Cienie eteru - Nikoletta Grams - ebook

Cienie eteru ebook

Nikoletta Grams

2,5

Opis

Karą za grzechy jest śmierć

Wystarczy jedna chwila, by zniszczyć człowieka. Charles Miller, 28-letni policjant, zmaga się z depresją po tragicznej śmierci ukochanej. Nękany przez koszmary i bolesne wspomnienia popada w alkoholizm. Chce odizolować się od świata, jednak ten nie pozwala mu na długo o sobie zapomnieć.

Kiedy miastem wstrząsa wieść o zaginięciu córki milionera, Charles rzuca się w wir pracy. Wkrótce ciało dziewczyny, naznaczone tajemniczymi symbolami, zostaje wyłowione z jeziora. Rozpoczyna się poszukiwanie sprawcy, który najwyraźniej dopiero inauguruje swoją morderczą krucjatę. W listach wysyłanych Millerowi, zmusza policjanta do zmierzenia się z mroczną przeszłością. Śledczy nie wie jednak, że to właśnie ona może stać się kluczem do rozwiązania krwawej zagadki…

Powiedziałbym, że już na samym początku, kiedy morderca po raz pierwszy uraczył mnie swoim łamańcem językowym, wprowadziłem własne ciało i umysł w pewnego rodzaju stan oczekiwania. Stałem się psem tropiącym. Poznałem ciągnący się za nim smród zgnilizny i od tamtej pory zdolny byłem rozpoznać go wszędzie. Wyczułem odór człowieka bez twarzy w laboratorium i na cmentarzu.
Wiedziałem, że wróci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (10 ocen)
1
1
2
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
daryjka_94

Dobrze spędzony czas

bardzo fajnie poprowadzona fabuła.
10
gosiasindalska

Z braku laku…

nie podobał mi się sposób narracji, zbyt chaotyczny i jakiś nerwowy, przeczytałam ale...
10
elakoza

Z braku laku…

Trzeba chyba być psychiatrą, aby zrozumieć treść. Ja nie dałam rady.
00

Popularność




Nikoletta Grams

Cienie eteru

Ogień chce płonąć,

Woda chce płynąć,

Powietrze chce się unosić,

Ziemia chce wiązać,

Chaos chce pożerać.

Cassandra Clare, Próba żelaza

Prolog

Błysk. Kształt. Cień. Ciemność. A pośrodku… ona. Tak narodziła się myśl, iskra tej więcej niż straszliwej świadomości, rozpalającej każdą, nawet najmniejszą cząstkę mojego ciała. Przeszywa mnie na wylot. To w tym momencie życie, jakie zwykłem prowadzić dotychczas, nie kończy się, a raczej ucina. W gruncie rzeczy powiedziałbym, że tak naprawdę… eksploduje. Czuję, że spalam się żywcem. Nie ona, ja. To powinienem być ja. To muszę być ja.

Biegnę. Choć opadam z sił, gnam przed siebie szybciej, niż mógłbym przypuszczać, że będę w stanie. Jestem jak ćma, szara masa pędząca ku światłu. Chwila, dwie – z zaciśniętego gardła w końcu wyrywa się głos. Wykrzykuję je, wykrzykuję imię, a ona? Ona wciąż płonie. Ginie, a ja razem z nią. Ginie we mnie ostatek tego, co czyniło mnie kimś, co czyniło mnie człowiekiem.

Płomienie unoszą się ku górze. Wędrują, biegną… podobnie jak ja. Mają nade mną przewagę. Odbierają życie, nim uda mi się je uratować. Śmieją mi się w twarz, a ona? Ona nawet nie krzyczy. Braknie jej czasu. Braknie go nam obojgu. Wiem o tym. Wiem, że nie uda mi się dogonić śmierci, a mimo to… biegnę, pokonany jeszcze nim dotrę do celu.

Wspomnienie zaciera się, a wtedy jedynym, co pozostaje, jest nie ciemność, a ogień – żar, który palić ma moje wnętrze już zawsze. Za życia i po śmierci, po jednej i po drugiej stronie rzeczywistości. Pożar identyczny z tym, który odebrał mi ją tamtej marcowej nocy. Wiecznie żywy, inny niż ja czy ty. Pokonał nas, Em. Zabił. I choć nie mogę już dłużej śnić, nie mogę marzyć, wciąż biegnę – do ciebie.

Część I

Łabędzie nie toną

Rozdział 1

1.

– Em… – Mój własny głos dolatuje do mnie, kiedy zlany potem otwieram oczy i przewracam się na drugi bok.

Czuję, jak zmorzone wyimaginowanym wysiłkiem mięśnie zbijają się w kamienną masę, ostatecznie przygważdżając mnie do łóżka. Nim do tego dojdzie, udaje mi się jednak wykonać ten jeden kluczowy ruch. Wszystko jest kwestią przystosowania. Nauczyłem się przezwyciężać poranną drętwotę, by w porę skierować twarz ku dołowi. Kiedy leżę na wznak, zwykle zbiera mi się na wymioty. Za każdym razem, gdy przenoszę się do świata żywych, wnętrzności podchodzą mi do gardła i…

– Jasna cholera! – mamroczę pod nosem, zrywając się z posłania.

Ledwie przytomnym wzrokiem namierzam drzwi od łazienki. Pierwszy krok okazuje się najtrudniejszy. Atak porannej migreny miażdży mi czaszkę, czyniąc ją podobną do zmiętego papieru. Jęczę pod nosem, ale nie zatrzymuję się. Jeśli nie dotrę do sedesu na czas, porzygam się na wykładzinę jak pieprzony kot. Chociaż nie, w moim przypadku bałagan będzie znacznie większy.

Cudem udaje mi się nie potknąć o jedną z leżących na podłodze butelek. Własne ciało stawia mi wyraźny opór. Pijackim truchtem wykonuję manewr omijania sterty zmiętolonych ciuchów. Chwytam za klamkę. Szpara w drzwiach poszerza się, a wtedy rzucam się na kolana tuż przed muszlą klozetową, która już czeka, by pochłonąć całą panoszącą się we mnie smolistą breję porażki.

Kiedy kończę, unoszę głowę i śmieję się cicho, jak gdybym miał ku temu jakikolwiek powód. Chwilę później, gdy dociera do mnie, kim jestem, stan ekstazy opuszcza mnie, zastąpiony przez uczucie pustki.

„Jesteś nikim, nie masz nic ani nikogo, Chuck” – przypomina mi umysł. Kiedyś, gdy tliła się we mnie jeszcze ta maleńka iskierka nadziei, że życie może mieć jakiś sens, usiłowałbym wejść z nim w polemikę. Teraz ograniczam się tylko do cichego prychnięcia. Nie potrzebuję słów. Na to, co ze mnie zostało, brakuje już nawet jakiegokolwiek sensownego określenia.

Podźwigam się do pionu. Rozbieram i wchodzę do wanny. Katując się lodowatą wodą z prysznica, doprowadzam się do stanu względnego porządku. Kiedy już zmywam z siebie kleistą warstwę wstydu i potu, czuję się gotowy, by jak co rano stawić czoła życiu.

Przeglądam się w lustrze. Cień po drugiej stronie nie przypomina mnie ani nikogo innego. Pospiesznie odwracam więc wzrok. Zmierzam teraz w kierunku kuchni. Otwieram lodówkę. Jej klasyczna zawartość – puste półki i białawe światło – dobitnie uświadamia mi, że jestem spłukany. Jedna z miliona karteczek przylepionych na drzwiczkach informuje mnie z kolei, że dzień robienia zakupów – zupełnie jakby w moim systemie funkcjonowania istniało coś takiego jak systematyczność – przypadał na wczoraj.

Z braku laku sięgam do szafki nad zlewem. Wyciągam z niej pieczywo. Dwie jego kromki wciskam do tostera. Gdzieś daleko, w przestrzeni, która przestała interesować mnie już całe miesiące temu, odzywa się dzwonek telefonu. Ignoruję go, jak zawsze.

Gdy ponownie trafiam do sypialni, wciskam na siebie pierwszą lepszą koszulkę, jaka rzuca mi się w oczy. Reszta z nich niezmiennie tworzy na podłodze szarą i nudną mozaikę. Zrobię pranie, kiedyś. Na razie pozwalam mu dojrzeć.

Brakuje mi już jedynie spodni. Jeansy porzucone na krześle przy biurku spoglądają na mnie nieistniejącymi oczami. Bingo. Zakładam je i rozglądam się po mieszkaniu. Docieram wtedy do wniosku, że z każdym dniem staje się coraz bardziej zagracone. W znacznym stopniu tworzy wizualizację nowego mnie. Jest jak odbicie, to prawdziwe, aktualniejsze od obrazu Charlesa Millera za łazienkowym szkłem.

„Staczasz się” – mówią mi pudła z rupieciami ułożone – dobre sobie! – w piętra pod oknem. „Tracisz zmysły” – szepczą urywki z gazet na tablicy korkowej, fragmenty artykułów i zdjęcia poprzylepiane na ścianach oraz notatki i plątaniny nitek łączące punkty chaotycznych map myśli.

Moją uwagę jak zwykle przykuwają pojedyncze słowa. Krzyczą do mnie, tak jak krzyczałem ja. Tak jak krzyczałaby Emily, gdyby ten, który postanowił mi ją odebrać, dał jej takową szansę. „Szczątki dziennikarki śledczej odnalezione w płonącym samochodzie”, „Korupcja w Geoprox”, „Emily Fisher i finansowy przekręt dziesięciolecia”. Nagłówki i hasła wyróżnione w tekstach tandetnego brukowca, który zamiast faktycznie przyjrzeć się sprawie, ściągnął na Em nieszczęście, rażą mnie w oczy raz za razem. Spoglądam na nie każdego dnia. Ta błazeńska lektura jest jedynie częścią mojej kary. Przypomina mi, że byłem zbyt wolny. Stchórzyłem. Zawiodłem ją. Zabiłem.

Z zadumy wyrywa mnie pukanie do drzwi. Marzę, by zapaść się pod ziemię. Mógłbym udawać ducha, ale tym razem nie wyszedłbym na tym zbyt dobrze. Doskonale wiem, co znaczą te trzy pasywno-agresywne stuknięcia. Są moim upomnieniem. Bardzo możliwe, że już ostatnim.

Obręcz bólu uciska mi czaszkę coraz bardziej. Odczekawszy kilka sekund, skradam się do drzwi. Wyglądam przez wizjer na klatkę. Dostrzegam jedynie bezkształtną szarość, co znaczy, że pani Kindle zdążyła się już wycofać.

Wyglądam na zewnątrz. Pod nogami na wycieraczce materializuje mi się koperta z wezwaniem do zapłaty rachunków. Wiem, co zawiera, bo podobne „listy miłosne” otrzymywałem mailowo już jakiś tydzień, może dwa, a nie wykluczone nawet, że miesiąc temu. Mimo wszystko rozdzieram jednak papier. Nieśpiesznie wędruję wzrokiem od jednej linijki do drugiej. Nim dotrę do połowy, nozdrza wypełnia mi smród spalenizny. Przypominam sobie o hajcujących się w kuchni tostach.

– Szlag – syczę, spoglądając na dwie grudy zwęglonego chleba.

2.

Jedną z pierwszych myśli, jaka towarzyszyła mi, gdy opuściłem szpital z rękoma owiniętymi bandażami, było przeświadczenie, że już nigdy nie odważę się siąść za kierownicą. Aż za dobrze pamiętam, jak zakładałem, że kiedy już spojrzę na swój zaparkowany pod szpitalem pick-up – Tony zostawił mi go po tym, jak dowiózł mnie na oddział, a wcześniej zeskrobał półżywego z nawierzchni – umysł podsunie mi obraz nieco mniejszego auta należącego do Em. Bałem się, że wspomnienie wypadku, który w gruncie rzeczy nie był wcale wypadkiem – po dziś dzień nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – powróci do mnie na wzór bumerangu. Sparaliżuje kończyny. Odetnie dopływ tlenu do płuc. Stłamsi. Udusi. Sądziłem, że wtedy właśnie nadejdzie mój koniec, ale się myliłem. Tłumaczyłem sobie, że nie zostało już we mnie nic, co dałoby się zniszczyć, ale ta teoria szybko okazała się prawdziwa jedynie po części.

Dni mijały mi powoli. Przeżywając je, uświadomiłem sobie, że proces, który zachodził we mnie od czasu jej śmierci, degraduje ciało stopniowo. Jest jak wirus, tyle że obdarzony jaźnią sadysty – cierpliwy, przebiegły, bestialski.

Sęk w tym, że mam go i wszystko inne gdzieś. Pędząc przez siebie niemalże pustą drogą, czuję się… tak jak zwykle. Rockowy kawałek, którego nie jestem w stanie zidentyfikować, wypełnia mi głowę pozbawionym słów bełkotem. Przestrzeń dookoła zdaje się drgać. Wrzask wokalisty z radia tożsamy z piskiem opon przy hamowaniu wypełnia ją nieznośnym jazgotem, a mimo to nawet nie myślę majstrować przy głośniku.

Kątem oka spostrzegam, że telefon na siedzeniu znów zaczyna dzwonić. Na ekranie wyświetla się paskudna gęba Tony’ego. Uśmiecha się do mnie, a ja z niewiadomych powodów nabieram chęci, by skopać mu tyłek. Gdybym tylko chciał, przy odrobinie wysiłku mógłbym wcielić swój plan w życie. Mógłbym spotkać się z nim i Sally. Mógłbym też, dajmy na to, przeciągnąć palec ku zielonej słuchawce i po prostu z nim porozmawiać. Mógłbym, fakt, ale jak na razie utknąłem w fazie gdybania.

Z radia wybrzmiewa ostatnia nuta. Chwilę później nastaje cisza. Nie pozwalam jej trwać zbyt długo. Nie mogę. Przerzucam się na inną stację. Trafiam na radiową kronikę policyjną. Jeszcze niedawno przysłuchiwałbym się jej w skupieniu, jednak teraz słowa spikera przesączają się przeze mnie jak woda przez sito.

– Dwudziestodwulatka po raz ostatni widziana była w operze St. Juliet nieopodal Main Street w okolicach godziny dziewiętnastej. Rodzina dziewczyny apeluje do wszystkich, którzy zetknęli się z nią po południu oraz w porze wieczornej jedenastego września… – Przekaz urywa się, gdy znudzony wyłączam odbiornik.

Skręcam w boczną uliczkę po prawej. Niczym nieograniczona dotychczas przestrzeń kurczy się, a ja mam wrażenie, jakby te wyrosłe nie wiadomo skąd rzędy kamienic, między którymi się przeciskam, chciały zamknąć mnie w swoich podstarzałych objęciach już na dobre.

Zatrzymuję się na parkingu przed kawiarnią starego Johny’ego. Odwiedzam ją codziennie, nie licząc weekendów. Wypijam w niej kawę, czytam i wdaję się w krótką, aczkolwiek dość osobistą na obecnym etapie naszej osobliwej znajomości pogawędkę z kelnerem. Rytuał ten stał się dla mnie pewnego rodzaju terapią. Odgrywam swój własny pokręcony teatrzyk. Nie zamykam się przecież w czterech ścianach. Istnieję i staram się udawać, że fakt ten nie przyprawia mnie o mdłości.

Nim wysiądę, sięgam jeszcze do schowka pod siedzeniem pasażera. Szklana buteleczka rozmiaru dłoni jakby sama wsuwa mi się do ręki. Przyglądam się jej co najwyżej przez dwie sekundy. Chwilę później wlewam w siebie ponad połowę zawartości. Dobrze wiem, jak wyglądać mogłoby to w oczach niezaznajomionego z sytuacją podglądacza. Jak na razie jestem tu jednak sam, a nawet jeśli nie, niezaznajomiony podglądacz może mnie cmoknąć.

Obserwując bębniący o przednią szybę deszcz, decyduję się na ruch, którego nie wykonałbym, gdyby do otwarcia nie pozostał mi jeszcze kwadrans. Chwytam za telefon. Wcześniejsze połączenie od brata figuruje na samej górze listy. Liczba cztery widniejąca tuż obok imienia utwierdza mnie w przekonaniu, że dobijał się do mnie od szóstej. Zresztą… nie tylko on.

„Buck – 1 połączenie przychodzące” – odczytuję. W tym oto momencie ciskam komórkę z powrotem na tapicerkę.

3.

Gdy przekraczam próg, pierwszym, na co natrafiam, jest poczciwy, lecz nieco zobojętniały wzrok właściciela. Johny potężnym ramieniem – w znacznym stopniu wypełnionym raczej tłuszczem niźli masą mięśniową – opiera się o barową ladę. Ta wskazująca na znudzenie poza, łącząca się z porytą bruzdami, a mimo to poczciwą twarzą, formuje obraz, który z jakiegoś pokręconego powodu podnosi mnie na duchu.

Rozglądam się dookoła jedynie po to, by upewnić się, że tak jak zwykle pojawiłem się u Johny’ego jako pierwszy. Unikam godzin szczytu. W gruncie rzeczy nie przepadam za przedstawicielami własnego gatunku.

Zajmuję miejsce przy tym samym stoliku, przy którym siedziałem tu ostatnim razem i jeszcze wcześniejszym, i jeszcze…

– Witamy w Warner Caffe, czym mogę służyć? – Piegowaty nastolatek zbliża się do mnie tanecznym krokiem. Momentami wydaje mi się, że nie idzie, a skacze. Biorąc pod uwagę, że na miejsce zamieszkania i pracy przed wyjazdem za uniwerek wybrał sobie ponurą walijską dziurę, ma w sobie zdecydowanie zbyt dużo energii.

– Duża czarna, bez cukru – dukam od niechcenia.

– Czarna jak twoje serce? – droczy się ze mną.

W odpowiedzi uśmiecham się do niego ponuro.

– Pierdol się, Bill – mamroczę, posyłając mu jeszcze jedno, pozornie nic nieznaczące spojrzenie.

– Powinienem zastanowić się, czy nie dosypać ci do niej soli. Szczerze mówiąc, marzyłem o tym od dnia, kiedy usadziłeś swój zad w tym miejscu po raz pierwszy – mówi Bill. Odwraca się, bo doskonale wie, że cała moja uwaga powędrowała już w stronę regału przy drzwiach. – Dzisiejsza – burczy, podając mi gazetę.

– Nie próbuj udawać, że nigdy nie naplułeś mi do kawy.

– Mógłbym, fakt – przyznaje – ale powstrzymywałem się. Każdego dnia wkładałem w to cholerny wysiłek, wiesz?

– Zbytek łaski.

– Też tak uważam… – wzdycha, po czym robi pauzę.

Bez większych problemów domyślam się, co ma mi do zakomunikowania.

– Wygląda na to, że dostaję swoją szansę po raz ostatni.

– Przenosisz się?

– To mój ostatni dzień, mi compadre – oświadcza, rozkładając ręce. – Od jutra ktoś inny będzie się z tobą użerał.

– Pokój duszy tego nieszczęśnika – odpowiadam.

– Twojej również. – Klepie mnie po ramieniu, a ja nie reaguję.

Gdybym miał do czynienia z kimś innym, zapewne nie byłbym tak wyrozumiały. Teraz mam jednak przed sobą tylko Bogu ducha winnego dzieciaka, któremu życie dało właśnie niepowtarzalną szansę na ucieczkę.

– Co z napiwkiem? – zagaduje, kiedy po pięciu minutach stawia na blacie filiżankę z parującym płynem.

– Poradzisz sobie – odburkuję. Przechodzi mi przez myśl, że gówniak wyczerpał już dopuszczalną dzienną dawkę szczęścia. Patrząc na jemu podobnych, nad wyraz często żałuję, że nie jestem w stanie cofnąć czasu o te kilka lat, urodzić się gdzieś indziej, jako ktoś niemający nic wspólnego z Riverrock.

– Nie o to pytałem.

– Krzyżyk na drogę, Bill – mruczę jeszcze, kiedy zaczyna się oddalać.

– Pierdol się, Chuck. – Śmieje się, znikając za zapleczu.

Kopuła milczenia ogarnia mnie na następne trzy, może cztery minuty. Zerknąwszy w stronę Johny’ego, poznaję, że przynajmniej na razie nie ma zamiaru się do mnie odzywać. Zajmuję się więc sobą i miejscowym piśmidłem leżącym tuż obok. Nie żeby lokalne doniesienia wzbudzały we mnie jakiekolwiek zainteresowanie. Czytam je wyłącznie po to, by móc bezkarnie rozkoszować się świadomością, że po odejściu Em redakcja nie jest w stanie odróżnić przecinka od kropki.

Wskazówki zegarka na prawym przegubie układają się w godzinę dziewiątą dwadzieścia. Niespodziewany dźwięk dzwoneczka poruszonego przez otwierające się drzwi kafejki dekoncentruje mnie i odciąga od lektury. Do wnętrza niczym fala wlewa się grupka przemoczonych do suchej nitki przygłupów. Uznaję ich wizytę za sygnał do ewakuacji. Dopijam swoją kawę w pośpiechu i podnoszę się, starając się nie nawiązać z żadnym z nich kontaktu. Pragnę zniknąć. Rozpłynąć się w powietrzu, niezauważony.

– Charles? – Wołanie Johny’ego więzi mi nogi przed wyjściem.

„A niech cię piekło pochłonie, ty stary capie!”

Kieruję się w stronę lady. Czekam, ale mój mityczny przyzywacz milczy.

– Był u ciebie, prawda? – warczę, rozumiejąc, że dałem się złapać.

– Wczoraj, kilka godzin po tobie – przyznaje właściciel. Zmarszczki na jego czole stają się jakby głębsze, choć w tym nowym układzie nie da się odnaleźć żadnej konkretnej emocji. – Prosił, bym ci przekazał, że ma dla ciebie robotę.

– Powiedz mu, że nudzą mnie jego gierki – odburkuję. – Najwyższa pora, by przestał mnie tropić. Nie jestem cholernym jeleniem.

– Porozmawiaj ze staruszkiem – upiera się Johny, ale ja już go nie słucham.

Staję się nim ponownie – nieszczelnym, bezużytecznym naczyniem.

– Powiedział, co miał powiedzieć całe wieki temu. Ja również.

– Ojciec cię potrzebuje.

– Nie jest nim. Nigdy nie był i nigdy nie będzie – oświadczam twardo.

Piski małolatów stają się coraz głośniejsze. Nie mam ochoty znosić ich ani sekundy dłużej. Czuję, jak przyćmiony chwilowo ból na powrót wślizguje mi się do głowy.

„Ewakuacja! Wszyscy za burtę! Opuścić statek! Raz, raz!” – drze się niewidzialny kapitan sterujący moim ciałem. Nie spieram się z nim. Wręcz przeciwnie – z pewną ulgą podporządkowuję się jego woli. „Ster lewo na burt”. Oddalam się od lady. Myśli i całą resztę kieruję w stronę oblanego szarą płachtą krajobrazu za szybą.

– Słyszałeś o niej? – Nim uda mi się przejść choćby połowę dystansu dzielącego mnie od upragnionej wolności, a przynajmniej jej namiastki, głos sprzedawcy paraliżuje mi układ nerwowy raz jeszcze. – Trąbią o sprawie od rana – ciągnie. Minę ma surową, twarz ściąga się w wyrazie bardziej osobliwym, nawet od poprzedniej ponuro poważnej maski.

Przeszywam go na wylot. Usiłuję wybadać, ale nie jestem w stanie.

– Gazety – wyjaśnia. – Trzymam je na stojaku głównie przez wzgląd na ciebie. Czytasz je, choć większość już dawno przestała. – Uśmiecha się (kto by pomyślał, że potrafi?). – Prawie nikt nie sięga w tych czasach po prasę drukowaną, ale ty…

– Do czego zmierzasz, John?

– Zdjęcie na drugiej stronie. – Ledwie dostrzegalnym ruchem wskazuje półkę ze stertą nowości. Zupełnie jak gdybym, patrząc na nią z daleka, zdolny był prześwietlić jej zawartość.

Stoję jak kołek w miejscu, w którym dopiero co ugrzązłem. „Mógłbym przecież po prostu zerknąć” – tłumaczę sobie. „Dlaczego więc tego nie robię?” Odpowiedź jest bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać. W głębi ducha wiem aż za dobrze, co usiłuję osiągnąć. Wertuję pamięć w poszukiwaniu obrazów, które mignęły mi przed oczyma, gdy siedziałem przy stoliku. Pragnę udowodnić samemu sobie, że z moją pamięcią nie jest wcale tak źle. Znacznie łatwiej jest rzecz jasna oszukiwać się i oprzeć na założeniu, że jestem po prostu leniwy. Nie przemęczony, nie pijany. Leniwy.

W pewnym momencie pojawia się ono – światełko na końcu wyjątkowo długiego tunelu. Strona druga, prawy górny róg. W umyśle migocze mi teraz cyfrowo-neuronowe odwzorowanie postaci dziewczyny w baletowym tutu.

– Zaginiona baletnica jest córką Harringtona – szepcze Johny, poznawszy, że znalazłem to, czego szukałem.

– Dzięki za kawę – dukam przez zaciśnięte gardło.

Oddalam się. Znikam. Na jakiś czas, który jawi mi się później w głowie jako oderwana od rzeczywistości chwila, udaje mi się nawet uciec przed sobą samym. Wszelka myśl i emocja ulatuje ze mnie i staję się wewnętrznie pusty. Ot tak, bez ostrzeżenia.

– Zadzwoń do niego. Zrób to dla Emily. – Te parę sylab cudem przebija się przez barierę ogłupienia.

Wychodzę z lokalu. Wsiadam do auta, a wtedy dłoń wykonuje automatyczny ruch, kierując się ku skrytce pod fotelem. „Potrzebuję otrzeźwienia” – myślę. Szybko dociera do mnie, jak niefortunnie brzmieć musi tego typu wytłumaczenie, kiedy w grę wchodzi alkohol.

Odliczam od dziesięciu do zera. Muszę się skupić, przemyśleć to i owo, nim zadzwonię pod numer, którego wybierać pod żadnym pozorem nie powinienem. Po krótkim namyśle postanawiam, że zachowam szczątki dumy. Choćby nie wiem co, nigdy więcej nie wejdę do pełnego dyplomów i listów gratulacyjnych gabinetu Bucky’ego Millera, nie spojrzę mu w oczy i nie usłyszę z jego ust uwłaczającego: „A nie mówiłem?”.

Tym razem, by poczuć się nieco bezpieczniej, porzucam iPhone’a nie w przedniej, a w tylnej części wozu. Biorę głęboki wdech, a później kolejny. Pragnę pozbyć się ciężaru naciskającego mi na pierś. Bezskutecznie. Wątpliwości nie podlega jedynie fakt, że znalazłem się w kropce.

Przekręcam klucz w stacyjce. Silnik pomrukuje po cichu. Ruszam, co znaczy, że decyzja została już podjęta. Wracam do domu, do swojego własnego klaustrofobicznego świata. Gdy docieram do celu, zaczynam jednak wątpić. Zupełnie niespodziewanie całkowicie obezwładnia mnie świadomość, że jeśli stary powiedział prawdę i jaśnie panujący komendant Buck pragnie wcisnąć mi sprawę Iriny Harrington, wykorzystałbym wszelkie możliwe środki, by upewnić się, że nic się jej nie stało. Odszukałbym ją i zabił. Sam, gołymi rękoma. Sprawiłbym, by cierpiała, tak jak cierpiałem ja.

Wielu zapewne stwierdziłoby, że nie byłbym zdolny posunąć się do morderstwa, ale ja nie cofnąłbym się przed niczym, by cię pomścić. A skoro sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej, niewykluczone, że tak właśnie zrobię. „Wrócę do gry, Em. Dla nas obojga”.

4.

Jest środek nocy. Właśnie dochodzi trzecia. Ułożyłem się do snu w okolicach północy i od tego czasu tak naprawdę nie ruszyłem się z miejsca, nie licząc przekręcania ciała z prawego boku na lewy, z lewego na prawy i tak dalej. Kiedy o tym myślę, gdzieś w pozbawionej zajęcia głowie wykwita mi absurdalne do granic możliwości skojarzenie, że pod pewnym względem przypominam kurczaka obracanego na rożnie. Przysmażam się. Bardzo powoli. Jestem tu uwięziony. Zlałem się z materacem, który mnie teraz zmusza, bym leżał tak w nieskończoność.

„To zupełny idiotyzm” – śmieję się w duchu.

Jak co noc postawiony zostaję przed wyborem. Zasnąć czy nie? Od trzech godzin biję się z myślami, ku której opcji powinienem się skłonić. Kierują mną sprzeczne pragnienia ciała i umysłu. Pierwsze z nich prosi, bym odpoczął, drugie przekonuje, że jeśli ulegnę, wszystko zacznie się od nowa. A kiedy już zmrużę powieki i odpłynę, metafora smażonego ptaka stanie się czymś znacznie więcej niż żartem.

Będę tam. Nie dbam o to, co na temat wizji, koszmarów i tego typu rzeczy twierdzą mniej i bardziej skretyniali znawcy. Wiem swoje. Wiem, że znów spotkam się z Em, pobiegnę do niej, gdy zrozumiem, że samochód, w który dopiero co wsiadła, lada moment stanie w płomieniach. Będę starał się ją ostrzec. Poniosę porażkę. Ponoszę ją zawsze, bo tkwię w resetującej się dzień po dniu i noc po nocy pętli. Dotrę do niej zbyt późno. Otworzę drzwi kierowcy, a wybuch odrzuci mnie na dobre kilka metrów od samochodu. Moje ciało poszybuje w przestrzeń. Uderzę głową w drzewo, upadnę. Ostatnim, co zapamiętam, nim ciemność rozleje mi się przed oczyma niczym gęsta plama atramentu, będzie wspomnienie smrodu spalenizny, zapach mojej własnej skóry zmieniającej się w popiół.

„Nie!” – buntuję się stanowczo i zrywam z posłania.

Zapalam lampkę. Wzrok kieruję najpierw ku dołowi. Przez chwilę przyglądam się swoim dłoniom i przedramionom, koncentrując się na pokrywających je bliznach. Przesuwam palcami po ich nierównych krawędziach. Serce tłucze mi się w piersi jak szalone. Działam pod wpływem impulsu, więc jeśli pożałuję tego, co mam właśnie zamiar zrobić, winą obarczyć będę mógł wyłącznie siebie.

„Buck Miller – 1 nieodebrane połączenie” – komunikat pozostaje niezmienny. Znam tego starego skurczybyka zbyt dobrze, by nie rozgryźć jego metody działania. Jeden telefon, tylko na tyle go stać po trzech miesiącach milczenia. To superszpieg w mundurze cwaniaka. Detektyw, który sam tworzy zagadki i zmusza innych, by je rozwiązywali. Zostawia mi poszlaki. Najpierw był Tony, a teraz John.

„Córka Harringtona. Zaginiona baletnica jest córką Harringtona…”

Pierwszy sygnał nawiązywanego połączenia daje mi ostateczną sposobność do odwrotu. Nie korzystam z niej, choć zapewne powinienem. Miotam się, szaleję. W głośniku rozlega się drugi sygnał. Nie mógłbym już mówić o pomyłce. Buck siedzi właśnie na nocnej zmianie i tylko czatuje, aż złapie w sidła swoją ofiarę. To tylko kwestia czasu, nim…

– Nie próżnowałeś, synu. – Niski, lodowaty ton mrozi mi krew w żyłach w ułamku sekundy.

– Dość nietypowe powitanie, nawet jak na ciebie – mamroczę wypranym z emocji głosem. Przynajmniej staram się zgrywać obojętnego.

– Dość nietypowa pora na telefon – odpowiada Buck.

Kiedy słyszę przytłumiony pomruk, wyobrażam sobie, jak przeciąga się na swoim przesadnie wielkim fotelu ze skóry, a na jego świeżo ogoloną twarz wypływa półuśmieszek. Zdaję sobie sprawę z jego funkcji. Oznajmia mi, że przegrałem, nie po raz pierwszy.

– Spodziewałeś się go.

– Nie ukrywam, że tak – burczy pod nosem, ale udawanie idzie mu znacznie gorzej niż mi. Cieszy się i to bardzo. Roztacza wokół siebie na tyle straszliwy odór zadowolenia, że jestem w stanie wyczuć go nawet przez komórkowe łącze.

– Chodzi ci o Irinę, prawda? – prycham pogardliwie. Wciąż zgrywam idiotę. – Nie pomyślałbyś o zaangażowaniu mnie, gdyby sprawa nie wiązała się z Harringtonem.

– Czekałem na coś, co pozwoliłoby ci się wykazać. – Sprawia teraz wrażenie znudzonego. – Angażuję cię, bo jesteś dobry. Nie chodzi tu o sentymenty. Dla mnie to tylko inwestycja. Dla ciebie szansa na odkupienie win – recytuje dalej, coraz bardziej upodabniając się do maszyny produkującej na zawołanie automatyczne komendy.

– Plujesz mi w twarz – syczę. Kątem oka zerkam na swoją wypełnioną poszlakami i fałszywymi tropami ściankę. W samym centrum tego pozbawionego zamysłu bałaganu odnajduję zdjęcie Em. Błękit jej oczu prześwietla mnie na wylot. Kobieta, którą kochałem, uśmiecha się do mnie, podczas gdy ja pragnę jedynie krzyczeć. – Chcesz, żebym pomógł ci odnaleźć dziecko człowieka, który odebrał mi Emily? – pytam go. Nagle robi mi się gorąco.

– Brakowało ci dowodów i brakuje ci ich nadal – ciągnie to bezosobowe coś, po prostu człowiek maszyna.

– Nie chcę mieć z tą rodziną nic wspólnego.

– W takim razie dlaczego zadzwoniłeś w środku nocy? – Śmiech.

Czy słyszałem go naprawdę? A może jedynie mi się zdawało? Podczas gdy ja staram się zrozumieć naturę tego nad wyraz skomplikowanego pytania, mój wróg numer jeden nieustannie masakruje mnie przy asyście kolejnych.

– I dlaczego śledzisz każdy ruch jego firmy? Każdą transakcję? Każdy przetarg?

– Pamiętaj, że zawsze mogę się rozłączyć.

– Nie zrobisz tego – oświadcza pewnie, a najgorsze jest to, że ma absolutną rację.

– Powiedz mi, kiedy i gdzie mam się pojawić – żądam, proszę… błagam. – Daj mi coś, od czego mógłbym zacząć. Rozminiemy się. Wystarczy mi punkt zaczepienia. Żadnego kontaktu – nalegam.

Po stronie Bucka nastaje nagle cisza. Choć wytężam słuch, nie mogę uchwycić nawet najdrobniejszego szmeru. Czuję, jak wnętrzności podchodzą mi do gardła. Duszą mnie. W ramach sojuszu z dumą nie pozwalają mi odezwać się jako pierwszemu.

– Jasny szlag, chyba naprawdę zaszedłem ci za skórę – duka w końcu mój rozmówca. W jego tonie nie da się doszukać żadnej, choćby najlichszej cząstki żalu.

– Konkrety, Buck.

– To tancerka, Chucky – odpowiada. – A one są jak osy. Wściekłe, zazdrosne i cholernie próżne. Poszukaj u źródła. Zajrzyj do gniazda.

– Opera – szepczę. Przypominam sobie o urywku przekazu radiowego, który całkiem niedawno wpadł mi w ucho.

– Przesłuchaj kogo się da. Przyjaźń dziewczyn takich jak ona jest jedynie przykrywką. Większość z nich tylko czeka, aż któraś złamie sobie nogę, przedawkuje antydepresanty lub w skrajnych przypadkach dajmy na to zleci ze schodów i kręgosłup trzaśnie jej jak wykałaczka.

– Nie ma to jak stara, dobra rywalizacja, co? – prycham pogardliwie.

– Myślę, że w tym konkretnym przypadku posłużyłbym się mimo wszystko innym określeniem – mówi Buck. – Dwa słowa. Selekcja naturalna. A przynajmniej jej pewna urozmaicona nienawiścią i zazdrością postać.

– Myślisz, że nie żyje?

– Moje myśli warte są nie więcej niż góra krowiego łajna – mamroczę pod nosem.

„Cieszę się, że zgadzamy się przynajmniej co do jednego” – mruczę w sobie, a wtedy po raz pierwszy, odkąd rozpoczęła się nasza pogawędka, zaczynam się uśmiechać.

– Rozumiem, że dotąd nie ruszyliście z miejsca? – raczej stwierdzam, niż pytam. Kąciki ust wędrują mi ku górze w coraz szerszym uśmiechu. Dociera do mnie, że komendant Buck Miller potrzebuje mojej pomocy bardziej, niż skłonny jest przyznać.

– Z rana podeślę do ciebie jednego dzieciaka – odbiega od tematu, a wtedy mina rzednie mi w ułamku sekundy.

– Nie będę robić za niczyją niańkę.

– Chłopak nazywa się Neil Johnson – ciągnie niezrażony. – Dołączy do ciebie przy gmachu opery o dziesiątej. Powie ci wszystko, co wie. Obawiam się jednak, że nie za wiele ci w ten sposób pomoże.

– Pracuję sam – buntuję się.

– Już nie. Nie, jeśli wciąż chcesz tę robotę.

„Dupek”.

– Witamy wśród swoich, komisarzu – dodaje jeszcze z przesadną wesołością. Później się rozłącza.

Stoję tak jeszcze jakiś czas znieruchomiały, z telefonem w ręku. Ściskam go na tyle mocno, że nie zdziwiłbym się, gdyby w pewnej chwili pękł. Wściekłość wciąż gotuje we mnie wszystkie narządy. W stanie pobudzenia, który mnie ogarnął, tkwi jeszcze jedna emocja. Choć ciężko jest mi to przyznać, czuję przemożny wręcz strach. Za pewniak uznaję tylko jedno jedyne stwierdzenie. Tej nocy nie zmrużę już oka.

Rozdział 2

1.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog
Część I. Łabędzie nie toną
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Część II. Próżnia
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Część III. Z prochu powstałeś…
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13

Cienie eteru

ISBN: 978-83-8373-107-0

© Nikoletta Grams i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Anna Pomianek JęzykoweDylematy.pl

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Marta Lisowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek