Cierniogon - Bartosz Sokolak  - ebook
NOWOŚĆ

Cierniogon ebook

Bartosz Sokolak

3,9

Opis

Koniec wieku XVIII. W powietrzu czuć zapach nadciągającej rewolucji. Ekscentryczny pisarz Anton Lumiére wraca z wyprawy po Oriencie do rodzinnego miasta Karlen. Zainspirowany kulturą Wschodu pragnie stworzyć największe dzieło życia – przełomowy traktat filozoficzny o sztuce alchemii. Tydzień później ginie po upadku z okna własnej garsoniery. Zagadkę tajemniczej śmierci artysty próbują rozwikłać dwaj strażnicy miejscy. Trop prowadzi ich do Villi Vitae – położonego w odludnej części lasu uzdrowiska dla możnych i szlachetnie urodzonych. Kiedy kolejni goście przybytku giną w niewyjaśnionych okolicznościach, a droga ucieczki zostaje odcięta, zaczyna się wyścig z czasem. Śledczy odkrywają prawdę o mrocznej stronie natchnienia Lumiére’a i podejmują okultystyczną grę, kładąc na szali nie tylko swoje życie, ale także dusze…

To jest znakomity debiut. Niesamowity, mroczny klimat utrzymany w odcieniach Conan Doyle'a i Poego. Świetnie nakreśleni bohaterowie.  I brak pewności, czy źródłem zła jest szalony ludzki umysł czy nadnaturalna groza. Będziecie zachwyceni!  Paweł „Uncelek” Stryjecki (bloger)

 

 Kryminał w płaszczu gotyckiej grozy. Powiew tajemniczego Orientu i mroczna alchemia złapią Was w swoje szpony…. Katooola (blogerka)

 

Co otrzymamy, gdy połączymy kryminał z grozą? Zagadkę, która  pozostawi Was z milionem pytań w głowie,  czyli idealną propozycję  dla fanów suspensu Agathy Christie i powieści detektywistycznych Edgara Allana Poego. W Witrynach Horroru

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (14 ocen)
5
4
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sawinskab

Nie polecam

Nie skończyłam. Nie wciągnęłam się. Nuda. Do mistrzów wymienianych przez wydawcę autorowi jeszcze daleko.
00
MonikaKruszynska

Całkiem niezła

Zachwyciła mnie okładka, zachęciły entuzjastyczne recenzje. Skusiłam się. Skusiłam, a mogłam doczytać, że to dla fanów suspensu Agathy Christie. Nie doczytałam, mam więc za swoje. Nie urzekła mnie ta historia jak nie urzeka mnie Christie. Czytajcie, jeśli kręcą i nęcą Was gotyckie klimaty, ciekawe zagadki i niespieszna narracja, znajdzie się też trochę krwawych opisów. W pewnym momencie przestało mnie zupełnie interesować kto, po co i dlaczego, bohaterowie zlali się w jedno, dobrnęłam do końca tylko dlatego, że jestem masochistką i prawie zawsze doczytuję to, co zaczęłam. Nie moja bajka, moja wina, mam za swoje.
00
Zdzychu

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Prolog

Rękopisy nie płoną.

– Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata

Anton siedział sam w półcieniu garsoniery i wpatrywał się przekrwionymi oczyma w czarne drewno kominka, gdzie jeszcze niedawno płonęły resztki listu. Drżącymi rękoma odsunął pled. Wsparł się na łokciach, zmuszając zastałe kończyny do ruchu. Szedł boso, nie zważając na kaleczące stopy fragmenty szkła z rozbitego lustra. Pozostawiał za sobą lepki, czerwony ślad. Skronie pulsowały mu tępym bólem, a żołądkiem targały mdłości. Powiódł wzrokiem po wnętrzu kawalerki. Brudne okna wpuszczały do izby niewiele światła, choć wystarczająco, żeby dostrzec tańczące w powietrzu drobinki kurzu. Od ścian odłaziła wyblakła tapeta, odsłaniając drewno i resztki tynku. Sterty manuskryptów, ubrań i zwykłych śmieci cuchnęły odchodami i stęchlizną. Pracownia była kiedyś ostoją bezpieczeństwa. Teraz w dziurawych ścianach i szczelinach spękanych desek, jak szczury, gnieździły się cienie.

Anton podszedł do kominka. Zakasłał od dusznego powietrza, aż w kącikach oczu zamigotały łzy. Powoli, jak osoba dużo starsza, schylił się, podniósł z podłogi pogrzebacz i zaczął niemrawo mieszać szary popiół. O żeliwny hak stuknęła osmalona ptasia czaszka. Na ten widok na czole mężczyzny pojawiły się zmarszczki, które szybko wypełniła wilgoć gorączki. Ruchy pogrzebacza stawały się coraz bardziej zajadłe. Anton począł wreszcie wściekle dźgać resztki spalenizny. Drewno trzaskało, sadza brudziła wszystko wokół. Po chwili o podłogę uderzyła oderwana krata kominkowa.

Za oknem kamienicy przeleciała chmara wron. Obolałe uszy poznały znajomy skrzek, narastające łopotanie skrzydeł zagłuszające myśli. Wzrok Antona przysłoniły fioletowe plamy. Mężczyzna dotknął językiem spierzchniętych warg. Poczuł skórę suchą niczym trociny. Zerknął z nadzieją w kierunku wysuniętej do połowy szuflady biurka. Była pusta.

Pogrzebacz z głuchym łoskotem uderzył o podłogę. Pisarz dał pierwszy krok w stronę okna.

Życie miasta Karlen biegło swoim zwykłym torem. Dochodziło południe. Dym z kominów kamienic leciał w kierunku dzielnicy fabrycznej i mieszał się z jej smolistymi oparami. Ciężka, ołowiana chmura ciągnęła na zachód w stronę ściętych jesiennym przymrozkiem pól. Sylwetki czarnych ptaków raz po raz przecinały przesiąknięte cuchnącym dymem niebo, zdążając w stronę wieży kościelnej. Tam, przy akompaniamencie wściekłego krakania, ptaszyska walczyły o każdy skrawek gzymsu.

Ulice dzielnic mieszkalnych w większości ziały pustkami. O tej porze robotnicy byli zajęci pracą w fabrykach, urzędnicy zapełniali pochyłym pismem niekończące się sterty dokumentów, a dobrze urodzeni podejmowali gości albo sami wizytowali prominentnych znajomych. Po brukowanych uliczkach między ciasno stłoczonymi kamienicami przejeżdżały powozy zmierzających na spotkania spóźnialskich.

Jedynie okolice centrum wypełniał gwar otwartych na oścież sklepów i warsztatów. Sukiennicami stanowiącymi przybudówkę ratusza przechadzali się dystyngowani panowie i damy o mlecznobiałych twarzach. Wszędzie tańczyły zdobione haftami kamizelki, muślinowe suknie i zawinięte wokół smukłych szyj lisie futra. Nachalni sprzedawcy podsuwali towary niemalże pod nosy potencjalnych klientów.

– Cudowny gorset z fiszbinami, na wyszczuplenie ciałka!

– Niech łaskawy pan spojrzy na ten szustokor.

– Dezabile! Modne, tiulowe dezabile!

– Pani zerknie znad wachlarza, tutaj! Proszę, mamy muszki ze skóry, jedwabiu, tafty…

Wyliczankę przerwało bicie dzwonów. Metaliczne echo zagłuszyło hałas ulicy. Ptaki, które obsiadły świątynną wieżę, rozsypały się czarną chmarą na wszystkie strony. Większość przechodniów kierowała się w stronę kościelnej bramy. W dalszych częściach miasta trwał zwyczajny ruch.

Z okazałego gmachu wbudowanego w pierzeję wąskiej ulicy wybiegły dwie parki dziewczynek i chłopców w obcisłych habitach. Tuż za nimi pośpiesznie zdążała opiekunka, która wiążąc jeszcze chustkę na głowie, przywoływała dziatwę do porządku. Szybko dogoniła swoich podopiecznych – mała gromadka dreptała teraz pod jej czujnym okiem.

Dotarli do przecznicy, gdy powtórnie rozległo się bicie dzwonów oznaczające początek południowego nabożeństwa.

– Lucy, mały diable, znów się przez ciebie spóźniliśmy – ofukała jedną z dziewczynek kobieta. – Zobaczysz, jak cię ojciec spierze za to guzdranie.

Skarcona dziewczynka spuściła wzrok. Wśród dzieci rozbrzmiał urywany chichot.

Wtem znad głów opiekunki i jej podopiecznych dobiegł trzask rozbijanej szyby, a z góry posypały się drobinki szkła. Coś ciężkiego z gruchotem rąbnęło na chodnik tuż przed oniemiałą grupą. Śladem upadku sfrunął na ziemię popielaty materiał i deszcz drewnianych odłamków.

Dzieci zaczęły krzyczeć. Twarz opiekunki w ułamku sekundy przybrała ziemisty odcień. Kobieta machinalnie chwyciła za rękę stojącą najbliżej dziewczynkę. Zawróciła, po czym nadal ściskając przerażoną małą, rzuciła się do najbliższych drzwi, wzywając pomocy.

Bruk chciwie spijał krople świeżej krwi. Pled opadł na zwłoki, przykrywając je szarym całunem. Gdyby martwe spojrzenie mogło cokolwiek wyrażać, w tym przypadku byłaby to ulga.

Rozdział I

Miesiąc wcześniej

Każdego piątkowego wieczora komendant straży miasta Karlen wychodził ze swojego biura, wsiadał do przygotowanego wcześniej powozu i zajeżdżał nim pod oddaloną o kilka dzielnic niewielką kamieniczkę. Niedługo potem drzwi tejże otwierały się, wypuszczając na wieczorne powietrze chudzinę w przydużym fraku trzymającego w dłoni laskę, której gałka błyszczała od polerki. Literat Anton Lumiére ściskał serdecznie dłoń starszego kuzyna i mościł się obok na aksamitnym siedzeniu. Dorożka ruszała w dalszą drogę wyznaczoną mdłym światłem latarni i cieniami uciekających przed zmrokiem przechodniów. Niespełna pół godziny później stangret zatrzymywał konie przed białym portykiem willi. Czas był na tyle istotny, że woźnica, aby nie popełnićfaux pas, w razie potrzeby przyśpieszał lub zwalniał tempo. Stale posiłkował się przy tym kieszonkowym zegarkiem. Literat podarował mu go po tym, jak któregoś razu zawiózł panów za wcześnie. Podarek ów stanowił aż nadto wyraźną sugestię, żeby się to więcej nie powtórzyło.

Gdy w urządzonym z przepychem westybulu kamerdyner odbierał od gości palta, w salonie madame Fenri unosiły się już kłęby błękitnego dymu, szemrały przepalone głosy i dźwięczały szklanki z bursztynowym płynem. Mimo że prawie wszystkie stoliki były zajęte, kryta zielonym aksamitem sofa w rogu świeciła pustką. „Kilka minut spóźnienia jest w dobrym guście” – mawiał Anton. A więc kilka minut po ósmej wieczorem panowie wchodzili do salonu i prawie natychmiast ustawiała się przed nimi kolejka upudrowanych dżentelmenów i dam. Wymieniano uprzejmości, całowano dłonie, z rąk do rąk przechodziły ukradkiem drobno zapisane, złożone na czworo kartki, które komendant z protekcjonalnym uśmiechem chował w kieszeniach surduta.

Lumiére stał z tyłu, nie cieszył się zbytnim zainteresowaniem towarzystwa. Zniecierpliwiony, tupał tylko mokasynem i wymownie wznosił oczy ku górze.

Ceremoniał dobiegał końca wraz z pojawieniem się w progu madame Fenri. Otaczająca ją gwardia zięciów, synów, bratanków i siostrzeńców przepędzała namolnych interesantów, torując panom drogę do stolika. Tam gospodyni oficjalnie witała się z gośćmi.

– Madame młodnieje z roku na rok, klnę się na moje zdrowie – oświadczył komendant, zbliżając do warg kościstą dłoń w luźnej rękawiczce przywodzącej na myśl bandaż.

– Och, dajże już spokój tym głupstwom, Sergio. Do was, mężczyzn, czas ma niepomiernie więcej cierpliwości niż do nas. Mój świętej pamięci mąż nawet w trumnie wyglądał, jakby dopiero co stuknęło mu półwiecze. To był dopiero kawaler! Oszust i łajdak oczywiście, ale samiec pierwsza klasa.

– Wszyscy pamiętamy barona Edwarda, był nam serdecznym przyjacielem – zapewnił komendant.

Głównie dzięki swojej szczodrości – pomyślał z przekąsem Lumiére.

– Skoro o przyjaciołach mowa. – Madame zacmokała wysuszonymi wargami, przekręciła głowę w kryzie i spojrzała za siebie z dezaprobatą. – No dalej, pokaż się, młoda damo. Pan komendant na pewno pamięta też moją wnuczkę. Valerio, kochanie, drugi raz nie powtórzę.

Jedyna kobieta wśród bogatej grupy potomków i oczko w głowie wdowy po baronie, Valeria Fenri, wynurzyła się zza paniera babcinej sukni. Obyczajnie dygnęła i od razu wbiła wzrok w marmurowe płyty posadzki. Dziewczynę można by uznać za całkiem ładną, gdyby nie szpecąca okrągłą twarzyczkę brodawka rozmiaru dorodnej borówki. Nawet gruba warstwa pudru, dzięki której skóra Valerii przypominała alabaster, nie była w stanie ukryć skazy.

– Słodkie dziecko. – Sergio się uśmiechnął.

Baronowa wydęła usta. Nie to chciała usłyszeć.

– Ciociu, maestro pyta, czy fortepian jest już gotowy – odezwał się jeden z członków rodzinnej świty.

– Panowie wybaczą – rzuciła chłodno madame na pożegnanie i zostawiła gości przy stole.

Lumiére był pewny, że zarówno krewny, jak i maestro dostaną srogą reprymendę. Madame Fenri bardzo skrupulatnie przygotowywała grunt pod przyszłe małżeństwo swojej podopiecznej i nie lubiła, gdy jej przerywano.

Panowie usiedli przy stoliku.

– Jak długo jeszcze masz zamiar podtrzymywać tę mrzonkę? – spytał Lumiére, wyciągając z półki pod stołem planszę do reversi.

– Ile będzie trzeba – odparł Sergio i sięgnął do wewnętrznej kieszeni surduta po srebrną papierośnicę.

Krzesiwo w zapalniczce zaiskrzyło, a komendant zaciągnął się dymem.

– Proszę cię, Lulu, nie rozmawiajmy o tym.

– Jak chcesz, ale ona prędko nie odpuści, aż w końcu zrozumie, że wystawisz tę młódkę do wiatru – stwierdził literat, po czym zajął się ustawianiem pionków.

Sergio wypuścił w powietrze szarą chmurę i pochylił głowę nad inkrustowaną planszą.

– Brakowało mi tego – rzekł niemalże tkliwie.

Po trzech miesiącach przerwy znajomi wrócili do zwyczajowych pojedynków w reversi. Tradycja sięgała dziewięciu lat wstecz, kiedy baron Edward po raz pierwszy zaprosił dwóch, wtedy jeszcze nieopierzonych salonowców, do willi Fenrich. Panowie należeli do nielicznej grupy szczęśliwców, których koneksje z rodami o krwi błękitnej niczym niebo pozwoliły im wieść życie względnie wolne od trosk i zajść dalej niż większości miejskich karierowiczów.

Salon madame należał do popularnego wśród szlachty rodzaju przybytków zrzeszających osoby potencjalnie przydatne dla rodu. Gości można było podzielić na dwie klasy: ludzi o wyrobionym statusie, widocznie rozluźnionych, brylujących w towarzystwie i korzystających z wszelkich dostępnych używek, oraz osoby dopiero zabiegające o status przyjaciół rodziny, którym z jakiegoś powodu dano szansę – przesadnie zmanierowanych, w nazbyt wystylizowanych perukach, usilnie starających się zamienić słowo z panią domu lub chociaż jej krewnymi.

Jak wszędzie, gdzie pierwszoplanowe miejsca zajmowała błękitna krew, także tutaj panowały określone zasady. Po pierwsze i najważniejsze, nie rozmawiano o interesach. Wszelkie sprawy należało załatwić po cichu, najlepiej listownie, przed oficjalnym otwarciem salonu, to jest przed pojawieniem się gospodyni. Po drugie, obowiązywała pewna etykieta, nie tak ostra jak podczas uroczystych spotkań, ale jednak. Naturalnie nie należało oczekiwać przesadnie dystyngowanego zachowania ze strony nie-szlachciców. Zdaniem madame w zupełności wystarczały „dobre maniery i poczucie wstydu”. Z komendanta, po kwadransie rozmowy z kuzynem, uleciało jedno i drugie.

– Smok to ogień. Jest nasieniem i krwią. Gromadzi się w sercu. Jego znakiem jest trygram k’an. Tygrys jest metalem. Jest oddechem i siłą cielesną. Gromadzi się w płucach. Jego znakiem jest trygram li. Wszystko jest połączone. Kiedy serce się porusza, oddech i siła działają równo z nim. Kiedy płuca nabrzmiewają, nasienie i krew płyną w tempie oddechu.

– Co ty pieprzysz, Lulu? – spytał Sergio, tracąc cierpliwość.

Kilka osób przy sąsiednich stolikach odwróciło się z zaciekawieniem.

– Opamiętaj się, kuzynie – odparł z niesmakiem Lumiére. – To fragment traktatu o rtęci i ołowiu autorstwa…

Komendant przyłożył palec do ust i rozejrzał się wokół, patrząc na gości spode łba. Wszyscy pośpiesznie odwrócili spojrzenia. Wrócił dźwięk przyciszonych rozmów. Sergio westchnął ciężko i oparł podbródek na dłoni.

– Martwię się o ciebie, Lulu. Odkąd wróciłeś, wciąż bujasz w obłokach. Wiedziałem, że tak będzie. Mówiłem, żebyś nigdzie nie jechał.

Literat zmarszczył brwi.

– Łatwo ci mówić. W porządku, nie będę cię zanudzał. Twój ruch.

– Mnie łatwo mówić? – zdziwił się Sergio, odrywając spojrzenie od planszy. – A tobie o co znowu chodzi? Pieniędzy, dzięki niech będą nieboszczykowi baronowi, nie zabraknie nam do śmierci i jeszcze dłużej. Możesz tu siedzieć, zbijać bąki, pisać te swoje książki…

– …których nikt nie czyta.

– Mówiłem, żebyś zajął się czymś ciekawszym niż historyczne dyrdymały. Nikogo nie interesuje przeszłość. Liczy się tylko to, co będzie. Na resztę szkoda życia. Mało ci lepszych tematów? Pisz o ludziach z krwi i kości: o pracy, walce, o dumie narodowej. Społeczeństwo kocha takie głaskanie po głowie.

– To prostytucja, nie pisanie.

Sergio przewrócił oczami. Odłożył papierosa do popielniczki w kształcie wodnej lilii.

– I ty chcesz, żeby cię czytali? Ech… No to może erotyki? Anonimowo, oczywiście. Tak się składa, że mam znajomego drukarza, który wisi mi przysługę.

Lumiére posłał kuzynowi znudzone spojrzenie.

– Powiedz, że żartujesz.

– Ależ skąd. – Sergio konspiracyjnie ściszył głos. – Mój drogi, jak nie patriotyzmem, to dupą. To broń niezawodna. Przejdź się po zmroku na różany skwer i popytaj pierwszą lepszą. Zobaczysz, że nie kłamię.

Dźwięk głosów przy sąsiednich stolikach przybrał na sile. Atmosfera widocznie się rozluźniała. Nad głową Sergia tykała gama ściennych zegarów – reszta okazałej niegdyś kolekcji barona, teraz w większości wyprzedanej przez jego żonę.

Literat splótł wąskie palce i utkwił wzrok w czymś ponad ramieniem.

– To wszystko już było: wiara, praca, służba…

– Ostrożnie, Lulu…

– …dupy. Gnuśniejemy w tym bagnie od zawsze. Gdzieś po drodze, nie wiem dokładnie gdzie, coś poszło nie tak i jeśli prędko się nie ockniemy, to nas z tego rozliczą.

– Niby kto? Kto nas rozliczy? – spytał lekceważąco Sergio i wrócił do analizowania układu pionów.

– Nie wiem. Może… Słyszałeś, co się dzieje na północy.

Komendant machnął dłonią.

– Nie zawracałbym sobie tym głowy. Bunty to nic nowego. Ludziom odbija nie pierwszy, nie ostatni raz. Niektórzy po prostu nie nadają się do normalnego życia. Trzeba ich izolować albo… – Mężczyzna zawahał się i odchrząknął. – Twój ruch.

Lumiére postawił pion w losowym miejscu, nie zaszczycając planszy spojrzeniem. Sergio uniósł brew, ale powstrzymał się od komentarza.

– To o czym chciałbyś pisać? – spytał wreszcie.

Twarz literata pojaśniała.

– O zmianie. A raczej o potrzebie zmiany. Cały kraj jej pożąda. Wystarczy przejść się po ulicach, rozejrzeć się. Może tu jeszcze nie jest tak źle, ale w stolicy nie ma już miejsca, żeby przejść między tymi wszystkimi pomnikami, statuami, łukami triumfalnymi… Wiesz, jak wielkie ma być nowe sanktuarium? Sto trzydzieści metrów, od fundamentów po szpicę.

– Kapłani zawsze mieli rozmach, zwłaszcza ci z Vragenborgu. – Sergio wzruszył ramionami. – Mnie to nie dziwi.

– Nie mówię tylko o kapłanach. Statua goni pomnik, święto paradę. Legiony maszerują z miasta do miasta, jak w chwilach mobilizacji wojennej. Odkurzają tablice z imionami starych wodzów, wynoszą mężów stanu na piedestały. A księgi? Jeszcze sto lat temu ze świecą było szukać świeckiego oczytanego. Teraz na ulicach rozdają broszury dla pospólstwa i oni to naprawdę czytają!

Z każdym słowem literat kręcił dłońmi w powietrzu takie zawijasy, że omal nie wywrócił kieliszka. Ten ostatni brzdękał tylko, trącany co chwila mosiężnym pierścieniem.

– Twój ruch – odparł komendant.

Lumiére ruszył się, nie patrząc na planszę, i mówił dalej:

– Konkluzja jest prosta, mamy kompleks wielkości.

– Lulu, skup się.

– A żeby osiągnąć coś wielkiego, trzeba zmiany. Fundamentalnej. Nie wystarczy grzecznie chodzić do kościoła i paradować z szablą u boku. Nie wystarczy praca u podstaw. Ludziom marzy się nieśmiertelność…

– Był tu taki jeden – przerwał mu Sergio. – Nazywał się chyba Olivier. Tak, Olivier Sorelli. Marzyła mu się… może nie nieśmiertelność, ale sława co najmniej. Musieliśmy go sprzątnąć. Jakim pomyleńcem trzeba być, żeby wypisywać podobne rzeczy o arcyksięciu…

– Olivier? – powtórzył wyrwany z zamyślenia Lumiére. – Szkoda, czytałem jego pamflety, niczego sobie.

– Nie wiem, nie znam się na tym. W każdym razie na niewiele mu się zdały. Nikt nie jest bezkarny, pamiętaj o tym. Zawsze komuś z góry w końcu puszczają nerwy.

– Zabiłeś go? – spytał ponuro Lumiére.

– Nie, za kogo ty mnie masz? – Twarz Sergia wykrzywił zjadliwy uśmiech. – Gnije w celi za działalność wywrotową.

Lumiére sięgnął po szklankę z bursztynowym płynem.

– To groźba?

– Ostrzeżenie. Na zmiany jeszcze przyjdzie czas. Znasz to przysłowie, że gdy się człowiek śpieszy… Ha! – rzucił triumfalnie Sergio, odwracając szereg pionów z białej strony na czarną. Spojrzał na kuzyna i uśmiech mu zrzedł.

– No co? Nie powiesz mi, że nie umiesz przegrywać.

– Po prostu… – zająknął się pisarz, gryząc dolną wargę. – Chodzi mi o to, że… Lubisz swoją pracę, prawda?

– Jak nic innego – odparł zdziwiony komendant. – To znaczy, czasem bywa gorąco, ale cóż poradzić, ryzyko zawodowe.

– Otóż to. – Lumiére położył dłonie na stole i splótł palce. – To teraz wyobraź sobie, że masz na oku przestępcę, nie jakiegoś tam pamfleciarza, ale zbója z krwi i kości. Handlarza opium, dajmy na to. Chcesz go dopaść?

Komendant uśmiechnął się pobłażliwie.

– Masz tyle pojęcia o robocie w straży, co ja o teologii, ale niech będzie. Nie tyle chcę, co muszę. Taka praca.

Lumiére pokiwał głową.

– No więc ja też muszę. Muszę skończyć, co zacząłem i gwarantuję, że jeśli mi się uda, zdobędę nie mniejszą sławę niż ty w przypadku capnięcia takiego zbira.

Komendant, jakby od niechcenia, zsunął piony z planszy, tworząc z prawej strony stosik czarno–białych kamyków. Popukał palcami w blat.

– Widzę, że nie odpuścisz.

Oczy pisarza błysnęły w podnieceniu, a on sam przysunął się bliżej stolika i konspiracyjnie nachylił w stronę kuzyna.

– Pamiętasz naszą rozmowę przed moim wyjazdem?

Sergio przytaknął.

– Stwierdziłem, że zwariowałeś i nic dobrego z tego nie wyniknie. Jak widać miałem rację.

– Daj spokój. Jestem blisko, bliżej niż kiedykolwiek. A już na pewno bliżej niż ci piszący „o ludziach z krwi i kości.”

Zmarszczki na twarzy komendanta pogłębiły się. Sergio miał wrażenie, że na blade lico kuzyna powoli występują rumieńce.

– A jakiego to objawienia dostąpiłeś na Wschodzie, hm? Modliłeś się z Diguańczykami do misy z wodą?

– Odpuść, dobrze? Cesarska kultura w niczym nie ustępuje naszej. Rozmawiałem tam z wieloma ciekawymi ludźmi, którzy mieli sporo do powiedzenia. Przy odrobinie zachęty oczywiście.

– Ciekawe. Chętnie poznam nazwiska…

Lumiére parsknął.

– I może jeszcze adresy? Zresztą części i tak już zapomniałem. Liczy się, co mówili.

– Nie wiem, czy wyraziłem się dość jasno. Za takie słowa mógłbym aresztować cię na miejscu – rzekł ostro komendant. – Są tematy, których w towarzystwie się nie porusza. Obejmują między innymi wszystko, co leży za wschodnią granicą.

Pisarz odchylił się i założył ręce na piersi.

– Chcesz usłyszeć, czego się dowiedziałem, czy nie?

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

– Nie tutaj – zdecydował wreszcie Sergio. – Zagramy partię od nowa, żeby nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania i pojedziemy do ciebie. Tylko pod jednym warunkiem.

– Hmm?

– To pierwszy i ostatni raz. Nie będziemy do tego wracać. Nigdy.

Lumiére wyszczerzył zęby.

– Masz moje słowo. Biorę białe.

– Obrońco, miej nas w swojej opiece… – rzekł Sergio zaraz po przekroczeniu progu kawalerki.

Z każdej ściany do komendanta szczerzyły się wykręcone w zwierzęcych grymasach twarze, uśmiechali skośnoocy mędrcy z brodami sięgającymi dolnych fałd szat, klekotały chude żurawie, syczały tęczowe węże, otwierały paszcze tańczące wśród serpentyn ognia smoki. Wyblakłe lilie tapety ginęły pod natłokiem map, makat i papirusów zakrywających prawie całą wolną powierzchnię. Elegancko wykończone meble, zapewne oryginalne wyposażenie mieszkania, niknęły w jaskrawym gąszczu orientalnych ozdób.

Sergiowi wystarczyła chwila wpatrywania się w fantazyjne postacie i kaligraficzne zawijasy, żeby poczuł zawroty głowy. Zamknął oczy, ale wiele to nie pomogło, bowiem w powietrzu unosiła się mocno korzenna woń wymieszana z czymś ostrym, wybitnie drażniącym zmysły.

– Podoba ci się? – spytał niezrażony reakcją towarzysza Lumiére. Pisarz wszedł właśnie żwawym krokiem do środka i cisnął laskę w kąt pomieszczenia. – Sprzyja kontemplacji. Nie wiem, co dodali do farb, ale wyobraź sobie: nie dalej niż wczoraj wieczorem przekonałem się, że opalizują w świetle księżyca!

Sergio przysiadł na wolnym taborecie i rzucił kapelusz na stół.

– Już żałuję, że się zgodziłem. Na cholerę ci to wszystko?

– Mówiłem, sprzyja kontemplacji. Poza tym wśród rzeczy, które ze sobą przywiozłem, znajduje się kilka prawdziwych rarytasów. Mam tu na przykład kopię słynnej cynobrowej tablicy, rytualną maskę Han–Ji, no i oczywiście jeden z trzech oryginalnych egzemplarzy traktatu o rtęci i ołowiu spisanych przez ucznia Hong-Tao. Ten sam, który ci cytowałem. Chcesz zobaczyć? – spytał, idąc już w stronę wiklinowego kosza upchanego między szafę a łóżko.

Podniósłszy pokrywę, sięgnął w głąb sterty podejrzanie wyglądających zwojów, ksiąg i kamieni o dziwacznych kształtach. Komendant uniósł dłonie w obronnym geście.

– Wystarczył mi fragment. Powiedz lepiej, z łaski swojej, jak to wszystko – Sergio wykonał nieokreślony ruch ręką – ma ci pomóc w pisaniu.

Anton przykrył kosz, zapalił oliwną lampę stojącą na biurku, po czym przysunął drugi stołek bliżej kuzyna i usiadł naprzeciw.

– Słuchaj i nie przerywaj. Kiedy skończę, możesz wyklinać do woli. Nie będę cię zanudzał szczegółami mojego tam pobytu, bo wystarczająco dałeś do zrozumienia, że masz to gdzieś. Powiem tylko tyle, ile absolutnie konieczne, żebyś zrozumiał ogólną koncepcję.

Sergio westchnął ciężko. Założył ręce na piersi i milcząco świdrował pisarza wzrokiem.

– Wspomniałem o zmianie i potrzebie nieśmiertelności. Na świecie jest tylko jedna dyscyplina, która realizuje oba te postulaty: alchemia. Tak, wiem, co przechodzi ci przez myśl, ale odstawmy na moment dyrdymały Świątyni i spójrzmy na sprawę szerzej. Przede wszystkim, nasze wyobrażenie o alchemii jest wypaczone. Kapłani praktycznie utożsamiają ją z czarami i ciężko ich winić, bo nasze gildie alchemików to zwykłe bandy guślarzy mających nierówno pod sufitem. Alchemik to nie kocmołuch podtruwający się w zakurzonej pracowni, ergo na Zachodzie gówno o temacie wiedzą. Dlatego postanowiłem szukać odpowiedzi po przeciwnej stronie…

Anton wstał, podszedł do ściany i ściągnął jedną z rycin przedstawiającą przekrój nałożonych na siebie konturów ludzkiego ciała uzupełnionych odręcznymi notatkami i symbolami.

– Tam dowiedziałem się dużo więcej. Alchemia to nie tylko nauka o takich czy innych substancjach. To dziedzina… cóż, ducha.

W miarę jak Lumiére mówił, brwi komendanta unosiły się coraz wyżej. W myślach był gdzieś pomiędzy sklasyfikowaniem swojego kuzyna jako wariata a wybuchem gniewu z powodu wiary Antona w podobne bzdury.

– Spójrz na przykład tutaj. Nie tutaj, wyżej, przy szyi. Tu jest napisane „Tylko mistrzostwo oddechu umożliwia operowanie żywiołem ognia”. Alchemicy orientu oczyszczali organizm za pomocą ćwiczeń oddechowych przed przystąpieniem do pracy. Legendarni mistrzowie ponoć wstrzymywali oddech na pełne tysiąc sekund, nim w ogóle dotknęli aparatury.

Kiedy opowiadał, w oczach Antona znów migotały niezdrowe iskierki, takie same jak podczas rozmowy w salonie madame Fenri.

– A to dopiero początek. Byli w stanie kontrolować każdy organ z osobna: nadawać biciu serca dowolny rytm, zwiększać siłę, a nawet zasklepiać rany. I to wszystko dzięki medytacji. Skoro osiągnęli taką perfekcję w kontrolowaniu własnego ciała, to pomyśl, jakich cudów mogli dokonać na obcej materii przy pomocy odpowiednich narzędzi. Gdzie tam naszym konowałom do podobnych czynów!

Pisarz dostrzegł zniecierpliwienie na twarzy kuzyna.

– Wybacz… miałem się streszczać. Otóż całkiem niedawno dowiedziałem się, że w czasach wojny z cesarstwem, nieopodal Karlen zadomowił się nad wyraz zdolny alchemik. Uciekł ze wschodu przed natarciem. Rzecz w tym, że napisał pierwszy i najprawdopodobniej jedyny traktat alchemiczny w naszym języku! Wyobrażasz sobie? Coś, co pomogłoby nam zrozumieć ich filozofię… ba! Może nawet dać gotowe rozwiązania i to w przystępnej formie. Taka księga to niespożyte źródło wiedzy o… o wszystkim.

Literat przerwał, pozwalając sobie na chwilę oddechu.

– Tym właśnie chcę się zająć – oświadczył w końcu, splatając nerwowo palce. – Księgą… to znaczy traktatem. Spodziewam się, że przekład nie jest idealny, upływ czasu pewnie też zrobił swoje, ale to wszystko kwestia odpowiedniej redakcji i unowocześnienia. Pomyśl tylko: miotamy się jak szczury w klatce, szukając dla siebie przyszłości, a ja podsunę ludziom odpowiedzi pod sam nos! Nie rób posępnej miny, spodziewam się krytyki, niemniej…

Sergio, którego twarz od pewnego czasu była już stale nachmurzona, nie wytrzymał dalszej części wywodu.

– Wystarczy. Popełniłem spory błąd. Wyświadczę ci teraz przysługę.

– Miałeś nie…

– Anton, milcz, pókim dobry – uciszył go komendant, wstając. – Nie życzę sobie, żebyś zanieczyszczał powietrze takimi bzdurami w mojej obecności. Za posiadanie połowy rupieci, którymi zapaskudziłeś mieszkanie, można by cię aresztować.

Lumiére również wstał, zrównując się z kuzynem.

– Widzę, że wrócił pan na służbę, komendancie. Dziękuję za ostrzeżenie.

– To nie jest śmieszne – odparł ze złością Sergio. – Byłeś u szaraków raptem trzy miesiące i już zatruli ci głowę głupotami. Moja przysługa to rada: wyrzuć te śmieci, a jeśli chcesz czuć się przydatny, to pisz coś, co przyniesie ci pieniądze albo zatrudnij się w kancelarii.

Pisarz uśmiechnął się pobłażliwie.

– Teraz? Kiedy włożyłem w to tyle wysiłku? Bo ty tak mówisz?

– Bo tak jest bezpieczniej – skwitował Sergio.

– Bezpieczeństwo? – parsknął Anton. – Rada dla tchórzy. Liczę się z konsekwencjami.

Komendant spojrzał pobłażliwie na Lumiére’a. Posłał mu współczujący uśmiech i poklepał po ramieniu.

– Naiwny, poczciwy Lulu. Przeceniasz się.

Anton ze złością odtrącił dłoń kuzyna.

– Czyżby? Nie tylko ja interesowałem się tą księgą. Ktoś o sporych wpływach omal nie położył na niej łap przede mną. Wiesz, ile razy dybano na moje życie, ile dostałem listów z pogróżkami?

– Listów z pogróżkami? Żarty sobie stroisz?

– Mówię śmiertelnie poważnie – odparł natychmiast Anton.

Sergio patrzył na kuzyna przez dłuższą chwilę.

– To moja życiowa szansa – dodał cicho pisarz.

Komendant przez przypadek trącił ramieniem parę zwisających z sufitu dzwonków. Bambusowe rurki lekko zaklekotały. Mężczyzna wzdrygnął się i powiódł spojrzeniem po pomieszczeniu. Miał wrażenie, że wiszące na ścianach szkice długobrodych mędrców obserwują go z drwiną w skośnych oczach.

– Ta książka… masz ją tutaj? – spytał sucho, strzepując niewidoczny pyłek z pagonu munduru.

– Nie, ale znalazłem kupca dysponującego oryginałem. Właściwie to on mnie znalazł. Mam z nim umówione spotkanie.

– Gdzie?

Anton milczał, spuścił wzrok. Cisza się przedłużała. Ostry, korzenno-cytrusowy zapach coraz mocniej wgryzał się w nozdrza. Sergio czuł, jakby język wyłożono mu słodko-mdlącą masą.

Jeszcze chwila i zwymiotuję. Ja on może mieszkać w takim smrodzie?

Wyglądało na to, że Lumiére nie ma zamiaru udzielić jakiejkolwiek odpowiedzi.

– Jak uważasz – skwitował Sergio. – Twoja sprawa. Pamiętaj tylko, że jeśli tobie odbiło na punkcie wschodnich fanaberii, to nie znaczy, że ktokolwiek inny będzie chciał to czytać.

Literat ściągnął brwi. Kiedy mówił, nie patrzył w oczy kuzyna, tylko gdzieś w dół, jakby jeden ze wzorów pstrokatego dywanu wydał mu się nagle szczególnie interesujący.

– Większość osób w naszym społeczeństwie to zabobonni fanatycy, prawie cała reszta jest tak sceptyczna jak ty. Ale niektórzy przejrzeli na oczy. To dowód, że innym też można je otworzyć. Ten traktat jest mostem między nami a Wschodem, kluczem do ludzkich umysłów. Myślisz, że gdyby był bezwartościowy, ktokolwiek by go szukał albo zadawał sobie trud, żeby mnie odstraszyć?

– Może to jakiś walnięty kolekcjoner antyków? Swoją drogą, skoro sam cię znalazł, to należałoby się temu przyjrzeć. – Sergio westchnął ciężko. – Lulu, grożono ci. Jeśli książka faktycznie jest coś warta, to kolejny powód, żebyś odpuścił. Zainteresują się nią ludzie z mniejszym zapędem do pisania, ale za to łasi na zysk. Poza tym Świątynia nigdy nie pozwoli ci opublikować czegoś takiego.

– Cenzurą się nie przejmuj, kapłani to tłumoki. A nawet gdyby coś zwęszyli, wydam pracę gdzie indziej. Dajmy na to na południu, pod pseudonimem.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

– I wierzysz, że ten handlarz ma to, czego szukasz? Może po prostu dybie na naiwniaka?

– Czytałem fragmenty pochodzące z tej księgi, słyszałem relacje z wielu niezależnych źródeł. Odpowiadają jego opisowi. Wiem, co chcesz powiedzieć, spokojnie, nie urodziłem się wczoraj. Najpierw go wybadam, upewnię się, czy mówi prawdę, obejrzę egzemplarz… A jeśli okaże się autentyczny – Anton uniósł palec – to będzie prawdziwe opus magnum.

Komendant zakaszlał. Po plecach przebiegły mu ciarki. Zapach i poczucie bycia obserwowanym przez ścienne rysunki dały mu się we znaki.

Sergio wziął nakrycie głowy i ruszył w stronę wyjścia.

– Życzę powodzenia. Gdyby jednak poprzeczka okazała się za wysoka, to przemyśl jeszcze raz moją radę…

Otworzył drzwi.

– Bywaj, Lulu – rzekł na odchodne, nie podejrzewając, że żegna kuzyna na zawsze.

Postawa Sergia rozczarowała Antona, ale mniej, niż byłby skłonny przyznać. Pojął, jak różnymi stali się ludźmi, i odczuł wstyd na myśl o tym, jakim autorytetem niegdyś był dla niego kuzyn.

Uchylił okiennice. Wnętrze mieszkania nawiedziła blada łuna miejskich latarni. Po karku pisarza przebiegł krótki dreszcz. Nie czuł strachu, to za dużo powiedziane, raczej instynktowną ostrożność. Jak podczas spaceru po słabo oświetlonej ulicy. Otworzył okno w nadziei na powiew świeżego powietrza. O tej porze miasto, na krótki czas wolne od trujących odchodów kominów i przemysłowej zawiesiny, pachniało zupełnie inaczej. Rześki, jesienny wiatr zdołał rozproszyć miejski fetor. Mężczyzna popatrzył w dół. Nad zagłębieniami bruku z kostki na kostkę przeskakiwał czarny ptak. Niepokój powrócił, tym razem silniejszy. Pisarz zamknął okno i zatrzasnął wewnętrzną okiennicę tak szybko, że podmuch zgasił jedną ze świec. Potem sięgnął do szuflady biurka, chwilę macał na oślep i wreszcie wyciągnął flakon wypełniony mętnym płynem. Otworzył go i pociągnął spory łyk.

Tymczasem wiszące na ścianach oblicza zdawały się śledzić każdy jego ruch. W oczodołach masek między rozwartymi w pogardliwych uśmiechach kłami i orientalnymi znakami tańczyła obudzona przez płomień świecy chmara cieni. Bambusowe dzwonki klekotały do rytmu.

Redakcja:

Sonia Korta, Piotr T. Dudek

Korekta:

Anna Grzeszczyk

Projekt okładki:

Joanna Halerz

Zdjęcie autora na okładce:

Dariusz Banasik

Skład wersji elektronicznej:

Paweł Czarkowski

Wydanie I, Warszawa 2024

ISBN 978-83-66767-67-6

Copyright © by Bartosz Sokolak, Kraków 2024

Copyright © for all editions by Wydawnictwo Alegoria, Warszawa 2024

Wydawnictwo Alegoria Sp. z o.o.

Ul. Chmielna 73 B, lok 14

00-801 Warszawa

tel. 600 762 716

e-mail: [email protected]