Cień Templariuszy - Żymełka Piotr - ebook + audiobook

Cień Templariuszy ebook

Żymełka Piotr

4,2

Opis

641, Aleksandria. Wojska arabskie zdobywają miasto. Kalif rozkazuje spalić słynną bibliotekę. Jeden z opiekunów ucieka wywożąc ze sobą najcenniejsze manuskrypty.

1307, Paryż. Filip IV Piękny skuszony bogactwem Templariuszy postanawia przejąć ich majątek. Jakub de Molay, Wielki Mistrz Templariuszy, w ostatniej chwili niweczy misterną intrygę króla i ukrywa zakonne skarby w sekretnym miejscu.

Czasy współczesne, Berlin. Bramą Brandenburską wstrząsa potężna eksplozja ukrytej w ciężarówce bomby. Kilkanaście osób ginie, a kilkadziesiąt zostaje rannych. Media zgodnie przypisują tragedię działaniom terrorystów.

Polska, okolice Torunia. Młoda francuska dziennikarka zostaje napadnięta przez tajemniczych mężczyzn. Z opresji ratuje ją Jan Flis, awanturnik i poszukiwacz przygód.

Czy spróbujesz, razem z bohaterami, rozwiązać sięgającą średniowiecza zagadkę?
Uważaj jednak na to, co może czaić się w cieniu… Templariuszy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 643

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (180 ocen)
94
49
20
17
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BabciaBo

Całkiem niezła

Poinformujcie, proszę, lektora, S. Misiuka, że imię Henryk nie ma litery "d", zatem brzmienie "Hendryk" jest nieprawidłowe.
10
ula25

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam
00
MilaNissa

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Majka888

Dobrze spędzony czas

gdyby nie lektor, który denerwuje swoimi błędami to ocena byłaby wyższa ,
00
Jadzkaaa

Z braku laku…

Pasuje w 1/3. Widzę w tym zbyt wiele podobieństw do Kodu DaVinci.
00

Popularność




Rodzicom, dzięki którym jestem tym kim jestem

i jestem tu, gdziejestem.

KochamWas.

Prolog

Aleksandria, listopad 641 rok n.e.

Amr ibn al-’As1 stał na wzgórzu i w milczeniu patrzył na podbite miasto. Uśmiechnął się lekko do swoich myśli. Gdy wyruszał na czele arabskiej armii na Egipt, nawet mu się nie śniło, że w tak krótkim czasie odniesie zwycięstwo. Wierzył w wygraną; odebranie niewiernym ziem, na których bezprawnie się panoszyli, obrał za cel swojego życia, jednak do samego końca nie wyzbył się wątpliwości. Udana kampania oznaczała, żejego czyny znalazły uznanie w oczachAllaha.

Trwająca dwa lata wyprawa była nieprzerwanym pasmem sukcesów żołnierzy Amra, choć kosztowała ich wiele wysiłku, wyrzeczeń, ipozostawiła po sobie ogrom blizn i ofiar. Przed oczami stanęły mu wszystkie etapy wojny – zdobycie Peluzjum, niespodziewane natarcie wrogich sił pod Bilbajs, kilkumiesięczne oblężenie egipskiego Babilonu czy rozbicie oddziałów bizantyjskichw wielkiej bitwie pod Heliopolis. Ten ostatni tryumf oznaczał, że niewierni stracili kontrolę nad Egiptem. I wreszcie Aleksandria. Wielka Aleksandria, kluczowe, bogate nadmorskie miasto. Założone przez Aleksandra Wielkiego stało się wkrótce tyglem kulturowym, podporą handlu królestwa piramid. Każde z podbitych miejsc zostawiało po sobie ślady w duszy dowódcy Arabów. Amr widział agonię swoich ludzi, cierpienie i rozpacz w obliczu uciekającego z powodu odniesionych ran życia. Ale nawet perspektywa śmierci nie gasiła w ich oczach fanatycznej woliwalki.

Kalif Umar będzie zadowolony, pomyślałAmr.

Zagłada Bizantyjczyków pod Heliopolis sprawiła, że Aleksandria stała się właściwie bezbronna. Dowódcy oddziałów arabskich chcieli od razu ruszyć w jej kierunku i przypieczętować zwycięstwo. Amr wiedział jednak, że potężne fortyfikacje otaczające miasto pozwalały niewielkiej sile skutecznie odpierać ataki znacznie liczniejszych oddziałów. Dlatego nie spieszył się z natarciem. Postanowił rozłożyć obóz pod murami i poczekać na rozwój wypadków. Doskonale zdawał sobie sprawę, że prefekt Cyrus2, władca Aleksandrii, jest miękkim, nielubianym przez podwładnych człowiekiem i widząc potężną armię u progu swojego domu, postawi raczej na pertraktacje niż na zbrojny opór. I nie pomylił się. To właśnie Cyrusowi Amr zawdzięczał niemalże bezkrwawe zwycięstwo, a oddziały bizantyjskie konieczność szybkiego opuszczeniamiasta.

Pogładził brodę, wciąż patrząc na kamienne budowle rozmieszczone wzdłuż wąskich uliczek. Gdyby ktoś nie wiedział, że Aleksandria została zdobyta kilka dni wcześniej, nie wywnioskowałby tego, obserwując toczące się normalnym rytmem życie. Mieszkańcy spieszyli gdzieś, zajęci swoimi sprawami, kupcy zachwalali towary, tragarze ładowali różnorakie artykuły na okręty, żebracy uprawiali swoje rzemiosło ze zwyczajowym zaangażowaniem, kuglarze prezentowali sztuczki, dzieci bawiły się, nie zważając na piekielny gorąc, a najbardziej religijni wznosili modływ różnych językach do różnych bóstw. Jedynie obecność leniwie spacerujących, ale czujnych Arabów świadczyła o zmianie władzywmieście.

Amr zabronił żołnierzom plądrować, zabijać i gwałcić. Surowo karał niesubordynację i nie znajdował litości w sercu dla tych, którzy umyślnie lekceważyli jego rozkazy. Stanowczo sprzeciwiał się prześladowaniom na jakimkolwiek gruncie, szczególnie religijnym. Chrześcijanie i Żydzi mieli zagwarantowaną wolność w odprawianiunabożeństw.

Był wojownikiem, ale lubił również mówić o sobie jako o filozofie. Dużo rozmyślał iwierzył, że ludzie w gruncie rzeczy kierują się dobrem. Cenił kulturę i sztukę, choć miał na ich kontemplację tak mało czasu. Dawno zdobył umiejętność czytania i oddawał się temu zajęciu w każdej wolnej chwili, a wszelkie przejawy niszczenia literatury uważałw głębi duszyza najgorszązbrodnię.

Wyjąwszy krótki miecz, Amr przyjrzał się ostrzu, lśniącemu w promieniach słońca. Nie miał ostatnio zbyt wiele okazji, by używać broni. W gruncie rzeczy cieszył się z tego. Był już nieco zmęczony podbojami, ale teraz, gdy zdobył najważniejszemiasto...

Z zamyślenia wyrwał go głos Hassana, jednego z dowódców, który miał pilnować porządku naulicach.

– Znaleźliśmy coś interesującego – powiedział mężczyzna bez żadnych wstępów, pomijając nawet tradycyjne komplementowanie dowódcy. – Chyba powinieneś tozobaczyć.

Amr cenił w swoich ludziach zdecydowanie. Wymagał, by w rozmowie z nim od razu przechodzili do sedna sprawy, samemu dając przykład. Nie oczekiwał natomiast sztywnego trzymania się konwenansów i pozwalał żołnierzom zwracać się do niego osobiście, jeśli mieli coś ważnego do zakomunikowania. Skinął więc głową i ruszył zaHassanem.

Zeszli ze wzgórza i zanurzyli się w pokryte wszechobecnym piachem uliczki. Kilkanaście minut maszerowali w milczeniu, mijając domy mieszkalne i stoiska handlarzy pełne najprzeróżniejszych towarów. Aleksandryjczycy nie zwracali uwagi na Arabów, a ci odpłacali im tymsamym.

W końcu Hassan zatrzymał się przed sporych rozmiarów kamiennym budynkiem. Wysokie drzwi stały otworem. Wskazał jedłonią.

– Samzobacz.

Amr przekroczył próg i wszedł do przestronnego pomieszczenia. Jeszcze nim znalazł się w środku, podejrzewał, co zobaczy. Mimo to widok zaparł mu dech w piersi. Wzdłuż ścian ciągnęły się półki wypełnione papirusami oraz zwojami. Od podłogi aż po sufiti od wejścia aż do przeciwległego końca pomieszczenia. Również środek sali zajmowały regały uginające się pod ciężarem manuskryptów. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy dzieł. W powietrzu unosił się kurz, dziwnie pasujący do podniosłej atmosfery tego miejsca. Panowała nabożna cisza i niemalże świętokradztwem wydawało się jejzakłócanie.

– A więc to prawda – powiedział cicho z namaszczeniem. – Część zbiorówocalała…

Hassan wkroczył za Amrem do pomieszczenia. W przeciwieństwie do swojego zwierzchnika nie zachwycał się widokiem zgromadzonej na półkach wiedzy. Podobne sprawy w ogóle go nieinteresowały.

– Co chcesz z tym zrobić? – spytałrzeczowo.

Amr podrapał się w głowę. Najchętniej zachowałby miejsce w stanie nienaruszonym. Jednak, choć miał sporą autonomię, jeśli chodzi o kwestie związane z podbojem, najważniejsze decyzje musiał konsultować zkalifem.

– Jeszcze dziś wyślę wiadomość do Umara – odparł ponamyśle.

Ruszył wolnym krokiem wzdłuż rzędów, chłonąc ducha zaklętego w zwojach. Dłonią muskał pergaminy. W pewnym momencie zatrzymał się i zwrócił doHassana:

– Ktoś musiał się tym wszystkim zajmować. Znajdź go iprzy-prowadź domnie.

– Czeka na zewnątrz – powiedział dowódca wypranym z emocji głosem i poszedł kuwyjściu.

Amr podjął wędrówkę po pomieszczeniu, a Hassan zniknął za drzwiami. Po dłuższej chwili wrócił z jakimś człowiekiem, wyraźniewystraszonym.

– Ty jesteś opiekunem? – spytał Amr, nie patrząc w jegostronę.

Przybysz skinąłgłową.

– Nazywam się Senuthius. Ale zwą mnie StrażnikiemSłowa.

Arab zatoczył ręką koło, obejmującpomieszczenie.

– Nadal będziesz tu pracował – powiedział, wciąż nie zaszczycając Senuthiusa spojrzeniem. – Masz robić dokładnie to, co do tejpory.

– Z radością, panie – odezwał sięopiekun.

Najwyraźniej uwielbiał swojezajęcie.

– Za jakiś czas wydam dalsze dyspozycje – dodał Amr. – Przyślę ci też dwóch ludzi dopomocy.

– Nie potrzebuję… – próbował zaoponować StrażnikSłowa.

Arabski dowódca nie dał muskończyć.

– Jeszczedzisiaj.

Później zlustrował salę po raz ostatni i niechętnie wyszedł na zewnątrz. Idąc gwarnymi ulicami, zastanawiał się, jaką decyzję podejmie kalif. Choć właściwie znał swojego pana na tyle dobrze, że mógłby działać samodzielnie i nie musiał pytać o zdanie Umara. Zdawał sobie jednak sprawę, że władca lubi o wszystkim wiedzieć. A Amr nie zamierzał trzymać przed nim w tajemnicy, iż odnaleźli BibliotekęAleksandryjską.

***

Odpowiedź nadeszła w ciągu kilku tygodni. Posłaniec, młody chłopak, stał teraz przed wodzem wpełnym szacunku ukłonie. Gdy przybył do Aleksandrii, od razu skierował się do namiotu Amra, nie tracąc nawet czasu na choćby jeden łyk wody. Traktował swoją misję niezwyklepoważnie.

– Niech Allah sprawi, by twoje zwycięstwa, panie, opiewano w legendach – powiedział, nie podnoszącgłowy.

Amr uśmiechnąłsię.

– A ciebie niech zawsze prowadzi prostymi ścieżkami. Wstań – polecił i wskazał stojące na małym stoliku karafkę z wodą i miskę daktyli. – Posil się i napij, przyjacielu.

Chłopak spokojnie sięgnął po naczynie. Pił długo małymi łykami. Gdy skończył i otarł usta ręką, Amr zachęcił gogestem.

– Powiedz teraz, co masz doprzekazania.

– Kalif Umar, niech Allah zawsze patrzy na niego łaskawym okiem, w swojej wielkiej mądrości postanowił, że jeśli te księgi zgadzają się z Koranem, to nie są nam potrzebne. Jeśli natomiast zawierają co innego, to są sprzeczne ze słowami Boga, więc należy jezniszczyć.

Amr, mimo że dokładnie takiego polecenia oczekiwał, posmutniał. Cóż za niepowetowana strata. Nie śmiał jednak sprzeciwić się woliwładcy.

– Stanie się zgodnie z jego życzeniem – rzekł, patrząc gdzieś w dal, jakby próbując przeniknąć wzrokiem mury, by zajrzeć do wnętrzaBiblioteki.

Posłaniec wziął garść daktyli i wychwalając przenikliwość i dobroć Amra, wyszedł znamiotu.

Arabski dowódca chwilę jeszcze siedział w milczeniu na miękkiej poduszce, ale wkońcu westchnął ciężko, wstał i ruszył w kierunku miasta. Po drodze zaczepił patrolujących ulice żołnierzy i polecił im odnaleźć Hassana. Gdy dotarł do Biblioteki, ten już tam na niegoczekał.

– Kalif wyraził swoją wolę – rzuciłAmr.

Hassan pytająco uniósł brwi, a dowódca przekazał mu rozkaz zwierzchnika. Późniejdodał:

– ZawołajSenuthiusa.

Gdy Strażnik Słowa wyłonił się z budynku, Amr rzekł, tym razem patrząc mu prosto woczy:

– Postanowiłem, że Biblioteka zostanie spalona. – Ujrzawszy otwarte do protestu usta Senuthiusa, uniósł dłoń. – Jutro w południe. Chcę, żeby ten budynek zniknął z powierzchni ziemi, a wraz z nim jego zawartość pełna plugawych słów niewiernych. Moja decyzja jestnieodwołalna.

Odwrócił się na pięcie i ruszył szybkim krokiem. Strażnik Słowa pokręcił głową z niedowierzaniem. Wydawało się nie do pomyślenia, by ktoś wykazał się takim barbarzyństwem. Senuthius kochał księgi, dlatego, choć strach ściskał mu gardło, postąpił krok naprzód i zawołał zaAmrem:

– Zaczekaj, panie.

Arab przystanął, nie odwracając sięjednak.

– Skoro chcesz, żeby to wszystko zniknęło, pozwól mi wywieźć stąd tyle, ile zdołam. Odejdę z Aleksandrii i nigdy już mnie nie zobaczysz ani o mnie nieusłyszysz.

Hassan drgnął, gotów zareagować i przebić tego bezczelnego niewiernego ostrzem, ale powstrzymał się przed atakiem, czekając na rozkazdowódcy.

Amr wciąż nie się nie odwracał.W głębi duszy winszował sobie przenikliwości – dobrze ocenił Strażnika Słowa. Może jednak tym razem literatura zatriumfuje nadfanatyzmem.

Minęło kilkanaście sekund. W momencie, gdy Senuthius chciał się znów odezwać, arabski dowódcarzekł:

– Będzie, jak powiedziałem. Biblioteka spłonie. Jutro.

Po czym znów ruszył przedsiebie.

Senuthius już tego nie widział. Biegł. Miał mnóstwo spraw dozałatwienia.

Hassan nie mógł natomiast uwierzyć własnym uszom. Stał oniemiały. Czyżby w słowach Amra zabrzmiało… przyzwolenie na pomysł tego bezbożnego psa? Przecież kalif wyraźnie rozkazał zniszczyć to siedlisko plugastwa i sprzecznych z wolą Allaha, parszywych kłamstw. Musiał coś zrobić… Aleco?

– Hassan! – zawołał Amr. – Potrzebuję cię. Musimy pomyśleć o naszym kolejnymcelu.

Żołnierz ruszył za dowódcą. Jego spojrzenie pozostało spokojne. Ale w głębi duszy wrzało mu jak wkotle.

***

Zorganizowanie karawany w kilka godzin zdawało się sprawą niemożliwą, szczególnie w mieście niedawno podbitym,w którym życie jeszcze nie do końca wróciło do normalności. Na szczęście pomógł szacunek, którym otaczano Senuthiusa. Sześciu ochotników ciężko pracowało całe popołudnie, pakując zawartość półek na wielbłądy. Strażnika Słowa bolało serce na myśl, ile zwojów i papirusów musi zostawić. Pocieszał się, że przynajmniej część zdoła ocalić od zniszczenia i zapomnienia. Wyselekcjonował te, które według niego powinny zostać załadowane do sakw w pierwszej kolejności. Bez trudu je odnalazł, choć niektórych nigdy nie był w stanie lub bał się przeczytać. Zawierały bowiem dawno zapomnianą mądrość starożytnych, która w niewłaściwych rękach mogła przynieść nieszczęście i pomór. A przynajmniej tak twierdzili kolejni Strażnicy Słowa, przekazując sobie tę wiedzę z pokolenia napokolenie.

Przystanął na chwilę, otarł pot z czoła i rozejrzał się po wnętrzu Biblioteki. Choć znał jej każdy skrawek, przez moment czuł się tak, jakby patrzył na nią po raz pierwszy. Od setek lat kwitła tu nauka, a największe umysły oddałyby wszystko, by zajrzeć do środka. Nie widział tego na własne oczy, jednak z rozrzewnieniem wspominał czasy, gdy każdy podróżny, który przybywał do Aleksandrii i posiadał jakieś księgi, musiał oddać je do Biblioteki, by zostały skopiowane. Przechowywano w niej najwspanialsze dzieła, jakie zrodziły ludzkie umysły. Wiele zwojów zawierało wiedzę zapomnianą, zakazaną, a także niebezpieczną, a tuż obok nich leżały pergaminy wyjaśniające tajniki geometrii, astronomii czy filozofii. Opowieści o losach bogów dzieliły półki z greckimi i rzymskimi dramatami. A większość zbiorów dostępna dla każdego, kto tylko chciał zadać sobie trud i sięgnąć po zapisaną na kartachmądrość.

Senuthius, mimo zmęczenia, poczuł nagły przypływ sił. Raźnym krokiem przestąpił próg i sięgnął po skórzany worek wypełniony ciasno upchanymi zwojami. Nagle na zewnątrz rozbrzmiał jakiś hałas. Odgłos uderzenia i okrzykbólu.

Strażnik Słowa wybiegł z budynku. Widok, który ujrzał, napełnił jego duszę przerażeniem. Jeden z ochotników leżał na ziemi, a z jego rozbitej głowy ciekła krew. Obok stał oddział dzierżących miecze Arabów. Trzech trzymało równieżpochodnie.

Zaschło mu w gardle, ale zdołałkrzyknąć:

– Co siędzieje?!

Najwyższy z napastników, w którym Senuthius rozpoznał Hassana, odezwał się, wykrzywiając usta w złymgrymasie:

– Odejdź stąd, psie! Spalimy to siedliskozła!

– Ale… przecież… dopierojutro…

Hassan skoczył w kierunku Senuthiusa i uderzył go w twarz. Strażnik Słowaupadł.

– Milcz! Allah nie będzieczekał!

Po czym wbiegł do środka Biblioteki, za nim ruszyli Arabowie zpochodniami.

– Nie! – wrzasnął Senuthius, ale nie odważył się pójść ichśladem.

Spalą, zniszczą wszystko! Paniczne myśli napłynęły mu do głowy. Co robić? Corobić?

Wtem jego wzrok spoczął na wielbłądach. Tak! Może jeszcze ocalić niektóre dzieła. Nawet całkiem sporo. I to tych najcenniejszych, skrywających wiedzę tajemną i zawierających starożytną mądrość, dostępną jedyniewtajemniczonym!

Dwoma susami dopadł zwierzęcia stojącego na czele. Chciał wsiąść na jego grzbiet, ale jeden z Arabów, którzy nie podążyli za Hassanem, złapał go zaramię.

– Co robisz, parszywybezbożniku?

Pociągnął i Senuthius znów znalazł się na ziemi. Przygotował się na cios i ból, które… Nie nadeszły. Pięciu ochotników rzuciło się na Arabów, okładając ich pięściami, kopiąc i waląc czymkolwiek, co wpadło im w ręce. Strażnik Słowa wiedział, że nie mają szans. Nie w starciu z uzbrojonym i przepełnionym gorliwą wiarą w słuszność swojego postępowania przeciwnikiem. Towarzyszami Senuthiusa byli prości rybacy i kamieniarze a niewojownicy.

Nie tracił czasu. Błyskawicznie wdrapał się na grzbiet wielbłąda i mocnym uderzeniem piętami w bok zmusił go do biegu. Pozostałe zwierzęta, powiązane linami, chcąc, nie chcąc, ruszyły zapierwszym.

Senuthius otarł krew płynącą z kącika ust i przytulił się do śmierdzącej sierści. Jego głowę wypełniał jeden, głośny krzyk: UCIEKAĆ!

– Zatrzymać go! – Usłyszał za sobą wściekły głos Hassana. – Nie dajcie muuciec!

Gdzieś w tyle rozbrzmiały krzyki zabijanych ochotników, a także wzburzone wrzaski Arabów. Żołnierze ruszyli biegiem za karawaną Senuthiusa. Na otwartym terenie nie mieliby szans dogonić uciekinierów, ale tutaj, w wąskich uliczkach pełnych ludzi, tylko kwestią czasu było, gdy dopadnąwielbłądy.

UCIEKAĆ! – huczało pod czaszką Strażnika Słowa. Pragnął dotrzeć na pustynię, tam będzie bezpieczny. Ale czy zdąży, nim ci żądni krwi barbarzyńcy wypatroszą go jak królika? Zacisnął palce na rękojeści niewielkiego noża, który miał przymocowany obok sakw z jedzeniem i wodą. Marna to broń w starciu z mieczami rozwścieczonych napastników, ale lepsza taka niżżadna.

Zaryzykował spojrzenie za siebie. Pogoń znajdowała się dość daleko, jednak z każdą chwilą dzielący ich dystans się zmniejszał. Gdyby tylko mógł ich jakośzatrzymać…

Wpadł na pewien pomysł. Zwolnił, pozwalając, by jego wielbłąd zrównał się z tym, który biegł bezpośrednio za nim. Ignorując instynkt, nakazujący mu gnać przed siebie, zbliżył się do ostatniego zwierzęcia w karawanie. Błyskawicznie wyszarpnął nóż i wbił ostrze wielbłądowi w bok. Na rękojeść i rękę buchnęła ciepła krew. Pchnął jeszcze kilka razy, a następnie przeciął linę łączącą zwierzę z karawaną. Ranny baktrian zaczął miotać się iwyć.

Napastnicy znajdowali się już tylko kilkanaście kroków od Senuthiusa, ale teraz na ich drodze stała oszalała z bólu bestia. Nie mogli jej wyminąć w wąskiej uliczce, a mieczami nie byli w stanie osłonić się przed gradem wymierzanych kopytami ciosów. Wielbłąd wierzgał, kopał, charczał, miotał się i gryzł, tryskając krwią oraz śliną i ryczącprzeraźliwie.

Strażnik Słowa nie oglądał się za siebie. Wkrótce dotarł do końca uliczki i zniknął za rogiem. Niespełna godzinę później galopował w noc, wśród piasków pustyni, na grzbietach zwierząt unosząc ocalałe dzieła najtęższych umysłów minionych wieków. Ostatni ślad po trawionej właśnie przez ogień BiblioteceAleksandryjskiej.

***

Paryż, czwartek, 12 października 1307 roku

Jakub de Molay3, Wielki Mistrz Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa Świątyni Salomona, zwanych potocznie Templariuszami, biegł co sił, ciężko dysząc. Miał już sześćdziesiąt cztery lata, z których większość wypełniła ciągła walka z wrogiem i przeciwnościami losu. Nogi bolały go przy każdym kroku, a mięśnie słuchały wprawdzie rozkazów mózgu, ale z coraz większym trudem. Nie mógł się jednak zatrzymać. Nie teraz, zbyt wiele rzeczy, ba, przyszłość Zakonu, zależały od jego decyzji. Czas płynął nieubłaganie, a wkrótce mogło być późno. Dlatego zmusił organizm do wyczerpującego wysiłku, zacisnął zęby i parł przedsiebie.

Korytarz w podziemiach paryskiej komandorii Templariuszy, stanowiącej główną kwaterę zgromadzenia, zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Rozmieszczone co jakiś czas pochodnie rozjaśniały nieco mrok, rzucając jednocześnie niewyraźne cienie, które sprawiały wrażenie, jakby de Molay wcale nie był sam. Nie zwracał na to uwagi, głowę wypełniały mu gorączkowe myśli, pot lśnił na czole, a strąki pozlepianych, tłustych włosów kołysały się przy każdym kroku. Tak gościnne niegdyś ściany, które przywykł nazywać domem, zdawały się teraz zimne i nieprzyjemne, a niosący się echem odgłos stóp wracał nieco stłumiony, potęgując wrażenieobcości.

Gdy wydawało mu się, że nie da rady dłużej biec, dotarł do końca korytarza. Chwilę później wyszedł z kaplicy i znalazł się na przestronnym dziedzińcu otoczonym grubymi murami. Złośliwi mówili, że paryska kwatera Templariuszy była prawdziwym miastem w mieście. Znajdowały się w niej ogrody, kaplica, stajnie, dom mieszkalny braci, piekarnia, browar i inne potrzebne w codziennym funkcjonowaniu Zakonu budynki. Nad wszystkim górowała Wielka Wieża, budząc respekt swoimi czterema kondygnacjami. De Molay minął ją, przeciął ogród, w którym uprawiano przydatne zioła, a także hodowano umilające oko kolorowe rośliny, iskierował się ku grupie rycerzy stojących pod główną bramą. Mijając trawniki, mimowolnie przypomniał sobie, jak pięknie dziedziniec wygląda wiosną – zieleń trawy, kwitnące drzewa, zapach kwiatów. Teraz wszystko to albo już umarło, albo żółkło i usychało. Od razu nasuwało się, że podobne słowa wkrótce można będzie rzec o Zakonie. Na tę myśl z piersi wyrwało mu sięwestchnienie.

– Naprawdę do tego doszło, Panie? – spytał cicho, patrząc wniebo.

Nie znalazł tam jednak odpowiedzi, toteż czym prędzej wrócił do rzeczywistości. Świeże powietrze nieco go orzeźwiło i zmęczenie przestało aż tak mocno dawać się weznaki.

Bracia stojący na dziedzińcu szeptali między sobą. Kilku poruszało jedynie ustami, nie mówiąc na głos. Modlili się. Na twarzach zebranych gościł wyraz skupienia. Każdy zdawał sobie sprawę z wagi nadchodzącychwydarzeń.

De Molay rzucił okiem na zaprzężone w muły wozy wypełnionesianem.

Na widok Wielkiego Mistrza bracia zamilkli. Ten otaksował ich uważnym spojrzeniem. Żaden nie miał na sobie zbroi ani nawet kolczugi. Ubrani w zwykłe, znoszone rzeczy, wyglądali jak grupka mieszczan, a nie zaprawieni w bojach rycerze, zdolni rozgromić najbardziej wytrawnychprzeciwników.

Doskonale, pomyślał de Molay. Nawet miecze starannie poukrywali. Uśmiechnął się lekko i przystanął w niewielkiej odległości od towarzyszy broni. Otoczyli gopółkolem.

– Bracia – zaczął. – Los spłatał nam okrutny żart. Zakon znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nawet gdy broniliśmy Królestwa Jerozolimskiego przed najazdem bezbożników, nie groziło nam to, co tutaj. – Spojrzał z troską na mury komandorii. – Wkrótce wszystko ulegnie zmianie, nie możemy tego powstrzymać – urwał na chwilę ipotoczył spojrzeniem po stojących przed nim postaciach – ale nie musimy się na to godzić. Wróg przyjdzie tym razem z innej strony. Dlatego my też zastosujemy inny rodzaj walki. Poczekamy! Przeczekamy! Zwyciężymy!

Ostatnie słowa wykrzyczał, unosząc ręce. Przy „zwyciężymy” bracia przyłączyli się do niego i w niebo wzniósł się głośny, pełen nadziei i determinacjiwrzask.

– Przede wszystkim – podjął Wielki Mistrz – musimy ocalić nasze dziedzictwo. Bracia! Dzisiaj dumnie uniesiemy głowę i przeskoczymy przeszkodę, która przed nami wyrosła i wydaje się nie do pokonania. – Wskazał na wozy. – Tam znajduje się przyszłość.I waszym zadaniem jest jązabezpieczyć.

Umilkł i spojrzał każdemu z zebranych w oczy. Widział w nich niezłomną wolę walki i obietnicę wypełnienia misji. Nie ujrzał natomiast strachu, ale tego akurat się spodziewał – wybrał najdzielniejszych spośród braci, najbardziej zasługujących na zaszczyt powierzeniasekretu.

– Macie pakunki? – spytał.

Odpowiedziały mu zgodneskinienia.

– Aumount? – zwrócił się do jednego z rycerzy. – Odpowiadasz za eskortęładunku.

Zagadnięty pokiwałgłową.

– Wiesz, corobić?

Aumount znówskinął.

– Doskonale – powiedział de Molay. – Zatem niech Bóg was poprowadzi. W drogę! – rozkazał.

Bracia zaczęli wdrapywać się na wozy i już po chwili zaskrzypiały koła, a woły leniwie ruszyły w kierunku bramy. Gdy zniknął ostatni pojazd, Wielki Mistrz westchnął. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nie zobaczy już nigdy członków tejwyprawy.

Na dziedzińcu, oprócz niego, pozostał jeszcze jeden siwy rycerz. De Molay znał go z Ziemi Świętej. Wiele razy walczyli ramię przy ramieniu. Bez wahania powierzyłby mu własne życie. Zresztą – w pewnym sensie właśnie torobił.

– Przyjacielu – zaczął – patrzyliśmy śmierci w oczy tak często, że nie sposób tegozliczyć.

Rycerz zamknął powieki iprzytaknął.

– Dziś proszę cię, byś zrobił to ponownie – ciągnął de Molay. – Niestety, bez mojej pomocy. Jestem potrzebnytutaj.

– To dla mnie zaszczyt, Wielki Mistrzu – odparłmężczyzna.

– Będę przy tobie myślami przez cały czas. Ruszaj. Nasza flota czeka na ciebie w La Rochelle. Jadąc bez przerwy, powinieneś dotrzeć na miejsce jutro wieczorem. Unikaj naszych komandorii. Siepacze króla wkrótce się w nichzjawią.

Uścisnęli się i przytrzymali w objęciach przez kilka chwil. Później rycerz dosiadł konia i wnet zniknął w ciemnościnocy.

Jakub de Molay został sam. Popatrzył w niebo i spędził tak ponad kwadrans. Poszedł do kaplicy i modlił się długo i żarliwie. Dołączyło do niego kilku braci. Później wrócił do swojej celi i położył się na sienniku. Czekał.

***

Przyszli o świcie. Oddział zbrojnych łuczników na czele z Wilhelmem de Nogaret4, sekretarzem generalnym królestwa Francji, oraz Renaldem de Roy5, głównym skarbnikiem. Załomotali w bramę i kazali otwierać w imieniu najjaśniejszego pana. Fulko, jeden z braci służebnych, odemknął wielkie odrzwia i wpuścił grupę dośrodka.

– Prowadź do wielkiego mistrza, parobku – rzucił oschleNogaret.

Odkąd jego rodzina stała się, za domniemane kontakty z katarami, obiektem zainteresowania Świętego Oficjum, Nogaret z mściwą satysfakcją wyżywał się na członkach duchowieństwa, którzy zaleźli mu za skórę. Kapłani, zakonnicy, a nawet mniszki, wszyscy schodzili sekretarzowi z drogi, nie chcąc prowokowaćodwetu.

Mimo klejących się powiek Fulko zwrócił uwagę na lekceważący ton przybyłego, a także jego umyślną zniewagę. W końcu bracia służebni również stanowili część zakonu, choć głównie zajmowali się wytwarzaniem elementów rycerskiego rynsztunku, dbaniemo komandorie, przygotowywaniem posiłków i tym podobnymi sprawami, należał im się szacunek. Fulko chciał zareagować na tę jawną bezczelność, ale gdy napotkał surowe oblicze Nogareta, postanowił puścić chamstwopłazem.

– On jeszcze śpi, panie – powiedziałtylko.

Królewski urzędnik spiorunował gowzrokiem.

– Nie przyszliśmy tu z wizytą towarzyską! Prowadź, nim wtrącę cię dolochu!

Fulko skapitulował i ruszył w kierunku budynku mieszczącego cele braci. Po kilkuminutowym spacerze stanęli przed komnatą Jakuba de Molay. Brat służebny chciał zapukać, ale Nogaret bezceremonialnie pchnął drzwi i wraz z trzema zbrojnymi wkroczył dośrodka.

– Wielki Mistrzu! Jesteśaresztowany!

Na obliczu de Molaya próżno było szukać zaskoczenia. Spodziewał się takiego obrotu spraw od co najmniej kilku dni. O tym, że coś się wkrótce zacznie dziać, świadczyła niezwykle starannie przeprowadzona inwentaryzacja dóbr zakonnych, która odbyła się w ostatnim czasie. Wysłannicy króla przykładali się do swojego zadania jak nigdy, zaglądającw każdy kąt i notując wszystko, co posiadało choćby minimalnąwartość.

Poza tym, gdy poprzedniego dnia Wielki Mistrz przebywał wraz z całym królewskim dworem na pogrzebie Katarzyny de Courtenay, małżonki Karola de Valois, otrzymał ostrzeżenie o planowanych aresztowaniach. Ktoś z tłumu podszedł do niego i wyszeptał, że Filip zamierza przeprowadzić błyskawiczne przejęcie majątków Templariuszy. De Molay nie miał wiele czasu na działanie i nie mógł powiadomić braci w rozsianych po Francji komandoriach, ale mógł przynajmniej ocalić to, conajcenniejsze.

– Na jakiej podstawie? – spytał de Molay, podnosząc się zsiennika.

Wilhelm spojrzał na niego z góry. W jego oczach rycerz dostrzegł blask tryumfu i nieskrywanąniechęć.

– Wszystkiego dowiesz się we właściwym czasie! Wstawaj!

De Molay spełnił jego rozkaz. Wiedział, że przemocą i oporem nic nie wskóra. Poza tym członkowie zakonu nie podlegali pod jurysdykcję królewską. Tylko ojciec święty mógł ich sądzić. Czuł się więc w miarę bezpieczny, choć doskonale wiedział, że papież robi to, co król mu każe. Liczył jednak, że następca świętego Piotra nie pozwoli na tak jawne pogwałcenie prawakanonicznego.

– Dobrze – powiedział spokojnym tonem. – Proszę o chwilę cierpliwości. Chcę sięubrać.

Nogaret skinął głową i wyszedł z celi. Po kilku minutach dołączył do niego WielkiMistrz.

– Doskonale! Może nie jesteście wcale tak pełni pychy – rzucił Nogareti ruszył przedsiebie.

Zaczął mówić, nie odwracając głowy w stronę zakonnychbraci.

– Komandoria oraz ruchomości znajdujące się na jej terenie zostają skonfiskowane przez Koronę! A wszyscy przebywający tu rycerze i służba sąaresztowani.

Tego było już za wiele! Fulko niewytrzymał:

– Niemożecie…!

Nogaret wszedł mu wsłowo:

– Milcz! Zaczynasz działać mi nanerwy!

W przeciwieństwie do brata służebnego, de Molay wiedział, że nic nie osiągnie, dlatego zachowałspokój.

– Król w dziwny sposób okazuje wdzięczność – rzekłcicho.

Nogaret tego już nie skomentował, a Wielki Mistrzkontynuował:

– Dobrze pamiętam ów dzień. Tłum by go wtedy rozszarpał. Udzieliliśmy mu schronienia, uratowaliśmy. A dziś przysyła swoich zauszników, by wtrącić nas dolochu…

Przed oczami stanęły mu tamte wydarzenia – przerażony władca, uciekający przed rozwścieczonymi mieszczanami oskarżającymi go o „psucie pieniądza”. Gdyby Templariusze nie przyjęli wtedy monarchy pod swójdach…

Dopiero teraz Nogaretzareagował.

– To, co zrobiliście, nie zmyje waszych win! – warknął. – Wdzięczność lub jej brak nie ma tu nic do rzeczy! A zresztą – wzruszył ramionami – tłumaczyć będziecie siępóźniej.

Wyszli na dziedziniec, gdzie, otoczeni przez uzbrojonych strażników, stali rycerze i słudzy. Nogaret przystanął. Potoczył wzrokiem po więźniach ikrzyknął:

– Zabraćich!

Następnie zwrócił się do deMolaya:

– A my pójdziemy do skarbca. Razem zkrólem.

Wielki Mistrz nie odpowiedział, ale w głębi duszy uśmiechnął się chytrze. No to czeka was niespodzianka, pomyślał.

***

Filip IV Piękny, król Francji i Nawarry, hrabia Szampanii, przybył do Templum, jak nazywano komandorię zakonu w Paryżu, w samo południe. Stanął przed Jakubem de Molayi smutno pokręciłgłową.

– Łamiesz mi serce, Jakubie – rzekł z udawaną troską. – Ty, ojciec chrzestny mojego syna, w samym środku plugawegogrzechu.

Wielki Mistrz zmarszczyłbrwi.

– Sprytnie to sobie wymyśliłeś, najjaśniejszy panie. Możesz oszukiwać swoich poddanych, swoich służących – to mówiąc, popatrzył na Nogareta – ale mnie i Boga nie ołgasz. Wiem, że chodzi ci tylko opieniądze.

– Boga w to nie mieszaj, grzeszniku – odparł wyniośleFilip.

Nie zamierzał tolerować takiego tonu, nawet ze strony WielkiegoMistrza.

Żołnierze obserwowali tę wymianę zdań z zaciekawieniem. Żaden z nich się nie odezwał, ale broń trzymali w pogotowiu, by natychmiastzareagować.

– Bóg osądzi twoje występki, panie – rzekł deMolay.

Następnie zwrócił się doFulka:

– Zaprowadź króla do skarbca, bracie.

– Nie trzeba – zaoponował Filip z ironicznym uśmieszkiem. – Znamdrogę.

Wkrótce stanęli przed wzmocnionymi żelazem drzwiami. Na polecenie Nogareta zostały one otwarte. Weszli i otworzyli usta ze zdziwienia. Nie mogli uwierzyć własnymoczom.

Sala świeciła pustkami. Nie było w niej nic, nawet złamanego liwra. Oblicze monarchypoczerwieniało.

– Gdzie to jest?! – krzyknął. – Co zrobiłeś ze złotem?! – spytał, patrząc na Wielkiego Mistrza znienawiścią.

De Molay rozłożył bezradnieręce.

– Zakon miał ostatnio spore wydatki – powiedział.

Król wściekł się jeszczebardziej.

– Kłamiesz!

– Ależ nie! Jak sam widzisz, panie, nie mam tu nawet jednejmonety.

Filip IV Piękny zacisnął dłonie w pięści. Czyżby cały misterny, od miesięcy przygotowywany plan, miał nie przynieść królestwu tak potrzebnego zastrzykugotówki?

Zwrócił się doNogareta:

– Przetrząsnąć tu każdy kamień! Rozkuć ściany i posadzki, jeśli będzie trzeba! Znaleźć i skonfiskować majątekZakonu!

Wilhelm de Nogaret przekazał rozkaz króla swoim ludziom i odszedł wydać dalsze dyspozycje. Filip nachylił się ku Jakubowi i wycharczał mu prosto wtwarz:

– Lepiej dla ciebie, jeśli wyjawisz, gdzie ukryłeśkosztowności.

Nazwanie ironicznym uśmieszku, który pojawił się na twarzy Wielkiego Mistrza, byłobyniedopowiedzeniem.

– Jakie kosztowności? – spytał z satysfakcją. – Czyżbyś zapomniał, że w nazwie naszego Zakonu widnieje słowo „ubogi”?

– Pożałujesz tego! – wysyczał przez zaciśnięte zębykról.

Miał ochotę wrzeszczeć, bić, kopać i gryźć. Ale musiał zachowywać się jak monarcha. Wybuch dzikiej wściekłości na pewno nie pomoże mu w odnalezieniu majątku Templariuszy. Spojrzał nazbrojnych.

– Zabrać go! – rozkazał, a wprost do ucha Jakuba de Molay szepnął: – Jeszcze wszystko miwyśpiewasz.

Wielki Mistrz popatrzył mu prosto woczy.

– Niech Bóg wybaczy ci twoją chciwość, Filipie – odrzekł spokojnym, głębokim głosem, z którego pobrzmiewało autentyczne współczucie dlabliźniego.

Dwóch potężnych żołnierzy króla stanęło po obu stronach de Molayai bezceremonialnie go popychając, wyprowadzili zakonnika zeskarbca.

Cały teren komandorii zostałw ciągu kilku kolejnych tygodni dokładnie przeszukany, ale nie znaleziono nawet jednej monety ani nic, co miałoby jakąkolwiek wymierną wartość. Zniknęło również archiwum Zakonu, a flota osiemnastu okrętów, która stacjonowała w La Rochelle, odpłynęła w nieznanymkierunku.

***

Paryż, 17 marca 1314 rok

Jakub de Molay jęknął i przewrócił się na bok. Leżał na brudnym, cuchnącym, pełnym pcheł i pluskiew sienniku. Jego umęczone ciało przenikał ból obejmujący każdą, najmniejszą nawet cząstkę. Siedem lat wypełnionych fałszywą nadzieją, momentami rozpaczy i torturami zamieniło niegdyś pewnego siebie, dumnego mężczyznę we wrak człowieka. Zostało mu niewiele ponad dwadzieścia godzin życia, ale nie myślał o końcu. Nie bał się. Będąc wojownikiem, wiele razy zaglądał śmierci w oczy. Tam, w Ziemi Świętej, często otoczony przez krwiożerczych Saracenów wiedział, że każdy dzień może być tym ostatnim i pogodził się z tym już dawno. Akceptował to jako część swojej misji. Ale nigdy nie przypuszczał, że decydujący cios spadnie ze strony chrześcijanina, a do tego króla, i jak mu się zdawało, przyjaciela. Nie, uczucia, które w tej chwili wypełniało jego duszę, nie mógł nazwać strachem, raczejrozczarowaniem.

Siedem lat upłynęło od aresztowania Jakuba de Molay oraz innych Templariuszy. Król wraz ze swoim sekretarzem generalnym perfekcyjnie zaplanowali uderzenie na Zakon. Tego samego dnia, trzynastego października, do większości francuskich komandorii wkroczyli zbrojni, zajęli cały zgromadzony w nich majątek i aresztowali braci. Rycerzom postawiono sto dwadzieścia siedem wyssanych z palca zarzutów. Niektóre były zwykłymi kłamstwami, inne błędnie interpretowały różne zdarzenia lub miały swoje źródła w zawistnych plotkach, a jeszcze inne aż nadto wyraźnie wskazywały autorów całej tejfarsy.

Wielki Mistrz westchnął. Oczywiście, plan Filipa powiódł się tylko dlatego, że papieżowi Klemensowi V brakowało siły charakteru, by przeciwstawić się królowi. De Molay z początku liczył na korzystne dla Zakonu zakończenie procesu, po przedstawieniu sprawy ojcu świętemu. Jednak przeliczył się, bo choć następca Świętego Piotra kilka razy próbował jakoś pomóc Templariuszom, to nigdy otwarcie nie sprzeciwił sięFilipowi.

Wkrótce śledczy, spośród których wielu należało do siejącego grozę Świętego Oficjum, znaleźli całe mnóstwo dowodów potwierdzających oskarżenia. Oczywiście o niczym to nie świadczyło. Torturowany odpowiednio długo i bestialsko człowiek przyzna się do wszystkiego. Nawet on sam, Wielki Mistrz Jakub de Molay, nie oparł się pokusie uniknięcia bólu. Śledczy wymieniali przewinienia, a on przytakiwał, z każdym kolejnym skinieniem głowy besztając się w duchu za brak siły woli. Wprawdzie czuł się wtedy całkowicie zagubiony, ponieważ z wolna docierało do niego, że papież nie zdoła, a może wcale nie chce ocalić Templariuszy przed siepaczami króla Francji. Klemens grał tak, jak Filip mu zagrał. De Molay zaczął akceptować fakt, żeZakon przestanie istnieć, a on sam stanie się w ten sposób ostatnim Wielkim Mistrzem. Zhańbionym i niegodnym tego tytułu, skoro nie potrafił ochronić zgromadzenia przed zniszczeniem. I mimo że później odwołał zeznania, czym przypieczętował swój los, wciąż czuł się jak najnędzniejszygrzesznik.

W tym wszystkim marnym pocieszeniem było, że zdołał uchronić dziedzictwo Templariuszy i ich największy skarb przed zagarnięciem przez króla. A przynajmniej miał taką nadzieję, bo jak dotąd nie otrzymał wiadomości czy bracia, którzy wyruszyli w drogę tamtego wieczora przed aresztowaniem, zdołali wypełnić swoją misję. Nie miał już nadziei na ocalenie – nazajutrz czekały go płomienie stosu – ale od wizji śmierci w męczarniach, znacznie bardziej przerażała go świadomość, że umrze, nie wiedząc, czy siedem lat wcześniej podjął słuszną decyzję. Czuł się sparaliżowany tą niewiedzą. Tortury fizyczne, głód i szykany zadawały mu cierpienie, ale nawet w połowie nie tak straszliwe jak niepewność. Bił się z własnymi myślami, przewidywał najczarniejsze scenariusze i wyrzucał sobie brak umiejętności przewidywania i planowania zwyprzedzeniem.

– Hugonie de Payens – wyszeptał cicho, wzywając imię założyciela Zakonu – wybacz mi, że zaprzepaściłem twoją pracę. Boże mój jedyny, nie byłem godzien twojego zaufania… Wybacz…

Głęboko wciągnął powietrze, a ciałem wstrząsnął przejmujący szloch. Ból mięśni i blizny paliły czasem żywym ogniem, ale prawdziwe cierpienie powodowały rany psychiczne. Nie zostało mu jużnic.

– Umrę niespokojny – powiedział do siebie, dziwnie nagleobojętniejąc.

Zapadł w męczący, pełen złych obrazów sen. Miotał się po sienniku i jęczał całą noc. Nad ranem zasnął wreszcie mocniej, zmożony wyczerpującymi majakami. Śnił mu się Hugon de Payens, uśmiechający siędobrodusznie.

***

Obudził go szczękzamka.

To już? – pomyślał. – Czaskaźni?

Do celi wkroczył strażnik, przynosząc skazańcowi ostatni posiłek. Wielki Mistrz pozdrowił go, nie podnosząc głowy ani nawet nie otwierając oczu, tak jak za każdym razem, gdy ów człek wchodził do pomieszczenia. Dlatego zdziwił się, gdy usłyszał cichesłowa.

– Mam dla ciebie wiadomość, Jakubie deMolay.

Wielki Mistrz wyprostował się na swoim posłaniu. Całe ciało odpowiedziało paroksyzmem bólu, ale zignorował to, wpatrując się w strażnika oczami żądnymi wiedzy. Mimowolnie pozwolił sobie nawet na przypływnadziei.

Czyżby...?

Strażnik tymczasem kontynuował, nie zważając zupełnie na nagłe ożywienie deMolaya.

– Aumount prosił, by ci przekazać, że zwierzęta znalazły swoje kryjówki. I że koniec może również oznaczaćpoczątek.

Po tych słowach postawił niedbale tacę z kubkiem wody i dwiema spleśniałymi kromkami chleba na kamiennej podłodze, a następnie wyszedł zceli.

Jakub de Molay odżył. A jednak! Dziedzictwo ocalało! Aumount osobiście sprawdził, czy wyznaczeni bracia wypełnili swoje zadania. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Tylko on jeden znał umówionehasło.

Nagle Wielki Mistrz poczuł przypływ optymizmu. Wprawdzie za kilka godzin czekała go straszliwa śmierć, ale teraz wiedział przynajmniej, że stanie przed Bogiem nie jako nieudacznik, który pogrążył Zakon, ale jako przywódca, który w tragicznym czasie zrobił wszystko, co tylko w jego mocy, by ocalić Templariuszy. A właściwie ich spuściznę. Po nim przyjdą inni i będą mogli kontynuowaćdzieło.

Uspokojony i pogodzony z losem, sięgnął po ostatnią w swoim życiu kromkę chleba. Z każdym kęsem uśmiechał się corazszerzej.

1Amr ibn al-’As – żyjący w latach 583 - 664 sahab (bliski towarzysz) Mahometa. Był dowódcą wojsk arabskich w trakcie podbojuEgiptu.

2 Cyrus – żyjący w VII wieku patriarchaAleksandrii.

3Jakub de Molay – urodzony pomiędzy 1244 i 1249, zmarły w 1314 roku ostatni Wielki Mistrz ZakonuTemplariuszy.

4Wilhelm de Nogaret – żyjący w latach 1260 – 1313 jeden z doradców króla Francji Filipa IV Pięknego. Pełnił bardzo ważną rolę w procesieTemplariuszy.

5Renald de Roy – główny skarbnik na dworze króla Filipa IVPięknego.

Rozdział I

Berlin, czasy współczesne

Wszystkie wielkie stolice mają jakieś charakterystyczne elementy – budynki, pomniki lub interesujące miejsca – które turyści odwiedzają w pierwszej kolejności, a firmy zarabiające na wciskaniu im tandetnych pamiątek wykorzystują to na potęgę. W Paryżu jest to Wieża Eiffela, w Londynie Big Ben, w Rzymie Koloseum, a w Berlinie Brama Brandenburska. Każdy, kto przyjedzie do stolicy Niemiec, chce przejść między doryckimi kolumnami na Plac Paryski i przespacerować się aleją Unter den Linden, obejrzeć z bliska pięciometrową, miedzianą rzeźbę uskrzydlonej Nike, kierującej kwadrygę do miasta czy pozachwycać się rzeźbionymi na filarach scenami zaczerpniętymi z rzymskiej mitologii. Na ironię zakrawa fakt, że budowla ta, nazywana niegdyś Bramą Pokoju, w czasach Zimnej Wojny stanowiła część Muru Berlińskiego i budziła raczej negatywne emocje. Dopiero po upadku Żelaznej Kurtyny stała się symbolem niemieckiej jedności i magnesem dlaprzyjezdnych.

Zdjęcie na tle Bramy Brandenburskiej to obowiązkowy punkt w planie każdej wycieczki. Indywidualnej czyzorganizowanej.

Tłum oblegał berliński symbol i jak zwykle setki obiektywów próbowało objąć budowlę w kadrze. Ciepłe, majowe popołudnie z przyjemnie grzejącym słońcem zapewniało idealną pogodę do zwiedzania miasta. Turyści skwapliwie korzystali ze sprzyjających warunków i na Placu Paryskim, a także między wszystkimi sześcioma kolumnami z jasnego piaskowca, rozbrzmiewały rozmowy po niemiecku, polsku, francusku, włosku, angielsku, szwedzku, japońsku, a nawet po hebrajsku. Niektórzy przechadzali się leniwie, inni, zobowiązkową mapą miasta w ręku, poświęcali obiektowi jedynie kilka minut, by zdążyć zobaczyć wszystkie atrakcje, które mieli zaplanowane, a jeszcze inni siedzieli na krawężnikach lub na nagrzanej kostce brukowej i chłonęli atmosferę niemieckiej stolicy. Oczywiście część zwiedzających była z dziećmi i już na pierwszy rzut oka dało się ocenić, które z nich czerpiąz wycieczek autentyczną radość, a które czekają jedynie,aż rodzice zabiorą je do MacDonalda na cheeseburgera z frytkami. Uwagę zwracała również grupa emerytów przemieszczająca się z przewodnikiem omawiającym niemożliwe do zapamiętaniaszczegóły.

Między turystami przechadzali się handlarze suwenirami – breloczkami, kubkami i kolorowymi chustami przedstawiającymi Bramę Brandenburską, a także inne znane budowle, nie tylko z Berlina. Sprzedawcy lodów z przenośnymi zamrażarkami zawieszonymi na ramieniu nagabywali potencjalnych klientów, a biznesmeni, którzy wyszli na chwilę z przeszklonych jam biurowców i postanowili zjeść coś między kolejnymi zebraniami i godzinami spędzonymi na wpatrywaniu się w kolumny Excela, odpoczywali w milczeniu, wystawiając twarze dosłońca.

Po prowadzącej w kierunku Bramy Brandenburskiej ulicy 17 Czerwca kursowały samochody, skutery oraz autokary. Nikt nie zwracał na jeżdżące pojazdy specjalnej uwagi, stanowiły one element tła, obowiązkową oznakę cywilizacji. Ot, kiedyś widziało się tu konie i dorożki, a w obecnych czasach ich rolę przejęły osobówki iminivany.

Nikt też nie zwracał uwagi na mknącą szeroką, trzypasmową aleją srebrną ciężarówkę Mercedes Actros. Nie wyróżniała się wśród innych uczestników ruchu, choć jej gabaryty sprawiały, że była nieco bardziej widoczna. Nie nabierała gwałtownie prędkości, nie wykonywała dziwnych manewrów. Po prostu sunęła po równej nawierzchni, prowadzona pewną ręką kierowcy. Promienie słońca lśniły na wypolerowanej karoserii i odbijały się od przedniej szyby, oślepiając każdego, kto chciałby zajrzeć do kabiny. Naturalnie, mając do wyboru perłę niemieckiej architektury klasycystycznej lub też produkt niemieckiej myśli motoryzacyjnej, większość ludzi wybierała tępierwszą.

Ciężarówka, podobnie jak inne pojazdy, zwolniła, gdy dotarła do końca ulicy 17 Czerwca, ale, zamiast skręcić w prawo lub w lewo w Ebertstraße, pojechała prosto, wtoczyła się na chodnik tuż przed Bramą Brandenburską i tam stanęła. Dopiero wtedy zaczęła budzić zainteresowanie. Ludzie z początku patrzyli z zaciekawieniem, ale wraz z upływem kolejnych sekund pojawiły się głosy, żebyć może kierowca zasłabł i należałoby sprawdzić czy wszystko w porządku. Silnik pojazdu wciąż pracował na jałowymbiegu.

Sprawą zainteresowały się służby porządkowe – dwóch przebywających akurat w pobliżu policjantów podeszło do ciężarówki i jęło nawoływać kierowcę. Nie było odpowiedzi. Jeden ze stróżów prawa, Klaus, funkcjonariusz z piętnastoletnim doświadczeniem, postanowił zbadać dziwne zjawisko dokładniej. Zręcznie wdrapał się na stopień przy drzwiach i ostrożnie uniósł głowę tak, by znalazła się na wysokości bocznejszyby.

Turyści z coraz większym zaciekawieniem obserwowali nietypową scenę. Otoczyli ciężarówkę, ale trzymali się w niewielkiej odległości. Kilka osób głośno komentowało sytuację. Nawet dzieci, wcześniej znudzone, zapomniały na chwilę o MacDonaldzie i również patrzyły namercedesa.

Policjant zajrzał do środka i ze zdumieniem stwierdził, żekierowca, cały i zdrowy, siedzi spokojnie na swoim miejscu i majstruje coś przy radiu. Klaus zapukał w szybę, ale nie został zaszczycony ani jednym spojrzeniem. Pomyślał, że może mężczyzna po prostu nie usłyszał pukania, ale z wnętrza dobiegały przytłumione odgłosymuzyki.

Zapukał jeszcze raz, znacznie mocniej. Znowu nic. To go zdenerwowało, szarpnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Ale tym razem kierowca na niegospojrzał.

– Proszę zgasić silnik i wysiąść! – krzyknął Klaus rozkazującymtonem.

Tamten nie zareagował. Patrzył na policjanta z nieodgadnionym wyrazemtwarzy.

– Proszę pana, ostatnie ostrzeżenie! – zagroził stróżprawa.

Znowunic.

Tego Klaus miał już powyżej dziurek w nosie. Sięgnął do kabury z pistoletem, odpiął guzik zabezpieczający i ująłkolbę.

– Liczę do trzechi…

Kierowca spojrzał mu prosto w oczy z cynicznymuśmiechem.

I nacisnął jakiś przycisk na paneluradia.

Klaus nie zdążył zareagować. Poczuł gorąc i dotkliwy ból w wielu miejscach, jakby jego ciało nagle zmieniło się w jedną wielką, straszliwą ranę. Ostatnim, co zarejestrował otępiony cierpieniem mózg, było wrażenie lotu. Policjant umarł, zanim jego zmasakrowany korpus runąłna ziemię w odległości kilkunastu metrów odciężarówki.

Naczepa pojazdu przestała istnieć, a w jej miejsce pojawiła się kula ognia i czarnego dymu. Potworny huk przetoczył się ulicą 17 Czerwca, objął Plac Paryski i pomknął Unter den Linden. Fala uderzeniowa dopadła najbliżej stojących turystów i odrzuciła ich w tył, wprost na kolejne rzędy gapiów. Ostre niczym brzytwa odłamki metalu z elementów konstrukcyjnych ciężarówki, a także gwoździe i śruby, którymi otoczona była umieszczona w naczepie bomba, zebrały śmiertelne żniwo. Zabójcze pociski zostały rozrzucone w promieniu ponad stu metrów, wyryły głębokie bruzdy w kolumnach Bramy Brandenburskiej, uszkodziły rzeźbę Nike na jej szczycie i przeorały kończyny oraz korpusy pechowychturystów.

Panika wybuchła zaledwie kilka sekund po eksplozji. Ludzie rzucili się do ucieczki bez ładu i składu, byle dalej od piekła, które się rozpętało. Para starszych osóbz jednej z wycieczek również próbowała uciekać. Gdy kobieta upadła i nie dała rady wstać, mężczyzna zawrócił, by jej pomóc. Tłum przerażonych turystów pędził jednak na oślep, nie zważając na nic ani nikogo na swojej drodze. Na placu zostały dwa nieruchome, skulone w obronnym odruchu ciała. Dzieci płakały ze strachu, a rodzice z ulgi, widząc swoje pociechy całe i zdrowe. Niektórzy z rozpaczy nad zabitymi. Ranni siedzieli na ziemi, inni leżeli nieruchomo w kałużach krwi. Jakiś mężczyzna próbował wyciągnąć wielki kawał blachy wbity w pierś, a nieco dalej kobieta w średnim wieku przyglądała się zszokowana kikutowi swojej lewejręki.

Część spanikowanych wtargnęła na prowadzącą w kierunku Bramy ulicę, wprost pod nadjeżdżające samochody. Na szczęście buchający w niebo czarny dym już z daleka informował nadjeżdżających kierowców, że przy Bramie Brandenburskiej stało się coś złego, więczwalniali lub zatrzymywali się napoboczu.

Wrzaski w różnych językach mieszały się ze sobą, a okrzyki bólu i przekleństwa łączyły się w jednostajny jazgot ludzkiej tragedii. Niektórzy, tknięci nagłym impulsem, robili zdjęcia i kręcili krótkie filmiki telefonamikomórkowymi.

Wkrótce w oddali dały się słyszeć syreny pojazdów ratowniczych. Służby błyskawicznie dojeżdżałyna miejsce, potęgując tylko wrażenie kompletnego chaosu. Opanowanie rozszalałego tłumu zajęło sporo czasu i dopiero wtedy można było ocenić skalęzniszczeń.

Gdyby ktoś zdołał na chłodno przyjrzeć się tej scenie, dwie zdumiewające rzeczy przykułyby jego uwagę. Po pierwsze, kabina kierowcy ocalała właściwie nienaruszona, jeśli nie liczyć niewielkiego wgniecenia w tylnej ścianie, wyraźnie widocznego mimo osmalenia. Zdawało się niemożliwością, by tak potężna eksplozja nie dokonała większych uszkodzeńw najbliższym sąsiedztwie wybuchu. Druga rzecz była znacznie dziwniejsza – kabina ciężarówki byłapusta.

Dopiero, gdy zapanował jaki taki porządek, jeden z policjantów zwrócił uwagę na otwarte drzwi samochodu. Nie musiał zaglądać do środka, by wysnuć jedyny możliwy wniosek – mieli do czynienia z atakiem terrorystycznym. Jak później relacjonował jeden ze świadków: W panującym zamieszaniu, jeszcze przed przybyciem sił porządkowych, drzwi kabiny otworzyły się, wyskoczył z nich dobrze zbudowany mężczyzna o surowej twarzy, krótko ściętych blond włosach i przeczesujących otoczenie zimnych oczach. Nie niepokojony przez nikogo, szybko wmieszał się w tłum bezładnie biegających ludzi i zniknął niczym kamień wrzucony dorzeki.

Jeszcze tego samego dnia gazety, dzienniki informacyjne oraz portale internetowe rozpisywały się o tragedii. Większość wiodących serwisów sieciowych poświęciło zamachowi całą główną stronę. Przybyły na miejsce zdarzenia korespondent jednejz najpopularniejszych popołudniówek pisałpóźniej:

Berlin dołączył dzisiaj do smutnego zestawienia miast nękanych przez międzynarodowy terroryzm. Po południu, około godziny piętnastej czterdzieści, przed Bramą Brandenburską eksplodowała ciężarówka marki Mercedes. Wybuch spowodowała najprawdopodobniej bomba umieszczona w naczepie pojazdu. Ładunek został specjalnie spreparowany, by wyrządzić jak największe zniszczenia – naszpikowano go gwoździami, śrubami i niewielkimi kawałkami metalu, które eksplozja rozrzuciła we wszystkich kierunkach. Kabinę pojazdu wzmocniono, by kierowca-zamachowiec przeżył wybuch. Według wstępnych szacunków w wyniku zdarzenia zginęły dwadzieścia trzy osoby, dalsze cztery zmarły w szpitalu, a liczba rannych wynosi ponadsto.

Jak zdołaliśmy się dowiedzieć, poszkodowani to głównie turyści, obywatele różnych krajów. Ambasady i główna komenda policji udzielają szczegółowych informacji pod numerami telefonów, które zamieszczamy na dolestrony.

Według naszych informatorów wśród zabitych znajdował się Maurice Leblanc, znany francuski biznesmen, powiązany z branżą teleinformatyczną, a także jego żona i siedmioletni syn. Mężczyzna przebywał w Berlinie nawakacjach.

Żadna z organizacji terrorystycznych nie przyznała się do przeprowadzenia zamachu, ale organa ścigania podejrzewają co najmniej dwie najbardziej aktywne ostatnimiczasy.

Sprawca eksplozji najprawdopodobniej przeżył. Zdołał jednak zbiec jeszcze przed przyjazdem siłporządkowych.

Kolejne wieści znajdziecie wkrótce na naszychłamach.

Cień Templariuszy

Copyright © Piotr Żymełka

Copyright © Wydawnictwo Literate

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover photo by © Wilma/Adobe Stock

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2020r.

książka ISBN 978-83-7995-558-9

ebook ISBN 978-83-7995-559-6

Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski

Redakcja: Bożena Walewska

Korekta: Barbara Mikulska

Adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski

Projekt okładki: Agnieszka Zawadka

Skład i typografia: www.proAutor.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Kormoranów 126/31

85-432 Bydgoszcz

[email protected]

www.literate.pl

Książka najtaniej dostępna w księgarniach

www.MadBooks.pl

www.eBook.MadBooks.pl