Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynującą powieść historyczna o dwóch kobietach, które rozdzieliły stulecia, oraz o wyborach i poświęceniach, jakich są zmuszone dokonać, aby osiągnąć w życiu harmonię serca i umysłu.
Osadzona w Londynie lat sześćdziesiątych XVII wieku oraz współcześnie, powieść splata losy dwóch kobiet o nieprzeciętnym intelekcie: Ester Velasquez, emigrantki z Amsterdamu, która na krótko przed epidemią dżumy zostaje skrybą niewidomego rabina, oraz Helen Watt, chorej profesor historii zafascynowanej spuścizną żydowską.
Poznajemy Helen, gdy ta zostaje poproszona przez byłego studenta o ocenę siedemnastowiecznych żydowskich dokumentów odnalezionych w jego domu podczas remontu. Helen zwraca się o pomoc do amerykańskiego doktoranta, Aarona Levy’ego – tyleż niecierpliwego, co czarującego – i wspólnie z nim podejmuje ostatnie naukowe wyzwanie, którym jest ustalenie tożsamości autora dokumentów, tajemniczego skryby podpisującego się „Aleph”. Równolegle tę samą zagadkę usiłuje rozwikłać inny zespół historyków, więc Helen i Aaron muszą się spieszyć…
Powieść „Ciężar atramentu” została wyróżniona prestiżową nagrodą literacką: NATIONAL JEWISH BOOK AWARD.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 898
2 listopada 2000 roku
Londyn
Siedziała przy biurku w swoim gabinecie.
Było ładne popołudnie, lecz ją przygnębiał zimny blask słońca za oknem. Za młodu pewnie odważyłaby się pójść na spacer, wbrew rozsądkowi licząc na odrobinę ciepła.
Nadzieja wbrew rozsądkowi: narkotyk, z którego dawno zrezygnowała.
Powoli przeglądała zaścielające biurko woluminy. Miała przed sobą zakurzone, dwujęzyczne wydanie Consolação Usquego. Przesunęła palec w dół strony, po czym ostrożnie zamknęła księgę.
Wybiło wpół do drugiej, tymczasem Amerykanin nawet nie zadzwonił. Rażący brak profesjonalizmu, zwłaszcza w kontekście znaleziska tej rangi. Darcy zapewniał co prawda, że to jego najzdolniejszy doktorant, a Darcy’emu akurat ufała, chyba jako jedynemu ze swoich kolegów po fachu.
– Levy pomoże ci z tymi papierami – oznajmił jej przez telefon. – Z przyjemnością wypożyczę ci go na jakiś czas. Typowy z niego Amerykanin: jest tak ambitny, że to aż zabawne. Wierzy, że historia może zmienić świat. Ale nawet ty wytrzymasz z nim przez trzy dni.
Helen niemal zachichotała na wspomnienie ich rozmowy. „Nawet ty”. Brawo, Darcy. Najwyraźniej wciąż uważał, że warto jej się postawić.
Naturalnie owe trzy dni to tyle co nic, jeśli chodzi o rzetelną ekspertyzę manuskryptów. Jednak zawsze było to coś, a na pewno więcej, niż Helen miała prawo oczekiwać. Wyłącznie ignorancji Eastonów w zakresie przyjętych procedur zawdzięczała fakt, że jej nie wyśmiali i nie przegonili z domu na wieść, że domaga się dalszego dostępu do dokumentów. Siedząc przy stole z ciemnego drewna naprzeciwko Iana oraz Bridgette Eastonów, nie ośmieliła się prosić o więcej. Wpadające do środka promienie słońca kładły się ukośnie na zadbanych dłoniach obojga małżonków, kolumienki wysokich arkadowych okien rzucały długie cienie w powodzi romboidalnych plam światła, a myśli Helen krążyły wokół tego, co przed chwilą zobaczyła.
Konsultacje takie jak ta wczorajsza nie stanowiły rzecz jasna rzadkości – ludzie stale znajdowali pożółkłe papierzyska, na przykład na strychu albo na dnie odziedziczonego po przodkach kufra, i, jeżeli wcześniej nie przyszło im do głowy skontaktować się z antykwariuszem, dzwonili na uniwersytet i prosili o połączenie z wydziałem historii. Tyle że tym razem telefonujący chciał rozmawiać konkretnie z Helen Watt. Ian Easton. Nazwisko nic jej nie mówiło, chociaż mężczyzna twierdził, że był kiedyś jej studentem.
– Wie pani, moja żona odziedziczyła pewną nieruchomość… – w słuchawce brzmiał przepraszający ton Eastona; Helen miała prawo zapomnieć, jakim był studentem, lecz on najwyraźniej dobrze to pamiętał. – Dom należał do jej ciotki i został wybudowany u schyłku siedemnastego wieku. Zamierzaliśmy go wyremontować, a następnie otworzyć galerię sztuki. Pomysł wyszedł naturalnie od mojej żony – z nas dwojga to ona jest obdarzona zmysłem estetycznym. Od razu pojęła, jak korzystne może być zestawienie sztuki nowoczesnej z siedemnastowiecznymi wnętrzami. Niestety – tu Easton zawiesił głos, po czym kontynuował, starannie dobierając słowa – doszło do opóźnienia. Dokładnie dwuletniego. Pozwolenie na remont zabytkowego budynku jest w najlepszym razie trudne do uzyskania. – W tym miejscu rozległ się pełen skrępowania śmiech, jakby rozmówca za żadne skarby nie chciał urazić Helen. – Oczywiście nie sugeruję, że ostrożność miejscowego konserwatora zabytków była nieuzasadniona. Ostatecznie tacy jak on wykonują tylko swoją pracę. Jednak pechowo dla nas okazało się, że ciotka żony zdołała za życia zadrzeć ze wszystkimi okolicznymi instytucjami zajmującymi się ochroną zabytków. Kiedy wreszcie otrzymaliśmy niezbędne zgody, wynajęliśmy elektryka, aby poprowadził przewody elektryczne we wnęce pod starymi, rzeźbionymi schodami. Facet zmył się po kwadransie. Zadzwonił i oznajmił mi, że znalazł stertę papierów po arabsku i budynek powinien zostać przeszukany jako potencjalna kryjówka ukrywających się imamów czy innych terrorystów, jak to raczył ująć. Tak czy inaczej, zagroził, że jeśli sprawa nie zostanie szybko wyjaśniona, przyjmie inne zlecenie. W całym tym zamieszaniu nie zauważył chyba, że odkryte przez niego dokumenty pochodzą sprzed ponad trzystu lat. Przejrzałem je i wydaje mi się, że rozpoznaję alfabet hebrajski. Reszta, chyba po hiszpańsku, jest adresowana do jakiegoś rabina. Dlatego… – Ian Easton urwał niezręcznie. – Dlatego właśnie – dodał po chwili – do pani dzwonię.
Helen, ze słuchawką przyciśniętą do ucha, pozwoliła ciszy wybrzmieć. Spojrzała na otwarty plik komputerowy, na kursor migający niestrudzenie od godziny w tym samym miejscu w połowie akapitu, który tak bardzo jej się nie podobał. Nie mogła sobie przypomnieć, aby praca kiedykolwiek ją nudziła. Ostatnio jednak to, co dawniej ekscytowało, coraz mniej ją obchodziło. Od czasu do czasu umysł Helen rozbłyskał fajerwerkami iskier, jak po uderzeniu młotem w kowadło. Frapujące okruchy wspomnień: stłumiony stukot drzwi baraku, zatrzaskujących się w pustynnym upale, zapachy wypełniające nozdrza na jeden przyprawiający o zawrót głowy ułamek sekundy… Iskry szczęśliwie gasły, zanim zdążyły wzniecić pożar.
Wyrównała niską stertę książek.
– Może w poniedziałek – powiedziała wreszcie.
– Rzecz w tym – w głosie Iana Eastona dało się wyczuć nutę zdenerwowania – że zależałoby nam, aby odwiedziła nas pani jeszcze dzisiaj. Sporo czasu zajęło nam ściągnięcie tego elektryka. Nie chcemy, żeby przyjął inne zlecenie. A te manuskrypty wyglądają na bardzo delikatne. Uznałem, że nie należy ich ruszać.
Prawdę mówiąc, śmiało mogła poświęcić mu tych parę godzin. Przez cały dzień właściwie nie posunęła się naprzód z robotą, a to, co w tej chwili pisała, było w gruncie rzeczy czynnością czysto porządkową – czymś, co obiecała sobie skończyć przed przejściem na emeryturę. Zestawieniem nielicznych dostępnych faktów na temat żydowskiej społeczności w Londynie zdziesiątkowanej podczas epidemii dżumy w latach 1665–1666: sprowadzony z zagranicy rabin czmychnął z Anglii w momencie wybuchu zarazy, a co zamożniejsi członkowie gminy salwowali się ucieczką na wieś. W miejskich archiwach w zasadzie brak było późniejszych wzmianek o londyńskich Żydach – do czasu, gdy po kilku latach gmina uformowała się na nowo, już pod innym przywództwem. Słowem, nie było to nic, czego żal byłoby zostawić na jedno popołudnie.
Mimo to Helen wciąż się wahała, wypytując Iana Eastona o kolejne szczegóły z historii domu. Kiedy wreszcie przystała na jego prośbę, zrobiła to takim tonem, żeby przypadkiem nie obudzić w nim żadnych romantycznych nadziei dotyczących znalezionego pod schodami pliku starych papierzysk.
Czekała ją teraz krótka przejażdżka do Richmond w celu wykonania ekspertyzy. Podjęła się zadania z niejasnym poczuciem, że powinna częściej wychodzić: korzystać z ładnej pogody, z dala od biura, dopóki jeszcze może.
Kiedy wsiadała do samochodu, kluczyki latały jej w ręku tak, że musiała oburącz przytrzymać cały pęk, zanim udało jej się wybrać ten właściwy. Potem potrzebowała aż trzech prób, żeby trafić nim do stacyjki. Najwyraźniej znów miała gorszy dzień. Trzeba będzie mieć to na uwadze.
Dwadzieścia minut później zaparkowała auto w Richmond i ruszyła pod górę na wpół zarośniętą kamienną ścieżką. Na widok domu zwolniła kroku. Ian Easton uprzedził ją co prawda przez telefon, że budynek pochodzi z końca XVII wieku, lecz aż do tej pory Helen uważała to za mało prawdopodobne – w okolicy nie było wielu siedemnastowiecznych budowli, te zaś, które się zachowały, zostały skrupulatnie zabezpieczone i zinwentaryzowane do ostatniej spłowiałej cegły.
Jednak w tym wypadku nie ulegało wątpliwości, że dom pochodzi właśnie z tej epoki. Majaczył przed nią w zmierzchu chłodnego popołudnia, tak niepodobny do sąsiednich budynków, że wydawał się pogrążony w niemej rozmowie sam ze sobą. Zdobiony okap dachu, fasada z cegieł o zaokrąglonych kantach, umieszczone w połowie jej wysokości nisze z kamiennymi płaskorzeźbami, nawet wiodąca do drzwi frontowych ścieżka wyłożona drobnymi okrąglakami – tego nie dało się pomylić z żadną inną epoką. Architektura budynku stanowiła odbicie nielicznych ocalałych w okolicy siedemnastowiecznych rezydencji, choć on sam nie był aż tak okazały. Mimo to wzniesiono go niewątpliwie w tym samym czasie, na polecenie kogoś o znacznym majątku i wysokich aspiracjach. Łatwo było też dostrzec, dlaczego pod względem splendoru odstawał od współczesnych mu budowli i nie cieszył się podobną renomą. W XVII wieku mógł olśniewać, lecz obecnie zachował tylko resztki dawnej chwały, a to za sprawą wielowiekowych zaniedbań i – co gorsza – nieudolnych prób modernizacji: niepasująca do całości dobudówka na lewo od głównego wejścia była bardziej wiktoriańska niż barokowa w stylu; po krytym łupkiem dachu przeciągnięto rynnę z podłej jakości aluminium, zapewne aby uporać się przed laty z jakimś przeciekiem; ceglane mury oplatała pajęczyna kabli telefonicznych i elektrycznych, które przecinały równe pionowe linie arkadowych okien.
