36,90 zł
Związek Radziecki przegrał wojnę w 1964 roku. Zwycięscy alianci po krótkim okresie świętowania zdali sobie sprawę, że zapanowanie nad tymi ogromnymi ogromnymi przestrzeniami będzie niezwykle trudne.
Powstałą w wyniku podziału ZSRR mozaikę państewek i autonomii, która ciągnie się od Ukrainy przez Syberię aż po brzegi Pacyfiku, coraz trudniej jest kontrolować. Wojska Zachodu z trudem gaszą kolejne napięcia i wprowadzają wierne sobie władze, siły zbrojne i policyjne.
Zamęt sieją ambitni watażkowie, dostrzegający w chaosie swoje szanse, oraz pogrobowcy starego systemu, którzy nie pogodzili się z klęską. Ale najgroźniejszy przeciwnik właśnie pokonał Amerykanów w Korei.
Czerwone Chiny ruszają na zachód.
Poznajcie losy żołnierzy Kedywu, wywiadu wojskowego („Dwójki”), pilotów, czołgistów i piechociarzy, którzy kolejny raz muszą bronić tego, co z tak wielkim wysiłkiem udało się osiągnąć.
W cyklu CZERWONA OFENSYWA ukazały się:
1. Czerwona ofensywa
2. Kontrrewolucja
3. Plan Andersa
4. Ci szaleni Polacy
5. Ogień sprawiedliwości 6. Tajne operacje oddziału II
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 377
© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2019 Piotr Langenfeld
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Agnieszka Pawlikowska
Korekta: Zespół redakcyjny
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-65904-33-1
Ustroń 2019
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Wszystkie wydarzenia i osoby przedstawione w książce są fikcyjne, a podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych może być wyłącznie dziełem przypadku. Wszelkie informacje dotyczące funkcjonowania sił zbrojnych, służb specjalnych i policji pochodzą z jawnych źródeł lub są interpretacją zawartych w nich informacji.
„Ogień sprawiedliwości” rozpalił się wiosną 1964 roku po całym terytorium ZSRS. Wojna wydana Sowietom, choć krwawa, trwała krótko. Jak mówiły raporty czerwonych zdrajców, armie sowieckie nie były niepokonane i silne.
Kolos na glinianych nogach, z pozoru potężny ZSRS, w miarę postępów sprzymierzonych sił zbrojnych Polski i USA zaczął chwiać się, aż wreszcie runął.
Ogromne państwo rozpadało się i dzieliło: na mniejsze kraje, które jeden po drugim wymawiały posłuszeństwo rządowi w Moskwie. Samo miasto straciło status stolicy imperium. Powstały kontrolowane przez aliantów władze, w skład których weszli dawni biali emigranci i sowieccy uciekinierzy. Mozaika państewek i autonomii rozciągała się od Ukrainy poprzez Syberię aż do brzegów Pacyfiku.
Wszystko to mogło przypominać dawne czasy, zanim narodziło się zjednoczone państwo rosyjskie, zagrażające Rzeczypospolitej. Wielkie terytoria utonęły w zamęcie starć i konfliktów. Nastał czas chaosu, porównywalny z wielką wojną domową rewolucji bolszewickiej. Nowe byty polityczne kształtowały się z trudem, w ogniu sporów, walk i zdrad.
Stabilizację niosły jedynie wojska alianckie, gaszące z wysiłkiem kolejne napięcia i ustanawiające wierne sobie władze, siły zbrojne i policyjne. Jednocześnie Polacy i Amerykanie nie mogli się śpieszyć z utrwalaniem samodzielnych organizmów państwowych, by te nie rozpoczęły procesu unifikacji.
W zamęcie swój udział miały sprawne, silne oddziały pogrobowców dawnego systemu. Nowi władcy nowych republik musieli zwalczać czerwoną partyzantkę.
Historia i życie nie znoszą jednak próżni. W okresie nieporządku pojawił się nowy gracz, który rozpoczął marsz po zdobycze. Czerwone Chiny, jedno z dwóch państw chińskich, które miało szansę wyrosnąć na mocarstwo o wiele potężniejsze niż ich nieistniejący już protektor. ■
Jesień, która tak prędko objęła te okolice we władanie, oblewając bezkresne lasy cudownymi kolorami, szykowała się do odejścia. Było coraz zimniej, dzień robił się krótszy. Żal było ciepła, promieni słońca.
Nie chodziło o widoki, choć te w odległym zakątku nieco pomagały, koiły nerwy. Im, nowym, jak siebie nazywali zesłańcy. Latem po prostu łatwiej było egzystować, żyć w krainie, gdzie właśnie natura ma ostatnie słowo i przegania nieprzystosowanych, słabych ludzi. A tych bez uporu, wystarczającej siły, w ogóle tu nie było. Tylko najtwardsi albo ci, którym nie wolno było wrócić.
Kilka miasteczek było jak zaledwie punkciki w bezkresnym, pustym kraju, gdzie dwa miesiące lata służą tylko temu, by naszykować się na resztę roku: srogą, okrutną zimę, najważniejszy sprawdzian dla setek przybyszów.
Byli zmęczeni. Bardziej może przygnębieni myślami o tym, co ich czeka, jak długo będą tu tkwili i właściwie po co? Wszyscy, bez względu na narodowość, tęsknili. Jeśli nie do rodzin, to do domu, do kraju, do śladu cywilizacji, do nawet głupawej rozrywki, do widoku normalnej dziewczyny, sportowego auta czy zwykłego trotuaru. Bez kniei tak wielkich, że pochłaniały zagubionych nieszczęśników. Chcieli być dalej od zasadzek, patroli, punktów kontrolnych i coraz dziwniejszych opowieści, przychodzących wraz z konwojami zaopatrzenia, ale i od cywilów, którzy zasiedlali miasta na pograniczu, a teraz uciekali.
Przybysze, skądkolwiek tu dotarli, byli sami, zapomniani, dokładnie pośrodku niczego.
Starszy sierżant Bogdan Achmatian szedł po deskach ułożonych w chodniki. Ten przezorny zabieg miał przygotować bazę na pierwsze deszcze i wielkie grzęzawisko, które spowodują.
Podoficer od niedawna nosił mundur i dystynkcje, nagrodę za przenikliwość i opanowanie. Trafił tu z końcem zimy, po krótkim, choć doniosłym epizodzie frontowym w zachodniej Rosji, kiedy jego pododdział wraz z Drugą Dywizją Pancerną gromił ostatnie punkty oporu dogorywających bolszewików. Tatarskie plutony doceniono jako najlepsze w działaniach zwiadów przy dywizjach. Jak kiedyś, jak przed wiekami. Wtedy i teraz, dla Rzeczypospolitej.
Na swoje dwadzieścia jeden lat Achmatian przeżył sporo, i to wszystko odcisnęło piętno na jego kiedyś gładkiej, lekko owalnej twarzy. Wyglądał na dziesięć lat starszego. Ogorzały, z bruzdami na policzkach, jak u ojca i dziadka, ze zbyt długimi włosami. Nieco się garbił, stawiał małe kroki. Czuł się zmęczony.
Szedł, jak wielu innych, na jedyną tutejszą rozrywkę, na posiłek. Amerykańskim zwyczajem stołówkę ulokowano niemal w centrum, w długim namiocie, który potem zmieniono w barak obstawiony workami z piachem.
Drzwi jeszcze nie otworzono, więc przed wejściem utworzył się kręty ogonek. Aby skrócić oczekiwanie, ludzie plotkowali, czasem żartowali.
Bogdan pozdrowił kumpli z innych pododdziałów, zamienił z nimi parę słów, ale nie chciał wdawać się w konwersacje. Oni zresztą też nie. Wyglądali podobnie, jak wyrwani ze snu, apatyczni, nerwowo machający menażkami w nadziei, że kucharze postarali się, by poprawić nastroje.
Tylko jedna grupa spośród dwóch tysięcy, które zmuszone były żyć w tej głuszy, odstawała od reszty. Mundury nosili podobne: zielone kurtki bez pasów, jak u Polaków i jankesów, podobnie sfatygowane, rozciągnięte. Im jeszcze było ciepło, więc okrycia mieli rozpięte, popisując się wytrzymałością. Z oczu bił ciągle optymizm.
– Bibis – powiedział ledwo słyszalnym szeptem Bogdan i musiał przygryźć wargę, żeby się nie roześmiać. W przeciwieństwie do Amerykanów, którzy dopiero uczyli się tutejszej mentalności – co przychodziło im z trudem i niedowierzaniem – rozumiał tę grupę i ich optymizm, podejście tak różne od amerykańskiego. Ale i tak bardzo go to bawiło. Dla wielkiej masy „zachodnich”, jak ich tu zwali, przebywanie w dalekich ostępach wschodniej Syberii stanowiło karę. Wojna trwała, odnoszono kolejne zwycięstwa, stary porządek odchodził w niepamięć, więc czemu, do diaska, wylądowali w głębokiej tajdze?
Za to „BB’s” czuli, że wygrali los na loterii, jak tysiące, miliony ich rodaków. Dostali wikt, normalny, porządny i treściwy, żołd nieco lepszy niż u poprzednich panów. Po jakimś czasie uwierzyli, że nie wisi nad nimi miecz wszechwładnej partii i bezpieki. I jeśli byli w poprzednim życiu szarakami, potulnymi potakiwaczami, teraz mieli szansę coś zbudować. „BB’s” podobno nie lubili swojego przezwiska, jednak przylgnęło. Przynajmniej w potocznej mowie, nie w oficjalnych dokumentach i rozkazach.
Zaczęli Polacy. Nazwali nowych, wciąż niepewnych sojuszników „byłymi bolszewikami”. Określenie rozeszło się piorunem. Amerykanie, których kilka dywizji i masa lotnictwa brały udział w ujarzmianiu Sowietów i wyrywaniu im zachodnich krańców imperium, mieli problem z wymową, więc używali tylko pierwszych liter. Chwytliwy skrót, rozpowszechniony przez jankesów z mocą najlepszej reklamy, przyjął się lepiej niż polskie określenie.
Tak oto nowi sojusznicy, zwani „BB’s”, wiercili się o każdej porze posiłku, czekając na jedzenie, dla nich istny luksus. Wielu służyło w sowieckiej armii. Nawet jeśli nie, to w cywilu też nie opływali w zbytki. Nie w tym kraju.
Sowiecki moloch zaczął sypać się znacznie szybciej, niż mógł przewidzieć to Bogdan Achmatian czy ktokolwiek inny w jego wieku lub randze. Może tam wyżej wiedzieli lepiej i zaczęli to wszystko, mając asa w rękawie. On, ba, cały tatarski pułk był przekonany, że wojna ugrzęźnie, że wyrywanie tego, co należało do Rzeczypospolitej, zajmie lata.
Ale czerwony kolos sypał się siłą inercji. Kotłowanina na granicy przyniosła ofiary, tytaniczne zmagania godne wielkich fresków, które z zapartym tchem oglądają zwiedzający muzea. Jednak im dalej we wrogi teren, tym bardziej stawało się jasne, że fale wojska bez odpowiedniego dowodzenia, z odciętą ponoć głową, o słabym morale, zmniejszanym jeszcze siłą i prędkością alianckiego ataku, nie powstrzymają zagłady. Trwały walki na Białorusi, na Ukrainie, toczono krwawy bój o Leningrad, zachodnią Rosję. Naraz wszystko się zmieniało i to chyba szybko stawało się jasne dla milionów ludzi sowieckich.
