Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cierpliwość jest cnotą. Ale bywa też zabójcza…
Pracujący w spółdzielni mieszkaniowej Marek Olszewski dostaje polecenie sprawdzenia, do kogo należy stary samochód porzucony na jednym z osiedlowych parkingów. Szybko wychodzi na jaw, że auto stanowi arenę makabrycznej zbrodni. Marek, razem ze swoją przyjaciółką Pauliną, postanawiają wyjaśnić tajemnicę przestępstwa. Współpracując z nieustępliwym i bezkompromisowym komisarzem Zawadzkim, rozplątują misterną nić prowadzącą do rozwikłania zagadki, której korzenie sięgają czasów Polski Ludowej. Im jednak więcej szczegółów odkrywają, tym większe niebezpieczeństwo zawisa nad ich głowami.
Rozgrywający się w Katowicach, na dwóch płaszczyznach czasowych, kryminał zabiera czytelnika we wciągającą podróż, po której nawet stojące na parkingu samochody mogą wyglądać podejrzanie i budzić strach.
Piotr Żymełka - urodzony w latach osiemdziesiątych, ukończył informatykę na Politechnice Śląskiej w Gliwicach i pracuje jako programista. Pisze w czasie wolnym i w tak zwanym międzyczasie. Na portalu film.org.pl regularnie mierzy się z X muzą. Jego teksty ukazywały się na łamach czasopisma „Pixel”, a debiut książkowy to dobrze przyjęta powieść „Cień Templariuszy” (2021), stanowiąca hołd dla przygód Indiany Jonesa oraz twórczości Clive’a Cusslera.
Mąż i ojciec. Entuzjasta dobrej kawy oraz początkujący frankofil. Od zawsze rozkochany w popkulturze, wielki miłośnik Kina Nowej Przygody, a także zapalony czytelnik literatury prawie wszelakiej i komiksów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 387
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dianie,
dzięki której zrozumiałem, jak pachnie w Kaplicy Sykstyńskiej.
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni
Ewangelia wg św. Mateusza (Mt 5, 6), za Biblią Tysiąclecia
Katowice, czasy współczesne, połowa stycznia
Panował mrok. Tej nocy nawet księżyc postanowił nie wyściubiać nosa ze swego wygodnego, niebiańskiego legowiska. Cztery postacie szły błotnistą ścieżką, wijącą się między pniami drzew, oświetlając drogę mocnymi latarkami. Ciemności ani grzęznące w podłożu podeszwy butów nie zrażały maszerujących. Na ich twarzach malowała się determinacja, choć w głowach szalał tajfun sprzecznych uczuć: chcieli jednocześnie dotrzeć do celu i znaleźć się od niego jak najdalej.
Zima była wyjątkowo łagodna. Zamiast śniegu wciąż padał deszcz i na ziemi utworzyło się lepkie, gęste błoto, paskudnie mlaszczące przy każdym kroku. Cztery sylwetki uparcie przedzierały się przez las, machinalnie odsuwając na bok zagradzające im drogę gałęzie. Wiał przenikliwy, nieprzyjemny wiatr, poruszając gołymi koronami drzew i szumiąc między pniami.
– Daleko jeszcze? – spytała jedna z postaci.
– Nie – mruknął kroczący na czele.
Coraz bardziej zagłębiali się w las. Pnie rosły tu tak gęsto, że widoczność była ograniczona do kilku metrów. Miejsce sprawiało wrażenie istniejącego poza czasem i przestrzenią. Tylko wiatr, kroki i ciężkie oddechy idących. Nawet na cmentarzu widać jakieś ślady życia, choćby w postaci pełgających płomieni zniczy. Tutaj, zimne, białe światła latarek przywodziły na myśl jarzeniówki w opuszczonym prosektorium.
W końcu dotarli do niewielkiej polany. Na przeciwległym jej końcu rosło dorodne drzewo. Leżące tu i ówdzie przegniłe żołędzie pozwalały łatwo odgadnąć gatunek. Zbliżyli się do grubego pnia.
– To tutaj – odparł lider.
– Jesteś pewien?
– Tak.
– No to do roboty.
Maszerujący wcześniej na czele zdjął z ramienia marynarski worek, wyjął z niego cztery łopaty i wręczył każdej z pozostałych osób po jednej. Najniższa z nich, kobieta, przymocowała latarkę do gałęzi. Reszta położyła swoje na ziemi. Oświetlały miejsce u podnóża dębu, tuż poza zasięgiem wystających z podszytu korzeni.
Zabrali się do kopania. Szybko odgarnęli wierzchnią warstwę błota. Podłoże, choć twarde, dość łatwo poddawało się metalowi czerpaków. Pracowali w milczeniu. Para z ich oddechów rozpływała się na wietrze.
Zaczął padać rzęsisty deszcz. Nagie korony drzew nie dawały praktycznie żadnej ochrony przed lodowatymi kroplami. Mimo to kopali zawzięcie, nie zwracając uwagi na ściekające im po twarzach zimne strugi.
Po godzinie kupa mokrej ziemi leżała obok głębokiego na prawie pół metra dołu. Na dnie zbierała się woda, ale nawet to nie osłabiło determinacji kopiących.
– Może jesteśmy w złym miejscu? – spytała kobieta.
W słowach tych pobrzmiewała przytłumiona, niepewna iskierka nadziei, zupełnie jakby wypowiadająca je osoba dawno już ją porzuciła i nie do końca pamiętała, co to w ogóle znaczy odczuwać jakieś pozytywne emocje.
Wtedy rozległ się okrzyk jednego z pozostałych:
– Chyba coś znalazłem!
Zbliżyli się do niego.
– Tutaj!
Pochylili się i ostrożnie, mokrymi od błota i deszczu rękami, rozgarnęli zimną ziemię.
– Dajcie światło!
Ktoś sięgnął po jedną z latarek. Jej promień wydobył z mroku nagą czaszkę. Dwa ciemne jak najczarniejszy zakamarek piekła oczodoły i wyszczerzone zęby zdawały się kpić z czterech postaci, stojących w świeżo wykopanym dole.
Wszyscy milczeli, wpatrując się w czaszkę. Dopiero po kilku minutach kobieta odezwała się wypranym z emocji głosem:
– Musimy skończyć to, co zaczęliśmy.
***
Katowice, pół roku później
Upał, który tak dawał się we znaki za dnia, teraz, około północy, nieco zelżał. Mimo to w pamiętającej jeszcze lata pięćdziesiąte dzielnicy Koszutka mury budynków, miejscami stare i spękane, oddawały nagromadzone za dnia ciepło, zapowiadając duchotę na kolejny dzień. W niektórych mieszkaniach paliły się światła, ale padająca z okien poświata nie była w stanie rozgonić mroku, czającego się w zakamarkach tworzonych przez klatki schodowe i poskręcane pnie drzew. Czerń wypełzała spod krzaków, wyglądała spomiędzy wysuszonych źdźbeł trawy, domagających się już skoszenia i otulała wszystko wokół. Niczym jakaś oleista substancja, przyklejała się do fasad bloków, opadała na gałęzie topoli i zdawała się rozpełzać po ziemi, wpychając swoje macki w każdą szczelinę.
W pewnym momencie w uliczkę skręcił samochód osobowy. Przednie reflektory stanęły do nierównej walki z mrokiem i z początku odniosły nawet pewien sukces. Kierowca zwolnił, auto toczyło się teraz siłą rozpędu. Mijało ciasno zaparkowane pojazdy, zajmujące każdy wolny skrawek tego małego fragmentu miasta. Parking, chodniki, a nawet spora część trawnika zostały zaanektowane przez mieszkańców, którzy najchętniej wjechaliby samochodem do domu, gdyby tylko istniała taka możliwość.