Helen podeszła do drzwi, opierając się na swojej lasce, której końcówka ślizgała się po nierównych kamieniach ścieżki. Nienawykła do wysiłku, szybko się zasapała i musiała zwolnić, żeby wyrównać oddech. W szybie sąsiadującego z drzwiami wąskiego okna zamajaczyła jej zgarbiona sylwetka. Kiedy Helen podeszła bliżej, sylwetka zafalowała niczym odbicie w ciemnej tafli strumienia: blada, starzejąca się profesorka w niemodnej garsonce. Przechylona w bok i wsparta na lasce.
Z wahaniem przytknęła dłoń do chłodnej cegły przy oknie i zajrzała do środka jak zwykły włamywacz. Szyba zaparowała od jej oddechu, a kiedy znów stała się przejrzysta, Helen ujrzała rozległy ciemny przedsionek. Dopiero po chwili jej wzrok zdołał wyłowić z półmroku poszczególne detale i Helen Watt aż się zachłysnęła. Nadproże wewnętrznych drzwi zdobiły rzeźbione w drewnie cherubiny. Inne otaczały kręgiem szczyt wygasłego kominka. Podobnymi cherubinami udekorowano połowę z zachowanych w Surrey siedemnastowiecznych rezydencji i pałaców, choć nazwisko mistrza, którego wizytówkę stanowiły, przepadło w mrokach dziejów.
Helen wyprostowała się i ujęła w dłoń zimną żelazną kołatkę. Zarówno gładki, ciężki metal, jak i wychudła, drżąca ręka pozostawały nieczułe na ciepło promieni słonecznych, hojnie oblewających wszystko dookoła: drzwi frontowe, marmurowy próg, rękawy wełnianego płaszcza. Uderzenia kołatki o grube drewno wybrzmiały głucho i umilkły. W ciszy, jaka zapadła – niedającej się z niczym pomylić ciszy starego domu – na ułamek sekundy Helen ogarnęło dobrze znane uczucie: przeszywający na wskroś ból obcowania twarzą w twarz z kawałkiem historii. Zupełnie jakby coś wewnątrz niej rozpoczęło swobodny spadek. Albo jakby stanął przed nią kochanek sprzed lat. Niegdyś znał każdy centymetr jej ciała, teraz nie chciał się do niej przyznać…
Drzwi otworzył jej wysoki, starannie uczesany blondyn.
– Pani profesor Watt! Nie sposób wyrazić, jak bardzo jesteśmy pani wdzięczni. Naprawdę.
Ian Easton gestem zaprosił Helen do środka. Wygłoszone sztucznym tonem powitanie odbiło się echem w przepastnym, tonącym w półmroku pomieszczeniu, lecz Helen właściwie go nie zarejestrowała. Jej uwagę przykuły ciężkie drewniane rzeźby, wysokie sklepienie z galeryjką na trzeciej kondygnacji budynku oraz rzędy kartonowych pudeł na posadzce wypełnione dziełami sztuki. Zapach świeżej farby.
Ian ciągnął ze zmarszczonymi brwiami:
– Przed laty studiowałem u pani profesor, choć naturalnie nie może mnie pani pamiętać. – Był przynajmniej na tyle dobrze wychowany, aby oszczędzić jej konieczności potwierdzenia tego oczywistego faktu. Poprowadził ją przez przedsionek, dopasowując krok do jej ślimaczego tempa. – Bardzo mi przykro, że musieliśmy panią fatygować. Z pewnością ma pani znacznie ciekawsze zajęcia.
Helen przystanęła. Ponad nią znajdowało się szerokie nadproże z rzeźbionymi cherubinami upozowanymi na pełniących wartę strażników.
Ian także się zatrzymał, lecz po pełnej szacunku pauzie podjął wyjaśnienia: na widok pisma, które uznał za hebrajskie, od razu przypomniał sobie, że Helen jest wybitną specjalistką w tej dziedzinie. Gdyby więc była tak uprzejma i doradziła im, co zrobić z tymi papierami, byłby jej niezmiernie wdzięczny, ponieważ…
Nawet pod warstewką kurzu gładkie twarze cherubinów jaśniały wyrazem dziecinnej mądrości.
Ian mówił dalej, lecz dom przemawiał głośniej – niemal ją ogłuszał. Helen pojęła, że od tego, jak ułożą się jej relacje z byłym studentem, może faktycznie wiele zależeć.
Zmusiła się więc, aby skupić uwagę na swobodnie, lecz starannie ubranym mężczyźnie obok siebie. Pochylał głowę, jakby nadal zależało mu na aprobacie swojej dawnej wykładowczyni.
– Rzecz w tym – tłumaczył – że wystarczająco ciężko było otrzymać odpowiednie zezwolenia. Dalsza zwłoka na tym etapie…
Zająknął się pod bacznym wzrokiem Helen. Pozostawiając resztę niedopowiedzianą, powiódł ją ku szerokim schodom. Miała dość czasu, aby chłonąć przepych wypolerowanych stopni, masywnych poręczy, bogato zdobionych paneli bocznych przy każdym schodku i jeszcze bogatszych rzeźbień pokrywających ściany podestu tam, gdzie schody skręcały na pierwsze piętro. Ian minął je i zaprowadził Helen do pomieszczenia wyłożonego zwykłą boazerią, dalej od drzwi frontowych.
Tam, na niedużym stoliku karcianym pod oknem, spoczywał pojedynczy wolumin oprawiony w popękaną skórę. Obok leżały dwie luźne kartki, o których Ian wspomniał jej przez telefon: dokumenty, które po odkryciu skrytki elektryk wydobył spod schodów jako pierwsze.
Helen przez moment po prostu na nie patrzyła, napawając się widokiem grubych, mięsistych arkuszy, których nie miała śmiałości dotknąć. Uderzyło ją, że na jednej stronie zestawiono ze sobą dwa alfabety: portugalskie słowa biegły od lewej do prawej, wśród nich zaś rozrzucono tu i ówdzie hebrajskie zdania, nakreślone w przeciwnym kierunku.
Powoli zaczęła czytać. Raz, drugi, trzeci.
Zza jej pleców dobiegł głos Iana.
– Tam – powiedział, wskazując jej kierunek.
Podniosła wzrok. U podnóża schodów, w ciemnym kącie, nietkniętym oślepiającym światłem padającym z okna na podeście, majaczył niewielki otwór po usuniętym panelu.
Ignorując nieśmiałą propozycję pomocy Iana, Helen podeszła bliżej. Ostrożnie osunęła się na podłogę, czując, jak laska drży pod jej ciężarem, i uklękła przed skrytką niczym skruszony penitent.
Tkwiła w tej pozycji dłuższy czas, z dłońmi przyciśniętymi do chłodnej posadzki, czując, że przygniata ją wielkie brzemię, jakby przeżyte dotąd lata przybrały naraz fizyczny kształt. Przez dłuższą chwilę, ciężko oddychając, wpatrywała się w zapełnione półki. W końcu, wiedząc, że nie powinna tego robić, wyciągnęła drżącą rękę, żeby wyjąć pojedynczą kartkę.
To był moment. Arkusz w zadziwiająco dobrym stanie spoczywał na jej rozpostartych dłoniach niczym ptak, który postanowił tam przysiąść tylko na chwilę.
– Tutaj jesteście! – zabrzmiał dźwięczny okrzyk. Wysoka, smukła kobieta przeszła szybko po kamiennej posadzce, stukając obcasami.
– Moja żona Bridgette – przedstawił ją Ian.
Helen zmusiła się, żeby wstać z podłogi i uścisnąć gładką, upierścienioną dłoń, którą podała jej Bridgette Easton.
Oboje powiedli zaraz Helen do niedużego pokoju z wysokim sufitem, przylegającego do pełnego przeciągów holu. Ian zniknął na chwilę i zaraz wrócił z imbrykiem. Potem usiedli na wprost niej przy masywnym, drewnianym stole, pod trzema rozświetlonymi słońcem oknami, z których każde wysokością dorównywało niemal wzrostowi dorosłego mężczyzny. Wiekowe, nierówne szkło szybek zmieniało wąski, okolony murem dziedziniec przed domem w rozmigotany impresjonistyczny pejzaż, praktycznie oślepiając Helen.
– Oczywiście – zaczął Ian – chcemy postąpić jak należy.
Helen powoli skinęła głową.
– Nie liczyliśmy się jednak z taką niespodzianką. To kolejna przeszkoda, z którą przychodzi się nam zmierzyć.
Na moment zapadło niezręczne milczenie. Trwało ono dostatecznie długo, żeby Helen mogła się dobrze przyjrzeć Eastonom. Ian i Bridgette: dwie jasne głowy. Wyszczotkowane włosy żony opadały równą linią do ramion, włosy męża były cienkie i rzadkie. Ian i Bridgette Eastonowie: oboje ubrani z wyszukaną elegancją, po trzydziestce, z pierwszymi zmarszczkami wokół wciąż jeszcze młodych ust i oczu. Mrugający powiekami w oparach świeżej farby zmieszanych z zapachem trocin, zwróceni plecami ku otwartym drzwiom, za którymi, ledwie widoczny, majaczył ciemny zakręt schodów.
– Kiedy będzie pani mogła opróżnić genucę? Jak pani sądzi? – drążyła Bridgette.
– Genizę3 – poprawiła Helen. – Wyjaśniłam już Ianowi przez telefon, że jeszcze nie wiemy, czy na pewno o to chodzi. Wiemy tylko, że niektóre rękopisy są w języku hebrajskim. Oraz – wzięła głęboki wdech i zmusiła się do przybrania obojętnego tonu – że część dokumentów to korespondencja pomiędzy siedemnastowiecznymi rabinami.
Bridgette dźwięcznie się roześmiała.
– To fakt, że ten budynek w pierwszych latach po jego wybudowaniu zamieszkiwali Żydzi. Ciotka stale o tym mówiła, a dokumenty dodatkowo to potwierdzają. Ale żeby rabini?
Bridgette miała długie, giętkie ciało tancerki, które, jak zauważyła Helen, zwykła upozowywać na krześle, zamiast po prostu na nim siedzieć.
– Nie wiadomo jeszcze – odparła wolno Helen – czy mieszkali tutaj jacyś rabini. Papiery mogły tu trafić z innego miejsca. To, kiedy zaczniecie prace remontowe, zależy od stanu dokumentów. Niezbędna jest ekspertyza, zanim będziemy je mogli bezpiecznie przenieść.
Bridgette zdecydowanie pokręciła głową: to było dla niej nie do zaakceptowania.
– Musi pani zrozumieć jedno: w biurze konserwatora zabytków hrabstwa Richmond dobrze pamiętają, że ciotka odmówiła zgody na udostępnienie tego domu zwiedzającym w ramach organizowanych corocznie wycieczek. Od ponad roku jesteśmy gotowi do remontu, lecz oni na każdym kroku mnożą trudności. Najprostsze formalności załatwiamy z wielomiesięcznymi opóźnieniami. Nie chodzi przecież o jakieś wielkie zmiany. – Bridgette wykonała lekceważący gest palcami. – Najwyraźniej wciąż nie przeboleli tego, że w latach dwudziestych Orleans House4 został zrównany z ziemią.
– Ich ostrożność jest naturalnie zrozumiała – wtrącił Ian. – Wszyscy doceniamy wartość historyczną tej okolicy.
Bridgette, w odprasowanej białej bluzce, z węzłem cienkiej zielonej apaszki pod szyją, ściągnęła wargi i nachyliła się, żeby nalać herbaty. W ciszy pokoju bursztynowy napar wpadał do filiżanek z głośnym chlupotem.
– Ciotka mieszkała sama i poza odmalowaniem ścian nigdy niczego nie odnowiła. Żeby ten dom jako tako się prezentował, potrzeba niewyobrażalnych nakładów pracy. Na tym etapie każde dodatkowe opóźnienie byłoby… – Bridgette na moment przestała mieszać herbatę. Jej wąski nadgarstek, przyozdobiony delikatnymi bransoletkami w kolorze butelkowej zieleni, wyprężył się, łyżeczka zawisła w powietrzu, jakby kobieta chciała w jak najwłaściwszych słowach ostrzec Helen, by ta nawet nie próbowała stawać jej na drodze.
– W gruncie rzeczy godne ubolewania – dokończył za nią Ian.
Niezadowolona Bridgette posłała mężowi znaczące spojrzenie.
W tej samej chwili Helen przypomniała sobie Iana Eastona – studenta o chłopięcej twarzy, usiłującego na sali seminaryjnej wpasować swoje tyczkowate ciało w ławkę, do której nijak nie mogło się zmieścić. Jednego z tych układnych młodzieńców ze średnio zamożnej rodziny, lubianego i sprawnego na boisku do rugby, dość bystrego, żeby radzić sobie w szkole średniej, lecz już nie na uniwersytecie. Przypomniała sobie też, że mimo rażącego braku talentu bardzo przykładał się do prowadzonych przez nią zajęć.
Na regałach za plecami Eastonów piętrzyły się tomy o spłowiałych od słońca skórzanych grzbietach – książki, które mogłyby być cenne, gdyby tylko odpowiednio się o nie zatroszczono. Na nich tu i ówdzie spoczywały niedbałe sterty czasopism wnętrzarskich, kolorowe okładki przedstawiały monochromatyczne meble i drażniącą oko sztukę abstrakcyjną. Jedną z długich półek w całości wypełniały zaczytane powieści w miękkich oprawach, niewątpliwie spadek po ciotuni, przeznaczony do rychłej utylizacji, jak się domyśliła Helen. Wychowaniu w kręgu bliskich znajomych rodziców zawdzięczała umiejętność kategoryzowania obcych ludzi w ułamku sekundy. Trudna to była szkoła, nie mogła jednak zaprzeczyć, że zdarzały się momenty, kiedy nabyta w ten sposób wiedza okazywała się bardzo przydatna. Na przykład teraz Helen miała już w głowie gotowy obraz rodziny Bridgette, zubożałej arystokracji, która – jak przypuszczała – aprobowała w Ianie wszystko poza ewidentnie niższym pochodzeniem, przy czym na jakiekolwiek uwagi o klasie średniej pozwalano sobie zapewne tylko przy kieliszku. W słowach liberalni, w czynach woleli raczej przestrzegać tradycji. Niezależnie od planów otwarcia galerii, sama Bridgette również nie wyglądała Helen na osobę skłonną do podejmowania poświęceń w imię sztuki. Może ulokowana w siedemnastowiecznym budynku atrakcja turystyczna miała być dla niej świadectwem wyrafinowania, a może zwyczajnie zależało jej na dochodach. Tak czy inaczej, Helen wątpiła, aby prowadzenie popularnej galerii sztuki mogło zaspokoić wrodzony głód wrażeń niespokojnej Bridgette Easton.
Czy to przez te górujące nad nią okna? A może Helen zwyczajnie była przemęczona i dlatego Eastonowie wydali jej się nagle parą zniecierpliwionych dzieci. Ian i Bridgette, siedzący przy wąskim stole na parterze otrzymanego w spadku domu, na który zapewne od dawna ostrzyli sobie zęby. Nieświadomi, że prawdziwym skarbem mogą być papiery, których tak bardzo chcieli się pozbyć.
– Zacznę – powiedziała Helen – od jednej z wielu możliwości dotyczących tego, co państwa elektryk odkrył za panelem pod schodami.
Twarz Bridgette stężała. Trudno,w tym wypadku drobiazgowość mogła działać na korzyść Helen. Dlatego zaczęła od samego początku: wyjaśniła, jak od starożytności społeczność żydowska interpretowała biblijne czwarte przykazanie – tak, to o wzywaniu imienia Pana Boga nadaremno. Mianowicie żaden manuskrypt zawierający imię Boże nie mógł zostać wyrzucony, tylko musiał być pochowany tak jak zmarły człowiek (oczy Eastonów zaszkliły się już na dźwięk słowa „starożytność”, lecz akurat Helen była do tego przyzwyczajona). Opowiedziała, jak to synagogi i wspólnoty religijne, począwszy od starożytności, przechowywały takie dokumenty w specjalnych skrytkach, zwanych genizami, do czasu, aż możliwe było zorganizowanie właściwego pochówku. I o tym, że najbogatsze składnice kryły w sobie nie tylko zużyte modlitewniki czy brudnopisy głoszonych nauk, lecz także papiery pozbawione charakteru religijnego: listy, księgi rachunkowe, wszystko, co spełniało odpowiednie kryteria, a było tego wiele, zważywszy na żydowską tradycję zaczynania wszelkiej korespondencji od zwrotu „Z Bożą pomocą”.
– Herbata – odezwała się Bridgette. – Może jest za gorąca?
Nie podnosząc dłoni z kolan, Helen posłała jej blady uśmiech.
– Zaraz będzie w sam raz – odparła, jakby to temperatura napoju powstrzymywała ją przed zbliżeniem do ust kruchej filiżanki, nie zaś obawa, że na widok jej drżących, rozlewających herbatę rąk wszystko się wyda – że w tym drżeniu Eastonowie jakimś sposobem nie tylko odkryją prawdę o chorobie Helen, lecz także o niej samej i rozdygotanym sercu, które od lat nie biło tak żywo w jej piersi.
Mówiła więc dalej, podnosząc głos akurat o tyle, aby brzmiał władczo. Bridgette, chcąc nie chcąc, uległa jej. Czy Eastonowie słyszeli o genizie kairskiej, pełnej świadectw codziennego życia Żydów sprzed ponad tysiąca lat, której zawartość, choć wydobyta w 1896 roku, była wciąż archiwizowana przez bezwstydnie zaborczych uczonych? (Eastonowie pokręcili przecząco głowami niczym dwoje uczniaków, niechętnie przyjmujących burę). Helen nie przerywała, wyrzucała z siebie słowa w zawrotnym tempie, świadoma, że właśnie zyskuje nad nimi przewagę, pewna, że nie wolno jej przestać. Podkreśliła, jakie to niezwykłe szczęście, że te dokumenty – nieważne, czy pochodzące z genizy, czy z jakiegoś innego zbioru – odnalazły się wewnątrz domu, a nie na przykład w piwnicy, gdzie wilgotność stale się zmienia, albo na rozgrzanym strychu. Wytłumaczyła, dlaczego papier z włókien lnianych jest trwalszy od współczesnego, produkowanego z masy celulozowej i tej nieszczęsnej kwaśnej ligniny.
Eastonowie dyskretnie wymienili oceniające ją spojrzenia: oto siwowłosa, niebieskooka profesorka, którą – może niepotrzebnie? – ściągnęli z uniwersytetu, robi im wykład na temat konserwacji manuskryptów, tkwiąc irytująco nieruchomo przy ich stole. Ręce trzyma zaciśnięte na podołku, herbaty nawet nie tknęła.
To Ian zadał pytanie, na które czekała, choć nie wiedziała, w jakiej formie padnie. Odstawiwszy filiżankę na spodek, uniósł lekko brwi, jakby odpowiedź gościa nie miała dla niego większego znaczenia.
– Czyli przekaże pani te papiery swojej społeczności?
Oboje jej się przyglądali.
– Nie jestem Żydówką – odrzekła sucho.
Ich ulga była tak widoczna, że było to aż żałosne: delikatne linie wokół ust nagle się wygładziły, a dłonie na drewnianym blacie stołu rozluźniły. Długi tułów Bridgette opadł swobodniej na oparcie krzesła. Helen wcale ich nie winiła. Najwyraźniej uznali, że badaczka historii żydowskiej sama musi być Żydówką. W tym momencie pojęła, co kryło się za ostrzegawczymi spojrzeniami, rzucanymi mężowi przez Bridgette. Domyśliła się, że w trakcie godziny, jaka upłynęła, odkąd Ian do niej zadzwonił, małżonkowie mieli dość czasu, aby pożałować tego, co sami sprowokowali. Ktoś ich zapewne nastraszył, że jeśli gmina żydowska zwącha pismo nosem, uczyni ich życie nieznośnym. Wyobraziła sobie ciąg koszmarnych skojarzeń Eastonów: pukające do drzwi wycieczki amerykańskich Żydów – Boże uchowaj! Albo, co gorsza, Żydów izraelskich, którzy nie tracili czasu na zwiedzanie, tylko zwyczajnie wyrwali ze ściany freski namalowane przez tego zamordowanego żydowskiego pisarza, Brunona Schulza, i wywieźli je potajemnie z Ukrainy do Izraela. Ludzie z biura konserwatora zabytków w Richmond może i byli męczący, ale przynajmniej przestrzegali określonych procedur.
Nie żeby Żydzi ich nie przestrzegali, rzecz jasna.
Helen milczała. Postanowiła przeczekać – jak się okazało, całkiem słusznie. W ciągu kilku sekund ulga na twarzach Eastonów ustąpiła miejsca zdumieniu, którego nieraz była świadkiem w trakcie swojej długoletniej kariery. W powietrzu zawisło nowe pytanie, tak oczywiste, jakby zadali je na głos: co w takim razie Helen robi przy ich stole? Co skłoniło kobietę z jej pokolenia, w dodatku nie-Żydówkę, do zajęcia się tak niszową dziedziną, jaką były studia judaistyczne?
– Może powinniśmy zostawić zbadanie papierów im? – zagadnął nieśmiało Ian. – To znaczy Żydom – dodał.
– Nie! – Pojedyncze słowo sprzeciwu wymknęło się, zanim Helen zdołała je powstrzymać, a w milczeniu, jakie zapadło, wybrzmiała niewypowiedziana reszta: „Te papiery są moje”.
Instynktownie dźwignęła się od stołu, jakby chciała uciec przed zażenowaniem z powodu tego, że opacznie odczytali jej intencje – jako przykład akademickiej małostkowości, chrześcijańskiej arogancji albo zwykłej zaborczości.
Eastonowie również się podnieśli.
– Miałam na myśli – wyjaśniła Helen – że te dokumenty należą do państwa i do mnie. Do nas wszystkich. Stanowią część angielskiej historii. Powinna się nimi zająć jakaś poważna uczelnia.
Temu nikt nie mógł zaprzeczyć.
– Niezwłocznie zawiadomię dziekana mojego wydziału i uruchomię procedurę przekazania. Nasza biblioteka się z państwem skontaktuje. Naturalnie otrzymają państwo zapłatę – dodała.
Twarze Eastonów przybrały obojętny wyraz, lecz policzki Bridgette delikatnie poróżowiały. Jej mąż mógł udawać zbyt dobrze urodzonego, aby troszczyć się o pieniądze, ale ona wolałaby wiedzieć, ile dostaną.
Ian napotkał wzrok swojej dawnej wykładowczyni i Helen zobaczyła, że pomimo stylowego ubioru i zadbanych dłoni jest nadal prostolinijnym człowiekiem.
– Najważniejsze, żeby postąpić jak należy – powiedział – i wydostać stąd papiery, żebyśmy mogli wznowić remont.
Helen skinęła głową i kontynuowała takim tonem, jakby jej kolejne żądanie było wyłącznie kwestią zdrowego rozsądku.
– Potrzebuję dodatkowego argumentu, aby przekonać uczelnię do zakupu tych papierów – powiedziała. – Dlatego poproszę państwa jeszcze o trzy dni na wykonanie podstawowej ekspertyzy. Będę musiała ją przeprowadzić na miejscu, bo nie chcę ryzykować przenoszenia delikatnych manuskryptów. To zadanie dla wykwalifikowanych konserwatorów.
Bridgette wyglądała na poirytowaną.
– Obiecuję, że bez państwa zgody nic nie zostanie zabrane z posesji.
Bridgette zerknęła na Iana, jakby go ostrzegała, żeby nie odpowiadał.
Dlatego Helen starannie sformułowała kolejne zdanie.
– Jeżeli uniwersytet okaże się zainteresowany, zostaną państwo poproszeni o zaangażowanie zewnętrznego eksperta – na przykład z domu aukcyjnego Sotheby’s – celem dokonania wyceny.
Brwi Bridgette powędrowały do góry. Sotheby’s.
– Zważywszy na okoliczności, jestem pewna, że uda się namówić władze uczelni do szybkiego działania – ciągnęła Helen. – W naszym archiwum znajdują się bogate zbiory z czasów Republiki Angielskiej, a ponieważ państwa dokumenty zdają się pochodzić z tego właśnie okresu, już sam ten fakt może przekonać bibliotekę do podjęcia decyzji o ich zakupie – zwróciła się do Iana, przywdziewając maskę łagodnego profesorskiego zniecierpliwienia. – Ostrzegam jednak – powiedziała – że zasięganie opinii kolekcjonerów-hobbystów i sprowadzanie ich tutaj, żeby przeglądali papiery, może nie tylko doprowadzić do ich zniszczenia, lecz także odstraszyć poważne instytucje. – Przeniosła wzrok na żonę Iana i wytrzymała przeciągłe spojrzenie Bridgette.
– To zrozumiałe – odparł Ian, ujmując rękę żony i zamykając ją w swojej dużej dłoni. Po krótkim wahaniu Bridgette ścisnęła ją z niewyraźnym uśmiechem. Ian rozpromienił się, na jego twarzy odmalowała się ulga. – A zatem czeka nas tylko niewielkie opóźnienie, zanim papiery zostaną stąd zabrane. Wygląda na to, że będziemy jednak mieli tę naszą galerię. – Ucałował czubek złocistej głowy Bridgette i chwilę później jej uśmiech nabrał cech szczerości.
W powodzi oślepiającego, wielobarwnego blasku padającego z okien Eastonowie przypieczętowali porozumienie garścią pożegnalnych uprzejmości. Ich ulga była aż nazbyt widoczna. W istocie nie dbali o to, kto dostanie zabytkowe dokumenty: uniwersytet, Biblioteka Brytyjska czy choćby sam naczelny rabin Izraela. Grunt, żeby mogli powiedzieć znajomym, iż postąpili właściwie. Sami przed sobą zdali egzamin, zachowując otwarty umysł w obliczu zagrożenia, jakie dla ich niedoszłej wymarzonej galerii stanowiły dwie półki wypełnione dziwnymi semickimi rękopisami. W nagrodę zyskali cenną anegdotę do opowiadania przy drinku, dowód romantycznej historii swojego wiekowego i wymagającego wielkich nakładów domostwa. Co więcej, niczym szlachetni bohaterowie z baśni mogli liczyć na worek złota, jak również na rozwiązanie palącej potrzeby pozbycia się obcojęzycznej spuścizny, czyichś osieroconych nadziei, modlitw albo smutków, od dawna martwych i pogrzebanych pod ich schodami.
Ano właśnie: papiery. Pozostawiwszy Eastonów na progu ich domu, Helen zatrzasnęła za sobą drzwi samochodu, zamknęła oczy i przywołała obraz dwóch płytkich półek, widocznych przez prostokątny otwór wycięty z boku schodów przez elektryka. Wypełnionych ciasno, na podobieństwo małej biblioteczki. Ponadtrzystuletnie listy ze złamanymi woskowymi pieczęciami w jednym szeregu z luźnymi arkuszami i woluminami w spłowiałych skórzanych okładkach. Oraz pojedyncza pożółkła kartka, która osunęła się w szczelinę powstałą w miejscu, skąd elektryk wyjął oprawny w skórę tom. Klęcząc na zimnej posadzce w ciemnym kącie pod schodami, Helen wyciągnęła rękę i dotknęła jej, jakby potrzeba namacalnego upewnienia się, że naprawdę istnieje, była czymś jak najbardziej naturalnym. Pragnieniem zasługującym na to, aby je ugasić.
Pojedyncza stronica, spoczywająca w łożu uczynionym z jej drżących dłoni. Zapisana eleganckim, swobodnym charakterem pisma, atramentem, który wypłowiał, przybierając odcień brązu. Portugalskie i hebrajskie słowa, zakończone tu i ówdzie wysokimi, charakterystycznymi łukami nachodzącymi na ozdobione nimi litery: daszki portugalskich liter były nachylone w lewo, te w rzadziej występujących hebrajskich wersach – w prawo. Długie, nieprzerwane linijki tekstu sunęły kaskadowo w dół kartki niczym grzbiety spienionych fal atakujących brzeg, jedna za drugą, przyprawiając patrzącego o zawrót głowy.
W głuchej ciszy gabinetu Helen pochwyciła swoje odbicie w szklanym cyferblacie stojącego na biurku zegara. Choć obraz był zamglony, mogła dostrzec głębokie, pionowe zmarszczki okalające usta, ostry zarys podbródka i wystające ścięgna szyi, zdradzające niezdrowy zwyczaj opuszczania posiłków albo zjadania ich naprędce. Skóra policzków, zwisająca z wysokich, zaokrąglonych kości policzkowych, była bezbarwna i pokryta zmarszczkami. W ułamku sekundy Helen ujrzała swoją twarz oczami młodszych kolegów po fachu. Nachyliła się bliżej i, równo oddychając, patrzyła, jak delikatna mgiełka oddechu zasnuwa szybkę.
Dawno temu jej twarz przykuwała uwagę, jeśli nie ze względu na urodę, to z innego powodu.
„Masz najbardziej szczerą twarz, jaką kiedykolwiek widziałem” – powiedział niegdyś Dror.
Ale szczerość czasami raniła.
Helen odwróciła wzrok od swojego odbicia. Nie pozwoli sobie na puste zgadywanie, jak wyglądałoby jej życie, gdyby urodziła się z inną twarzą.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę – powiedziała.
Był młody i wysoki. Wszedł do gabinetu, zdjął z głowy czapkę narciarską, zmiął ją w rękach i schował do kieszeni dżinsów. Pod wełnianą koszulą miał podkoszulek z krótkimi rękawami – strój na tyle swobodny, aby na jego widok uniosły się brwi nawet tych pracowników wydziału historii, którzy uważali się za zbyt nowoczesnych, aby zwracać uwagę na tego rodzaju rzeczy.
– Pani profesor Watt? – zagadnął.
Rozbudził w niej dawnego ducha walki. Latami rutynowo onieśmielała swoich współpracowników, dopóki wysiłek związany z wszelką interakcją nie stał się dla niej zbyt wielki. – Spóźnił się pan, panie Levy – stwierdziła.
Czekała, jak Aaron Levy przyjmie tę wymówkę. Nie wydawał się zbity z tropu. Miał szczupłe ciało i przystojną twarz o typowym dla Amerykanów łagodnym wyrazie ust. Efekt końcowy stanowiła życzliwa pewność siebie, lada moment gotowa błysnąć zębami w uśmiechu.
– Przepraszam – odrzekł. – Autobus się spóźnił.
Mówił z lekkim zaśpiewem. Nie spodziewała się, że aż tak bardzo będzie wyglądał na Żyda. To zwiastowało problemy. Ale niepokoiło ją coś jeszcze. Kolejny przebłysk wspomnienia: Dror.
– Mógł pan zatelefonować – powiedziała.
Przyjrzał jej się.
– Przepraszam – powtórzył gładko. Zabrzmiało to jak kontratak, a nie przeprosiny.
Dotarło do niej, że się w niego wpatruje, i przywołała się do porządku. Nie pozwoli, aby podniecające wydarzenia dnia zmieniły ją w idiotkę. To prawda, że Aaron Levy kogoś jej przypominał – kogoś, na kim bardzo jej zależało. I co z tego? Ludzie przypominają czasami innych ludzi.
Odezwała się ostro:
– Zdaje sobie pan sprawę, panie Levy, że ta sytuacja będzie wymagała od pana profesjonalizmu?
Policzki poróżowiały mu z zaskoczenia i oburzenia, lecz już po chwili zobaczyła, że rozluźnia się całą siłą woli. Wyraźnie się odprężył i oparł szczupłe ciało o ścianę. Zmrużył kąciki oczu, a jego twarz drgnęła, przybierając psotny wyraz. Helen domyśliła się, że ma przed sobą mężczyznę, który flirtem zwykł zjednywać sobie kobiety.
– W zasadzie lubię wyzwania – rzucił.
Nie, pomyślała, on w niczym nie przypomina Drora.
– Mam na myśli te papiery – pouczyła go. – Dokumenty odnalezione w Richmond. Czyżby Darcy niedostatecznie dobitnie panu wyjaśnił, o co chodzi?
Nareszcie zaczął jej uważnie słuchać. Coś w jego oczach błysnęło i odwzajemnił spojrzenie Helen, tym razem z powagą, jakby bałamutny Aaron Levy ziewnął i opuścił przyjęcie, pozostawiając w swoim zastępstwie kogoś innego.
– Andrew Darcy poinformował mnie, że ostatnie odkrycie równie starej, nienaruszonej genizy miało miejsce przed ponad pięćdziesięcioma laty.
– Sześćdziesięcioma – poprawiła go. – Poza tym, dopóki nie zbadamy tych papierów, nie możemy mieć pewności, że faktycznie mamy do czynienia z genizą.
– Powiedział też, że może pani potrzebować kogoś, kto potrafi biegle tłumaczyć z hebrajskiego i portugalskiego.
– Sama doskonale sobie radzę z tłumaczeniem obu tych języków.
Skrzyżował ramiona na piersi.
– Jeżeli ma się pan w to włączyć – powiedziała – przez najbliższe trzy dni będzie pan wykonywał moje polecenia. Dzięki informacjom przekazanym przeze mnie Jonathanowi Martinowi – dziekanowi wydziału historii, którego bliska zażyłość z wicekanclerzem i skrycie hołubione marzenie, aby prześcignąć konkurencyjny UCL5, mogły wreszcie zadziałać na korzyść Helen – wkrótce ruszy procedura pozyskania znaleziska. Zakładając, że ekspertyza przyniesie spodziewane wyniki, uniwersytet spróbuje zakupić papiery. Jeśli to się powiedzie – a sądzę, że tak będzie – pańskie umiejętności okażą się zaś wystarczające, co się dopiero okaże… – pozwoliła ostatnim słowom wybrzmieć – być może wówczas będę w stanie zaoferować panu szansę dalszej pracy z tymi dokumentami.
Nic na to nie odpowiedział.
– Oczywiście oznaczałoby to dla pana opóźnienie w obronie pracy doktorskiej. Jak rozumiem, trudzi się pan nad jej napisaniem już od dłuższego czasu?
Czekała, rozmyślnie go prowokując, zdziwiona własną zaczepnością. Nie znajdowała żadnego wytłumaczenia dla palącego jej trzewia uczucia, zupełnie jakby Aaron Levy stanowił zagrożenie, które należy za wszelką cenę oddalić. Był tylko doktorantem, który w dodatku – o ile jej było wiadomo – podjął się wyjątkowo nietypowej misji. Darcy poinformował ją, że Levy bada ewentualne powiązania między osobami z kręgu Szekspira a zbiegłymi przed Inkwizycją Żydami w Londynie epoki elżbietańskiej. W ocenie Helen ten temat nadawał się raczej dla doktoranta wydziału literatury angielskiej, ale podobno Aaron dopóty o niego walczył, dopóki Darcy wreszcie nie ustąpił. Młody pan Levy w szczególności poszukiwał dowodu na to, że inspiracją dla postaci szekspirowskiego Shylocka był nie tylko nieszczęsny doktor Lopez – żydowski medyk królowej Elżbiety, skazany na śmierć za rzekomą próbę jej otrucia – lecz także inni znani bardowi, a żyjący w ukryciu Żydzi. Ambitny i dość arogancki wybór tematu pracy doktorskiej.
Sprawy miałyby się inaczej, gdyby Aaron Levy interesował się katolickimi korzeniami Szekspira – w tym obszarze badań natrafiono ostatnio na istną żyłę złota w postaci zaskakującego odkrycia: pamfletu religijnego znalezionego na strychu ojca dramatopisarza. Ten jeden dokument tchnął nowego ducha w całą dziedzinę badań szekspirowskich, wywracając ją do góry nogami, dzięki czemu młodzi historycy na kolejne lata mieli zagwarantowane produktywne zajęcie. Szekspir jako ukryty katolik, Szekspir jako katolicki iluzjonista pozwalający sobie na dyskretne komentowanie rzeczywistości pod samym nosem protestanckiej monarchini – oto świeży, niezagospodarowany teren badań naukowych.
Dla odmiany kwestia żydowska u Szekspira była doszczętnie wyeksploatowana. Jeśli nie liczyć Kupca weneckiego oraz kilku niejasnych lub wątpliwych odniesień gdzie indziej, w sztukach stratfordczyka próżno było szukać wzmianek o Żydach – a poza sztukami brakowało właściwie innych materiałów źródłowych. Spekulować można naturalnie na każdy temat: tożsamości słynnej Czarnej Damy lub tajemniczego Młodzieńca6, ewentualnie tego, co bard zwykł jadać na śniadanie. Jednak bez dowodów wszelkie twierdzenia odnośnie do śladów obecności Żydów w twórczości Szekspira nie były niczym innym, jak zwykłymi teoriami – i Shapiro, Katz oraz Green7, między innymi, wyczerpująco te teorie opisali. Skoro tacy znawcy tematu jak oni nie zdołali odkryć niczego konkretnego, jakie miał na to szanse amerykański doktorant? Według Darcy’ego ów młody człowiek, choć dobrze rokujący, nie mógł się na razie poszczycić żadnymi większymi sukcesami.
Wyraz twarzy Aarona niczego nie zdradzał. Skinął jej głową – powoli, niezobowiązująco.
– Papiery są w Richmond – poinformowała go Helen już żywszym tonem. – W siedemnastowiecznej rezydencji należącej obecnie do niejakich Eastonów, którzy odziedziczyli dom po ciotce. Z dokumentacji, jaką udało mi się przejrzeć, wynika, że został wzniesiony w tysiąc sześćset sześćdziesiątym pierwszym roku przez – uwaga – portugalskich Żydów. W tysiąc sześćset dziewięćdziesiątym ósmym roku budynek zmienił właściciela. Później jeszcze dwukrotnie przechodził z rąk do rąk: w tysiąc siedemset czwartym i tysiąc siedemset dwudziestym trzecim roku. W dziewiętnastym wieku jedno skrzydło zostało całkowicie wyburzone, a następnie odbudowane. Rodzina ciotki pani Easton kupiła go w tysiąc dziewięćset dziesiątym. Potem stopniowo niszczał.
– Okazuje się, że ponad dekadę temu pan Easton uczestniczył w prowadzonych przeze mnie zajęciach z historii siedemnastego wieku, podczas których musiałam wspominać, że napisałam kilka artykułów o marranach8 epoki Inkwizycji. Tym samym stałam się jedyną badaczką historii Żydów, jaką w swoim życiu spotkał – stąd pomysł, aby po latach zadzwonić akurat do mnie z informacją o odkryciu hebrajskich zapisków w schowku pod schodami. – Poczuła, że jej wargi wyginają się w drwiącym uśmiechu. – Osobiście nie pamiętam pana Eastona. Wszystko wskazuje na to, że jako student nie zrobił na mnie większego wrażenia. Teraz jednak – dodała – z nawiązką to nadrobił.
Za drzwiami przeszło kilkoro jej kolegów. Odgłos kroków narastał, po czym stopniowo zaczął się oddalać, rozbrzmiewając dudniącym echem w pełnych przeciągów wiktoriańskich korytarzach. Helen oparła dłoń na biurku, jakby chciała je przytrzymać, ale blade światło z okna zalśniło w brązowych oczach Aarona Levy’ego, przydając im łagodności, która była jak kpina: oto Helen Watt, lat sześćdziesiąt cztery. Strażniczka garści rozczarowań i sztampowych opinii. Ścieżki, którymi biegły jej myśli, przypominały stare schody o stopniach wytartych do cna przez korowód stóp od dawna martwych ludzi. Czuła, że powietrze w jej uświęconej, wypełnionej książkami pustelni faluje – zamarła, choć było to zaledwie drgnienie pamięci. Zapach zgniatanych ziół i kurzu. I nagły lęk, jak żelazo przeszywający jej miękkie podbrzusze. Tak, Dror miał takie same gęste loki i oczy w kształcie migdałów. A jednocześnie zupełnie inne. Na ułamek sekundy zobaczyła przed sobą jego twarz: spaloną słońcem skórę, zarys szczęki, poruszające się usta, wypowiadane bez wahania bezlitosne słowa. „Helen. To nieprawda. Wiesz, że to nieprawda”.
Otrząsnęła się z atakujących ją wspomnień. Odchodząc, pozostawiły po sobie głuchą pustkę.
Nie ulegało wątpliwości, że widok tych papierów wyprowadził ją z równowagi. Co innego mogło spowodować powrót dawno pogrzebanych wspomnień?
Dotarło do niej, że nie poprosiła Aarona Levy’ego, żeby usiadł.
– Okres Republiki Angielskiej – stwierdziła, odpowiadając na pytanie, którego nie zadał. Jej głos zabrzmiał słabiej, niż to planowała. Zebrała się w sobie i mówiła dalej: – Pierwszy dokument, jaki widziałam, nosi datę z jesieni tysiąc sześćset pięćdziesiątego siódmego roku.
Mruknął potwierdzająco. Rok 1657: początek powrotu Żydów do Anglii po blisko czterech stuleciach oficjalnego wygnania.
– To, czy uniwersytet zakupi te rękopisy – ciągnęła – zależy od kaprysu wicekanclerza, nastroju uniwersyteckiej bibliotekarki oraz, rzecz jasna, od chęci współpracy Eastonów. Co do tego ostatniego mam największe wątpliwości. Ukryte pod schodami listy rabina z pewnością stanowią ciekawostkę, którą można się pochwalić przy kieliszku wina, ale akurat tej historii nie chcieliby eksponować w tej swojej galerii. Eastonowie są uprzejmi, owszem, ale nieraz widziałam, jak się kończy tego rodzaju współpraca: szybko. Zresztą…
– Co jest w tych papierach? – przerwał jej.
– Jak już mówiłam, pochodzą z okresu…
– Okej – ożywił się nagle – ale co pani z nich wyczytała?
– Wygląda na to – odparła wolno, aby podkreślić niestosowność jego zachowania – że niejaki HaCoen Mendes, rabin, raczej wiekowy, przybył tu z Amsterdamu i wraz z garstką służby osiadł w Londynie w tysiąc sześćset pięćdziesiątym siódmym roku. Z tego, co zdążyłam wyczytać, panie Levy, jest to kopia listu wspomnianego rabina HaCoena Mendesa do Menaszego ben Izraela9. – Przerwała, żeby mógł przetrawić tę informację, i z zadowoleniem odnotowała, że na dźwięk nazwiska „ben Izrael” Aaron aż się wyprostował. – To wyjątkowy list – podjęła – napisany tuż przed śmiercią Menaszego. Jest tam też oprawny w skórę modlitewnik, wydrukowany w Amsterdamie w tysiąc sześćset pięćdziesiątym roku, w językach portugalskim oraz hebrajskim. – Zawahała się. – Już teraz mogę powiedzieć, że to ważne znalezisko. Sam list, nawet gdyby był jedynym dającym się odczytać dokumentem z całego zbioru, pełen jest familiarnych zwrotów pod adresem Menaszego, nie mówiąc już o tym, że potwierdza kilka faktów na temat odrodzenia się społeczności żydowskiej w Anglii, które dotąd należały do sfery czystych spekulacji. Uważam to odkrycie za wyjątkowo fortunne.
Uniesione brwi Aarona świadczyły o tym, że to kolosalne niedopowiedzenie.
Helen kontynuowała:
– Ma ono pozostać w ścisłej tajemnicy, dopóki uniwersytet nie sfinalizuje zakupu dokumentów. Dałam wyraźnie do zrozumienia odpowiednim osobom, że należy podjąć tę decyzję, i to szybko. – Choć oznaczało to, że musiała poprosić o pomoc Jonathana Martina, a następnie milcząco patrzeć, jak stroszy piórka i peroruje o dostępnych sobie funduszach oraz kapitale politycznym. – O ile dojdzie do przejęcia zbioru – dodała – uczelniani konserwatorzy zajmą się papierami, po czym, za zgodą biblioteki, powinniśmy być w stanie je zbadać.
– Czyli – powiedział wolno – nie mamy do nich dostępu, dopóki nie zostaną zakupione i poddane konserwacji?
– Wręcz przeciwnie. – Helen nabrała powietrza. – Wygląda na to, że udało mi się uzyskać zgodę na trzydniowe oględziny na miejscu, zanim dokumenty zostaną zabrane do ekspertyzy.
Aaron przyjrzał jej się z zaciekawieniem. Powoli przeniósł spojrzenie z twarzy Helen na kominek, a potem wyżej, na wiszący nad nim oprawny w ramki szkic. Pośpiesznie nakreślone wyraziste linie ukazywały zbocze wzgórza o ściętym szczycie, tkwiącego samotnie pośrodku usłanej kamieniami pustyni.
Koledzy Helen z wydziału historii nie komentowali tego obrazka – dla nich było to zapewne anonimowe stoliwo górskie na równie anonimowym pustkowiu. Ale Żyd – zwłaszcza amerykański Żyd, który niewątpliwie odwiedził Izrael w ramach jednej z krępująco podniosłych wycieczek szlakiem walki i męczeństwa – z łatwością rozpoznałby w nim Masadę. I przyjąłby, że niebędąca Żydówką brytyjska profesor, która wiesza sobie nad kominkiem sylwetkę Masady, musi być romantyczną filosemitką – albo, co gorsza, niepoprawną sentymentalistką z gatunku tych, którzy poetyzują męczeństwo Żydów.
Kiedy wzrok Aarona znów na niej spoczął, na jego twarzy malowało się rozbawienie. Niech sobie myśli, co chce, uznała Helen. Nawet gdyby wytłumaczyła mu wszystko w najdrobniejszych szczegółach, nigdy by nie zrozumiał, dlaczego ktoś jej pokroju trzyma szkic Masady na wprost biurka, skąd codziennie zmuszona jest go oglądać – niczym oprawione w ramki przypomnienie uczące pokory, na wypadek gdyby kiedyś przyszło jej do głowy fantazjować, że mogła wybrać inne życie. Oraz świadectwo jedynej wiary, która mogła jej jeszcze przynieść namiastkę ukojenia – długo po tym, jak przestała w nie wierzyć. A mianowicie wiary w to, że historia, ten bezduszny bożek, nigdy nie przestaje podsuwać nam kolejnych lekcji.
Ponieważ zaś historia nie dbała o to, czy opieszali uczniowie zapoznają się z jej przesłaniem, zabiegała o to uparcie Helen Watt. Osobiście zbierała strzępy świadectw. W istocie poświęciła życie zbieraniu dowodów i odkrywaniu zapomnianych drobiazgów z życia tych, którzy dawno umarli. Sklejaniu fragmentów naczynia strzaskanego ręką barbarzyńcy.
Nie mogła się pozbyć nieprzyjemnego wrażenia, jakby właśnie oddała Aaronowi Levy’emu coś bardzo osobistego – jakby w jakiś sposób mógł wyczuć to wszystko, co najwyraźniej wyzwoliło w niej to niespodziewane odkrycie dokumentów. Odepchnęła od siebie niechciane myśli. Nie była aż taką idiotką – przynajmniej na razie – żeby równie łatwo dać się zdeprymować czyimś podobieństwem. Ani żeby sądzić, że daje ono obcemu człowiekowi władzę skalania czegoś, czego skalać nie wolno.
– Rozumie pan, czego od pana wymagam? – zapytała. – Potrzebuję asystenta, który jest w stanie pracować wydajnie z zachowaniem najwyższych standardów.
Przygotowała się w duchu na oczywiste pytanie: skąd taki pośpiech? Nawet doktorant musiał sobie zdawać sprawę, że trzy dni to zdecydowanie za mało, aby przeprowadzić rzetelne badania i że ostatecznie w kwestii zakupu papierów przez uniwersytet przeważy opinia domu aukcyjnego Sotheby’s, nie zaś rekomendacja ich dwojga. Uczona w wieku Helen, którą mniej niż rok dzielił od obowiązkowej emerytury, nie mogła się zresztą łudzić, że odmieni bieg swojej kariery, dorwawszy się nielegalnie do nieskatalogowanego znaleziska. W myślach sformułowała już nawet odpowiedź: liczą się dokumenty i tylko one. To ze względu na nie Helen Watt zażądała owych trzech dni. Rękopisy leżały tam nietknięte przez trzysta lat. Czekały na dotyk ludzkich dłoni. A teraz, kiedy nareszcie zostały odkryte, wszelka zwłoka była skandaliczna.
Skandaliczna. Jasne, racjonalne słowo.
Za którym kryła się wszakże całkiem inna prawda. Helen niechętnie musiała to przyznać: jedynym powodem pośpiechu był stan zdrowia niedomagającej kobiety, która nie chciała tracić cennego czasu. Oraz złowróżbne przeczucie, które zrodziło się w niej w momencie, kiedy po raz pierwszy zobaczyła te papiery: zdumiewające wrażenie, że jej umysł – jedyne schronienie Helen wśród nużącego zgiełku tego świata – przypomina suchą podpałkę.
Ku jej zaskoczeniu Aaron najwyraźniej nie zamierzał zgłębiać motywów, jakimi się kierowała.
– Zgoda – powiedział. Ponownie uśmiechnął się z wyższością i, przechylając na bok głowę, dodał: – Sądzę, że uda mi się wyrwać na te trzy dni.
Prawie się roześmiała, tak oczywista była jego potrzeba podkreślenia swojej wartości.
Powoli oparła na biurku obie dłonie. Prawej na moment udało się znieruchomieć. „Ręce wroga”– pozwoliła, by ta fraza wybrzmiała głośno w jej uszach.
Wstała. Jej spojrzenie padło na laskę, po którą sięgnęła z zamierzonym wigorem: jej podupadające zdrowie nie powinno nikogo obchodzić.
Kiedy ich oczy znowu się spotkały, poczuła, że chłopak sili się na obojętność.
Przepuściła go przodem, po czym stanowczo zamknęła za sobą drzwi. Ruszył żwawo w kierunku ulicy i nie zwolnił, żeby dotrzymać jej kroku. Laska wystukiwała głuchy rytm, kiedy Helen podążała za poruszającą się sprężyście, wysoką sylwetką, zajmującą większą część korytarza.
Wspólnie będą szukali tego, co los da im znaleźć. Aaron Levy nie darzył Helen sympatią, ale też się nad nią nie litował. Dobre i to.
15 listopada 1657 roku
9. dzień miesiąca kislew10 5418 roku
Londyn
Z Bożą pomocą.
Do czcigodnego Menaszego ben Izraela.
Piszę z sercem ściśniętym żalem po śmierci Twego syna. Wieść, że został zabrany do przodków, dotarła do mnie dopiero po moim przyjeździe do Londynu. Podobno zaledwie kilka dni minęło, odkąd sam opuściłeś owo gwarne miasto, aby przewieźć ciało swego dziecka z powrotem do Holandii. Mówi się także, że podupadłeś na zdrowiu i pod koniec Twego pobytu doszło do gwałtownych sporów pomiędzy Tobą a tutejszą gminą.
Tuszę, że towarzysząc synowi do miejsca wiecznego spoczynku, sam doznasz pocieszenia i podreperujesz zdrowie.
Ponieważ nie mogę pomówić z Tobą osobiście i w cztery oczy, powierzę swoje słowa papierowi oraz pomocnej dłoni, która je w moim imieniu zapisuje. Nie proszę, abyś przyjął moją radę, masz bowiem z pewnością przy sobie lepszych doradców niźli człek równie zniedołężniały jak ja. Znam Cię jednak, czcigodny przyjacielu, odkąd byłeś dziecięciem na kolanach mojego najdroższego przyjaciela, a Twego ojca, i modlę się, abyś wziął pod rozwagę moje zdanie w tej kwestii.
Piszę, aby ulżyć Twojemu sercu na tyle, na ile zdołam tego dokonać za pośrednictwem listu. Chodzą słuchy, że uznałeś swoją londyńską misję za porażkę. Ja wszakże sądzę, że podczas spędzonych tutaj dni zasiałeś ziarno, które wyda plon. Ta ziemia stanie się jeszcze bezpiecznym domem dla naszych prześladowanych braci – nie za mojego życia i być może nie za Twojego, ale z pewnością za życia tych, którzy śpią teraz w ramionach swoich matek. „Rzekł starzec: jako chłopiec zbierałem owoce z drzew zasadzonych przez moich przodków. Czyż nie jest zatem moim obowiązkiem sadzić drzewa, które wyżywią me dzieci?”
Oto pełen nadziei przybywam do tego samego Londynu, którym Ty wzgardziłeś. Opuściłem Amsterdam nie dlatego, że musiałem, bowiem, choć podupadły na zdrowiu, miałem szczęście otrzymywać wsparcie od tamtejszej gminy, co było dla mnie prawdziwym błogosławieństwem. Uczniowie pomagali mi, więc nawet ubóstwo nie było mi w owym mieście ciężarem. Postanowiłem wszakże przyjąć zaproszenie bratanka i dożyć swoich dni w Londynie, wśród tych samych ludzi, którzy odrzucili Twoje pełne nadziei słowa.
Zaiste wielka to nadzieja, przyjacielu. Nie ma ważniejszego zadania ponad to, którego się podjąłeś, obietnice zaś, które za Twoją sprawą złożono tutejszym Żydom, przewyższają wszelkie zobowiązania, jakie im dotychczas gwarantowano. Lecz w pojedynkę nikt nie sprowadzi na ziemię Mesjasza, choćby jęki i lamenty naszego ludu niosły się echem pod niebiosa.
Błagam Cię zatem, abyś porzucił gorycz i żal, dręczące Twoją duszę.
Nie wiem, czy ojciec Twój, niech spoczywa w pokoju, wspominał Ci kiedykolwiek o katuszach, jakie obaj wycierpieliśmy z rąk hiszpańskiej Inkwizycji. Wytrwaliśmy jednak, choć okropności, jakich byliśmy świadkami, są nie do opisania. Twego ojca po trzykroć brano na tortury, mnie – dwukrotnie. Za drugim razem straciłem wzrok, lecz zachowałem dobry słuch i codziennie wraz z Twoim ojcem słyszeliśmy krzyki palonych na stosie nieszczęśników. Niech Ci się nie zdaje, że były to pobożne wezwania.
Nie potępiaj zatem tych, którzy ulegają podszeptom lęku.
Niech imiona męczenników będą błogosławione.
Jeżeli moje słowa Cię ranią, potraktuj ów ból jak zadany nożem medyka. Niechaj przywróci Ci zdrowie i niech moje własne wady, liczne jak ziarenka piasku, nie przesłonią sedna mojego przesłania.
Statek mój z pomocą Najwyższego pokonał wzburzone morze i dotarł bezpiecznie do Londynu, gdzie mój bratanek, Diego da Costa Mendes, ulokował mnie w niewielkim domu przy Creechurch Lane. Swoje ostatnie dni zamierzam spędzić, nauczając tych Żydów, którzy krok po kroku zmierzają w kierunku, który im wytyczyłeś. Wybrali oni moje nędzne nauczanie, mój drogi Menasze, gdyż nie są jeszcze gotowi na potęgę Twojego. Wiedz zatem, że pomimo wszystko okruch Twojego posłania nadziei trafił na podatny grunt.
Jest nas tutaj czworo: ja sam, moja gospodyni oraz dwie sieroty, które ze sobą przywiozłem: syn oraz córka Velasquezów z Amsterdamu. Oboje są uzdolnieni, choć chłopakowi niespieszno do nauki i z trudem udaje mi się go do niej zapędzić. Rzadko gdziekolwiek wychodzę, nie kuszą mnie bowiem przechadzki po mieście, którego nie mogą ujrzeć moje oczy. Pragnę jedynie pracować, dopóki tutejsza gmina nie dojrzeje, aby przewodził jej ktoś znamienitszy – ktoś taki jak Ty. Modlę się, abyś do tego czasu wytrwał w dobrym samopoczuciu. Wierzę głęboko, że cierpienie duszy i ciała to dwie strony tej samej monety. Powiem otwarcie: lękam się o Twoje zdrowie; co prawda Najwyższy ma je w swoim ręku, lecz i od nas zależy, jak się o nie zatroszczymy.
Błagam Cię zatem, drogi przyjacielu: nie ulegaj ciemności. Sam się przed laty przekonałem, że brak nadziei jest jak śmiertelna choroba. A w przypadku kogoś tak szanowanego jak Ty potrafi zniszczyć nie tylko jedną bezcenną duszę, lecz jak zaraza ściąć z nóg wielu, pogrążając ich w mroku. Wspomnij na kaganek, który dźwigasz – choć czasem przygasa, oświetla wszak drogę naszemu ludowi. Nieś go dalej, gdyż na tym świecie nie pozostaje nam nic innego.
Obym mógł zaszczepić w Tobie cierpliwość ślepca!
Niech Bóg Cię pocieszy, tak jak pocieszył opłakujących Syjon i Jeruzalem.
Rabbi Mosze HaCoen Mendes
2 listopada 2000 roku
Londyn
Profesor Helen Watt prowadziła w milczeniu, nie zaszczycając Aarona choćby spojrzeniem. Odkąd wyruszyli spod jej gabinetu, w trakcie dwudziestominutowej jazdy usłyszał jedynie kilka zdawkowych odpowiedzi na zadane przez siebie pytania – tak jakby Helen już po fakcie przemyślała swoją decyzję o zaangażowaniu go w ten projekt i postanowiła odciąć Aarona od wszelkich informacji, w oczekiwaniu na pierwszą nadarzającą się sposobność, żeby pozbyć się go z auta.
Jeżeli czegoś żałowała, nie była w tym odosobniona. Im dłużej jechali, tym bardziej Aaron był przekonany, że przyjmując propozycję Darcy’ego, popełnił błąd. „Weź krótki urlop, jeśli łaska,jedna z koleżanek potrzebuje akurat kogoś do pomocy. Wyświadczyłbyś jej przysługę” – prośba, której nie sposób odmówić, sformułowana w charakterystycznym dla Darcy’ego tonie ironicznego optymizmu. Aaron nie wątpił, że ton ów jest wdrukowany w angielski genom, podobnie jak ironiczna rozpacz.
Choć może optymizm nabywało się tutaj dopiero wraz z doktoratem. Kiedy Aaron zagadywał angielskich kolegów, jak idzie im pisanie dysertacji, uzyskiwał różne warianty odpowiedzi „fatalnie”, po której, wbrew temu, do czego przywykł w Stanach, nie padały słowa zachęty do podzielenia się trudnymi doświadczeniami, nie mówiąc już o propozycji drinka na otarcie łez albo przynajmniej wspólnego biegania w parku. Jeżeli w Londynie w ogóle praktykowano coś takiego, jak koleżeńskie zachowanie, Aaron nie miał pojęcia, gdzie tego szukać. A może po prostu Angole go nie lubili? Słynna nieograniczona swoboda, jaką cieszyli się tutejsi adepci studiów podyplomowych – brak zajęć i egzaminów, za to całe mnóstwo czasu na pisanie i samodzielne badania – szybko okazała się czymś w rodzaju gloryfikowanego sieroctwa. Dlatego tak bardzo się zdziwił, kiedy Darcy zaczepił go na korytarzu – choćby chodziło tylko o wyświadczenie przysługi koleżance mającej do przejrzenia „jakieś intrygujące papiery”. Cała rozmowa trwała najwyżej minutę. Uzyskawszy zgodę Aarona, Darcy poklepał go po ramieniu – „Zuch chłopak!” – po czym odwrócił się, aby przywitać przechodzącego kolegę, kompletnie ignorując swojego studenta. Aaron zastanawiał się później, czy nie był to swego rodzaju test. Czy Darcy podejrzewał, jak daleko mu do jakichkolwiek postępów w doktoracie? Jeżeli tak, to czy oddelegowanie go do tymczasowego zajęcia nie jest przypadkiem angielskim sposobem na uśmiercenie przewodu doktorskiego? Powinien był mu odmówić.
W dodatku teraz, kiedy wraz z popołudniowym strumieniem aut opuszczali w żółwim tempie znane mu rejony Londynu, kierując się ku tak zwanym lepszym przedmieściom, Aaron nie mógł się pozbyć wrażenia, że został zwabiony w pułapkę. Wbrew woli oderwano go od pilnych obowiązków – a może raczej od łoża boleści? W dzielnicy, którą przed chwilą za sobą zostawili, znajdowała się biblioteka, a w niej zakamarek, gdzie przez ostatnie czternaście miesięcy niemal bez przerwy przesiadywał. Szekspir i marrani: badania, które nie przyniosły żadnych konkretnych rezultatów, poza kilkoma obiecującymi strzępkami informacji. Dotychczas uparcie mu się wymykały, ilekroć próbował na ich podstawie zbudować logiczny wywód. Teraz, na podobieństwo stygnącej lawy, pod jego krótką nieobecność zmienią się zapewne w odporną na próby skruszenia skałę.
Samochód Helen Watt, zwyczajny granatowy volkswagen, potęgował w Aaronie uczucie wyobcowania. Wnętrze auta było pozbawione jakichkolwiek gadżetów i sterylnie czyste: żadnych opakowań po jedzeniu na wynos, żadnych kopert z nagryzmolonymi na odwrocie wskazówkami dojazdu. Zamiast magnetofonu albo odtwarzacza płyt kompaktowych zwykłe radio. Kiedy Aaron spróbował opuścić szybę, tandetna plastikowa korbka stawiła mu opór, jakby rzadko jej używano.
– Te papiery – odezwał się – są napisane głównie po portugalsku czy po hebrajsku?
Helen Watt wcisnęła klakson, żeby ponaglić opieszałego sedana z przodu, i szerokim łukiem skręciła w prawo. Dopiero potem odpowiedziała:
– Nie wiadomo.
– A dom, w którym się znajdują – ciągnął niezrażony Aaron. – Mówiła pani, że kiedy go…?
– W tysiąc sześćset sześćdziesiątym pierwszym.
Nie zniżył się do tego, żeby próbować dalej. W gruncie rzeczy chęć zadawania pytań i początkowe podniecenie wywołane opisem dokumentów, którego wysłuchał w nobliwym, wypełnionym książkami gabinecie profesorki, wyparowały z niego już w trakcie powolnego spaceru do samochodu. Droga na parking zdawała się nie mieć końca: Helen nie korzystała z miejsca dla osób niepełnosprawnych, nie miała też na szybie stosownej plakietki, choć Aaron był pewien, że się do niej kwalifikuje. Wlokła się noga za nogą, ubrana w luźne spodnie, bluzkę i narzucony na nią rozpięty płaszcz, z torbą na ramieniu, najwyraźniej nieświadoma, że zimny wiatr chłoszcze nagi kark Aarona. Nie nosiła żadnej biżuterii z wyjątkiem cienkiego złotego łańcuszka. Dyndała na nim para dwuogniskowych okularów w ciemnej oprawie, które bujały się na jej wystającym mostku. Jedna stopa w zwykłym brązowym trzewiku wciąż zostawała w tyle, jakby celowo się ociągała, gdyż nie w smak jej był obrany przez Helen kierunek.
Aaron miał mgliste pojęcie na temat położenia gminy Richmond upon Thames – zakładał, że zgodnie ze swoją nazwą jest ona położona nad Tamizą – zdawał sobie jednak sprawę, że pytając o to, jeszcze bardziej się pogrąży. Obserwował więc przez szybę mijane po drodze sklepy, które w Chiswick coraz częściej ustępowały miejsca domom mieszkalnym, te zaś, które z rzadka się pojawiały, robiły wrażenie przeznaczonych dla zamożnej klienteli. Ta część Londynu wydawała się w całości zbudowana z cegły w różnych odcieniach, od ciemnobrunatnego po jasnopomarańczowy. Za oknem po stronie Aarona ciągnął się rząd wystawnych rezydencji, każda częściowo schowana za ceglanym murem porośniętym u góry warstwą poszarzałego zimą mchu. W głąb wiodły żwirowe podjazdy, dalej widać było gęstwinę bluszczu oraz podwórka, wybrukowane – a jakże – upstrzoną mchem cegłą. Boczne uliczki wysadzane były równymi rzędami tych dziwnych angielskich drzew, przyciętych od góry tak, aby końce ich nagich gałęzi przypominały zaciśnięte pięści wygrażające niskiemu, zachmurzonemu niebu.
Helen kierowała się w górę długiej, biegnącej po łuku ulicy, wzdłuż której stały butiki i niewielkie restauracje. Znalazł się tam nawet jeden teatr, oferujący swoim widzom ambitny, zdaje się, repertuar. Następnie zagłębili się w labirynt wąskich willowych uliczek oplatających zbocze wzgórza. Aaron zauważył rzekę: płynęła w dole, ukryta za zasłoną bluszczu, pojedynczych drzew i kolejnych ceglanych murów.
Wreszcie Helen zwolniła i skręciła w uliczkę, której otoczenie było skromniejsze niż wszystko, co dotychczas widzieli. Wzdłuż niej wznosiły się domy – jedne pokaźne, inne całkiem małe, lecz wszystkie bardzo stare, z zadbanymi ogródkami za ogrodzeniami z cegły i kutego żelaza. Nigdzie nie było pieszych – najwyraźniej ci mieszkańcy, którzy nie przebywali akurat w pracy albo w szkole, znajdowali ciekawsze zajęcia gdzie indziej. Po jednej stronie ulicy, w długim rzędzie willi, zaskoczył Aarona widok dwóch witryn. Węższa należała do sklepu spożywczego, niedorównującego tym, które wcześniej zauważył w okolicy, druga do pubu o nazwie U Prospera – niedużego lokalu z wypłowiałą, czarno-różową fasadą. Choć w środku paliło się światło, pub wyglądał na pusty. Aaron doszedł do wniosku, że przydałby mu się zastrzyk świeżej, hipsterskiej krwi.
„I niby ty miałbyś kogoś uczyć, jak być hipsterem?”– wyobraził sobie głośny śmiech Marisy i zrobiło mu się ciepło, a zarazem, na samo wspomnienie, jego serce ścisnęło się tak boleśnie, aż się skrzywił.
Ciszę przerwał zgrzyt zaciąganego hamulca ręcznego.
Helen Watt sięgnęła za oparcie siedzenia pasażera i chwyciła leżącą na tylnym siedzeniu laskę.
Dom, ku któremu go powiodła, swoimi rozmiarami znacznie przewyższał sąsiednie budynki, z czego Aaron początkowo nie zdawał sobie sprawy. Stał częściowo schowany za kępą rosnących w ogrodzie drzew i kamiennym murem okrytym grubym dywanem mchu, który zamiast przywodzić na myśl wielowiekową tradycję, zdawał się raczej świadczyć o długich latach zaniedbań. Podczas gdy Helen szarpała się z ciężkim ryglem furtki, Aaron odwrócił się, żeby objąć spojrzeniem najbliższe otoczenie: wyludnioną okolicę, ślepą uliczkę, dokąd trafił w ramach z góry skazanej na porażkę misji, wymagającej od niego zaangażowania się w cudzy projekt. Całe to przedsięwzięcie musiało się zakończyć katastrofą. Odciągało go tylko od pisania pracy doktorskiej. Powinien się z niego wycofać przy pierwszej lepszej okazji. Ewidentnie dał się ponieść fali swoich zmiennych nastrojów. Przekraczając furtkę w ślimaczym tempie Helen, rzucił ostatnie spojrzenie za siebie, na pub naprzeciwko. U Prospera – jakże trafnie – jedyna sztuka Szekspira11, której nigdy nie mógł zrozumieć.
Podążył ścieżką za profesorką. Jej laska pozostawiała w wyschniętej trawie płytkie zagłębienia.
Dom zbudowano z czerwonej cegły, obecnie wypłowiałej. Kiedy Aaron lepiej mu się przyjrzał, dostrzegł to, co z ulicy nie rzucało się tak bardzo w oczy. Z bliska wyszczerbione cegły ujawniały zaskakującą różnorodność barw: prześwitujące spod wypalonej warstwy odcienie żółci i jasnopomarańczowego, zieleń kępek mchu, brunatne plamy zacieków. Wysoki na trzy kondygnacje portal wyglądał na nadgryziony zębem czasu. Nie ulegało wątpliwości, że budynek jest starszy od szacownych rezydencji po swoich obu stronach i że mógł niegdyś olśniewać przepychem. Boczne skrzydła, zwieńczone tu i ówdzie dużymi, okrągłymi, kamiennymi zdobieniami, które przypominały odwrócone do góry nogami ananasy, rozpościerały się niby ramiona usiłujące objąć rozległą posiadłość. Przycięte przez ogrodzenia sąsiednich posesji sprawiały wrażenie opuszczonych i jakby zawiedzionych.
Pod stopami Aarona pojawił się chodnik ułożony z kamieni różnych wielkości, kształtów i odcieni: kwadratowych i okrągłych, czarnych, brunatnych i szarych, połączonych zaprawą murarską i tak wytartych, że już samo to świadczyło o wieku budynku – a co dopiero mówić o arkadowych oknach, które właśnie ukazały się jego oczom. Jak nazywano taki kształt? Okna przypominały mu karciane piki: wysokie i wąskie, zwężały się ostro u góry. Wypełniały je ukośne linie gęsto rozmieszczonych szybek w kształcie karo, które tak irytująco utrudniały patrzenie osobom przebywającym w środku. Aaron pamiętał, że ilekroć gościł w podobnych budynkach i usiłował wyglądać przez wielodzielne okna, czuł się jak w więzieniu. W Anglii stale go to zaskakiwało: widok wciśniętej między inne domy zabytkowej budowli, tak starej, że aż go zatykało. W Stanach podobny budynek pokazywano by w muzeum. Nie dziwił się, że ktoś wpadł na pomysł urządzenia tutaj galerii sztuki, choć sam nie dałby centa za powodzenie tego przedsięwzięcia. Cała dzielnica wydawała się pogrążona w stuletnim śnie.
Helen zadudniła kołatką w łukowato zwieńczone drzwi. Chwilę później stanęła w nich atrakcyjna blondynka ubrana w gustowne antracytowe szarości. Gładkie, lśniące włosy miała spięte w kok, fioletoworóżowy pasek podkreślał kolor wąskich warg.
Może ta ulica nie była tak pozbawiona życia, jak sądził.
Blondynka z uprzejmym skinieniem głowy potrząsnęła dłonią Helen.
– Bridgette Easton – przedstawiła się, spostrzegając Aarona. Uśmiechnęła się z aprobatą i wyciągnęła do niego rękę.
Wewnątrz było chłodniej, niż się spodziewał. Pachniało starym popiołem. Przenośny elektryczny grzejnik postukiwał cicho w drugim krańcu holu, całe emitowane przez niego ciepło ulatywało na galerię powyżej. W półmroku zamajaczyły Aaronowi zarysy drugiego piętra – obiegająca podest rzeźbiona balustrada i szerokie drzwi sugerujące, że kryją się za nimi przestronne apartamenty.
– Cieszę się, że państwo przyjechali – powiedziała Bridgette. Poprowadziła ich szybko przez hol w głąb domostwa, mijając zapakowane do pudeł obrazy oraz stolik karciany, na którym stał otwarty laptop. – Za chwilę muszę wyjść, ale proszę się rozgościć. – Sprawiała wrażenie, jakby pod wierzchnią warstewką dobrego wychowania buzowała w niej nieposkromiona energia. Odwróciwszy się, obdarzyła Aarona pełnym uznania uśmiechem. Z jej twarzy wyczytał, że doszła do dwóch wniosków: że jest Żydem, w dodatku przystojnym.
Odwzajemnił uśmiech, tym razem otwarcie z nią flirtując. Spłoniła się lekko, on zaś poczuł rozbawienie i znudzenie zarazem, jakby odniesione właśnie zwycięstwo nie miało dla niego żadnej wartości.
– W kuchni jest kawa – poinformowała ich Bridgette. – Proszę się częstować.
Podążył za Helen, mijając ogromne kamienne palenisko umieszczone w wyłożonej boazerią ścianie. Część drewnianych paneli zdobiły profilowane listwy, inne – misternie rzeźbione wieńce. Echo kroków rozbrzmiewało głośno w nieumeblowanym pomieszczeniu. W ślad za profesorką przekroczył wysoki portal po lewej stronie, za którym wznosiły się szerokie drewniane schody.
Stanął jak wryty. Nic w zewnętrznym wyglądzie budynku – nawet kamienna fasada z szerokimi niegdyś skrzydłami – nie przygotowało go na ten widok. Te schody były niczym zapisane w drewnie świadectwo bogactwa. Szerokie stopnie pięły się między ciemnymi panelami zdobnymi w róże, pędy winorośli oraz kosze dojrzałych owoców, a z wysokich ścian spoglądały w dół rzeźbione twarzyczki cherubinów pełne smutnego, słodkiego spokoju. W połowie wysokości schodów dwa łukowate okna wpuszczały do środka światło tak oślepiająco białe i drżące, że Aaron mógłby przysiąc, iż ma do czynienia ze stałą materią. Ze swoimi klamkami z kutego żelaza i kolumienkami rzucającymi hipnotyzującą siatkę cieni na drewniane rzeźbienia – światło, cień i znowu światło – zasługiwały, aby się przed nimi kłaniać.
Helen pokazywała mu coś końcem laski.
Odwrócił się od okien i zobaczył niszę u podnóża schodów oraz otwór czerniejący między drewnianymi panelami.
Łatwo było się domyślić, co tutaj zaszło. Elektryk odkrył najłatwiejszy dostęp do przestrzeni pod schodami i wyważył jeden z ruchomych paneli w ich bocznej części – nieduży i nie tak ozdobny jak inne, z wyciętym w rogu miejscem na dziurkę od klucza. Panel był w tej chwili odsunięty na bok, lecz nadal częściowo widoczny. Sądząc po trocinach wokół wspomnianej dziurki, elektryk musiał się trochę natrudzić, aby wyważyć zamek.
Wewnątrz ciemnego zagłębienia Aaron dostrzegł rękopisy.
– O kurczę. – Ze świstem wypuścił z płuc powietrze. – I nikt tego wcześniej nie znalazł?
Głos Helen brzmiał niemal nabożnie:
– Ten dom liczy prawie trzysta pięćdziesiąt lat. Musi w nim być z pół tuzina różnych schowków, ukrytych w boazerii drzwi dla służby i Bóg wie czego jeszcze.
Aaron przytaknął skinieniem głowy. Zwyczajny panel w ciemnym kącie, dodatkowo przyćmiony przez ozdobne wejście i oszałamiający splendor schodów, nie przyciągnąłby niczyjej uwagi.
– Podobno za czasów ciotki zasłaniał go stolik – Helen wskazała mu nieduży, wyglądający na antyk, niski mebel pod umieszczonym w niszy okienkiem – który równie dobrze mogli postawić w tym miejscu jej rodzice albo nawet dziadkowie.
– Mimo wszystko – mruknął Aaron. – Trzysta pięćdziesiąt lat i nikomu nie przyszło do głowy, żeby wyważyć zamek?
Odparła ostro:
– A jak dobrze pan przygląda się temu, co ma przed sobą?
Aaron odczekał chwilę, żeby oskarżycielski ton wybrzmiał w ciszy, jaka między nimi zapadła, po czym szybko się otrząsnął. Wiedział, że ma w sobie coś, co zdaje się irytować niektórych ludzi. A zwłaszcza niektóre kobiety. Zazwyczaj go to bawiło.
Szczerze mówiąc, rozumiał, dlaczego skrytka przez tyle lat pozostawała w nienaruszonym stanie: kilka nieudanych prób dostania się do środka, podejmowanych zapewne bez większego zapału przez kolejnych właścicieli domu, mogło doprowadzić do konstatacji: „Tego zamka nie da się otworzyć”. Jeżeli nie było klucza… Jeżeli nikt nie miał podstaw sądzić, że pod panelem coś się znajduje… Lata płyną i czasy się zmieniają, lecz natura ludzka pozostaje taka sama.
Aaron przyklęknął przed otworem o wymiarach mniej więcej trzydzieści na sześćdziesiąt centymetrów. W głębi widoczne były dwie półki, wypełnione z dużą starannością. Miniaturowe archiwum: równe rzędy oprawnych w skórę grzbietów sąsiadowały z wystrzępionymi krawędziami luźnych kartek.
Nachylił się bliżej.
Gęsto zapisane arkusze pergaminu pozszywane w foliały. Tu i ówdzie złamane i ukruszone woskowe pieczęcie w odcieniach spłowiałego brązu i czerwieni. Czy kiedykolwiek choćby marzył o czymś podobnym? Na pewno tak. Czuł się, jakby właśnie otrzymał wiadomość sprzed wieków o treści: „Bardzo proszę: to wszystko dla ciebie”. Jakby jakaś starożytna biblioteka przeniosła się w czasie, materializując się nagle w życiu Aarona Levy’ego, który dopiero teraz pojął, jak bardzo czegoś takiego potrzebował.
Chciał musnąć papiery opuszkami palców.
– Najpierw niech pan umyje ręce – warknęła za jego plecami Helen.
Nie mógł się zmusić, żeby na nią spojrzeć. Za płycinowymi drzwiami znalazł wąską, pomalowaną na zielono łazienkę. Kiedy wrócił, Helen wciąż stała w tym samym miejscu co przedtem – ani na centymetr nie zbliżyła się do dokumentów.
Zawartość jednej z półek nie była ułożona w sposób ciągły. W powstałej między papierami luce spoczywała pojedyncza kartka. Helen wskazała ją ruchem głowy, jakby nie chciała przestraszyć płochliwego zwierzątka.
– Niech pan to wyjmie – poleciła.
Nie mógł zrozumieć, czemu sama po nią nie sięgnie. Czyżby go sprawdzała? Jeśli sądziła, że Aaron pozwoli, aby na każdym kroku poddawano go próbom, prędzej czy później musiało dojść między nimi do spięcia. Na ułamek sekundy pochwycił jej wzrok. Miała oczy w kolorze bławatków, regularne rysy, bladą cerę i twarz angielskiej klasy uprzywilejowanej, wypraną ze wszystkiego, co stanowiłoby jakikolwiek pozór emocji.
Ostrożnie sięgnął do wnętrza skrytki i zamarł w bezruchu. Zmienił ułożenie ciała i dla zachowania lepszej równowagi oparł się dłonią o grubą ścianę po swojej lewej stronie. Na moment przeraził go ciężar własnego ciała, jakby w każdej chwili mógł się zwalić naprzód i zmiażdżyć sobą kruche papiery. Wyobraził sobie, że byłoby to jak dokonanie mordu na żywej istocie.
Ułamek sekundy później otrząsnął się z tego uczucia. Odruchowo zaczął się zastanawiać, jak opisałby Marisie to, co widzi przed sobą. „Dokumenty były starannie ułożone – napisałby – jakby ktoś przygotował prezent specjalnie dla nas”. Zbliżył dłoń do półki, myśląc jednocześnie: „Dotknę ich jako pierwszy człowiek od ponad trzystu pięćdziesięciu lat”. Wziął w palce luźny arkusz. Papier był szorstki, lecz elastyczny. Wysunąwszy go delikatnie z półki, pojął, że jest to list napisany po portugalsku. Odczytał datę z kalendarza żydowskiego – cheszwan12 5420 roku – i szybko przeliczył ją w myślach: październik 1657. Formuła powitalna brzmiała: „Do czcigodnego Menaszego ben Izraela”. Charakter pisma wiele mówił o piszącym: eleganckie, zdecydowane litery na kremowym tle.
U dołu widniał podpis HaCoena Mendesa – autora listu, który mu opisała Helen Watt.
Zgodnie z jej wskazówkami umieścił arkusz na blacie niskiego stolika, w niszy pod wąskim, wielodzielnym oknem – skromnym kuzynem okien górujących nad podestem schodów. Już miał przysunąć sobie jedno z wiekowych, należących do Eastonów rozchwianych krzeseł, lecz Helen go powstrzymała.
– Jeszcze tamta książka – powiedziała.
Wrócił więc pod schody i, sięgając w głąb, wydobył z półki pierwszą z brzegu sztywną, oprawioną w skórę książkę. Zdobne w czarno-fioletowy marmurkowy wzór brzegi cienkiego woluminu były wystrzępione.
Ostatnia osoba, która miała go w ręce, nie żyła od przeszło trzech stuleci.
Aaron podszedł do Helen, świadomy ciepła promieniującego ze swojego ciała i dudnienia tętna w skroniach. Stał nieruchomo przez chwilę, po czym powoli, uroczyście złożył wolumin na stoliku.
Helen włączyła lampkę, której słabiutki blask niemal nikł w powodzi romboidalnych plamek światła padających z okna.
Na okładce wytłoczono portugalskie słowa. Livro-razao, księga rachunkowa. Aaron otworzył ją. Spowił go obłok brunatnego popiołu – miał go na twarzy, we włosach, nawet na języku czuł jego gorycz.
– Chryste Panie!
– Ostrożnie! – warknęła jednocześnie Helen.
Aaron splunął. Drobny pył osiadł mu na rzęsach. Miał go też na palcach, w których wciąż trzymał rejestr – całkiem pociemniały od bezpowrotnie straconych słów. Coś żywego właśnie umarło mu w rękach. Pod powiekami zapiekły go łzy wstydu. Gwałtownie pokręcił głową, jakby chciał strząsnąć z siebie kurz, i zaraz powtórzył ten gest, czując, jak wstręt do samego siebie ustępuje miejsca wściekłości na Helen. Wyprostował się i łypnął na nią gniewnie.
Nie odrywała wzroku od księgi.
– Atrament żelazowo-galusowy – odezwała się po chwili.