Nowi władcy zajęli już Sankt Petersburg, obsadzili Kreml. W republikach związkowych podnosiły się bunty i czekano... tak, czekano wyzwolenia. Wszystko zaczęło się walić. Bo po cóż ludzie mieli ginąć za coś, czego nienawidzili, choć i nie znali innego świata. Odrzucali to, co im z takim wysiłkiem wpajano. Opór, miejscami z początku silny, jakoś dziwnie wygasał. Bronili się najtwardsi, którzy mogli jeszcze smagać propagandą. Potem budziły się nie do końca stłamszone odczucia narodowe i system pękał. Brak było poparcia u dołów, u ludzi, którzy pamiętali rok czterdziesty pierwszy.
Zamieszanie potęgowało się, idąc niczym fala po uderzeniu. Powstawały nowe państwa i republiki, choć nikt ich nie uznawał. Jedni gensekowie uciekali, a na ich miejsce pojawiali się inni strażnicy państwowych tradycji. Do tego zbrojne podziemie, bandy rabunkowe, walki klanów i potoki uchodźców, przerażonych ludzi, którzy chcieli na zachód, już w nic nie wierząc.
Porażający sukces przeistaczał się w chaos, wielką gorejącą wojnę, w której każdy walczył z każdym. Dowództwa nie przejmowały się tym stanem albo zwyczajnie nie mogły temu zaradzić. Wszystko toczyło się błyskawicznie. Cierpieli głównie dawni poddani, nienoszący broni, i coraz głośniej mówiło się o roku 1917 i chaosie wielkiej wojny domowej.
Fala emancypacji kolejnych kraików szła przez całe gnijące imperium. Ogarnęła Syberię, gdzie co poniektórzy generałowie stroili się w szaty wielkich demokratów, nim jak sądzili, przyjdzie po nich zachodnia armia. Inni uważali, że winni są wierność nieistniejącemu państwu, i stawiali opór. Trudno było to okiełznać, jednak Amerykanie byli zachwyceni, podobnie polski sztab generalny. Nie musiano trudzić się z inwazją, a po prostu wybierano sobie poddanego. Zresztą nic nie było pewne, żaden rząd, żadna granica. Ludzie nie byli nauczeni, jak obchodzić się z nową państwowością. Bo generalnie taki był plan: dzielić wszystko jak kiedyś, zanim spajać to węzłem strachu począł chyba jeszcze Iwan Groźny.
Ani Amerykanie, ani Anglicy, ani zwłaszcza Polacy nie mieli sił, żeby ogarnąć tak ogromne terytoria. Przychylność miejscowych trzeba było kupić. Wykorzystać ich i przekonać, że mogą żyć lepiej, jeśli tylko upilnują swoich nowych granic, spokoju i bezpieczeństwa. Amerykanie, Polacy, cała reszta mogła doradzać – oficjalnie. Bo tak naprawdę była to nowa forma okupacji. Bez restrykcji, surowych nakazów, niczym w koloniach.
Miejscowych, którzy pożegnali się ze starym reżimem, ale może jeszcze nie do końca byli przekonani do nowych porządków, spajał z sojusznikami lęk przed wspólnym wrogiem. Z pozoru słabym, acz licznym, który zgodnie z wiekową mądrością potrafił rozeznać się w sytuacji i zadbać o interesy. I jeśli nawet mądre głowy w swych analizach nie wierzyły w szeroki konflikt, uznając, że wróg jest słaby, to prości ludzie wiedzieli swoje.
Mieszane oddziały aliantów, zgrupowane w Allied North Far East Command, obsadziły bazy na głównych szlakach kolejowych, drogach, w pobliżu miast, w stacjach radiolokacyjnych przy kilku lotniskach. Te ostatnie były najpoważniejszą metodą projekcji siły. Lotnictwo wsparte siłami specjalnymi miało trzymać w ryzach nowe, ciągle niestabilne państwa. Alianci wspierali, szkolili, opiekowali się specjalistami, zwłaszcza od agronomii, którzy edukowali krajan w ekonomicznej gospodarce rolnej. Jednak najpoważniejszym zadaniem stało się rozpoznanie i zabezpieczenie posowieckich arsenałów. Tu, na tym odludnym skrawku ziemi, było ich mnóstwo. Plany otrzymano z góry. Pękający system wyglądał na łatwy do rozpoznania. Oficjalnie.
Bogdan i jego pluton rozpoznawczy, prócz patrolowania szosy, szkolenia kompanii Rosjan i tubylców, nieraz dozorowali wywożenie co niebezpieczniejszych „urządzeń”. Tych bliżej granicy, tak, żeby tamci nie położyli ręki na arsenałach. Byli pokiereszowani, ale wszyscy wiedzieli, że to tam, na południu kryją się ci, którzy umknęli przemianom. Pogrobowcy systemu, niezdolni poddać się lub zmienić. Bano się ich! Bano najbardziej, zwłaszcza że już krążyły opowieści o budzącym się olbrzymie, co dość ma bezczynności. Kulawy, niezdrów, nadwyrężony walką, i tak był groźny. Zdołał oderwać już spory kęs terytorium.
Wielka polityka docierała na sam dół. Rzeczy z pozoru bez związku łączyły się tutaj, w tym zimnym zakątku rozległej, płaskiej fortalicji niczym z jakiegoś westernu. Bogdan czasem, na służbie, kiedy nudziło mu się na którejś z wież, wyobrażał sobie, że zaraz zza linii drzew wyjdą Indianie i zaczną z wyciem strzelać w fort. Tam wielcy układali mapę świata, a tutaj całe to budowanie nowych społeczeństw sprowadzało się do pieczonych ziemniaków i ciepłego kotleta. Do tego, żeby „BB’s” byli najedzeni, zadowoleni i dostawali żołd na czas.
Teraz w kolejce do stołówki wszyscy mieszali się, rozmawiali. Nagle coś się zmieniło. Hałas narastał wolno, by zaraz wybuchnąć hukiem syren. Rzadko je słyszeli, może raz czy dwa, w wypadku jakiegoś pożaru lasu lub prób. Na fortalicję nikt przecież nie nastawał. Tereny były raczej przyjazne, a podejście do bazy dobrze chronione. Droga była jedna, tajga i punkty obserwacji uniemożliwiały podejście z ciężkim sprzętem.
Łoskot przeciągał się, słabł na moment i znowu uderzał. Tłum zafalował, kolejka rozsypała się w rój zaniepokojonych ludzi. Patrzyli po sobie albo w górę, zdezorientowani.
– Uwaga! Uwaga! – rozległo się z głośników, jak zawsze w trzech językach. – To nie ćwiczenia.
Bogdana przeszył dreszcz, niepokój wdarł się w umysł, owładnął ciałem. Coś nadchodziło.
– ...pięć posterunków oraz dwa lotniska... – głos cichł, jąkał się – znalazły się pod... ostrzałem lub były bombardowane...
Po tłumie przeszedł jęk, wybuchły krzyki niedowierzania. Już nikt nie myślał o ciepłym obiedzie. Spokój, nuda przemieniały się w trwogę.
– Wracać do oddziałów! – ktoś ryknął przytomnie, chyba któryś oficer. Inni podchwycili momentalnie, jak nakazywał obowiązek. Trzeba było czekać na jakieś wyjaśnienie i przygotować się... na cokolwiek. Bogdan wyrwał biegiem, robiąc długie susy, zachodząc w głowę, co właściwie się wyrabia.
Inni też popędzili, i nawet wydawało się, że szok mija, ustępuje niejakiej ekscytacji.
Sierżant zbliżył się do zielonych baraków i zwolnił. „Ale jak?” – przyszło spostrzeżenie. „Jesteśmy za daleko. Tu nie mogą... Na północ?” – rozmyślał, jak mu się wydawało, przytomnie. Do granicy było stąd ze czterysta kilometrów.
Już się nie śpieszył. Stracił zapał, pewny, że to zbiorowa panika, podsycana głupią plotką. Ludzie robili się nerwowi, podatni na bajki, strachy.
Miał już otworzyć drzwi do baraku, kiedy od południa, daleko za horyzontem, coś syknęło. Niby nic, ale on poznał ten dźwięk, słyszał go kiedyś na froncie. Kiedy czekali na wsparcie własnego lotnictwa albo Sowieci brali ich na cel.
Cisza, i zaraz przeciągły szum. Sierżant wyszedł za róg, wytężył wzrok. Długo nie widział niczego. Dopiero w ostatniej chwili zauważył małe świecące punkciki, które pędziły po niebie.
Włączył się instynkt.
Bogdan poleciał na brunatną ziemię, nakrywając dłońmi głowę. Przygotował się i czekał. Ryk prawie rozdarł bębenki, zrobiło się gorąco i ziemia wrzasnęła. Jazgot wybuchów zlał się w jeden grzmot. Potem nadciągnęła chmura kurzu, piachu, fragmentów wszystkiego, co stanęło na drodze eksplozji.
Wojna, którą toczyli, tylko przycichła. Teraz wróciła. ■
Wnętrze, mimo swojej prostoty, nieprzyjemnej surowości bryły i hałasu, jaki je wypełniał, a przede wszystkim okoliczności, było bezpieczne. Przynajmniej tak sobie wmawiał jego zdobywca. Ten, który stał w głównym pomieszczeniu, przestronnej, betonowej sali o szaro-żółtych ścianach, skąpanej w mocnym świetle. Mimo że burza, która przewaliła się przez jego świat, wywróciła wszystko do góry nogami, to miejsce oparło się pędzącej historii.
Człowiek otrzepał kurz ze zwykłej, watowanej kurtki mundurowej, opatrzonej futrzanym kołnierzem. Właściwie nie wiedział, po co to robi, skoro wszystko wokół było brudne. Nosił teraz prosty ubiór, dzięki któremu ginął w tłumie. Wiedział, że już nie może decydować o wielu rzeczach.
Wciągnął w płuca pachnące kurzem powietrze. Zmobilizował się, skupił. Miał zadanie do wykonania, kolejne z wielu, którymi rozpoczynał nowy rozdział w swoim życiu. Był znów kimś, choć nie wiadomo, na jak długo. Na pewno póki pracował jak należy, on i jemu podobni.
Prócz niego było jeszcze kilku nie-Azjatów. Dawne ideologie nakazywały wyrzucić z głowy uprzedzenia. Działali obok siebie w grupie uwijającej się jak mrówki, odzianej w zielono-szare mundury, z automatami na plecach, zgrani jak jeden organizm. A przecież pracowali dopiero kilkanaście tygodni. Za to pod dobrym kierownictwem.
– Szybko, chłopcy, szybko! – Mężczyzna klasnął w dłonie, kiedy czwórka ludzi wyprowadzała ciężki, żelazny wózek z ładunkiem.
Kolejna grupa sposobiła się do wyjazdu, inna wracała pędem, zdyszana.
W pomieszczeniu pojawił się mężczyzna, wysoki, szczupły, po pięćdziesiątce. Nosił podobny mundur, pas, kaburę, grubą czapkę, którą zdjął teraz, odkrywając, że pod ziemią ciągle jest ciepło.