– Niech to cholera! – warknął kierowca i walnął pięścią w deskę rozdzielczą. – Zawsze to samo!
Siedząca obok kobieta, jego żona, przewróciła oczami.
– Przecież wiedziałeś, że tak będzie. Uspokój się!
Mężczyzna nie usłuchał.
– Dlaczego tu nigdy nie ma miejsc?! – wściekał się, żywiąc jednocześnie nadzieję, że wypatrzy gdzieś kawałek pustej przestrzeni.
Jego towarzyszka, przyzwyczajona do rytuału, który powtarzał się zawsze, gdy wracali nocą od przyjaciół lub po spędzonym na mieście wieczorze, tylko wzruszyła ramionami. Tradycji musiało stać się jednak zadość, więc odpowiedziała:
– Bo jak to budowali – energicznie zatoczyła ręką koło – nikt nie przewidział, że nastanie kiedyś dobrobyt i każdy będzie miał samochód. Albo nawet dwa. – Z ostatnich słów bił sarkazm.
– Pieprzeni komuniści! – zagrzmiał kierowca.
Nagle reflektory pojazdu oświetliły stojącego z przodu pomarańczowego mercedesa. Stary model, zwany potocznie „beczką”, był brudny od pylących drzew i ulicznego kurzu. Karoseria gdzieniegdzie zardzewiała. Samochód długo opierał się niszczycielskiemu działaniu czasu, ale w końcu uległ i teraz tylko kapitalny remont mógłby sprawić, że niegdysiejsza perła niemieckiej myśli motoryzacyjnej znów wyjedzie na drogę.
Mężczyzna zatrzymał auto. Bijąca z reflektorów jasność zdawała się wycinać w obejmującym świat mroku dwa rozszerzające się, świetliste tunele.
– Trzeba by z tym w końcu zrobić porządek – powiedział gniewnie kierowca, wskazując mercedesa. – Ten grat stoi tu już od dawna, niszczeje i zajmuje miejsce!
Kobieta odruchowo poprawiła męża:
– Najwyżej od trzech miesięcy.
Mężczyzna wrzucił pierwszy bieg i ruszył, odrobinę zbyt gwałtownie, dając w ten sposób upust frustracji.
– To o trzy miesiące za długo! – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Pewnie jakiś stary dziad tu zaparkował, a potem umarł i…
– Wiesiek! – ofuknęła go kobieta.
– Jutro zgłoszę to do administracji! – powiedział głośno kierowca, a w jego tonie pobrzmiewała złośliwa satysfakcja. – Niech ruszą dupy! Potrafią tylko pieniądze brać, nieroby jebane!
Samochód wyjechał z uliczki i na powrót zapanowały w niej cisza i mrok. Macki ciemności znów opanowały okolicę i zdawały się przyjaźnie otulać mercedesa. A może to z niego wypełzały?
Katowice, dwa dni później
Marek Olszewski otworzył oczy dwie minuty przed budzikiem. Wymacał porannego kata dłonią i czym prędzej wyłączył, by głowy nie rozsadziła mu wściekła kakofonia dźwięków. Wstał z łóżka, przeciągnął się i zaczął poranny rytuał. Po dwudziestu minutach, z kubkiem swojego ulubionego earl greya, siedział przy stole, delektując się śniadaniem i przeglądając pierwszy tom francuskojęzycznego wydania komiksu „XIII”. Od dzieciństwa, gdy tylko okoliczności na to pozwały, jego posiłkom towarzyszyły historie obrazkowe, książka lub czasopismo. Teraz, będąc przed trzydziestką, nie tylko nie zrezygnował ze swoich przyzwyczajeń, ale wręcz pielęgnował je z nabożną niemalże czcią. Mieszkał sam i posiadał sporych rozmiarów bibliotekę, w skład której wchodziło mnóstwo woluminów, obejmujących różne tematy, gatunki i zagadnienia, więc nigdy nie brakowało mu lektury.
Gdy wypił ostatni łyk herbaty, westchnął, zamknął komiks i wstał. Umył zęby, zgarnął klucze do auta i wyszedł z mieszkania. Wkrótce siedział w samochodzie i słuchając audiobooka, jechał na pływalnię. Codziennie, przed pracą, żartobliwie określaną przez Olszewskiego mianem kamieniołomów, starał się przepłynąć kilkadziesiąt długości basenu. Ostatnio trenował wstrzymywanie oddechu pod wodą i osiągnął świetny czas prawie pięciu minut.
Pracował w spółdzielni mieszkaniowej. Obsługiwał tam komputer, pomagając w działaniach administracyjnych. Tylko dzięki jego staraniom ta instytucja, według wielu, w tym również Marka, stanowiąca relikt czasów słusznie minionych, nie utonęła jeszcze w papierach. A ponieważ zajęcie to nie wymagało od niego wiele wysiłku, całymi godzinami mógł oddawać się swojej pasji, czyli czytaniu. Jego praca nie należała do rozwijających, ale zaskakująco dobrze płacili, więc nie szukał na razie innej. Zresztą po stokroć wolał się nudzić niż chodzić na spotkania, przeglądać słupki w Excelu i słuchać okropnej, korporacyjnej nowomowy.
Po wizycie na basenie przedarcie się przez poranne korki zajęło mu pół godziny. Wreszcie usiadł w swoim pokoiku, przed monitorem buczącego komputera, opóźnionego w stosunku do współczesności o co najmniej trzy generacje. Zaczął przeglądać papiery. Codzienną rutynę jednocześnie lubił i jej nie cierpiał. Najbardziej cenił święty spokój i nie próbował pchać się tam, gdzie go nie chcieli. Choć czasami sam przed sobą przyznawał, że nuda coraz bardziej mu doskwiera. Wcześniej, przez kilka lat, pracował przy wdrożeniach systemów bankowych. Ale nie chciał do tego wracać. Nie po tym, co go spotkało.
Ten dzień zapowiadał się dokładnie tak samo, jak poprzednie. Wstał od biurka z zamiarem pójścia do pani Krysi, największej heroiny w spółdzielni. Kobieta z uprzejmym, pełnym dobrej woli uśmiechem odpowiadała na telefony i maile, wysyłała ekipy remontowe do pękniętych rur i wysłuchiwała skarg mieszkańców, którzy mieli za dużo wolnego czasu. Pracowała w spółdzielni już ponad piętnaście lat, znała wszystkich, a pracownicy traktowali ją niemal jak wyposażenie biura. No i potrafiła radzić sobie z ludźmi, łagodnie odprawiać furiatów i rozwiązywać kwestie, które wydawały się niemożliwe do rozwiązania. Marek na szczęście nie miał bezpośrednio do czynienia z petentami. I dobrze, bo nie dałby rady znieść ciągłego narzekania lokatorów na w większości błahe sprawy.
Zdołał przepracować godzinę, gdy zadzwoniła leżąca na biurku komórka. Rzucił okiem na wyświetlacz i skrzywił się, widząc napis: „dupek walendziak”. Najchętniej by nie odebrał, ale prezes spółdzielni lubił wydzwaniać do skutku, więc Marek wolał mieć to za sobą.
– Tak? – rzucił do mikrofonu.
– Olszewski? – zagadnął bez żadnych wstępów Walendziak.
Zawsze zaczynał rozmowę w ten sposób, ponieważ była to, wedle mniemania prezesa, jedna z metod na pokazanie, kto tu rządzi.
– Tak – Marek nie wdawał się w zbędne dyskusje.
Walendziak chrząknął.
– Wpłynęła dzisiaj skarga na zaparkowany samochód. Sprawdzisz to. – Prezes nie pytał, prezes zlecał.
Marek zmarszczył czoło.
– Źle zaparkowany samochód? Przecież to sprawa dla straży miejskiej…
– Nie zrozumiałeś mnie. Nie chodzi o złe parkowanie, tylko o jakiegoś grata, który od dawna tam stoi i niszczeje. A to drażni mieszkańców. I bez tego na osiedlu brakuje miejsc parkingowych.
Olszewski skrzywił się.
– To chyba też raczej należy do straży… Albo policji…
Walendziak nie znosił sprzeciwu.
– Nie będziemy im zawracać dupy bez potrzeby. Jedź tam, rozejrzyj się i wtedy zobaczymy.
Marek wzruszył ramionami. Walendziak jak zwykle chciał mieć nad wszystkim kontrolę.
– Dobra – odparł, po czym rozłączył się bez pożegnania.
Wszystko jest lepsze od rozmowy z tobą, pomyślał. Po chwili komórka zawibrowała. Walendziak przysłał SMS z adresem. Marek wziął kluczyki i opuścił pokój, kierując się w stronę wyjścia. W gruncie rzeczy mała wycieczka dobrze mu zrobi.
***
Na miejsce dotarł około godziny jedenastej. Zaparkował na pobliskim parkingu i ruszył na oględziny problematycznego samochodu. Skwar lał się z nieba, powietrze stało. Marek nie miał nic przeciwko temu, uwielbiał upały i najchętniej zamieszkałby gdzieś, gdzie zawsze można chodzić w krótkich spodenkach. Wszedł na podwórko. Miało kształt prostokąta wciśniętego między czteropiętrowe, pamiętające lata pięćdziesiąte XX wieku budynki. Elewacja dwóch została świeżo odnowiona. Środek placu zajmował zaniedbany trawnik i kilka rosnących na nim rachitycznych, poskręcanych drzew. Wzdłuż uliczki stały zaparkowane samochody, ale Marek zauważył też sporo wolnych miejsc. Po południu, gdy mieszkańcy wrócą z pracy, osiedlowe parkingi zapełnią się całkowicie.
Pomarańczowego mercedesa zlokalizował bez trudu. Ruszył w jego stronę, kierując wzrok na rejestrację. Starego typu, czarna z białymi literami. KAT 2476. Z każdym krokiem zbliżającym go do steranego pojazdu, odczuwał coraz większy, irracjonalny niepokój. Gdy dotarł na wyciągnięcie ręki do samochodu, wzdrygnął się, jakby ktoś przeciągnął mu po plecach soplem lodu. Gdzieś w tle usłyszał krakanie wron. Nie cierpiał tych ponurych ptaszysk. Dziwne uczucie nie chciało go opuścić.
– Nie świruj – zbeształ sam siebie.
Przyjrzał się mercedesowi. Już na pierwszy rzut oka widać było, że od dawna nikt nim nie jeździł – zakurzone maska i dach, kilkanaście ulotek włożonych za wycieraczkę oraz zgromadzone przez wiatr wokół opon stare liście, opakowania po papierosach i gumach do żucia. O dziwo, żadna z szyb nie nosiła śladów pęknięć, podobnie rzecz się miała z lusterkami. Obszedł pojazd dookoła. Nie dostrzegł nic podejrzanego.
Z kieszeni wyjął chusteczkę higieniczną i przetarł szybę po stronie kierowcy. Zerknął do wnętrza pojazdu. Nic niezwykłego: siedzenia, kierownica, drążek zmiany biegów. Żadnych papierów ani śmieci. Sięgnął do klamki. Zamknięte. Sprawdził pozostałe drzwi oraz bagażnik. To samo.
Wyprostował się i podrapał w głowę. Co więcej mógł zrobić? Jeszcze raz obrzucił mercedesa wzrokiem. Samochód stał oświetlony promieniami czerwcowego słońca, a jednak Markowi wydawało się, że w jego pobliżu temperatura wynosi kilka stopni mniej. Nie podobało mu się to auto, wzbudzało nieokreśloną grozę. Pokręcił głową, oddalając od siebie takie niekonstruktywne myśli. To przecież bez sensu.
