­gnął po słu­chaw­kę, chy­ba mo­dląc się w du­chu, żeby nie trze­ba było szu­kać gdzieś wy­so­ko lep­szej fali.

– Tak da­le­ko od… – Wiel­ki wy­da­wał się nie ro­zu­mieć.

– Pier­dol to… Mu­szą nas wy­cią­gnąć. – Roz­ter­ki mło­de­go nie­wie­le Bos­sa ob­cho­dzi­ły. Ból roz­ła­ził się po cie­le, ale cią­gle my­ślał trzeź­wo. – Mają to ob­ga­da­ne, po­win­ni dać radę… – stęk­nął. – Wieś, oko­li­ca na wschód i pół­noc. Za­ła­twią nam tro­chę cza­su, usa­dzą ich… No już…

– Kor­mo­ran, Kor­mo­ran, tu Zie­lo­ny. – Głos Gün­te­ra był nad wy­raz moc­ny.

Szyb­ko opi­sał sy­tu­ację i po­na­gla­ny wbi­tym weń spoj­rze­niem sze­fa roz­po­czął for­muł­kę o wspar­ciu.

Po dru­giej stro­nie na­praw­dę mu­sie­li być przy­go­to­wa­ni, bo chy­ba nie pro­te­sto­wa­li, ba, na­wet nie dzi­wi­li się zbyt­nio.

– Ro­zu­miem, zbie­ra­my się. Bez od­bio­ru – za­koń­czył Gün­ter. – Zro­bio­ne, sze­fie.

Boss dźwi­gnął się z wy­sił­kiem i skur­czem cier­pie­nia na twa­rzy. Pró­bo­wał zro­bić krok, ale opadł z sił. Wąt­pli­wa przy­jem­ność tasz­cze­nia do­wód­cy przy­pa­dła Ce­gle. Krót­ko ostrzy­żo­ny ru­dzie­lec był naj­sil­niej­szy, zbu­do­wa­ny jak za­pa­śnik, któ­ry do­dat­ko­wo dźwi­ga sztan­gi. Za­rzu­cił so­bie sze­fa na ra­mio­na jak ku­kieł­kę, ra­zem z ple­ca­kiem. Broń za­brał Wiel­ki.

– Zmy­wa­my się!

Znów bie­gli. Teo­re­tycz­nie nie było da­le­ko. Ja­kieś pięć ki­lo­me­trów. Mo­gli iść inną dro­gą, ale Wiel­ki się oba­wiał, że tę dru­gą ścież­kę tam­ci zdo­ła­li ob­sta­wić albo przy­naj­mniej na­mie­rzyć. Nie wie­dział, co szy­ku­ją, czy już ich mają na wi­del­cu. Wie­dział na­to­miast, że trze­ba szyb­ciej prze­bie­rać no­ga­mi. Jako do­wód­ca za­czy­nał się wy­ra­biać.

Prze­szli pod gra­nią, ścież­ka scho­dzi­ła nie­co w dół, by po pół ki­lo­me­tra znów za­cząć się wspi­nać. Mu­sie­li chwi­lę od­po­cząć. Tem­po było za­bój­cze. Ce­gła sa­pał do­cią­żo­ny po­nad mia­rę.

Za­le­d­wie przy­sie­dli na se­kun­dę, kie­dy zza gór do­le­cia­ło dud­nie­nie. Prze­to­czy­ło się z ło­sko­tem pod nie­bo­skło­nem, by znik­nąć hen, da­le­ko, tam gdzie go­re­ją­ca wieś, i prze­obra­zić się w je­den wiel­ki grzmot. Nie­za­wod­ne echo nie omiesz­ka­ło po­wtó­rzyć tego tra­gicz­ne­go dźwię­ku. Ko­lej­ny wy­buch, dru­gi, trze­ci. Wszyst­ko wo­ko­ło, w pro­mie­niu kil­ku ki­lo­me­trów, to­nę­ło w tym ja­zgo­cie.

Wiel­kie­mu na­strój się po­pra­wił.

– Do­bra, chłop­cy! Dupy w tro­ki! – za­wo­łał na­wet we­so­ło.

Na­praw­dę mie­li szan­sę. ■

Rozdział 1

Kil­ka lat póź­niej

Wie­czo­ry i noce były bar­dzo zim­ne. Te­le­wi­zyj­ni mę­dr­ko­wie od po­go­dy znów dali cia­ła. Mia­ła już kro­czyć praw­dzi­wa wio­sna. Ma­sze­ro­wać dziar­sko, ku ucie­sze te­le­wi­zyj­nych wiesz­czów w gar­ni­tur­kach i gar­son­kach. Tyle że w ostat­niej chwi­li oka­za­ło się, iż te nie­spo­dzie­wa­nie wy­so­kie jak na ma­rzec tem­pe­ra­tu­ry w ogó­le nie zo­sta­ły osią­gnię­te. Przy­naj­mniej na ra­zie.

Do tego za­czę­ło pa­dać. Na sil­ny wiatr od mo­rza nikt nie zwra­cał uwa­gi. Pod­wie­wa­ło tu ze trzy­sta dni w roku, i to za­zwy­czaj wte­dy, kie­dy po­go­da za­czy­na­ła się psuć.

Mia­sto, cel po­dró­ży ty­się­cy tu­ry­stów, poza se­zo­nem pu­sto­sza­ło. Przy­naj­mniej ści­słe, naj­star­sze cen­trum. Już oko­ło sie­dem­na­stej głów­ne uli­ce sta­rów­ki przy­po­mi­na­ły ob­raz­ki z mar­nych we­ster­nów. Bra­ko­wa­ło tyl­ko su­chych krza­ków gna­nych wia­trem.

Męż­czy­zna stał w bra­mie ka­mie­ni­cy jak sa­mot­ny za­gu­bio­ny duch lub tu­ry­sta, któ­ry nie może zna­leźć dro­gi. Po­twor­nie marzł. W żo­łąd­ku go ssa­ło. Nie jadł nic od obia­du, do­bre kil­ka go­dzin wcze­śniej. Zresz­tą i to nie było nic wy­szu­ka­ne­go. Buła z ko­tle­tem na dwor­cu. Są­dził, że to wszyst­ko pój­dzie szyb­ciej. Za­ła­twi spra­wę w bie­gu.

Przy­naj­mniej miej­sce wy­brał do­bre, wręcz ide­al­ne. Już ty­dzień temu upew­nił się, że tej lo­ka­li­za­cji nie obej­mu­je ża­den z mo­ni­to­rin­gów. Po­dwór­ka były po­ło­żo­ne na ubo­czu, osło­nię­te ścia­na­mi ka­mie­nic i na­wet w dzień nie­wie­le się tu dzia­ło, zwłasz­cza o tej po­rze roku. Wścib­skie baby – tak zwa­ne po­dusz­kow­ce, pil­nu­ją­ce z nu­dów swo­ich po­sia­dło­ści, przy­kle­jo­ne, kie­dy było cie­plej, do po­du­szek na pa­ra­pe­tach – mo­gły tu chy­ba roz­ma­wiać tyl­ko o so­bie na­wza­jem. Zresz­tą te­raz, w nocy, spa­ły albo ga­pi­ły się w se­ria­le na ekra­nach te­le­wi­zo­rów.

Męż­czy­zna był sam w tej czę­ści wiel­kie­go mia­sta. Daw­no nie zro­bił tak do­bre­go przy­go­to­wa­nia. Tyl­ko co z tego?

Zmar­no­wał cały wie­czór i oswa­jał się z my­ślą, że bę­dzie mu­siał tu za­ma­ru­dzić dłu­żej. Lu­bił to miej­sce, znał je, ale z do­świad­cze­nia wie­dział, że każ­dy dzień zwło­ki i ob­ser­wa­cji zwięk­sza praw­do­po­do­bień­stwo wpad­ki.

Ktoś za­wsze może go zo­ba­czyć, choć­by prze­lot­nie, i za­pa­mię­tać. Zbyt wcze­sne ujaw­nie­nie było nie­zgod­ne z umo­wą. Po­tem… A, to już zresz­tą inna hi­sto­ria.

Te­raz naj­waż­niej­sze to się sku­pić i ro­bić swo­je. Wes­tchnął. Jesz­cze chwi­lę wa­żył w my­ślach wszyst­kie za i prze­ciw. Do­pie­ro go­dzi­na na cy­fer­bla­cie ze­gar­ka sta­ła się osta­tecz­nym ar­gu­men­tem, by koń­czyć.

Wy­szedł z bra­my i na­tych­miast po­czuł lo­do­wa­ty wiatr. Na­cią­gnął weł­nia­ną czap­kę głę­biej i wol­no, wzdłuż ścia­ny, po­wlókł się w ciem­ne, pu­ste uli­ce.

*

Nie­bo było sza­re. Nad­cho­dził deszcz. Zno­wu. Zie­mia po po­przed­nim jesz­cze nie zdo­ła­ła wy­schnąć. Bło­to ob­kle­ja­ło buty, nogi, ręce i twarz.

Dy­sze­li wszy­scy, zro­biw­szy za­le­d­wie po kil­ka su­sów w tej po­kry­tej żół­tą tra­wą brei.

Ser­ca tłu­kły się w pier­si, opo­rzą­dze­nie cho­ler­nie cią­ży­ło. Ple­cak, hełm, ka­ra­bin. A tu jesz­cze trze­ba było strze­lać, ska­kać i słu­chać, co mówi do­wód­ca.

Cel był nad wy­raz od­le­gły. Pod górę. Li­nia oko­pów, jed­na, dru­ga. Bun­kry.

Bły­ska­ło z dwóch luf ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Tam, po dru­giej stro­nie, mie­li spo­ro amu­ni­cji. Tym­cza­sem lewa flan­ka ma­ru­dzi­ła. Spóź­nia­li się.

Gru­pa ude­rze­nio­wa, w któ­rej zna­lazł się Adam Tho­mal, mu­sia­ła prze­cze­kać. Wtu­lić się w zie­mię i oko­pać. Pój­ście na wprost było sa­mo­bój­stwem, a i co­fać się nie było moż­na. Je­dy­ne dwa opan­ce­rzo­ne po­jaz­dy ha­sa­ły na ty­łach, jeż­dżąc po li­nii i pru­jąc ogni­ka­mi wy­strza­łów. Za­ło­gi bały się chy­ba przy­go­to­wa­nych pu­ła­pek, bo nie pcha­ły się w przód, na­wet po to, by osło­nić nie­szczę­sną pie­cho­tę.

Po pra­wej dwa er­ka­emy sła­ły krót­kie, oszczęd­ne se­rie. Ktoś wo­łał coś do ra­dia.

– Uwa­ga! – po­szło na­gle po li­nii.

Adam pod­niósł zro­szo­ną po­tem gło­wę. Ka­wa­łek bło­ta kłuł go w oko. Wy­tarł. Nie mógł tego prze­ga­pić.

Mię­dzy li­nia­mi oko­pów ro­ze­szła się sza­ro­bru­nat­na, mo­kra chmu­ra. Bły­ska­ło ogniem. Je­den wy­buch, dru­gi, po­tem ko­lej­ne.

Pió­ro­pu­sze po­strzę­pio­nych ob­ło­ków wy­kwi­tły nie­na­tu­ral­nie wy­so­ko i znie­ru­cho­mia­ły na kil­ka chwil. Ci w oko­pach nie mie­li za we­so­ło.

Jak­by tego było mało, nie wia­do­mo skąd po­ja­wił się jak za­wsze spóź­nio­ny sa­mo­lot. Zle­ciał z nie­ba jak ka­mień, ha­mu­jąc nad samą zie­mią. Za­darł nos z war­ko­tem, mu­snął ko­niusz­ka­mi skrzy­deł roz­pra­sza­ją­cy się dym i po­de­rwał się w górę.

Łup­nę­ło za­raz po­dob­ny­mi jak chwi­lę temu eks­plo­zja­mi.

Na­wró­cił. Znów ten sam ma­newr. Wzle­ciał wy­so­ko, prze­chy­lił się na skrzy­dło. Po­now­nie za­wró­cił i wy­ko­nał jesz­cze je­den, tym ra­zem na­praw­dę ab­sur­dal­nie ni­ski prze­lot.

Adam za­ła­do­wał ka­ra­bin, za­mknął za­mek i w tej sa­mej chwi­li po le­wej, tam, gdzie miał iść dru­gi atak, roz­le­gła się mia­ro­wa pal­ba.

Oszo­ło­mie­ni cią­gle po na­lo­cie obroń­cy na tym sku­pi­li swo­ją uwa­gę. Szar­pa­ni­na trwa­ła chwi­lę, po czym wszyst­ko się uspo­ko­iło. Tyl­ko grup­ki lu­dzi sko­ka­mi, od prze­szko­dy do prze­szko­dy, pró­bo­wa­ły do­cho­dzić po­zy­cji wro­ga.

Wszyst­kim koń­czy­ła się amu­ni­cja.

Do­wód­ca Ada­ma wy­czuł mo­ment.

– Pa­no­wie! Do ata­ku! Bić ich! Za mną! – wy­krzy­czał pręd­ko, jed­nym cią­giem.

Ze­rwał się i po­biegł, nie cze­ka­jąc na resz­tę.

Chwi­lę trwa­ło, nim po­słu­cha­li. Dy­sząc i grzę­znąc w bło­cie, ru­szy­li za nim.

Ogień z oko­pów i bun­kra nie był już tak in­ten­syw­ny, ale nie ustał. Obroń­ców ata­ko­wa­no z dwóch stron. Paru lu­dzi w po­bli­żu Ada­ma pa­dło na zie­mię. Nie za­zdro­ścił im. Przy­śpie­szył, wsko­czył za drze­wo i po­słał kil­ka strza­łów. Nie lu­bił wal­ki wręcz. Wo­lał za­ła­twiać ta­kie spra­wy na od­le­głość.

Resz­ta od­dzia­łu do­pa­dła oko­pów, roz­da­jąc cio­sy. Tam­ci też nie spa­li. Bro­ni­li się, jak mo­gli, ale już chy­ba tyl­ko dla za­sa­dy.

Adam do­biegł do pierw­szej li­nii. Tu było już po­za­mia­ta­ne. W dru­giej też się ko­tło­wa­ło i nie do­strzegł chęt­nych na po­je­dyn­ki.

Zer­k­nął na bun­kier. To było coś cie­kaw­sze­go. Przed­pier­siem oko­pu z ka­ra­bi­nem przy bio­drze po­pę­dził po chwa­łę.

Bu­dow­lę wznie­sio­no z bali po­kry­tych zie­mią. Wej­ście było cia­sne, ni­skie. Wsko­czył i strze­lił w czar­ny otwór.

Zro­bił dwa kro­ki i po­jął, że umoc­nie­nie jest pu­ste.

Chciał coś krzyk­nąć do chło­pa­ków, ale za nim też ni­ko­go nie było.

Łup­nę­ło i w jed­nej se­kun­dzie po­czuł go­rą­co. Padł na zie­mię, ale ze stra­chu, nie od po­dmu­chu. Kil­ka bali i de­sek po­le­cia­ło w górę, by roz­sy­pać się wko­ło wzo­rzy­ście po zie­mi na dnie oko­pu. Ada­mo­wi zda­wa­ło się, że za­raz zgi­nie albo przy­naj­mniej do­sta­nie de­chą w łeb.

Wo­kół był tyl­ko syk pło­mie­ni i da­le­ki szum, któ­ry na­ra­stał. Od tyłu do­le­ciał go jesz­cze je­den wy­raź­ny dźwięk. Głos. Ni­g­dy nie sły­szał go w cza­sie ak­cji.

– Tak, pro­szę pań­stwa, to ko­niec przed­sta­wie­nia. Wy­da­je mi się, że na­szym ak­to­rom-re­kon­struk­to­rom na­le­żą się go­rą­ce bra­wa. Na­grodź­my ich okla­ska­mi – pro­du­ko­wał się mar­ny lek­tor.

Po­szło echo kle­pa­nia w dło­nie.

Każ­dy, kto sie­dział w tym hob­by, albo – jak mó­wi­li inni – w tym sza­leń­stwie dłu­żej niż pięć lat, wie­dział, że lu­dziom po­do­ba się wszyst­ko. Byle strze­la­li, wy­sa­dza­li i jeź­dzi­li. Bez wzglę­du na ar­mię czy ja­kość mun­du­rów, albo ra­czej ostat­nio – jej brak. Dla­te­go te duże dzie­ci, odzia­ne jak za cza­sów daw­nych wo­jen, mo­gły li­czyć na przy­chyl­ność gmin i miast, któ­re urzą­dza­ły ta­kie hece. Jed­nak ostat­ni­mi cza­sy i tu na­stę­po­wał re­gres i znu­dze­nie władz. Choć przed wy­bo­ra­mi aku­rat nie mo­gli na­rze­kać. Wie­lu wój­tów i bur­mi­strzów chcia­ło się po­ka­zać. Urzą­dzić „ja­kąś bi­tew­kę”.

– Czy ja mam was, kur­wa, bić?! – Spo­nad oko­pu do­le­ciał znu­dzo­ny, ale ewi­dent­nie wście­kły głos.

Adam pod­niósł gło­wę. W lek­kim ob­łocz­ku pro­cho­wej mgieł­ki stał ro­sły, mło­dy fa­cet w żół­tej ka­mi­zel­ce z na­pi­sem „pi­ro­tech­nik”. W jed­nej dło­ni trzy­mał kom­bi­ner­ki, w dru­giej zwój po­prze­ci­na­nych już wy­bu­cha­mi ka­bli. Szkła oku­la­rów miał za­pa­ro­wa­ne.

– Kur­wa! Chło­pie, po­je­ba­ło cię? – Ewi­dent­nie na­ra­sta­ła w nim fru­stra­cja. – By­łeś na od­pra­wie? No, py­tam, by­łeś? Co było mó­wio­ne? Do bun­kra nie wła­zi­my! Na koń­cu go wy­sa­dza­my!

Pi­ro­tech­nik spoj­rzał na Ada­ma, jak­by zo­ba­czył dur­no­wa­te dziec­ko, z któ­re­go nic do­bre­go nie wy­ro­śnie, po czym dy­sząc i bez­głoś­nie mie­ląc prze­kleń­stwa, zlazł w dół, aby szu­kać ewen­tu­al­nych nie­wy­bu­chów.

– Sor­ry, Pa­weł. – Ada­mo­wi na­praw­dę było głu­pio. Nie miał po­ję­cia, czy to faux pas było wy­ni­kiem stre­su, sza­łu wo­jen­ne­go czy też kaca po wczo­raj­szym ban­kie­cie z eki­pą.

– Ży­jesz? – rzu­cił do­wo­dzą­cy, zbli­ża­jąc się oko­pem i cho­wa­jąc pi­sto­let do ka­bu­ry. – Cały? – Po­kle­pał Ada­ma po ra­mio­nach, jak­by to mia­ło mu dać mia­ro­daj­ną od­po­wiedź.

Za­ga­dał też coś do pi­ro­tech­ni­ka, ale ten naj­wy­raź­niej miał dość i nie był sko­ry do roz­mów z idio­ta­mi.

– Do­łą­czaj do chło­pa­ków, ro­bi­my ukłon i prze­marsz dla pu­blicz­no­ści. No, da­lej.

Ofi­cer, rów­ny wie­kiem Ada­mo­wi, był czer­wo­ny z wy­sił­ku. Choć może jemu też hu­cza­ło pod sta­lo­wym garn­kiem, i to nie­ko­niecz­nie od do­znań hi­sto­rycz­nych.

– Zda­je­my broń. Po­tem do szko­ły. Zo­sta­jesz do ju­tra czy się zmy­wasz?

– Będę spa­dał. Faj­nie było, ale… ro­bo­ta. – Adam za­rzu­cił ka­ra­bin na ple­cy. – Na Ty­czyn chy­ba nie dam rady… wy­sy­ła­ją mnie… kur­de – pró­bo­wał się tłu­ma­czyć.

Nie był or­łem w tej eki­pie. Lu­bił chło­pa­ków, byli jak ro­dzi­na, wie­le ra­zem prze­szli, choć­by w po­dró­żach czy na pla­nach fil­mo­wych, ale on trak­to­wał to je­dy­nie jako od­skocz­nię. Za­ba­wę, kie­dy psy­chicz­nie trze­ba było się wy­pro­sto­wać.

– Ro­zu­miem, ro­zu­miem – wódz nie opo­no­wał. Nie było prze­cież przy­mu­su. – No ale na YouTu­be to chy­ba dziś bę­dziesz. Wszyst­ko, co mo­gło, fil­mo­wa­ło to jeb­nię­cie z bun­krem… a ty w sam śro­dek.

– Wiem, wiem, prze­pra­szam… – Ada­mo­wi na­praw­dę było wstyd.

Jesz­cze dy­go­tał ze stra­chu. Mógł­by na­ba­wić się kon­tu­zji jak kre­tyn. To­tal­ny no­wi­cjusz.

– No ale Anka, czy jak jej tam… bę­dzie po­dzi­wiać. – Mię­dzy kum­pla­mi drwi­na była rze­czą nor­mal­ną. Nikt nie brał jej na po­waż­nie.

– An­dże­li­ka, nie Anka – po­pra­wił Adam. – Daj spo­kój… – Nie chciał już o tym roz­ma­wiać.

Pod­szedł do gru­py usta­wio­nych w rzę­dzie lu­dzi, a ci kpiąc, za­czę­li bić mu bra­wo.

– O, pan sa­mo­bój­ca, nie­źle, nie­źle – po­szło z sze­re­gów.

Śmia­li się. Nie do­cie­ra­ło do nich, że gdy­by ko­muś coś się sta­ło…

Adam usta­wił się kar­nie w sze­re­gu, wy­ko­nał zwrot i ru­szył z całą gru­pą, my­śląc, jak by tu się wy­rwać, żeby unik­nąć spo­tka­nia z An­dże­li­ką. Jesz­cze go­to­wa pro­sić go o nu­mer te­le­fo­nu i ro­bić so­bie na­dzie­ję, a to prze­cież… nie było w jego sty­lu.

*

– Ja cie­bie, kur­wa, nie ro­zu­miem. – Wiel­ki jak sza­fa gdań­ska łysy fa­cet nie ba­wił się spe­cjal­nie w sub­tel­no­ści. – Za­miast ku­pić fla­chę, zro­bić się na miej­scu, to ty mu­sisz gdzieś jeź­dzić, bie­gać… Nie poj­mu­ję. – Za­cią­gnął się dy­mem z pa­pie­ro­sa.

Sier­żant szta­bo­wy Adam Tho­mal na­wet nie miał siły po raz set­ny roz­po­czy­nać dys­ku­sji.

– Ja to ze swo­ją sie­dzę w domu, a jak mi się ze­chce, to lezę do ja­kie­go baru albo na sił­kę i mam z bani… Ta­niej, pro­ściej…

– Ste­fa­nek. – Adam wie­dział do­sko­na­le, że drą­gal nie­na­wi­dzi, jak się tak do nie­go zwra­ca, ale za­ry­zy­ko­wał. Tyl­ko wzbie­ra­ją­ca złość po­tra­fi­ła za­mknąć mu ja­dacz­kę. – Co ty, kur­de, wiesz… To się na­zy­wa hob­by, ta­kie an­giel­skie sło­wo. Pro­ściej bę­dzie: za­in­te­re­so­wa­nia. Gór­no­lot­nie: pa­sja…

Ste­fan ga­pił się na Ada­ma jak na sza­leń­ca, z lek­ka się na­wet uśmie­cha­jąc.

Do ta­kie­go spoj­rze­nia i ta­kie­go trak­to­wa­nia Adam był już na­wet przy­zwy­cza­jo­ny. Bra­li go za wa­ria­ta, choć nie­groź­ne­go, i na ra­zie nie prze­szka­dza­ło mu to w ro­bo­cie. A w tej ra­dził so­bie cał­kiem, cał­kiem. Przez te sie­dem lat no­sze­nia mun­du­ru uczył się szyb­ko i do­ga­niał ko­le­gów.

Daw­no temu, na sa­mym po­cząt­ku, jak wy­szedł ze szkół­ki, choć tyl­ko ze stop­niem pod­ofi­cer­skim, ja­kiś sta­ry wyga po­ra­dził mu szcze­rze: „Miej przy­ja­ciół, hob­by, akwa­rium, węd­kar­stwo, co­kol­wiek. Bo albo osza­le­jesz, albo po usta­wo­wych pięt­na­stu wio­snach będą ci wą­tro­bę wy­mie­niać. Tu ina­czej się nie da”.

Adam nie pił za dużo, po­le­ce­nie wy­peł­nił i miał się jako tako. Bo do ide­al­ne­go ży­cia cią­gle było mu da­le­ko, choć in­ten­syw­nie nad tym pra­co­wał. Na wie­lu fron­tach.

Od Zbro­jow­ni bły­snę­ło nie­bie­skim ko­gu­tem ra­dio­wo­zu.

– No, są – sap­nął Tho­mal, za­pi­na­jąc sza­rą blu­zę z kap­tu­rem.

Wy­szedł na mo­kry as­falt, ma­cha­jąc, choć ci w au­cie daw­no do­strze­gli fir­mo­we­go la­no­sa, obiekt kpin tych, któ­rzy nie wy­lo­so­wa­li go w po­ran­nej lo­te­rii nie­ozna­ko­wa­nych ra­dio­wo­zów.

– Cześć – pa­dło zza opusz­czo­nej szy­by.

– Cześć. – Adam wsu­nął rękę do środ­ka.

Dwaj odzia­ni w nie­bie­skie mun­du­ry funk­cjo­na­riu­sze ja­koś nie kwa­pi­li się wy­sia­dać.

– Co mamy? – spy­tał ten z miej­sca pa­sa­że­ra.

– Włam. Ka­me­ra jest, coś tam na­gra­ła. Nikt nic nie wi­dział, nie sły­szał. Po­ga­da­cie z lo­ka­to­ra­mi, my się mu­si­my zmy­wać. – Bar­dzo po­do­bał mu się ten zwrot.

Bo co on tu wła­ści­wie ro­bił? Prze­jeż­dżał i zo­ba­czył bia­do­lą­cą sta­ro­win­kę. Za­trzy­mał się, choć nie­na­wi­dził ta­kich sy­tu­acji. W ogó­le nie­na­wi­dził tego re­jo­nu. A może zwy­czaj­nie wście­kał się na głu­pi los, któ­ry nie po­zwa­lał mu roz­wi­nąć skrzy­deł, wzle­cieć wy­so­ko, dać się po­znać jako do­bry gli­na. Tak na­praw­dę cią­gnę­ło go ku po­pu­lar­no­ści, jaka by nie była i skąd by nie przy­cho­dzi­ła, oraz ku wszyst­kie­mu, co za nią idzie.

A tu co? Wła­ma­nie. Zwy­kłe, nud­ne, cho­le­ra, wła­ma­nie do ja­kiejś piw­ni­cy. Po pro­stu cud­nie.

Dwaj w środ­ku nie bar­dzo się dzi­wi­li ta­kie­mu po­dej­ściu. Oni byli od „czyn­no­ści wstęp­nych”, kry­mi­nal­ni ła­zi­li swo­imi ścież­ka­mi. Wiel­kie mia­sto, ban­dy­ta na ban­dy­cie.

– Adam! – Ste­fan za­ma­chał te­le­fo­nem.

W swo­im czar­nym, opi­na­ją­cym spo­re brzu­szy­sko dre­sie wy­glą­dał jak naj­praw­dziw­szy kark, któ­ry skro­ił fra­je­ro­wi ko­mór­kę. W ogó­le nie przy­po­mi­nał funk­cjo­na­riu­sza. I o to wła­śnie cho­dzi­ło.

– Tak, ro­zu­miem, już… Je­dzie­my. – Za­krył mi­kro­fon, pa­trząc na kum­pla. – Wsia­daj, po­noć robi się gru­bo.

Sier­żant Ste­fan La­męc­ki był wy­raź­nie po­ru­szo­ny. A może za­sko­czo­ny? Nie­mniej wy­glą­dał dziw­nie. A w tej fir­mie wi­dział już wszyst­ko, no, pra­wie wszyst­ko, i nie­wie­le było w sta­nie wy­pro­wa­dzić go z rów­no­wa­gi. Adam go lu­bił, albo ina­czej – przy­wykł do nie­go. Fa­cet miał ta­lent, umiał ga­dać ze zbó­ja­mi, a co waż­niej­sze, rów­nież z ro­dzi­na­mi po­szko­do­wa­nych. Zmie­niał się wte­dy w po­tul­ne­go mi­sia. Jed­nak kie­dy ktoś mu o tym przy­po­mniał, za­żar­to­wał… La­męc­ki tra­cił do­bry hu­mor.

– Trzech zim­nych. Szef sze­fów dzwo­nił. – Ste­fan odło­żył te­le­fon.

Szef się­gał mu do pęp­ka, ale wi­dać ob­so­ba­czył go, jak to tyl­ko on w chwi­li stre­su po­tra­fił. Na­wet Ste­fa­nek zmie­niał się w ga­la­re­tę po ta­kiej wią­zan­ce.

– Dzwo­nił do cie­bie, ale te­le­fo­nu przy du­pie nie masz.

Prze­cho­dzą­cy obok dwaj mun­du­ro­wi po­pa­trzy­li po ko­le­gach. Chy­ba nie ża­ło­wa­li, że zo­sta­ją tu, przy wy­bi­tym oknie.

– Jak? Na ko­mór­kę? On sam? – Adam nie poj­mo­wał.

Prze­szu­kał kie­sze­nie. Fak­tycz­nie, te­le­fon zo­stał w au­cie. Po im­pre­zie wy­jaz­do­wej za­wsze dłu­go wra­cał do rze­czy­wi­sto­ści.

– Wło­ski na urlo­pie, to kogo ma gnę­bić? Ale i tak dziw­ne, że ła­ska­wie nas woła. Po­sra­ny… – Ste­fan po­dra­pał się po gło­wie i wziął kil­ka ma­chów pa­pie­ro­so­we­go dymu.

Adam za­siadł za kie­row­ni­cą. To on zwy­kle pro­wa­dził w tym du­ecie. Ste­fa­nek ze wzglę­du na ga­ba­ry­ty na­wet samo wsia­da­nie miał utrud­nio­ne. Aż dziw brał, że prze­cho­dził spraw­no­ściów­kę. Te­raz spo­koj­nie do­pa­lał pa­pie­ro­sa.

Je­den z nie­licz­nych o tej po­rze prze­chod­niów na wi­dok roz­bi­te­go szkła i dziu­ra­wej szy­by zro­bił się nad wy­raz cie­ka­wy. Ni­ski, chu­dy jak pa­tyk, zgar­bio­ny, typ z ga­tun­ku hip­ste­rów.

Na jego twa­rzy, po­kry­tej rzad­ką, acz nie­na­gan­nie przy­strzy­żo­ną bro­dą, ry­so­wa­ło się szcze­re prze­ję­cie. Po­lu­zo­wał dłu­gi szal, apasz­kę, czy to, co wła­ści­wie ści­ska­ło jego dłu­gą in­dy­czą szy­ję, i zro­bił kil­ka nie­pew­nych kro­ków.

– O Boże! – Za­brzmiał tak nie­na­tu­ral­nie mięk­ko, że aż Adam zer­k­nął na nie­go, marsz­cząc czo­ło. – Co tu się wy­da­rzy­ło? – Chu­der­lak przy­tknął dłoń do pier­si.

Ste­fa­nek przy­glą­dał mu się dłu­go i uważ­nie. Ża­den mię­sień mu nie drgnął. Pstryk­nął pe­tem da­le­ko na uli­cę i wy­raź­nie, ze spo­ko­jem oznaj­mił:

– Spier­da­laj.

Wsiadł.

Sil­nik burk­nął i auto ru­szy­ło pę­dem, zo­sta­wia­jąc chło­pacz­ka da­le­ko w tyle.

*

Ulicz­ka była wą­ska, od­bu­do­wa­na po woj­nie zgod­nie z daw­ny­mi stan­dar­da­mi, a te­raz zro­bi­ło się tu tak cia­sno, że nic nie mo­gło się prze­bić. Dla­te­go też ktoś mą­drzej­szy, wy­żej po­sta­wio­ny, dla kom­for­tu pra­cy ka­zał za­mknąć prze­jazd, co o tej po­rze nie spodo­ba­ło się wie­lu kie­row­com.

W po­przek usta­wio­no ra­dio­wóz na włą­czo­nych bom­bach. Da­lej sta­ło jesz­cze kil­ka wo­zów, wszyst­kie z ko­gu­ta­mi na da­chach od stro­ny szo­fe­ra. Czar­na ka­ret­ka też już cza­iła się w oko­li­cy.

Grosz­ko­wy la­nos za­trzy­mał się da­le­ko, za­raz za ostat­nim w ka­wal­ka­dzie czar­nym audi.

– A ci tu, kur­wa, co? – rzu­cił Tho­mal, wy­sia­da­jąc z auta.

Trza­snął drzwia­mi i od­ru­cho­wo na­su­nął kap­tur na gło­wę.

Wiel­ki bia­ły wóz trans­mi­syj­ny te­le­wi­zji, z licz­bą dwa­dzie­ścia czte­ry w na­zwie, roz­kra­czył się przy wjeź­dzie na po­dwó­rze, blo­ku­jąc przej­ście chod­ni­kiem.

Zgrab­na pre­zen­ter­ka w sza­rym ża­kie­cie, któ­ry miał imi­to­wać ele­ganc­kie ubra­nie, mó­wi­ła coś do ka­me­ry, chy­ba w re­la­cji na żywo. Dziew­czy­na była ni­cze­go so­bie. Adam umiał oce­nić to w try­mi­ga, ale obec­ność ta­kich la­lek z eki­pą za­wsze go nie­po­ko­iła. Jego i in­nych funk­cjo­na­riu­szy. Zbyt bli­ska obec­ność ka­mer wró­ży­ła kło­po­ty i gro­zi­ła, że gdzieś ktoś po­ka­że jego fa­cja­tę i jaka taka taj­ność pój­dzie w dia­bły.

– Co oni, oci­pie­li? – żach­nął się Ste­fa­nek i po­drep­tał nie­zgrab­nie do drzwi bu­dyn­ku. Jego było jesz­cze ła­twiej roz­po­znać niż Ada­ma.

Nie mu­sie­li się le­gi­ty­mo­wać. Stój­ko­wy przy nie­odzow­nej ta­śmie znał ich do­brze.

– Pierw­sze pię­tro – rzu­cił znu­dzo­ny i za­czął pa­ra­do­wać po tro­tu­arze.

Klat­ka scho­do­wa ka­mie­ni­cy, po­dob­nie jak uli­ca, była wą­ska. Olej­na far­ba, be­ton, grzej­ni­ki w drew­nia­nych skrzy­niach. Coś śmier­dzia­ło, ale na to nikt nie zwra­cał uwa­gi.

Wszę­dzie wo­kół sta­li lu­dzie, nie­pra­cu­ją­cy eme­ry­ci, ja­kieś dzie­ci, kil­ka ko­biet, któ­rych cie­ka­wość stró­że po­rząd­ku ogra­ni­czy­li do pro­gów wła­snych miesz­kań.

Paru mun­du­ro­wych ro­ze­szło się po bu­dyn­ku, szu­ka­jąc świad­ków i prze­py­tu­jąc miesz­kań­ców.

Ja­kaś ko­bie­ta ci­cho łka­ła, kie­dy we­szli na pię­tro. Tu było na­praw­dę tłocz­no.

Tech­ni­cy z eki­pą w swo­ich bia­łych ubra­niach, jak­by mie­li brać się za ma­lo­wa­nie, krę­ci­li się jak w ukro­pie. Mie­li po­wód. Tyle tak waż­nych oczu pa­trzy­ło im na ręce.

Ko­ry­ta­rzyk i przed­po­kój mu­sia­ły być czy­ste, bo tu usta­wi­ła się więk­szość znie­cier­pli­wio­nych waż­nych go­ści. Sie­dzie­li na szaf­ce na buty, opie­ra­li się o za­peł­nio­ny gar­de­ro­bą wie­szak. Na­wet płasz­czy i kur­tek nie po­zdej­mo­wa­li. Wi­dać moc­no ich to wszyst­ko za­afe­ro­wa­ło.

A kogo tu nie było. Adam od razu po­jął, że to coś gru­be­go. Znał ich, pra­wie wszyst­kich z wi­dze­nia, nie­któ­rych tro­chę le­piej. Pa­no­wie z wo­je­wódz­kiej i z miej­skiej. Pro­ku­ra­to­rzy, w licz­bie trzech, pod wo­dzą szysz­ki, ta­kiej, co się ją oglą­da tyl­ko w TV – chy­ba sze­fa okrę­go­wej. Roz­ga­da­ni, pa­pla­ją­cy przez ko­mór­ki. Nie bar­dzo się przej­mu­ją­cy wi­do­kiem wła­śnie przy­by­łej dwój­ki.

W tym tłum­ku był i ich ko­men­dant. Siwy jak go­łą­bek, o sy­me­trycz­nej, szczu­płej twa­rzy i głę­bo­ko osa­dzo­nych, nie­bie­skich jak jego mun­dur, za­cie­ka­wio­nych, acz smut­nych oczach. Niż­szy o gło­wę od po­zo­sta­łych, jak pam­pe­rek, za­baw­ka z nie­wiel­kim brzusz­kiem.

– Dzień do­bry. – Głos Ada­ma roz­mył się w ogól­nym szwar­go­cie. Kil­ka osób po­pa­trzy­ło na nie­go bez za­in­te­re­so­wa­nia.

– Cześć. – Ko­men­dant Szmerr wy­raź­nie po­ja­śniał na twa­rzy. Miał oka­zję się wy­rwać, a nie stać jak ko­łek po­mię­dzy szysz­ka­mi. Zro­bił gest dło­nią w stro­nę po­ko­ju. – Chodź­cie. – Prze­bił się przez masę ofi­cer­ską z całą mocą.

Adam prze­śli­zgnął się za nim, a Ste­fa­nek wy­wo­łał groź­ne stęk­nię­cia, przy­du­sza­jąc kil­ku wo­dzów gdań­skiej i po­mor­skiej po­li­cji.

Sta­nę­li na pro­gu po­ko­ju dzien­ne­go. Nie był wiel­ki. Sta­re me­ble, an­ty­ki, na­wet chy­ba gdań­skie ory­gi­na­ły spra­wia­ły, że wy­glą­dał na cia­sny. Ob­ra­zy, go­be­lin, ja­kieś sza­ble, ba­gne­ty, se­kre­ta­rzyk z ka­ła­ma­rzem. Na ścia­nie na­prze­ciw wy­so­kie­go okna, przez któ­re za­glą­dał do środ­ka sza­ry dzień, nie­pa­su­ją­cy tu te­le­wi­zor.

– Cześć, pa­no­wie – po­zdro­wił tech­ni­ków Adam i w tej sa­mej chwi­li jego spoj­rze­nie ugrzę­zło w ma­sa­krze wi­docz­nej na pod­ło­dze.

Z tru­dem prze­łknął śli­nę.

– Co jest? – Stan­dar­do­we py­ta­nie pra­wie utknę­ło mu w gar­dle.

Na fo­te­lu kil­ka plam, sznur, roz­bi­te pod­par­cie pod ra­mio­na. Na łóż­ku świecz­nik. Ni­żej krew z trzech ciał two­rzy­ła ma­ka­brycz­ny ob­raz roz­ła­żą­cych się sze­ro­ko wstęg i kre­sek. Zwło­ki rów­no uło­żo­ne, jed­ne przy dru­gich, z po­wią­za­ny­mi na ple­cach rę­ka­mi. Wszyst­kie odzia­ne w pi­ża­my, z twa­rza­mi w tej ciem­no­czer­wo­nej brei.

– Kur­wa – stęk­nął Ste­fa­nek i przy­gryzł war­gi.

Jego oczy zda­wa­ły się szklić, kie­dy do­strzegł to naj­gor­sze. To, co każ­dy, któ­ry tu wcho­dził, od­kry­wał od razu.

– Chodź­cie, nie prze­szka­dzaj­my. – Klep­nął ich w ple­cy szef. – Po­ga­da­my.

Ze­szli pręd­ko na par­ter, po­tem do tyl­ne­go wyj­ścia na po­dwór­ko.

Szmerr i Ste­fa­nek się­gnę­li po pa­pie­ro­sy. Adam też wziął jed­ne­go od La­męc­kie­go. Zwy­kle nie pa­lił, ale te­raz…

Ko­men­dant po­pa­trzył po oknach. Chciał być pew­ny, że nikt nie pod­słu­chu­je.

– No to mamy… wi­dzie­li­ście… – Tho­ma­lo­wi się zda­wa­ło, że szef za­drżał.

Czy to moż­li­we, że ko­men­dan­ta ta­kie coś by prze­ra­sta­ło? Cho­ciaż i on miał ciar­ki na ple­cach. Taka ma­ka­bra!

– Trój­ka… kur­wa mać. Cała ro­dzi­na. W tył gło­wy…

– Kur­wa, ale dziec­ko… – La­męc­ki nie poj­mo­wał. Głos mu drżał. Pa­trzył pół­przy­tom­nie, jak­by nie po­tra­fił od­pę­dzić tego wi­do­ku, i ner­wo­wo dra­pał się w gło­wę. – Dziec­ko, kur­wa, też?! – na­krę­cał się co­raz bar­dziej.

– Co tu robi te­le­wi­zja? – Tho­mal pró­bo­wał być bar­dziej pro­fe­sjo­nal­ny.