– Jak nowe. – Przybysz uśmiechnął się, wskazując na magazyn papachą. Jego rosyjski trzeszczał, niepozbawiony drażniącego, przeciągliwego akcentu.
– Tak jak sądziliśmy, towarzyszu generale. – Meldunek był dziarski, zarazem zabrzmiał nieco chełpliwie. Rosjanin był zadowolony, że jego przewidywania i informacje sprawdzają się jeszcze lepiej niż w założeniach.
Wysoki Chińczyk postąpił kilka kroków i dobrotliwie, wręcz przyjacielsko klepnął Rosjanina w ramię. Dla tej nacji był to wyjątkowo wylewny znak poparcia i aprobaty.
– Doskonale! – Wydawało się, że Chińczyk wygłosi jakąś doniosłą mowę, ale skończyło się na tym jednym słowie. Przybysz był najwidoczniej zmęczony, zestresowany, nie potrafił zebrać myśli. Być może retoryczne popisy nie mieściły się w jego stylu, znano go przecież raczej z analizy, pospolitego knucia i tworzenia nowych scenariuszy. W tym był, jak słyszał Rosjanin, ponoć dobry.
Chiński oficer, zadumany, odprowadzał wzrokiem kolejny wózek.
– Ile? – Wpił uważne, ciekawskie spojrzenie w Rosjanina.
– Powinno być dwadzieścia cztery – odparł tamten bez namysłu, z pamięci – zostało jednak dwanaście.
– Połowa. – Chińczyk odruchowo przygryzł wargę, patrząc w ścianę. Myślał zapewne, nieco zdezorientowany, jak przedstawić to górze. Pewnie się bał. Rosjanin znał i to uczucie, te obezwładniające wątpliwości. Obydwa systemy wyrosły wszak z jednego korzenia. Zadowolenie „góry” było zawsze sprawą najważniejszą. Sprawą być albo nie być.
– Pewnie trafiły do innych magazynów albo przezbrojono pociski... – Rosjanin przerwał zamyślenie swego dowódcy. – Jeszcze przed... – słowo „klęska” nie chciało przejść przez usta.
Poczuł przeszywające wręcz spojrzenie skośnych oczu. Generał Xian przyglądał mu się teraz z niejakim politowaniem. Wyczuł to wahanie, wstyd za całą tę katastrofę, która rzuciła Rosjanina aż tutaj. Chińczycy nie okazywali pobłażania, zwłaszcza białym, i żadne komunistyczne nauki o zacieraniu danych zwyczajów nie mogły tego zmienić.
Rosjanin ruszył w głąb, przechodząc obok ostatnich wózków. Przystanął przy jednym i uśmiechnął się wyniośle. Chińczycy mogli nim i jego ludźmi potajemnie gardzić, wykpiwać, że potęga, którą stworzyli, nie była wiele warta, ale potrzebowali go. Wiedział, walczył i nie poszedł pod pręgierz, a to stanowiło zaletę.
Generał przykucnął i położył dłoń w rękawiczce na obłym metalowym stożku, wysokim na jakieś dwa metry, pomalowanym na zielono.
– Nie powinniście się martwić – odezwał się Rosjanin cicho, patrząc na, zdawało się, niegroźną bryłę. – Skład był nietknięty przez tamtych. A dwanaście sztuk tego tu... daje i tak moc niewyobrażalną. Władywostok, magazyn specjalny floty Oceanu Spokojnego. Kilka innych miejsc. Nie byliśmy aż tak słabi. Jeżeli w innych pójdzie podobnie, uważam, że... – wstał i nabrał powietrza – można być optymistą. Reakcjoniści – wymówił z autentyczną pogardą – dowiedzieli się wiele o naszych sekretach, ale widać nie o wszystkich. Chaos wojny nie ułatwia tropienia. Wasze... przepraszam, nasze wystąpienia wzbudziły jeszcze większe zamieszanie.
– Bałagan jest zaraźliwy. Bierzecie odwet, towarzysze – przerwał uszczypliwie Xian. Tak, ten azjatycki szowinizm nie dawał się wyplenić. Generał odczekał, aż grupa wyprowadzi kolejną głowicę. – Wykorzystujemy sytuację. Tę chwilę niemocy... tak jak kapitaliści ostatniej wiosny. – Szyderstwo zagościło na jego obliczu, ale musiał uznać, że przesadza z docinkami. Zmienił ton na pochlebny. – Z wami, ze specjalistami takiego kalibru wiele można zmienić. Przynajmniej skutecznie się bronić.
Rosjanin nie brał do siebie ani przytyków, ani nieszczerych pochwał. Wiedział, ile znaczy dla czerwonego państewka. Ile może uczynić, by teraz naprawdę wyrosło na prawdziwe mocarstwo, zastraszając nie tylko sąsiadów, ale i cały świat.
– Zajrzymy jeszcze w kilka zakamarków – oznajmił bez emocji. – Nie wszystko ewakuowano. Nie mają siły, środków albo zaufania do tutejszych. Mieli tylko kilka miesięcy. Teren ogromny, a wiele stanowisk podlegało tylko sztabowi generalnemu. Jak widzicie – powiódł palcem po suficie, gdzie ulokowano rzędy ażurowych grzejników – nie wszystko sknociliśmy...
Generał puścił ironię mimo uszu.
– Mieliśmy i mamy – twardo i pewnie kontynuował Rosjanin – kilku naprawdę dobrych specjalistów. System działa, podtrzymuje temperaturę, wilgotność. Zabawki się nie zmarnowały, jak nakazała instrukcja na wojnę. Jeśli gdzieś coś padło, nie szkodzi, nie minęło dużo czasu. Głowice wytrzymają, znajdziemy wszystko i będzie działało.
Xian co prawda nie uśmiechnął się, ale wyraźnie pojaśniał na twarzy. Przestał na moment analizować, obmyślać następstwa każdego ruchu. Podobało mu się to, co słyszał. Wiedział, że i góra będzie zadowolona.
– Oby tak dalej. – Skłonił się z niemal szczerym entuzjazmem i wreszcie na jego twarzy zagościł uśmiech. – Jeszcze was nie pokonali, a jeśli tak myślą, gorzko tego pożałują. – Jego głos zabrzmiał w betonowych ścianach z nadspodziewaną mocą. – Również... – skinął głową, skracając dystans – dzięki tobie. Jesteśmy wdzięczni. Mamy dług, ale i wielkie pomysły.
Biały czekał na dalszy ciąg, na jakieś konkrety, przypieczętowanie współpracy, którą rozpoczynali. Jednak Xian zamilkł, znów wpatrzony w wytaczane z bunkra głowice.
Rosjanin taksował go wzrokiem, jakby chcąc zmusić, by generał dokończył, potwierdził to, co ustalali. Choć pobieżne, porozumienie zdawało się szczere. Biały spełnił najważniejsze zadanie, powinno być jak należy. „Nie, on nie może. Jest za nisko” – przemknęło przez zmęczony umysł. Faktycznie, zastępca szefa wywiadu wojskowego Chińskiej Republiki Ludowej mógł nie być informowany o umowach z byle renegatem z dawnej sojuszniczej armii. Jednak coś nie dawało mu spokoju, jakieś przeczucie zaległo ciężko w żołądku, dziwnie realne. „A jeśli nie?” Instynkt zwykle go nie zawodził... Jego świat się walił. Udał więc przed samym sobą, że to nonsens, że wszystko będzie w porządku.
– Idziemy? – z czarnych myśli wyrwał go głos Chińczyka, który stał obok, patrząc ciekawsko. Znów go czytał, próbował rozszyfrować. Albo Rosjanin popadał w paranoję. Jak rzadko kiedy ostatnimi czasy, zapragnął wytchnienia, urlopu.
Zrobiło mu się duszno.
– Odstawią nas... – Chińczyk znów miał przyjemniejszy wyraz twarzy. – O to się nie martwcie. Zabezpieczymy. – Skinął głową w stronę ładunków. – Nasi mądrzy zaczną szykować... – Rosjanin już nie słuchał. Dał się złapać za łokieć i poprowadzić w korytarz, do windy. Potem wyżej, na mróz, w śnieg, gdzie czekały śmigłowce.
Rosjanin uzmysławiał sobie, że jednak jest gościem, że traci kontrolę. Wiele pytań kotłowało się w głowie i żadnej odpowiedzi. Jedno było oczywiste. Musiał wypocząć.
– A jeżeli skrewili? Znowu? – to drugie pytanie Włodek Sarnowiecki zadał z większym naciskiem. Leżał w płytkiej jamie pod gęstym krzakiem, nieomal wtopiony w jego kolor dzięki maskowaniu. Białka oczu odcinały się od brązowo-zielonych plam na twarzy.
Wszyscy się obawiali i zadawali podobne pytania po sto razy, ale tylko jemu, starszemu chorążemu, wyrwało się teraz, w tej chwili. Na głos.
Bartłomiej Karpacki zbył to milczeniem. Tylko usta mu drgnęły, ale skończyło się na dziwnym tiku. Mocniej wcisnął lornetkę w oczy, lustrując teren przed pozycją. „A jeżeli skrewili?” – plątało mu się w mózgu dręczącym echem. Gdyby nie okoliczności, gotów byłby wyrzucić z siebie serię przekleństw. W ciągu ostatnich lat zdarzało mu się to coraz częściej i dosadniej. Ale nie tu, nie teraz.
Kilka głębszych oddechów pozwoliło z trudem się opanować.
– Skup się i nie zadawaj głupich pytań – wycedził, prawie nie otwierając ust. Gdyby był czas i możliwość, mógłby się zastanowić, czemu doświadczeni faceci tak głupieją, dziecinnieją.
Odpowiedź była oczywista. Wszyscy mieli dość. Docierali do kresu, jak on sam, nie mogąc już opanować wewnętrznego dygotu. Sprawa robiła się poważna, niebezpieczna. Niewiele można było zdziałać. Mimo nawału pracy raczej nie odstawali od założonej normy. Przeganiać głupoty i strachy jeszcze większą ilością ćwiczeń... to by chyba groziło buntem. Nawet u nich. Nawet w Kedywie.
Znowu zrobiło się prawie cicho. Lekki wiatr omiatał okolicę rześkimi podmuchami. Szumiały drzewa i gęste krzaki, które dopiero co oblały się wiosenną zielenią. Nawet mimo późnej pory widać było tę wyrazistą barwę, jakby natura okazywała radość, że zima wreszcie odeszła. Wszystko było zwyczajne, spokojne, na swój sposób urokliwe.
Grupa Karpackiego miała gdzie się skryć na wielkim pustkowiu, połaciach pól i stepów.
Lasów nie było wiele w tych okolicach. Jeśli już, to mocno oddalone od siebie, rozciągnięte na płaskich ostępach wąskimi pasami.
Im się poszczęściło. Prezent od losu i... od tamtych, że postanowili tu rozrabiać.
Polacy dzięki temu nie musieli tkwić w słońcu, w wysokiej trawie, usychając z pragnienia i drżąc, że mimo kamuflażu ktoś ich dostrzeże.
Ten zagajnik porastał nieduży, wręcz symboliczny pagórek, jakąś ruinę wsi, zburzonej przez jedną z wichur historii. Tak jak kiedyś, gdy to wszystko zaczynali, Karpacki z oddziałem kryli się w piwnicach nieistniejących domostw nieistniejącej osady. Zaraz przed tym, jak wystrzelone przez nich pociski zmieniły układ sił na świecie.
Bartek odłożył lornetkę i zacisnął powieki, żeby oczy odpoczęły. Zdało mu się, że widzi swój dom, młodego, żonę i wszystkich, których zostawił. Tęskne obrazy wdzierały się w umysł bez zapowiedzi w każdym ułamku wolnej chwili. Próbował przypomnieć sobie, jak długo nie widział żony ani syna. Osiem, tak, osiem miesięcy, udało mu się w końcu policzyć. Po plecach przeszedł mu dreszcz. „Jak mogłem zapomnieć” – zżymał się sam na siebie, wreszcie uznał, że to w reakcji obronnej.
Ostatni urlop i tak był krótki, za krótki. Bał się, że jeśli niczego nie zmieni albo ktoś się nie zlituje, zacznie zapominać twarze. A jeśli jego zapomną?
Uniósł głowę, zerkając przez gałęzie na niebo. Wzrok musiał odpocząć. Słońce chyliło się ku zachodowi. Długi dzień zmierzał do końca, a oni nie mogli zaczynać.
Znowu spojrzał przez szkła. Kto nie obstawiał tyłów, wpatrywał się w to, co mieli przed sobą. Wydawało się, że wszyscy w duchu modlą się, by wreszcie coś się ruszyło. Tam, dobre cztery kilometry od nich, na płaskiej jak gigantyczny stół równinie, z wioseczką okoloną niedużym lasem.
Miejsce było niewielkie, kilka domostw. Stodoły, drewniane chlewiki. W tym kraju były tysiące takich dziur. Zapomnianych, zrujnowanych, pustych po tym, jak wojna albo bieda pchnęły ludzi do szukania szczęścia gdzie indziej.
Nie, ta wieś nie była pusta. Mieszkało tu jeszcze kilku ludzi, z pozoru rolników, którzy naprawdę... pilnowali czegoś.
Ta ukryta pośród stepów miejscowość była, pomimo swego niepozornego wyglądu, miejscem, na które teraz zwróciła się uwaga wielu ważnych ludzi. Dziesiątki podobnych miejsc na terytoriach walącego się imperium bywało celami dla żołnierzy takich jak Bartłomiej Karpacki. Przysparzały więcej kłopotów, aniżeli można byłoby sądzić po pierwszym oglądzie. I często musiały zniknąć z powierzchni ziemi. Przez setki podobnych celów, grup zbrojnych, dawnych towarzyszy moskiewskich i rozbitków z terenowych oddziałów partii i garnizonów, przez jeszcze większe kłopoty z czerwonymi w Chinach, niewielki i elitarny Kedyw w kilkanaście miesięcy z sześćdziesięciu ludzi rozbudowano do ponad trzech setek, a to w opinii wielu ciągle było zbyt mało.
– Dali dupy, mówię wam – z zamyślenia dowódcę wyrwał głos Włodka, który teraz niemal zawodził, dając się porwać frustracji.
– Jak pragnę jutra dożyć... – z prawej odezwał się huczący bas chorążego Złotnika. – Przymknij się, na Boga.
Włodek chciał coś odszczeknąć, Bartek uciszyć obydwu, ale w sukurs przyszedł mu spokojny jak zawsze głos ich „drucika”.
– Amerykańskie ptaki mówią, że długo nie mogą wisieć. Pytają, czy coś wiadomo, bo lecą – mówił cicho, jakby wokoło nic się nie szykowało.
Karpacki wpatrzył się w młodą, umorusaną twarz łącznościowca. Często w takich albo i gorszych momentach dopadało go pytanie, jak ten Leopold to robi. Szczyl, potrafił być opanowany, choć dopiero dołączył do grupy i nie miał na koncie tylu wypadów, co cała reszta.
– Przekażesz, żeby wytrzymali jeszcze kwadrans, i jeśli nie rozkażę inaczej, lecieli na pierwszy przystanek. Co, Włodziu? – Bartek dźwignął się z posłania. Syknął krótko, gdy zakłuły zdrętwiałe mięśnie nóg. – Zadowolony? Będziemy wracali... Ot, spacerek – ironizował, rozmasowując łydki.
Znów czuł, jak w jednej krótkiej chwili podnosi mu się ciśnienie. Tak, coraz trudniej było zachować opanowanie, choć tego wymagała funkcja.
– Kurwa mać – warknął, licząc, że tamci pomyślą, że to wszystko z bólu zastałych mięśni.
Nie był tu od wczoraj. Bił się na chyba już trzeciej wojnie, czasem już ich nie rozróżniał. Zlały się w ciąg zdarzeń, przeżyć czasem tak okropnych, że aż surrealistycznych, niekiedy tylko przerywanych wiwatami sukcesów. Prawdziwych albo pozornych. Wydarzenia mieszały się z twarzami starych przyjaciół i coraz bledszym widokiem buzi synka.
Tkwił tak długo w tym wszystkim, że wiedział, co teraz nastąpi. Najpierw długi marsz przez teren, na którym wróg poczyna sobie całkiem swobodnie. Miejsca, gdzie nie wolno ufać nawet władzy. Ale to nie będzie najgorsza część. Później zacznie się od nowa. Całe to polowanie, szukanie i niuchanie, wykrywanie przecieku, winnych. Podejrzenia ze strony tych, co tu nastali, całej administracji i policji. Robota od zera, krok po kroku, i utkną tu aż do zimy.
– Spierdolili – nie wytrzymał. Ostry ton wyrażał wściekłość na cały świat, na los, na robotę. Zadanie dobre dla byle pododdziału zwiadowczego, nie dla jego grupy. – Piętnaście minut... – zarządził.
– Jest ruch – obwieścił Leopold, jak zwykle spokojnie. Popatrzyli na niego niedowierzająco. Ale żarty w takiej chwili nie były w jego stylu. – „Jamnik” ich widzi. Cztery auta, w tym ciężarówka. Północny wschód. Idą do celu – mówił prędko.
– Wzywaj generałów – wtrącił pośpiesznie Bartek, czując, że wraca mu optymizm. – Niech ich szykują. Ptaki też, jak tamci dotrą na miejsce, tańczymy. Włodziu... tym razem chyba zrobili jak trzeba. – Mrugnął do kumpla. Poczuł pierwszy, na razie delikatny dopływ adrenaliny.
Sarnowiecki nie wydawał się przekonany. Wzruszył ramionami i wpił spojrzenie w punkt na stepie.
Porucznik Karpacki na powrót umościł się w legowisku z lornetką przy oczach. Był uważniejszy, zmysły pracowały lepiej, jak zawsze, kiedy ciało dostawało świeży strzał euforii.
Lubił, wręcz ubóstwiał ten stan. Był jak na haju. Zapominał o tych długich miesiącach, które spędził poza domem, o wszystkim, co przeszedł. Była ta przeklęta, zwierzęca przyjemność, której ani Anna, ani nawet jego staruszek, choć swoje przeżył – nie mogli pojąć. Diabelski nałóg. Dla niego wybłagał razem z niemałą grupą zwolnienie ze „stróżowania”. Ponad pół roku ochraniali ważnego Moskala, który pracował dla Warszawy i aliantów. Zajęcie odpowiedzialne i ważne, ale brakowało w nim adrenaliny. Podobno byli zbyt cenni, za wiele wiedzieli o tym, jak zaczęła się ta wojna. To ich nie obchodziło, ciągnęło ich w pole, jakby cała makabra i strach uleciały z pamięci. Mimo wszystko nie pozwolono by im, gdyby zwyczajnie sprawy nie zaczęły się gmatwać.
„Gmatwać” – powiedział w myśli, wspominając cały bałagan, jaki nastąpił po krótkim okresie względnego spokoju. Smuty, jak opisywali to bolszewicy albo raczej ci, w których się przeobrazili. Ci, z którymi przyszło się ganiać od Moskwy po Polesie.
Niewielki konwój wyłonił się wreszcie zza drzew i wjechał pomiędzy zabudowania. Zdezelowane furgonetki i jedna ciężarówka, wyglądająca na kamaza. Nic wojskowego. Poruszali się jakimiś trofeami z rozsypujących się kołchozów czy innych wielkich, państwowych firm budowlanych.
– Idą na pewniaka... – słusznie zauważył Włodek. – Mówiłem, albo miejscowy policmajster ich nie tyka, albo naprawdę tacy silni. W konwoju, z fasonem, elegancko... Dobra... są. Czekamy?
– „Drucik” – Bartek nie odwracał głowy – nadaj, że są w punkcie. Niech generały lecą. Siedzimy cztery kilometry na południe. Niech to bankowo uwzględnią, do cholery, i dodaj uprzejmie, by tym razem się postarali – zakończył z soczystą ironią frustrata. – A ty nie narzekaj – syknął na Włodka. – Jadą, bo wszyscy wiedzą, żeby ich puszczać. Nie płoszyć.
Wozy właśnie się zatrzymały, wysiadła grupka ludzi. Nawet tu było widać, że są uzbrojeni i bardzo ostrożni. Ktoś dał im rozkaz i prędko rozeszli się po wsi, osłaniając perymetr. Z auta w środku wysiadł jeszcze ktoś. Dopiero wtedy zjawił się komitet powitany, gospodarz z obstawą. Przywitali się krótko. Paru ludzi zaczęło wyładowywać coś z ciężarówki.
– Pieprzony piknik – Bartek żachnął się, rzucając Włodkowi pełne uznania spojrzenie.
Kompan miał słuszność.
Przeciwnik nie wyglądał na zaszczutego. Panował tu, a jego przywódca – człowiek z domu – miał być najpotężniejszym watażką po tej stronie granicy.
– Jak to było... – Bartek wykrzywił usta w nerwowym uśmiechu. – Pycha kroczy przed upadkiem?
– Generałowie w drodze – Leopold obwieścił nieco za głośno, bardzo poważnie.
Bartek w pierwszym odruchu chciał go zganić, ale jedyna czujka, jaką wykryli w okolicy, dawno leżała martwa. Poza tym za chwilę i tak miało zrobić się naprawdę głośno.
– Półtorej minuty – „drucik” zaczął odliczanie.
Nie miał pojęcia, jak to ma wyglądać, jako że w tego typu „strzelaniu” uczestniczył po raz pierwszy. Spodziewał się jednak, że musi to być duże i nie całkiem bezpieczne wydarzenie, bo rozpłaszczył się w swoim wykopie i nakrył głowę ramieniem, nie odrywając słuchawki od ucha.
– Znowu ruch. „Jamnik” melduje, że od północnego wschodu idą jeszcze dwie grupy. Chyba osłona... tamtych. Albo są na spotkanie spóźnieni – mamrotał spod ukrycia.
– Przyjąłem – rzucił zwięźle Bartek i wychylił jeszcze głowę, sprawdzając, czy przy ich pozycji nie robi się tłoczno. Zresztą nie było to już ważne.
– Minuta – wystękał z dołka łącznościowiec, coraz mocniej wpasowując się w szczelinę.
– Nie martw się. – Włodek uznał, że musi dopomóc młodemu w jego mękach. – Nie będzie tak źle... – Sam przytulił się do podłoża i dodał uszczypliwie: – Jeśli trafią, gdzie trzeba, oczywiście.
Młody nic nie odpowiedział. Czekał na finał jak cała reszta.