Przeniósł wzrok na budynki. W każdym zauważył trzy klatki schodowe. Oszacował, że w sumie zawierają prawie sto pięćdziesiąt lokali. Jeśli dopisze mu szczęście, szybko znajdzie właściciela mercedesa. Gdyby musiał jednak przepytać wszystkich… ugrzęźnie tu na kilka dni.
Cóż, przynajmniej nie będzie się nudził.
Z tą myślą otarł pot z czoła i ruszył ku najbliższej klatce schodowej. Na domofonie nie było nazwisk, a jedynie klawiatura numeryczna i niewielki wyświetlacz. Marek wybrał przycisk z nadrukowaną cyfrą „1”. Po chwili rozległ się dźwięk dzwonka, a na ekraniku pojawił się czerwony napis „Calling 1”. Dwa sygnały później odebrała jakaś kobieta:
– Tak?
– Dzień dobry. Spółdzielnia. Sprawa administracyjna. Mam kilka pytań.
Nastąpiła krótka chwila ciszy, jakby rozmówczyni zastanawiała się, czy wpuścić intruza. W końcu zabrzmiał brzęczyk domofonu, Marek pchnął drzwi i zanurzył się w przyjemny półmrok. Minął skrzynki pocztowe i zaczął się wspinać po schodach. Jego kroki wzbudzały echo. Wreszcie stanął przed drzwiami do mieszkania z numerem „1”. Nacisnął dzwonek.
Ktoś musiał czatować przy wizjerze, bo niemal natychmiast usłyszał poruszenie. Uśmiechnął się, miał nadzieję, serdecznie. Zamek zazgrzytał i w szparze między drzwiami a framugą pojawiła się kobieta przed czterdziestką. Miała na sobie poplamiony fartuch kuchenny. W nozdrza Marka uderzył niezbyt przyjemny zapach jakiejś potrawy.
– Słucham? – Gospodyni nie siliła się na zbytnie uprzejmości.
– Dzień dobry – powtórzył Marek. – Zajmuję się skargą, która wpłynęła dzisiaj do spółdzielni. Chodzi o tego pomarańczowego mercedesa…
– To nie mój samochód – zaprotestowała kobieta ostro, wchodząc mu w słowo.
Marek uniósł brwi, odchrząknął i rzekł:
– Wcale tak nie myślałem. Ale stoi tutaj, najwyraźniej nieużywany i zajmuje miejsce parkingowe. Czy może mi pani powiedzieć, do kogo to auto należy? – Urwał, a następnie dodał: – Sąsiedzi wiedzą takie rzeczy…
Oczy kobiety zwęziły się w szparki.
– Co też pan…?! Że niby jestem wścibska?
Oho, przemknęło mu przez myśl. Paniusia chyba nie przepada za spółdzielnią. Jakby na potwierdzenie jego domysłów, kobieta wyrzuciła z siebie potok słów:
– Zamiast porządnych ludzi nachodzić, do roboty byście się wzięli! Tylko pieniądze potraficie brać!
– Ale ja właśnie jestem w pracy… – Marek spróbował jej przerwać.
– Nie wiem, do kogo ten samochód należy! Mieszkam tu dopiero dwa lata i nie znam innych ludzi! A teraz do widzenia!
Po tych słowach zatrzasnęła drzwi. Marek słyszał jeszcze jej gniewne mamrotanie i oddalające się pospiesznie kroki. Dłuższą chwilę stał w korytarzu, strząsając z siebie nieprzyjemne wrażenie. Wzruszył ramionami i ruszył do kolejnego mieszkania.
Tym razem otworzył mu niespełna dwudziestoletni mężczyzna. Na szyi miał bezprzewodowe słuchawki, a bladość skóry oraz koszulka z logiem popularnej internetowej strzelanki podpowiedziała Markowi, że ma do czynienia z nałogowym graczem. Poczuł przypływ optymizmu. Młodzi zazwyczaj wiedzą, co się w ich okolicy dzieje.
– Dzień dobry. Nazywam się Marek Olszewski, pracuję w spółdzielni i mam kilka pytań.
– Dzień dobry. Słucham.
Chłopak wyraźnie się niecierpliwił, zerkając co chwila za plecy, w stronę pokoju, w którym, jak założył Marek, stał komputer.
– Chodzi o tego mercedesa. Wiesz może do kogo należy?
Nadzieje Olszewskiego prysły już po pierwszych słowach młodzieńca.
– Nie. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś coś przy tym aucie robił.
– A od dawna tu stoi?
Chłopak się zastanowił.
– Trzy, cztery miesiące. Nie dłużej.
– I nie wiesz, kto go zaparkował?
– Nie. Po prostu pewnego dnia się tutaj pojawił.
Marek pokiwał głową.
– Dobrze. Dziękuję za rozmowę, do widzenia.
– Do widzenia.
Znowu pudło. Olszewski kolejny raz westchnął i skierował się ku drzwiom z numerem „3”. To będzie długi dzień…
***
Po upływie czterech godzin udało mu się odwiedzić mniej więcej połowę mieszkań. Część ludzi przebywała akurat w pracy, więc dopiero po południu lub późnym wieczorem będzie mógł ich wypytać. Choć cała sprawa zaczęła się niefortunnie, większość lokatorów odnosiła się do niego neutralnie lub przyjaźnie. Niektórzy zapraszali do środka na herbatę i kawałek ciasta. Zaledwie w dwóch przypadkach odczuł niechęć, a nawet wrogość. Niestety, nikt nie wiedział nic o tym samochodzie. W kilku opowieściach potwierdziło się to, co mówił miłośnik gier komputerowych. Pewnego dnia, kilka miesięcy wcześniej, pomarańczowy mercedes po prostu się pojawił. I stoi tu od tego czasu, niszczejąc i zbierając brud.
Idąc do samochodu, Marek zastanawiał się, co dalej. Wróci jutro albo pojutrze po południu i rozpyta pozostałych mieszkańców. Przecież ktoś musi coś wiedzieć! Tym bardziej że obecnie ten model mercedesa widuje się na drogach bardzo rzadko, a więc rzuca się w oczy. Gdyby Olszewski miał pokusić się o zgadywanie, powiedziałby, że wiekowy pojazd należał do jakiegoś emeryta, który pielęgnował go przez lata, ale nagle zmarł, a krewni zignorowali starego grata, załatwili kwestie formalne, spadkowe i zajęli się własnymi sprawami. Tylko że w takim wypadku któryś z mieszkańców z pewnością kojarzyłby właściciela mercedesa. A może samochód ukradli przestępcy, a następnie po prostu tutaj porzucili?
Stanął koło swojej toyoty, wyjął kluczyki z kieszeni i odbezpieczył centralny zamek. Usadowił się za kierownicą i oddalił od siebie myśli o pomarańczowym wraku. Dopóki nie przepyta wszystkich okolicznych lokatorów, snucie fantastycznych teorii mija się z celem. Uruchomił silnik i ruszył w powrotną drogę do spółdzielni. Musiał sam przed sobą przyznać, że zainteresowała go zagadka mercedesa. Postanowił ją wyjaśnić. Może chociaż na kilka dni zapomni o wszechogarniającej nudzie.
Redakcja:
Barbara M. Mikulska
Korekta:
Joanna Czarkowska
Projekt okładki:
Joanna Halerz
Skład wersji elektronicznej:
Paweł Czarkowski
Wydanie I, Warszawa 2024
ISBN 978-83-66767-56-0
Copyright © Piotr Żymełka, Katowice 2023
Copyright © for all editions Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o. Warszawa 2024
Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o.
Tel. 600 762 716
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwo-alegoria.pl