Czas zwolnił raptownie i to wyczekiwanie zdawało się być całym życiem. Bartkowi serce przyśpieszyło, trzepocząc w piersi niebezpiecznie, ale i podniecająco. Dla tego momentu, tego spazmu lęku i ekscytacji, trwał na tym pustkowiu. Zacisnął pięści, napiął każdy centymetr ciała. Wokoło szumiał wiatr, niby nic się nie działo. Zwykły ukraiński wieczór, który dzięki wysiłkowi setki ludzi, a także dzięki jemu samemu miał przemienić się w coś diametralnie innego w jedną sekundę. I tylko z pierwszym odległym dźwiękiem, silniejszym niż podmuch w gałęziach, przyszła instynktowna obawa, czy się uda. Musiał nauczyć się radzić sobie z tym szeptem skrytego w nim tchórza. Skupił się na narastającym szmerze i chciał mieć nadzieję, że tamci go nie słyszą.
Gruchnęło mocniej, prędzej. Ostatni, najgorszy skurcz serca. Długi rozmyty kształt, którego nie sposób było wcześniej dostrzec, pomknął pionowo ku ziemi. Objawił się na sekundę.
Długi cień wbił się w grunt, z pozoru miękko. W tej samej chwili błysnęło, gorejąca kula blasku rozeszła się w bok i do góry. Dźwięk niczym nagła i bliska salwa stu dział, wdzierająca się w bębenki, nieprzyjemnie porażająca ciało. Bartka podrzuciło w górę w jego legowisku i wydawało mu się, że wszystko wokoło idzie pod niebiosa, każde drzewo i każdy liść.
– Jezus – stęknął pewien, że pocisk padł za blisko, że to już koniec. Jak na potwierdzenie z całej siły dmuchnęło gorącą falą uderzeniową.
Szum w konarach przeszedł w głośny świst. Gałęzie zaczęły pękać z takim łoskotem, jakby miało obalić cały las. W powietrze uniosła się chmura piachu i pyłu, która przeszła z olbrzymią prędkością ponad kryjówką, ale zanim ktokolwiek zdołał zerknąć, co się wydarzyło, drugi wybuch przycisnął ludzi do ziemi.
Rozbłysk, chmura i jęk kaleczonej ziemi. Dudniące echo wielkiego wybuchu rozchodziło się wolno, ustępując miejsca absolutnej ciszy.
Bartek poderwał się na kolana. Oczy piekły od opadającego kurzu i dymu. Lornetka była zbędna. Wszystko wokoło zakrywała szarobrunatna chmura. Wyżej w niebo bił dostojny, przerażający grzyb dymu. Ciągle słychać było spadające odłamki, wyniesione przez pocisk balistyczny, na cześć amerykańskiego generała nazwany Pershing I.
– Żyjecie?! – krzyknął Karpacki, zorientowawszy się, że za długo podziwia widoki.
– Jestem! Okej! – zgłaszali się kolejno, cała szóstka. W głosach słychać było drżenie, napięcie. Nie lubili tak bliskich fajerwerków.
Bartek podłubał w uszach, ale ciągle nie słyszał dobrze.
– „Drucik”! – Podskoczył do młodego.
Leopold właśnie wydostawał się spod gałęzi, która spadła opodal jego dołka.
– Potwierdź, że pociski w celu – rozkazał Karpacki. – Wołaj ptaki – dodał zaraz. – Trochę im zajmie, zanim się zbierzemy. „Jamnik” niech idzie pierwszy i sprawdzi miejsce... – Rzucił okiem na daleką wioskę, a raczej to, co z niej pozostało.
Przez głowę przemknęła mu krótka myśl, że podobnie kiedyś zaczynali. „Taktyka dopracowana, i tylko skala większa” – prawie się roześmiał, chociaż nic wesołego w tym nie było. Kiedyś użyli małej przeciwpancernej rakiety, dziś potężnego pocisku za setki tysięcy dolarów, ale efekt był pewny. Wszystko na pokaz i oczywiście by minimalizować straty.
– Podaj naszą pozycję – instruował dalej. – Skąd idziemy i ilu nas, żeby się latający chłopcy nie podniecili, że znaleźli bandziorów na otwartej przestrzeni.
Wstał, złapał za karabinek.
– Dobra, panowie! – Nogi się naraz splątały i w głowie coś zawirowało. Tak, ten cały cyrk, całe napięcie miały wpływ na jego ciało. Dwa szybkie wdechy i wydechy. – Mamy ładny spacer przed sobą. Transport w drodze, potem do domu... Ruszamy się!
*
Daleko od dymiących ruin wsi las był znacznie gęstszy. Ludzie z oddziału ukryli się dobrze, choć ani oni, ani ich dowódca, kapitan „Szaszka”, nie byli do końca pewni, czy maszyny wroga, które pojawiły się nad okolicą, albo jakaś grupa zwiadu, nie odkryły ich obecności.
Dowódca, dobiegający trzydziestego piątego roku życia, wychudzony od ciągłych marszów i przyprószony już obficie siwizną, przywarł do drzewa, obserwując to, co mieli przed sobą. Kazał reszcie siedzieć nieruchomo. Nawet pisnąć nie mogli, póki to się wszystko nie skończy albo nie zapadnie zupełna ciemność, która pozwoli wymknąć się niezauważenie.
Ludzie słuchali. Bali się. Niespodziewany atak, jego moc robiły wrażenie. Większość z blisko pięćdziesięciu bojców była nowa. Niewiele wiedzieli o wojaczce i nowoczesnej wojnie.
Wykonywali więc polecenie, jak najlepiej potrafili. Rozłożyli się w zaroślach, okopali i patrzyli w absolutnym milczeniu, jak zahipnotyzowani, nawet ci, którzy już bili się w dużych bitwach.
Trzy pary ciężkozbrojnych śmigłowców rozpierzchły się nad okolicą niczym bojowe ważki, szukając celów. Ktoś musiał je naprowadzić, ale załogi same wybierały miejsca ataków.
Pierwsza dwójka omiotła salwami rakiet płonące domostwa, między którymi walały się poskręcane wraki aut. Ziemia niosła łoskot krótkich, wyraźnych eksplozji. Później echo dźwięczało miarowymi seriami karabinów maszynowych, przebijającymi się przez głośny terkot wirników, wypełniający okolicę.
„Szaszka” wodził oczami za parą UH-1, krążących ze zwariowaną prędkością nad sąsiednim kwartałem lasu. Bał się ich, bał potwornie.
Piloci robili, co mogli, żeby ułatwić celowanie, prowokując tych na ziemi, ale nikt nawet nie próbował podejmować rękawicy.
Mimo to lotnictwo wiedziało, gdzie ma bić. Chrzęst odpalanych pocisków, sznury białego dymu i pomiędzy drzewami wyrastały czerwono-czarne kule ognia i dymów. Ogień z nieba był celny.
Dwa kolejne Belle przemknęły niespodziewanie nisko ponad częścią lasu, gdzie maskował się oddział kapitana „Szaszki”. Nadleciały od północy, tuż nad drzewami, jakby płoszyły zwierzynę.
Śmigłowce poderwały się wyżej i zaczęły nawrót. Dalej, gdzieś na ciemniejącym bordowym nieboskłonie, widać było większe maszyny. Zbliżały się prędko. Nawet stąd można było dostrzec, że to dobrze znane Mi-8.
– Idą podjąć tamtych – oceniał na głos oficer.
– Psiamać... – rzucił ktoś z tyłu, z niejakim zawodem, że nic nie mogą zaradzić. – Znaczy się Amerykanie albo... nasi.
Lejtnant „Siewier” podszedł bliżej dowódcy. Były oficer specnazu ukraińskiego okręgu wojskowego był potężnym mężczyzną. Dwa lata wcześniej wojował na wschód od Lwowa.
Teraz splunął z obrzydzeniem.
– Nasi? – fuknął. Ta ideowość, albo raczej zawziętość, nawet po tylu latach imponowała dowódcy i dziwiła zarazem.
– Nieważne kto... – kapitan uciął czczą dyskusję. – Idź sprawdź, czy damy radę odskoczyć... Czy jakaś inna obława nie idzie.
„Siewier” nie odpowiedział, tylko zaczął cofać się cicho i sprawnie, niczym wielki, muskularny kot, wpatrzony w płonącą wieś.
– „Dniepr”. – Kapitan wzrokiem odszukał innego oficera, nieco tylko młodszego niż on. – Blisko są... Nie możemy ryzykować.
– Odwrót? – upewnił się tamten.
– Tak – odparł kapitan. – Niech radio da sygnał do reszty. Będziemy odchodzić.
Gryzący, cuchnący słodko dym wdzierał się każdą możliwą szczeliną. Przez krzyk rannych przebijał się gwałtowny syk płomienia, który obejmował konstrukcję.
Podpułkownik Stanisław Gromko z trudem dźwigał się z podłogi. Nikt nie zauważył, że zniknął pod stertą połamanych mebli i wszelkiego wyposażenia sztabu.
Wreszcie wygrzebał się spod zgliszcz. Krew sączyła mu się z czoła i uszu. Dudniło w głowie i z trudem potrafił zachować równowagę. Majaczyły mu obrazy żony, dorastających już synów, i chciał dziękować Stwórcy, że przeżył. Nie wiedział, że to dopiero początek.
Dziwny szum wypełniał mu czaszkę. Podpułkownik poczuł chłód. „Musieli rozbić strop” – uzmysłowił sobie. Dotarło do niego, że stoi w poszarpanym polowym mundurze, oparty o ścianę, wpatrując się półprzytomnym wzrokiem w zadymioną salę. Na podłodze widział nieruchome ciała. Kilku oficerów próbowało odgruzować wyjście. Ktoś gasił płomień, inni opatrywali kolegów albo sami zwijali się z bólu, brudni od krwi.
– Panie pułkowniku... – ktoś odezwał się zza pleców Gromki.
Dowódca obejrzał się. Znał ten głos, ale nie rozpoznawał twarzy. Wreszcie skojarzył, poznał po spojrzeniu wielkich ze strachu oczu, osadzonych w czarnym teraz od sadzy i poparzeń obliczu. Major Bohda.
– Całyś? – zapytał wprost, prędko taksując dowódcę, najwyraźniej szukając obrażeń. – Trzeba przenieść się na stanowisko batalionu... – mówił pośpiesznie, nie czekając na reakcję. – Dasz radę...? Potrzebujesz lekarza?
Gromko zebrał siły. Czuł się okropnie, ale nie mógł stracić twarzy. Napiął kolejne mięśnie. Było podobnie jak kiedyś, dawno, gdy oberwał w Italii solidny cios w głowę.
– Przeżyję – chrząknął i przetarł twarz.
Rozejrzał się dookoła.
– Walnęli w dziesiątkę. – Przełknął ślinę, gdy zrozumiał, że ledwo uniknął śmierci. Nie wszyscy mieli to szczęście. Dookoła leżały ciała.
Pozostali powoli cichli, gromadzili się wokół Gromki, czekając na rozkazy. Byli dobrzy, doświadczeni, mniej lub bardziej, ale to tutaj... wywróciło ich świat. Odwykli od nieprzyjaciela, który potrafił zadawać takie ciosy.
– Kto na siłach, zabiera się do batalionu! – podpułkownik wymusił na sobie pozory wigoru. – Niech nam zrobią miejsce. Tych... – głos mu się prawie załamał, kiedy wskazał na martwe ciała – okryjcie czymś...
Starając się nie myśleć o zabitych towarzyszach broni, sam ruszył odwalać deski i worki z piaskiem.
*
Chaos wyrwany z podziemi roznosił się po okolicy, do tej pory spokojnej, nieomal nietkniętej wojną. Na powierzchni przynajmniej było można łatwiej oddychać, choć i tu wszystko przykrywał całun ciemnego, tłustego dymu.
Niesłyszalny w kazamatach stanowiska dowodzenia hałas bitwy wdzierał się w głowę podpułkownika. Baza była ogromna. Wielki, wykarczowany obszar, skryty między płaskimi, zalesionymi wzgórzami. Prawdziwe ulice, baraki, stanowiska artylerii, składy i magazyny. Schrony bojowe wydrążone w ziemi, szańce godne dawnych mistrzów fortyfikacji. Jak pod Pskowem czy Smoleńskiem. I jak wtedy, jak przed wiekami, zbliżała się do umocnień wielka bitwa. Dudniło od wschodu raz za razem. Najpierw był jeden wielki pomruk, który po kilku chwilach zaczął wybrzmiewać pojedynczymi salwami. Potem dolatywał łoskot rwących się pocisków, granatów, rakiet czy czegokolwiek, co spadało na bazę. Z magazynów paliw buchało czerwonym słupem ognia. Gromko skrzywił się, widząc celność nieprzyjaciela. Wiedział, co to może oznaczać. Ruszył prędko, nakładając hełm.
Rzucił okiem przez ramię. Budynek sztabu, kiedyś solidny betonowy schron pod maskowaniem, zapadł się, strasząc wielką dziurą na samym skraju stropu. Obskakiwali go sanitariusze i żołnierze, z prawdziwym zapałem wydobywający rannych. Maszt radiowy sterczał w niebo, cudem nietknięty, tak jak i talerz nowoczesnej łączności satelitarnej.
– Może mamy fart – z cichą nadzieją powiedział pułkownik, stukając majora ramieniem.
Wsiedli do samochodów, dwóch PzInż 55. W trzecim jechała eskorta. Do nowego miejsca był kilometr, za daleko, by przedzierać się pieszo, zwłaszcza w takich warunkach.
Chłopak z przenośnym radiem zasiadł za szefem, ciągle wsłuchany w to, co brzmiało w eterze.
– Na płaskowyżu meldują o czołgach! – krzyknął, kiedy wóz ruszał. Gromko nie odpowiedział. Nie, że nie wierzył, po prostu nie miał pomysłu, co właściwie ma zrobić. Głowa zabolała teraz dopiero porządnie. Zmrużył oczy, trąc nasadę nosa.
Jego umysł wypełnił się chaosem myśli i rozważań. Pułkownik nie mógł się skupić. W natłoku przebijało się jedno: świadomość, przeczucie, że oskarżą jego. Że więcej nie będzie dowodził... Przez chwilę odczuł irracjonalne zadowolenie. „Niech kto inny naprawia ten burdel” – wystraszył sam siebie tą defetystyczną myślą. Po blisko roku w tej głuszy osłabł, rozleniwił się, zgubił gdzieś hart ducha, poczucie obowiązku.
Od przedpola, daleko pod wzgórzami wiatr przyniósł huk wybuchu, potem następny i jeszcze jeden. Stary żołnierz wiedział, co się dzieje. To artyleria przygotowywała się, zaczynała swój koncert.
Tak, teraz jeszcze bardziej nienawidził tego miejsca.
Auta pędziły, zwalniając tylko, by wyminąć wraki ciężarówek i sterty skrzyń, tarasujące drogi. Wiele baraków, schronów płonęło. Ludzi nie było widać, nie kręcili się bez celu, najwidoczniej już dawno zdążyli się ukryć.
W dali, na błotnistym poletku zakrytym metalowymi płachtami lądowisk, gorzały wraki śmigłowców. Całe tutejsze lotnictwo, Belle UH-1, wielkie Chinooki i posowieckie Mi-8. Tylko kilka uciekło, ratowanych przez złogi.
Płomienie głaskały kadłuby, łuszcząc farbę i podgrzewając paliwo, które ulatywało w niebo wielkimi kulami ognia.
Nieduży konwój mknął przez labirynt potrzaskanej jednostki. Wydawało się, że wszystko, co tu było, każdy oddział każdej z przysłanych tu armii, solidnie oberwało. „Gospodarstwo” Gromki rozlatywało się na kawałki.
Z prawej, gdzie na horyzoncie rozciągały się łagodne wzgórza, stęknęło przeciągle, potem rozległ się świst, na który wszyscy podnieśli głowy. Pociski rwały się miarowo zaraz za liniami pierwszych zasieków, pól minowych. Grzyby ziemi i dymu rozciągnęły się szeregiem na wielkiej przestrzeni, dolinę wypełniła kolejna porcja hałasu.
Ale i aliancka artyleria wreszcie wyrwała się z letargu, z szoku.
Zza płonącego lądowiska, gdzie za betonowymi stanowiskami umieszczono haubice, nagle huknęło i pociski z tym diabelnym odgłosem pomknęły gdzieś, gdzie krył się niewidzialny wróg.
Podpułkownik miał dobre przeczucie. Wyglądało na to, że ludzie wzięli się w garść i odpłacali wrogowi pięknym za nadobne. Zanosiło się na pojedynek gigantów, bo ich artyleria była całkiem solidna i najwyraźniej ostrzał jej nie zaszkodził.
– Kręć w prawo! – mocny głos, który wydobył się z jego ust, zadziwił samego Gromkę. Pułkownik doszedł do siebie, ból jakoś się ulotnił. – Słyszysz?! – Trącił łokciem zdziwionego i przerażonego szofera.
– Tam? – Chłopak wyciągnął głowę.
– Tam, na linie! – Dowódca nabierał werwy. – Meldujcie reszcie... że przenosimy się na linie – rozkazał radiowcowi, przełknął, przez ułamek sekundy wahając się, czy mądrze robi. Znów ujrzał rodzinę, gdzieś tam, daleko, w domu, w ogrodzie, kiedy grzeje słońce.
Jeśli chciał ich jeszcze zobaczyć w rzeczywistości, musiał przełamać strach. Zebrać się i dać przykład opanowania w tym chaosie.
*
Blokhauzy głównej linii obrony nie ucierpiały mocno. Przynajmniej nie tak, jak wysunięte posterunki. Drewniano-betonowe punkty, połączone transzejami, miały robić wrażenie, łańcuchem okalać bazę sił alianckich, które „doradzały” i „stabilizowały” Republikę Dalekowschodnią. Kiedyś już istniało takie państwo, Republika Dalekiego Wschodu, tuż po rewolucji. Obejmowało skrawek wschodniej Syberii, jeden z kilku tworów, na które dzielił się sowiecki kolos. Teraz z założenia republika miała być wolna od sowieckiej tradycji, jednak procesem jej powstawania zachwiała nowa wojna.
Dym z płonących stanowisk, rozbitych pojazdów osnuwał okopy i fortyfikacje. Pół godziny po pierwszym uderzeniu, po przejściu furii ostrzałów rakietowych i artylerii, w okolicy padały tylko pojedyncze granaty. Krótkie plaśnięcia, chmury ziemi drażniły mniej doświadczonych żołnierzy. Spokój, choć ostatnimi miesiącami podszyty zdenerwowaniem i wyczekiwaniem, skończył się tego poranka.
– Cofają się... – kapitan Tarczyński, młody oficer drugiej kompanii, wydawał się opanowany albo i nawet nieco obojętny. Jego opalona, sucha twarz nie zdradzała najmniejszego zdenerwowania. Gromko podejrzewał, że to zachowanie to również wynik jego, podpułkownika, niespodziewanej obecności. Kapitan odgrywał twardego, zaznajomionego z takimi sytuacjami.
Jednak dowodzący po prostu chciał być na linii, bez względu na to, czy to początek, czy koniec, i nie zamierzał oceniać dowódcy odcinka.
Gromko chwycił lornetkę i podszedł do wąskiej szczeliny obserwacyjnej.
– Wyszukiwać wsparcie z powietrza... – rzucił głośno. – Nie chcę słyszeć, że są opóźnienia... – uprzedził protest radiowca, który musiał wysłuchiwać przekleństw płynących z eteru w odpowiedzi na takie ponaglenia. Nie tylko oni znaleźli się w kłopotach. Zamiast pomocy dochodziły kolejne zapytania od samej góry, która chciała raportów.
Od czoła, od zaoranego pasa wolnej przestrzeni wyrwanej dzikim lasom, od strony wzgórz, jedyną drogą wlokła się kolumna. Auta, ciężarówki, mnóstwo pojazdów, otoczonych wianuszkiem pobitego wojska. Szli Polacy, Amerykanie i dziesiątki tutejszych „byłych bolszewików”.
Dreszcz przeszedł po kręgosłupie pułkownika, wiele kosztowało go zachowanie spokoju. Widok przypomniał mu każdy odwrót, jaki miał nieszczęście przeżywać, w każdej wojnie, w jakiej brał udział. Nie potrafił zrozumieć, co właściwie się wyprawia i jak mógł do tego dopuścić.
To był przecież spokojny odcinek, choć przy nieobliczalnym sąsiedzie. Ale wywiad nie dawał podstaw do obaw, jeszcze nie teraz. A może po prostu nie znał tych tam, Azjatów?
Gromko wiedział też, jak skromne mają tu siły. Tu i w dziesiątkach podobnych obozów, rozsianych na ogromnej przestrzeni tego półdzikiego terytorium.
Dysponował jedynym batalionem z brygady zmechanizowanej z ciągle świeżej Dwudziestej Dywizji. Jeden, przysyłany rotacyjnie. Reszta brygad tej jednostki, wespół z Ósmą Dywizją, obsadzała ogromny teren. Do tego dwie kompanie czołgów, grupa Kedywu, pluton z Pierwszego Pułku Komandosów, drużyna Tatarów do prowadzenia rozpoznania. Dwie kompanie Amerykanów, kilkudziesięciu żołnierzy z Dziesiątej Grupy Sił Specjalnych i trzy tysiące Rosjan – czy kogo tam brali do „nowych Ruskich”. Tak, tych było najwięcej.
Gromko wyostrzył obraz w lornetce. Widział ich, jak wpływają przez główne wrota, zmarnowani i milczący. Takiego sprawdzianu jeszcze nie przechodzili. A nowe władze najwyraźniej nie umiały poradzić sobie z kryzysem.
Znów poczuł dreszcz na plecach, w głowie pojawiły się okropne wizje tego, czym może to się skończyć.
– Lotnictwo?! – krzyknął, tracąc opanowanie.
Młody przy radiostacji nabrał powietrza.
– Oberwały lotniska... w Czycie, lądowisko w Gornyj, a nawet Irkuck, ale podobno nie za bardzo celnie. Poszło na pięć innych baz, ale to nas wzięli na widelec... Tu pewnie próbują przebijać się przez kordon...
– Żołnierzu – burknął podpułkownik, który chciał usłyszeć zupełnie co innego – nie wy tu będziecie oceniać sytuację... – Zacisnął szczękę i postąpił krok. Dyszał głośno, wciągając nosem powietrze. Wszystko naraz jakby ucichło. Reszta niewielkiego sztabu zamarła, wpatrzona w starego oficera.
Podpułkownik wziął się w garść.
– Trudny dzień... – wydusił zamiast przeprosin.
Wrócił do szczeliny. Gdzieś za wzgórzami ariergardy cofających się pododdziałów albo okrążone posterunki znowu popadły w tarapaty i wezwały na pomoc ciężkie haubice.
Dwieścietrójki i stopięćdziesiątkipiątki znów się odezwały. Ciężkie granaty zaczęły mknąć ponad bunkrami gdzieś niedaleko, na wschodzie. Podpułkownik milczał, szukając w myśli czegoś, co pomoże mu ogarnąć sytuację i pokazać, że jeszcze nad nią panuje.
– Zameldować dowództwu północnego dalekiego wschodu, że to coś grubego. Nie tylko rozpoznanie walką... – Przygryzł wargę, nie odwracając głowy. – Chcą nas pociąć, odseparować posterunki, odciąć od zaopatrzenia. Będą tak robić... To początek!
Podszedł do radiooperatora i pochylił głowę.
– Chcę wsparcia lotniczego! Kogo się da! Jak nie będą chcieli przysłać, to dasz mi radio... Jeśli idzie o tamtych, na przedpolu – posłał każdemu długie, uważne spojrzenie – otoczonych... należy kontratakować. Jeśli oddamy choć skrawek bez walki, to Chińczycy nas zjedzą... Macie się pozbierać i szykować do bitwy.
Choć się bał, udało mu się nic po sobie nie pokazać.
Popołudnie było słoneczne i bardzo ciepłe, nawet jak na maj. Pogoda zapowiadała niechybnie gorące lato. Na placu, skąpanym w schodzącym ku ziemi słońcu, falował tłum. Ludzie trwali, znosząc niewygodę, ścisk i upał.
Chłonęli każde słowo, jakie spływało do nich z podium ustawionego opodal Kolumny Zygmunta. Nagradzali brawami płomienne zdania o budowie silnego kraju, przewodnika narodów, nowej Europy. Pogranicza. Chcieli to słyszeć. Starsi czuli dumę i spokój, choć wojna nie miała końca. Nie musieli walczyć, a konflikt był daleko, niczym w dawnych wiekach. Polska nadawała ton, wreszcie stała się krajem, który pokonał wrogów. Młodzi zaś, choć coraz mniej zadowoleni, gotowi to okazywać, czekali na kogoś silnego. Chcieli nadziei i wodza.
Ten się objawił. Weteran, oficer, oficjalnie jeden z twórców wiekopomnego zwycięstwa na wschodzie. Był tam. Teraz w garniturze, nie w mundurze, ale ciągle wyprostowany i dumny. Potrafił przemawiać, choć każde wystąpienie kosztowało go wiele nerwów.
Teraz z każdą chwilą czuł się lepiej, chłonął posłuch ludzi u swoich stóp i zapominał o tremie. Tłum koił nerwy. Nawet ten, kto nie poddawał się atmosferze, nie mógł odmówić zdolności generałowi.
Przemówienie się skończyło. Stare Miasto zadudniło burzą oklasków. Generał machał, uśmiechał się do kamer i rozdawał uściski dłoni.
Z podwyższenia zszedł dopiero, przywołany niedwuznacznym spojrzeniem jednego ze swoich ludzi. Teraz też udającego pospolitego polityka.
Otoczony ochroną Paweł Przeszło-Stępniakowski zstąpił po schodkach i wszedł pod podium.
– Słucham – rzucił krótko. Stary szpieg wiedział, jak czytać w ludzkich twarzach. Młody major był wyraźnie przejęty.
– Kłopoty na wschodzie, panie... – zawahał się, jak tytułować pryncypała – generale – wygrało przyzwyczajenie. Podał Stępniakowskiemu złożoną kartkę.
Resztki radosnego nastroju schodziły z twarzy Pawła z każdą kolejną linijką tekstu. Dobre nowiny zmył potok depesz o nieomal katastrofie.
Generał skończył czytać i pogładził się po brodzie. Milczał dość długo, mrużąc oczy.
– Dobrze – ożywił się po chwili. – Do pałacu Saskiego – rozkazał i grupka przybocznych ruszyła prędkim krokiem do aut. Rola polityka, kandydata na urząd Prezydenta, znów musiała ustąpić pola niedokończonej wojnie.
Tych czołgów ciągle mieli mało, a wielu marzyły się ich całe zastępy. TP-42 zwany „Maczkiem” był tym, czego potrzebowali na nowoczesną wojnę. Idealnie sprawdziłby się w wielkich starciach pancernych. Nie był jednak produktem masowym, a przemyślaną, wycyzelowaną konstrukcją, której twórcy czerpali z doświadczeń chyba wszystkich największych armii poprzednich wojen.
Wóz, napędzany potężnym silnikiem, dźwigał rozbudowaną, pochyłą od czoła wieżę i długą, studwudziestomilimetrową armatę, jeden z największych kalibrów czołgowego oręża na świecie. Mocna konstrukcja opierała się na bocznych, grubych fartuchach pancerza, osłaniających koła i boki. Siatka maskująca na kadłubie, wyposażenie optyczne, noktowizor czyniły z pojazdu maszynę bardzo nowoczesną.
Wozy tego typu dały się poznać jako doskonali zabójcy sowieckich T-55, ale i T-62, polując na nie z ogromnych odległości i radząc sobie bez większych problemów.
Nie uniknęły strat, choć te były nieduże i powodowane głównie przez zasadzki oraz ostrzał przeciwpancernych pocisków kierowanych. Ta rzadka na szczęście, ale nowoczesna broń potrafiła niwelować przewagę pancerza nad piechotą.
Tutaj, pośród wzgórz Syberii, starszy sierżant Gaweł Czerwieniak, dowodzący jednym z tych potworów, bał się właśnie takich niespodzianek.
Czołg był idealny do walki na wielkie dystanse. Prażył wykryte tanki, bunkry czy inne cele. Jednak do „Kamieńca II” przydzielono tylko pluton, pięć drogocennych wozów. Resztę stanowiły amerykańskie M-60 i Super Shermany, wsparte białorosyjskimi T-55, których nie brakowało po obu stronach konfliktu.
Na szczęście szum silnika, jazgot rozmów w eterze skutecznie uprzykrzały złowrogim wizjom opanowanie jaźni chłopaka. Miał robotę, ludzi, za których odpowiadał, i to było najważniejsze.
Dziewiętnastoletni blondyn podskakiwał na swoim stanowisku pod włazem uniesionym tak, żeby można było obserwować przedpole bez obawy, że coś spadnie na głowę.
Zastanawiał się czasem, jak to było kiedyś, czy inni, co szli do walki w pamiętnym sześćdziesiątym czwartym, też tak bardzo się bali. Wtedy ruszyli jak wariaci na całą masę sowieckich tanków. Jego obecna dywizja niewiele wojowała, odpierając kontrataki gdzieś za Lwowem, i myślał, że tak pozostanie, że pójdzie odsłużyć swoje – mimo że diabelnie daleko od domu – w jakim takim spokoju, choć pod nosem czerwonych Chin, które położyły łapę na ogromnym terytorium, kiedy na zachodzie, na granicach się kotłowało.
Trudno jakoś przychodziło godzić się z oczywistością, że pechowy los i jemu przygotował sprawdzian, jak za dawnych wojen. Prawdziwą „cholerną bitewkę”, jak mawiał w irytacji. Choć może przesadzał? Nie wiedział dokładnie, ile czołgów na nich poszło, a wiele z nich mijali teraz. Czarne, czasem dymiące, otoczone ciałami swoich załogantów.
– Trzymaj prędkość... – Gaweł powtórzył to, co usłyszał od dowódcy plutonu. – Pod górę, Krzysiu, pod górę – mówił wyraźnie i spokojnie.
– Pieprzona okolica – doleciało spod nóg, gdzie miał celowniczego.
– Też racja – sapnął dowódca. Pokręcił głową.
Okolica była marna dla czołgów. To znaczy nadawała się do jazdy, rozwijania szyków, ale to dobre na poligonach albo w sowieckiej taktyce z dawnych czasów. Sztuką było się kryć i zasłonić manewr przed wzrokiem wroga.
Główna droga, która biegła od „Kamieńca II” ku posterunkowi zwanemu „Jastarnia” – niby takie cudowne wczasy, jak kpiły załogi – była dość szeroka. Po obydwu jej stronach ciągnęła się kamienista równina, poprzerastana przez samosiejki. Potem wzgórza, niskie, płaskie jak większość tutaj. Na nich rzadkie lasy, które stanowiły jedyną kryjówkę dla kolumny czołgów mającej nacierać na wschód. Szli obejmować we władanie następne wysoczyzny, tak żeby Chińczycy mieli gorsze pozycje wyjściowe do kolejnych manewrów.
Gaweł się bał. Co z tego, że przed nim skakał pluton Walker Bulldogów i AMX-13, jeśli dalej na wzgórzu, które mieli zająć, mogło czekać pełno Chińczyków, ukrytych z granatnikami. Piechota na transporterach idąca za nimi miała czyścić dolinę i szosę, wraz ze wsparciem M-60 i czołgów „bibisów”. Ci zresztą osłaniali flanki daleko, po lewej i prawej, gdyby czerwoni chcieli znów atakować „Jastarnię”, zdemolowany obóz dwóch niepełnych kompanii, który zdobyto zeszłego popołudnia.
„Co, cholera, dalej?” – Gaweł dopiero po chwili spostrzegł, że przygryza paznokieć kciuka. Zahuczało znów głośniej, kiedy silnik mocował się ze wzniesieniem i jego łoskot mieszał się z jakąś daleką łupaniną.
Szli po śladach lżejszych wozów, które sprytnie obchodząc co bardziej podejrzane miejsca, pełzły w dal. I to obchodzenie martwiło sierżanta i jego przełożonych. Kępy młodych świerków, rozrastające się dookoła, mogły kryć zasadzkę.
Po bokach mieli poczerniałe leje, potrzaskane pnie, spalone połacie pól, łąk, czasem widzieli jakieś zwłoki. Czołgista nie wiadomo który raz upewnił się, że ma na kolanach PM-1, a w kieszeni spodni kombinezonu dodatkowe magazynki i granaty. Ciążyły, ale dodawały otuchy.
– Popracowali nasi... – powiedział do mikrofonu na widok otaczającego ich rozgardiaszu, który uspokajał.
Od lewej, gdzieś w dole, za pozostałymi maszynami, zagotowało się od wystrzałów.
– Wypatrzyli nas? – rzucił w interkom ładowniczy. Dowódca nie odpowiedział. Wsłuchiwał się w plątaninę rozmów.
Od zachodu zagrała artyleria. Wolno, miarowo, jak rozpędzający się pociąg. Raz za razem, hukiem, powtarzanym echem. A potem wagony pomknęły w dal, z łoskotem tnąc niebo.
Hałas owładnął polem bitwy. Najpierw gdzieś z przodu, od czoła jęknęły strzały. Gwałtowne, długie, z armat i karabinów maszynowych. Jeszcze trwały, kiedy zwiad zameldował, że odchodzi. Później, w dolinie, którą TP-42 zostawiały z lewej, za drzewami, rozległy się serie.
– Dadzą wsparcie, wsparcie! – zakrzyknął Czerwieniak z zapałem, podskakując na swoim miejscu tak, że o mało nie uderzył o właz. – Piechota dojdzie – przekazywał wieści, już od razu patrząc w tył, chcąc ujrzeć transportery.
Czołgi wtoczyły się na wzgórze. Nagle rozległy się głuche uderzenia, trzask łamanego drewna i w nozdrza wpadł smród. Kto strzelał, skąd?
– Terror ogniowy – rozkazał Gaweł, kiedy tylko dostał komendę. Ulżyło mu, wreszcie mogli coś zrobić, nie tylko czekać.
Rozpoznanie opuściło rzadki las.
Momentalnie zaszczekał karabin przy armacie. Inni też walili z czego popadło. Czerwone linie jak pajęczyna rozlały się na przedzie. Cięły po pniach, po ziemi, gdzie tylko obróciła się wieża.
Cała kanonada zbijała się w jeden tumult, okraszony gryzącym smrodem.
– Ech, a miał Niemen grać, i Brylska miała przyjechać – chłopak przy zamku jęczał rozżalony, że to wszystko wywróciło plan choćby i kilku chwil normalnej rozrywki na tym pustkowiu.
– Niemen? – sapnął dowódca, ciągle wpatrzony w okolicę. – Majeczka... – rozmarzył się naraz, chyba widząc przed oczyma powaby jednej z polskich playmates z amerykańskiego „Playboya”. Syk jakiegoś szrapnela albo innego oręża rozwiał ten piękny miraż.
Wchodzili w las, młócąc padające drzewa, prując seriami po każdej dziurze, po każdym załomie.
Od lewej buchnęło dymem, w słuchawkach rozległo się krótkie:
– Granatnik!
Snop iskier przeszedł po pancerzu, usłyszeli wybuch. Nie zdążyli się nawet przestraszyć – byli cali. Przedni pancerz naprawdę był solidny.
Wieża sąsiada poszła w bok. Maszyna zwolniła. Rozległ się huk armaty, uniósł się obłok kurzu, igliwia.
Tam gdzie krył się strzelec, w tej samej sekundzie błysnęło ogniem i jakieś drzewo poszło w drzazgi.
Gaweł musiał przestać przyglądać się widowisku, bo i jego kaem łupnął dłużej niż zawsze. Celowniczy nie spał. On tak. Przetarł twarz, otrząsnął się.
– Dobra robota – pochwalił.
Po lewej, w dole po pocisku, dostrzegł strzęp szarego munduru.
– Boże... ilu ich tu... – przeraził się.
Klin czołgów pełzł dalej, bijąc z uporem, co raz śląc pociski odłamkowo-burzące na tak bliskie dystanse, że aż krew mroziło. Jak pięć ziejących ogniem smoków, wielkich, niezniszczalnych stworów, drących darń, mielących ziemię, miażdżących wszystko, co stało im na drodze.
W dole ostrzał narastał, ktoś się z kimś pojedynkował. Za równiną, gdzie rozciągały się następne pasma zarośli, ktoś się bronił albo atakował.
Na skrzydłach też huczało. Bój rozrastał się jak pożar suchego lasu, tak jak poprzedniego poranka.
Na niebie zadudniło echo silników. Samoloty pędziły szukać celów tam na wschodzie, gdzie też wyrastały lasy. Łoskot odrzutowców niknął, a potem nastąpiło łupanie rwących się bomb albo rakiet.
– Czołgi – sierżant, jak papuga, powtarzał po dowódcy – za równiną... Walą po piechocie, może będą próbowali obchodzić. Jak ich znam – dodał od siebie, bardzo na wyrost, bo wiele walki nie widział – pójdą ławą. Nie mają czasu flankować. Mamy umościć się na skraju lasu, nad granią i wyłuskiwać gnojków!
Dotarli na wyznaczoną pozycję, rąbiąc bez litości po zaroślach, póki nie zbliżyli się do granicy cienia wysokich drzew. W dole przed sobą widzieli ciemne plamy wraków, które poprzedniego dnia dopadło lotnictwo. Rozbite tanki stały z lufami opuszczonymi żałośnie ku ziemi, obok transportery, ciężarówki, które utkwiły na szosie, na kamienistym poboczu.
Własne wojska rozwijały się na szerokiej równinie, ścigane słupami dymów znaczących miejsca upadków pocisków. Czołgiście ukrytemu pod grubym pancerzem zrobiło się jakoś nieswojo, żal zwyczajnie tamtych w dole. Nie widział dokładnie, tylko skrawek obrazu, ale i tak supeł zaciskał mu się w żołądku.
Transportery M-113, nawet opancerzone dodatkowo płytami stali, jak i czołgi M-60, jeśli tylko za długo pozostały w bezruchu, ściągały jak magnes wrogi ostrzał. Kilka już paliło się żywym płomieniem, dosłownie topiąc z gorąca. Piechota rozpełzła się wokoło, szukając schronienia, taszcząc rannych, pośród wykwitów ziemi i obłoczków wskrzeszanych odłamkami i seriami kul.
Czołgi lawirowały, ciągnąc za sobą wianuszek ludzi, którzy rozpaczliwie kryli się za pancerzem albo, przyciskani, musieli chować się za nasypem szosy i kopać ile sił, żeby schronić się przed odłamkami.
Między drzewami mignęło, jak na urwanym ujęciu, kilka pojazdów mknących na północ, gdzie był następny pasek zieleni, chyba z myślą, że uda im się obejść z boku. Ale i ten manewr na takiej pustyni nie miał prawa przejść niezauważony.
„Bitwę wymyślili” – wściekał się w myślach młody czołgista, choć sam nie miał pojęcia, pod czyim adresem. Dowództwa północno-dalekowschodniego czy tutejszych ważniaków?
– Trójka, śpisz, do cholery! – przez potok nerwowych myśli przedarł się głos dowódcy. – Szukaj celów, bo ich tam... – Gaweł zrozumiał tylko pierwszą część.
Podpełzli bliżej opadającej, porytej polany.
– Stój – rozkazał Czerwieniak, jak dowódcy innych wozów. Złapał peryskop. Sprzęt był mocny, opancerzona szklana głowica miała olbrzymie przybliżenie. Dorównywała celownikowi strzelca i Gaweł mógł widzieć przez nią w szerokim kącie.
Las, daleko, kilometr albo więcej. Bił z niego dym, odległy płomień. Ostrzał musiał podpalić drzewa. Tym Czerwieniak się nie przejmował, bo widział coś jeszcze. Ukryte za wiosenną zielenią białe obłoki wystrzałów. Armaty, czołgi? – nie potrafił ocenić. Tłukli po alianckiej masie na wprost, zamiast czekać na artylerię.
– Daleko, kurwa – celowniczy zaklął, uderzył w pancerz wściekły, że nie będzie pewnego strzału. Przynajmniej nie od razu, nie na ten dystans. A tylko zdradzą swoją pozycję. Czołgów było jedynie pięć.
M-60 omiotły bez kompleksów kryjówkę czerwonych, zalewając lizjerę niezgrabnym ostrzałem. Po niebie poszły jeszcze dwie pary myśliwców i wtedy paskudny los postanowił się uśmiechnąć.
– Są! – Strzelec podskoczył, aż trącił nogi dowódcy.
Byli, rzeczywiście. Chiński dowódca musiał uznać, że narozrabiał aż nadto i polsko-amerykańska kolumna pęknie i da się odgonić.
Zadymione wzgórze naprzeciwko nagle ożyło. Z lewego skrzydła wypełzły pierwsze wozy. Zamaskowane, okryte długimi gałęziami, schodziły w dół zbocza, na pola, tam gdzie szło oskrzydlenie. Starszego sierżanta ogarnęło wrażenie, że ten cały manewr to przynęta, żeby wywabić czołgi czerwonych. Może i tak było, bo gdy tylko T-55 wyszły z ukrycia, otoczyły je świetliki wystrzeliwanych od strony pól pocisków kierowanych.
– Łowczy, łowczy się zasadzili! – wykrzyknął Polak, obserwując, jak rwą się ładunki. Chińskie czołgi zwolniły, jakby załogi nie spodziewały się takiego ognia. Poszła salwa. Gdzie padła, Gaweł nie patrzył. Skupił się na odliczaniu i pilnowaniu kierunku.
Znane mu kształty najpopularniejszego w świecie czołgu zrobiły się wyraźniejsze. Maszyn pojawiało się coraz więcej.
– Uważać na podstęp – syknął dowódca w słuchawce.
Połowa mogła iść w przód, reszta czekać, ale dla załogi nie miało to znaczenia. Zasięg armaty mieli ogromny.
– Cel, czołg, godzina jedenasta, tysiąc metrów... Środek linii – nakazał całkiem spokojnie Czerwieniak. Dystans był duży. Celowniczy zażądał pocisku. Rozległ się chrobot i przeciwpancerny wylądował w zamku.
Pierwszy strzelił dowódca. Pocisk, jaśniejący punkt, pomknął przed siebie. Sekunda, dwie i wpadł w kamienie, sypiąc odłamkami. Zaraz dołączyła reszta, szukając szczęścia.
Grzmoty wybuchów rozniosły się po okolicy albo tylko tak się zdawało zapalonym w walce ludziom. Nie było sukcesu, ale tamci szybko zrozumieli, że ktoś nowy ma ich na celowniku. Kilka chwil kluczyli między wrakami, wreszcie odpowiedzieli nieskładnym ogniem, jakby nie byli wyszkoleni na takie sytuacje albo brakowało im doświadczenia.
Czerwieniak tylko na to czekał.
– Wybieraj cele – polecił strzelcowi.
– Tak jest – odparł tamten wesoło.
Bluznęła jedna salwa, potem następna. I wreszcie między T-55 strzelił płomień. Z początku nikły, zaraz zmienił się w słup. Tamci stracili resztki opanowania. Nieskładna już wcześniej formacja zbiła się w ciasny rój. Wtedy i ci, którzy do tej pory cierpieli pod ostrzałem w dolinie, mogli brać odwet. Pociski pomknęły z obu stron.
Alianci, choć niewiele bardziej doświadczeni w swej masie, nie oddali pola. Chińczycy próbowali się odgryzać, ale po kilku minutach płonęły już następne wozy. Wreszcie ktoś najwyraźniej wydał rozkaz i wyszły szarżą lub czymś, co szarżę przypominało. Nieskładny, ostrożny marsz jak na ścięcie.
– Wal! – Gaweł zaczynał się zbytnio ekscytować.
Działo huknęło i dym zasnuł wieżę. Daleki błysk i wykwit iskier świadczyły o tym, że poraziło amunicję. Jeszcze jeden wrogi wóz stanął i z otwartych eksplozją włazów trysnął płomień. Pociski przestały prawie padać na tę stronę doliny. Alianci bili jak do tarczy, zarazem rozpierani zadowoleniem, jak i nie dowierzając.
Ponad jazgoczące stalowym hałasem pole bitwy, skąpane w ogniu i dymie, ciągnęły kolejne zastępy samolotów. Spadały w formacjach, pozbywały się ładunku i odchodziły znad płomieni, robiąc miejsce reszcie. Świat nawet tu, na końcu świata, zwariował.
*
Kapitan pilot Jonathan Clarke miał…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej