Ciężar atramentu - Rachel Kadish - ebook + książka

Ciężar atramentu ebook

Rachel Kadish

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Fascynującą powieść historyczna o dwóch kobietach, które rozdzieliły stulecia, oraz o wyborach i poświęceniach, jakich są zmuszone dokonać, aby osiągnąć w życiu harmonię serca i umysłu.

Osadzona w Londynie lat sześćdziesiątych XVII wieku oraz współcześnie, powieść splata losy dwóch kobiet o nieprzeciętnym intelekcie: Ester Velasquez, emigrantki z Amsterdamu, która na krótko przed epidemią dżumy zostaje skrybą niewidomego rabina, oraz Helen Watt, chorej profesor historii zafascynowanej spuścizną żydowską.

Poznajemy Helen, gdy ta zostaje poproszona przez byłego studenta o ocenę siedemnastowiecznych żydowskich dokumentów odnalezionych w jego domu podczas remontu. Helen zwraca się o pomoc do amerykańskiego doktoranta, Aarona Levy’ego – tyleż niecierpliwego, co czarującego – i wspólnie z nim podejmuje ostatnie naukowe wyzwanie, którym jest ustalenie tożsamości autora dokumentów, tajemniczego skryby podpisującego się „Aleph”. Równolegle tę samą zagadkę usiłuje rozwikłać inny zespół historyków, więc Helen i Aaron muszą się spieszyć…

Powieść „Ciężar atramentu” została wyróżniona prestiżową nagrodą literacką: NATIONAL JEWISH BOOK AWARD.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 898

Oceny
4,3 (108 ocen)
62
28
9
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
spuki81

Nie oderwiesz się od lektury

Świat byłby straszny i smutny, gdyby kobiety nie mogły się uczyć i rozwijać.
30
agata210e

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa
30
zaczytanamatka_z_gabryskami

Nie oderwiesz się od lektury

~"Ciężar atramentu" autorstwa Rachel Kadish to obłędnie piękna, dojrzała, a zarazem niezwykle oszałamiająca historia, dwóch kobiet, osadzona w Londynu lat 60, XVII wieku oraz wydarzeniach z początku XXI wieku. To właśnie tam, dzięki zastosowaniu dwóch ram czasowych, elektryzującego pióra autorki, dbałości o detale wraz z barwnym tłem historycznym, tajemniczymi listami, poznajemy cudowną opowieść, która łączy ze sobą losy nieprzeciętnie intelektualnych panien. ~Dwie epoki, dwie postacie, które z pozoru nie łączy nic a jednak mają ze sobą więcej wspólnego niż mogło by się jednak wydawać... ~Ester Velasquez to młoda emigrantka, żydówka, która przybywa z Amsterdamu, krótko przed epidemia dżumy by pomóc niewidomemu i nieznajomemu rabinowi w korespondencji z wieloma uczonymi z całej Europy. Pomimo tego, że prawo gminy żydowskiej zabrania znajomości świętych tekstów kobieta staje się prawą ręką swojego opiekuna przez co zdobywa cenną wiedzę i wyróżnia się na tle innych kobiet, pragnąć chł...
31
EwelinaEwelinka

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca historia opowiedziana niezwykle interesująco!!!
20
EwaSieradzka

Nie oderwiesz się od lektury

Wyjątkowa książka: bardzo dobry język i ciekawa fabuła. Rzeczywiście nie mogłam się od niej oderwać, a to bardzo rzadko mi się zdarza, choć czytam bardzo dużo. Polecam!
20

Popularność




Część 1

1

2 listo­pada 2000 roku

Lon­dyn

Siedziała przy biurku w swoim gabi­ne­cie.

Było ładne popo­łu­dnie, lecz ją przy­gnę­biał zimny blask słońca za oknem. Za młodu pew­nie odwa­ży­łaby się pójść na spa­cer, wbrew roz­sąd­kowi licząc na odro­binę cie­pła.

Nadzieja wbrew roz­sąd­kowi: nar­ko­tyk, z któ­rego dawno zre­zy­gno­wała.

Powoli prze­glą­dała zaście­la­jące biurko wolu­miny. Miała przed sobą zaku­rzone, dwu­ję­zyczne wyda­nie Consolação Usqu­ego. Prze­su­nęła palec w dół strony, po czym ostroż­nie zamknęła księgę.

Wybiło wpół do dru­giej, tym­cza­sem Ame­ry­ka­nin nawet nie zadzwo­nił. Rażący brak pro­fe­sjo­na­li­zmu, zwłasz­cza w kon­tek­ście zna­le­zi­ska tej rangi. Darcy zapew­niał co prawda, że to jego naj­zdol­niej­szy dok­to­rant, a Darcy’emu aku­rat ufała, chyba jako jedy­nemu ze swo­ich kole­gów po fachu.

– Levy pomoże ci z tymi papie­rami – oznaj­mił jej przez tele­fon. – Z przy­jem­no­ścią wypo­ży­czę ci go na jakiś czas. Typowy z niego Ame­ry­ka­nin: jest tak ambitny, że to aż zabawne. Wie­rzy, że histo­ria może zmie­nić świat. Ale nawet ty wytrzy­masz z nim przez trzy dni.

Helen nie­mal zachi­cho­tała na wspo­mnie­nie ich roz­mowy. „Nawet ty”. Brawo, Darcy. Naj­wy­raź­niej wciąż uwa­żał, że warto jej się posta­wić.

Natu­ral­nie owe trzy dni to tyle co nic, jeśli cho­dzi o rze­telną eks­per­tyzę manu­skryp­tów. Jed­nak zawsze było to coś, a na pewno wię­cej, niż Helen miała prawo ocze­ki­wać. Wyłącz­nie igno­ran­cji Easto­nów w zakre­sie przy­ję­tych pro­ce­dur zawdzię­czała fakt, że jej nie wyśmiali i nie prze­go­nili z domu na wieść, że domaga się dal­szego dostępu do doku­men­tów. Sie­dząc przy stole z ciem­nego drewna naprze­ciwko Iana oraz Brid­gette Easto­nów, nie ośmie­liła się pro­sić o wię­cej. Wpa­da­jące do środka pro­mie­nie słońca kła­dły się uko­śnie na zadba­nych dło­niach obojga mał­żon­ków, kolu­mienki wyso­kich arka­do­wych okien rzu­cały dłu­gie cie­nie w powo­dzi rom­bo­idal­nych plam świa­tła, a myśli Helen krą­żyły wokół tego, co przed chwilą zoba­czyła.

Kon­sul­ta­cje takie jak ta wczo­raj­sza nie sta­no­wiły rzecz jasna rzad­ko­ści – ludzie stale znaj­do­wali pożół­kłe papie­rzy­ska, na przy­kład na stry­chu albo na dnie odzie­dzi­czo­nego po przod­kach kufra, i, jeżeli wcze­śniej nie przy­szło im do głowy skon­tak­to­wać się z anty­kwa­riu­szem, dzwo­nili na uni­wer­sy­tet i pro­sili o połą­cze­nie z wydzia­łem histo­rii. Tyle że tym razem tele­fo­nu­jący chciał roz­ma­wiać kon­kret­nie z Helen Watt. Ian Easton. Nazwi­sko nic jej nie mówiło, cho­ciaż męż­czy­zna twier­dził, że był kie­dyś jej stu­den­tem.

– Wie pani, moja żona odzie­dzi­czyła pewną nie­ru­cho­mość… – w słu­chawce brzmiał prze­pra­sza­jący ton Eastona; Helen miała prawo zapo­mnieć, jakim był stu­den­tem, lecz on naj­wy­raź­niej dobrze to pamię­tał. – Dom nale­żał do jej ciotki i został wybu­do­wany u schyłku sie­dem­na­stego wieku. Zamie­rza­li­śmy go wyre­mon­to­wać, a następ­nie otwo­rzyć gale­rię sztuki. Pomysł wyszedł natu­ral­nie od mojej żony – z nas dwojga to ona jest obda­rzona zmy­słem este­tycz­nym. Od razu pojęła, jak korzystne może być zesta­wie­nie sztuki nowo­cze­snej z sie­dem­na­sto­wiecz­nymi wnę­trzami. Nie­stety – tu Easton zawie­sił głos, po czym kon­ty­nu­ował, sta­ran­nie dobie­ra­jąc słowa – doszło do opóź­nie­nia. Dokład­nie dwu­let­niego. Pozwo­le­nie na remont zabyt­ko­wego budynku jest w naj­lep­szym razie trudne do uzy­ska­nia. – W tym miej­scu roz­legł się pełen skrę­po­wa­nia śmiech, jakby roz­mówca za żadne skarby nie chciał ura­zić Helen. – Oczy­wi­ście nie suge­ruję, że ostroż­ność miej­sco­wego kon­ser­wa­tora zabyt­ków była nie­uza­sad­niona. Osta­tecz­nie tacy jak on wyko­nują tylko swoją pracę. Jed­nak pechowo dla nas oka­zało się, że ciotka żony zdo­łała za życia zadrzeć ze wszyst­kimi oko­licz­nymi insty­tu­cjami zaj­mu­ją­cymi się ochroną zabyt­ków. Kiedy wresz­cie otrzy­ma­li­śmy nie­zbędne zgody, wyna­ję­li­śmy elek­tryka, aby popro­wa­dził prze­wody elek­tryczne we wnęce pod sta­rymi, rzeź­bio­nymi scho­dami. Facet zmył się po kwa­dran­sie. Zadzwo­nił i oznaj­mił mi, że zna­lazł stertę papie­rów po arab­sku i budy­nek powi­nien zostać prze­szu­kany jako poten­cjalna kry­jówka ukry­wa­ją­cych się ima­mów czy innych ter­ro­ry­stów, jak to raczył ująć. Tak czy ina­czej, zagro­ził, że jeśli sprawa nie zosta­nie szybko wyja­śniona, przyj­mie inne zle­ce­nie. W całym tym zamie­sza­niu nie zauwa­żył chyba, że odkryte przez niego doku­menty pocho­dzą sprzed ponad trzy­stu lat. Przej­rza­łem je i wydaje mi się, że roz­po­znaję alfa­bet hebraj­ski. Reszta, chyba po hisz­pań­sku, jest adre­so­wana do jakie­goś rabina. Dla­tego… – Ian Easton urwał nie­zręcz­nie. – Dla­tego wła­śnie – dodał po chwili – do pani dzwo­nię.

Helen, ze słu­chawką przy­ci­śniętą do ucha, pozwo­liła ciszy wybrzmieć. Spoj­rzała na otwarty plik kom­pu­te­rowy, na kur­sor miga­jący nie­stru­dze­nie od godziny w tym samym miej­scu w poło­wie aka­pitu, który tak bar­dzo jej się nie podo­bał. Nie mogła sobie przy­po­mnieć, aby praca kie­dy­kol­wiek ją nudziła. Ostat­nio jed­nak to, co daw­niej eks­cy­to­wało, coraz mniej ją obcho­dziło. Od czasu do czasu umysł Helen roz­bły­skał fajer­wer­kami iskier, jak po ude­rze­niu mło­tem w kowa­dło. Fra­pu­jące okru­chy wspo­mnień: stłu­miony stu­kot drzwi baraku, zatrza­sku­ją­cych się w pustyn­nym upale, zapa­chy wypeł­nia­jące noz­drza na jeden przy­pra­wia­jący o zawrót głowy uła­mek sekundy… Iskry szczę­śli­wie gasły, zanim zdą­żyły wznie­cić pożar.

Wyrów­nała niską stertę ksią­żek.

– Może w ponie­dzia­łek – powie­działa wresz­cie.

– Rzecz w tym – w gło­sie Iana Eastona dało się wyczuć nutę zde­ner­wo­wa­nia – że zale­ża­łoby nam, aby odwie­dziła nas pani jesz­cze dzi­siaj. Sporo czasu zajęło nam ścią­gnię­cie tego elek­tryka. Nie chcemy, żeby przy­jął inne zle­ce­nie. A te manu­skrypty wyglą­dają na bar­dzo deli­katne. Uzna­łem, że nie należy ich ruszać.

Prawdę mówiąc, śmiało mogła poświę­cić mu tych parę godzin. Przez cały dzień wła­ści­wie nie posu­nęła się naprzód z robotą, a to, co w tej chwili pisała, było w grun­cie rze­czy czyn­no­ścią czy­sto porząd­kową – czymś, co obie­cała sobie skoń­czyć przed przej­ściem na eme­ry­turę. Zesta­wie­niem nie­licz­nych dostęp­nych fak­tów na temat żydow­skiej spo­łecz­no­ści w Lon­dy­nie zdzie­siąt­ko­wa­nej pod­czas epi­de­mii dżumy w latach 1665–1666: spro­wa­dzony z zagra­nicy rabin czmych­nął z Anglii w momen­cie wybu­chu zarazy, a co zamoż­niejsi człon­ko­wie gminy sal­wo­wali się ucieczką na wieś. W miej­skich archi­wach w zasa­dzie brak było póź­niej­szych wzmia­nek o lon­dyń­skich Żydach – do czasu, gdy po kilku latach gmina ufor­mo­wała się na nowo, już pod innym przy­wódz­twem. Sło­wem, nie było to nic, czego żal byłoby zosta­wić na jedno popo­łu­dnie.

Mimo to Helen wciąż się wahała, wypy­tu­jąc Iana Eastona o kolejne szcze­góły z histo­rii domu. Kiedy wresz­cie przy­stała na jego prośbę, zro­biła to takim tonem, żeby przy­pad­kiem nie obu­dzić w nim żad­nych roman­tycz­nych nadziei doty­czą­cych zna­le­zio­nego pod scho­dami pliku sta­rych papie­rzysk.

Cze­kała ją teraz krótka prze­jażdżka do Rich­mond w celu wyko­na­nia eks­per­tyzy. Pod­jęła się zada­nia z nie­ja­snym poczu­ciem, że powinna czę­ściej wycho­dzić: korzy­stać z ład­nej pogody, z dala od biura, dopóki jesz­cze może.

Kiedy wsia­dała do samo­chodu, klu­czyki latały jej w ręku tak, że musiała obu­rącz przy­trzy­mać cały pęk, zanim udało jej się wybrać ten wła­ściwy. Potem potrze­bo­wała aż trzech prób, żeby tra­fić nim do sta­cyjki. Naj­wy­raź­niej znów miała gor­szy dzień. Trzeba będzie mieć to na uwa­dze.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej zapar­ko­wała auto w Rich­mond i ruszyła pod górę na wpół zaro­śniętą kamienną ścieżką. Na widok domu zwol­niła kroku. Ian Easton uprze­dził ją co prawda przez tele­fon, że budy­nek pocho­dzi z końca XVII wieku, lecz aż do tej pory Helen uwa­żała to za mało praw­do­po­dobne – w oko­licy nie było wielu sie­dem­na­sto­wiecz­nych budowli, te zaś, które się zacho­wały, zostały skru­pu­lat­nie zabez­pie­czone i zin­wen­ta­ry­zo­wane do ostat­niej spło­wia­łej cegły.

Jed­nak w tym wypadku nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że dom pocho­dzi wła­śnie z tej epoki. Maja­czył przed nią w zmierz­chu chłod­nego popo­łu­dnia, tak nie­po­dobny do sąsied­nich budyn­ków, że wyda­wał się pogrą­żony w nie­mej roz­mo­wie sam ze sobą. Zdo­biony okap dachu, fasada z cegieł o zaokrą­glo­nych kan­tach, umiesz­czone w poło­wie jej wyso­ko­ści nisze z kamien­nymi pła­sko­rzeź­bami, nawet wio­dąca do drzwi fron­to­wych ścieżka wyło­żona drob­nymi okrą­gla­kami – tego nie dało się pomy­lić z żadną inną epoką. Archi­tek­tura budynku sta­no­wiła odbi­cie nie­licz­nych oca­la­łych w oko­licy sie­dem­na­sto­wiecz­nych rezy­den­cji, choć on sam nie był aż tak oka­zały. Mimo to wznie­siono go nie­wąt­pli­wie w tym samym cza­sie, na pole­ce­nie kogoś o znacz­nym majątku i wyso­kich aspi­ra­cjach. Łatwo było też dostrzec, dla­czego pod wzglę­dem splen­doru odsta­wał od współ­cze­snych mu budowli i nie cie­szył się podobną renomą. W XVII wieku mógł olśnie­wać, lecz obec­nie zacho­wał tylko resztki daw­nej chwały, a to za sprawą wie­lo­wie­ko­wych zanie­dbań i – co gor­sza – nie­udol­nych prób moder­ni­za­cji: nie­pa­su­jąca do cało­ści dobu­dówka na lewo od głów­nego wej­ścia była bar­dziej wik­to­riań­ska niż baro­kowa w stylu; po kry­tym łup­kiem dachu prze­cią­gnięto rynnę z pod­łej jako­ści alu­mi­nium, zapewne aby upo­rać się przed laty z jakimś prze­cie­kiem; ceglane mury opla­tała paję­czyna kabli tele­fo­nicz­nych i elek­trycz­nych, które prze­ci­nały równe pio­nowe linie arka­do­wych okien.

Helen pode­szła do drzwi, opie­ra­jąc się na swo­jej lasce, któ­rej koń­cówka śli­zgała się po nie­rów­nych kamie­niach ścieżki. Nie­na­wy­kła do wysiłku, szybko się zasa­pała i musiała zwol­nić, żeby wyrów­nać oddech. W szy­bie sąsia­du­ją­cego z drzwiami wąskiego okna zama­ja­czyła jej zgar­biona syl­wetka. Kiedy Helen pode­szła bli­żej, syl­wetka zafa­lo­wała niczym odbi­cie w ciem­nej tafli stru­mie­nia: blada, sta­rze­jąca się pro­fe­sorka w nie­mod­nej gar­sonce. Prze­chy­lona w bok i wsparta na lasce.

Z waha­niem przy­tknęła dłoń do chłod­nej cegły przy oknie i zaj­rzała do środka jak zwy­kły wła­my­wacz. Szyba zapa­ro­wała od jej odde­chu, a kiedy znów stała się przej­rzy­sta, Helen ujrzała roz­le­gły ciemny przed­sio­nek. Dopiero po chwili jej wzrok zdo­łał wyło­wić z pół­mroku poszcze­gólne detale i Helen Watt aż się zachły­snęła. Nad­proże wewnętrz­nych drzwi zdo­biły rzeź­bione w drew­nie che­ru­biny. Inne ota­czały krę­giem szczyt wyga­słego kominka. Podob­nymi che­ru­bi­nami ude­ko­ro­wano połowę z zacho­wa­nych w Sur­rey sie­dem­na­sto­wiecz­nych rezy­den­cji i pała­ców, choć nazwi­sko mistrza, któ­rego wizy­tówkę sta­no­wiły, prze­pa­dło w mro­kach dzie­jów.

Helen wypro­sto­wała się i ujęła w dłoń zimną żela­zną kołatkę. Zarówno gładki, ciężki metal, jak i wychu­dła, drżąca ręka pozo­sta­wały nie­czułe na cie­pło pro­mieni sło­necz­nych, hoj­nie oble­wa­ją­cych wszystko dookoła: drzwi fron­towe, mar­mu­rowy próg, rękawy weł­nia­nego płasz­cza. Ude­rze­nia kołatki o grube drewno wybrzmiały głu­cho i umil­kły. W ciszy, jaka zapa­dła – nie­da­ją­cej się z niczym pomy­lić ciszy sta­rego domu – na uła­mek sekundy Helen ogar­nęło dobrze znane uczu­cie: prze­szy­wa­jący na wskroś ból obco­wa­nia twa­rzą w twarz z kawał­kiem histo­rii. Zupeł­nie jakby coś wewnątrz niej roz­po­częło swo­bodny spa­dek. Albo jakby sta­nął przed nią kocha­nek sprzed lat. Nie­gdyś znał każdy cen­ty­metr jej ciała, teraz nie chciał się do niej przy­znać…

Drzwi otwo­rzył jej wysoki, sta­ran­nie ucze­sany blon­dyn.

– Pani pro­fe­sor Watt! Nie spo­sób wyra­zić, jak bar­dzo jeste­śmy pani wdzięczni. Naprawdę.

Ian Easton gestem zapro­sił Helen do środka. Wygło­szone sztucz­nym tonem powi­ta­nie odbiło się echem w prze­past­nym, toną­cym w pół­mroku pomiesz­cze­niu, lecz Helen wła­ści­wie go nie zare­je­stro­wała. Jej uwagę przy­kuły cięż­kie drew­niane rzeźby, wyso­kie skle­pie­nie z gale­ryjką na trze­ciej kon­dy­gna­cji budynku oraz rzędy kar­to­no­wych pudeł na posadzce wypeł­nione dzie­łami sztuki. Zapach świe­żej farby.

Ian cią­gnął ze zmarsz­czo­nymi brwiami:

– Przed laty stu­dio­wa­łem u pani pro­fe­sor, choć natu­ral­nie nie może mnie pani pamię­tać. – Był przy­naj­mniej na tyle dobrze wycho­wany, aby oszczę­dzić jej koniecz­no­ści potwier­dze­nia tego oczy­wi­stego faktu. Popro­wa­dził ją przez przed­sio­nek, dopa­so­wu­jąc krok do jej śli­ma­czego tempa. – Bar­dzo mi przy­kro, że musie­li­śmy panią faty­go­wać. Z pew­no­ścią ma pani znacz­nie cie­kaw­sze zaję­cia.

Helen przy­sta­nęła. Ponad nią znaj­do­wało się sze­ro­kie nad­proże z rzeź­bio­nymi che­ru­bi­nami upo­zo­wa­nymi na peł­nią­cych wartę straż­ni­ków.

Ian także się zatrzy­mał, lecz po peł­nej sza­cunku pau­zie pod­jął wyja­śnie­nia: na widok pisma, które uznał za hebraj­skie, od razu przy­po­mniał sobie, że Helen jest wybitną spe­cja­listką w tej dzie­dzi­nie. Gdyby więc była tak uprzejma i dora­dziła im, co zro­bić z tymi papie­rami, byłby jej nie­zmier­nie wdzięczny, ponie­waż…

Nawet pod war­stewką kurzu gład­kie twa­rze che­ru­bi­nów jaśniały wyra­zem dzie­cin­nej mądro­ści.

Ian mówił dalej, lecz dom prze­ma­wiał gło­śniej – nie­mal ją ogłu­szał. Helen pojęła, że od tego, jak ułożą się jej rela­cje z byłym stu­den­tem, może fak­tycz­nie wiele zale­żeć.

Zmu­siła się więc, aby sku­pić uwagę na swo­bod­nie, lecz sta­ran­nie ubra­nym męż­czyź­nie obok sie­bie. Pochy­lał głowę, jakby na­dal zale­żało mu na apro­ba­cie swo­jej daw­nej wykła­dow­czyni.

– Rzecz w tym – tłu­ma­czył – że wystar­cza­jąco ciężko było otrzy­mać odpo­wied­nie zezwo­le­nia. Dal­sza zwłoka na tym eta­pie…

Zająk­nął się pod bacz­nym wzro­kiem Helen. Pozo­sta­wia­jąc resztę nie­do­po­wie­dzianą, powiódł ją ku sze­ro­kim scho­dom. Miała dość czasu, aby chło­nąć prze­pych wypo­le­ro­wa­nych stopni, masyw­nych porę­czy, bogato zdo­bio­nych paneli bocz­nych przy każ­dym schodku i jesz­cze bogat­szych rzeź­bień pokry­wa­ją­cych ściany pode­stu tam, gdzie schody skrę­cały na pierw­sze pię­tro. Ian minął je i zapro­wa­dził Helen do pomiesz­cze­nia wyło­żo­nego zwy­kłą boaze­rią, dalej od drzwi fron­to­wych.

Tam, na nie­du­żym sto­liku kar­cia­nym pod oknem, spo­czy­wał poje­dyn­czy wolu­min opra­wiony w popę­kaną skórę. Obok leżały dwie luźne kartki, o któ­rych Ian wspo­mniał jej przez tele­fon: doku­menty, które po odkry­ciu skrytki elek­tryk wydo­był spod scho­dów jako pierw­sze.

Helen przez moment po pro­stu na nie patrzyła, napa­wa­jąc się wido­kiem gru­bych, mię­si­stych arku­szy, któ­rych nie miała śmia­ło­ści dotknąć. Ude­rzyło ją, że na jed­nej stro­nie zesta­wiono ze sobą dwa alfa­bety: por­tu­gal­skie słowa bie­gły od lewej do pra­wej, wśród nich zaś roz­rzu­cono tu i ówdzie hebraj­skie zda­nia, nakre­ślone w prze­ciw­nym kie­runku.

Powoli zaczęła czy­tać. Raz, drugi, trzeci.

Zza jej ple­ców dobiegł głos Iana.

– Tam – powie­dział, wska­zu­jąc jej kie­ru­nek.

Pod­nio­sła wzrok. U pod­nóża scho­dów, w ciem­nym kącie, nie­tknię­tym ośle­pia­ją­cym świa­tłem pada­ją­cym z okna na pode­ście, maja­czył nie­wielki otwór po usu­nię­tym panelu.

Igno­ru­jąc nie­śmiałą pro­po­zy­cję pomocy Iana, Helen pode­szła bli­żej. Ostroż­nie osu­nęła się na pod­łogę, czu­jąc, jak laska drży pod jej cię­ża­rem, i uklę­kła przed skrytką niczym skru­szony peni­tent.

Tkwiła w tej pozy­cji dłuż­szy czas, z dłońmi przy­ci­śnię­tymi do chłod­nej posadzki, czu­jąc, że przy­gniata ją wiel­kie brze­mię, jakby prze­żyte dotąd lata przy­brały naraz fizyczny kształt. Przez dłuż­szą chwilę, ciężko oddy­cha­jąc, wpa­try­wała się w zapeł­nione półki. W końcu, wie­dząc, że nie powinna tego robić, wycią­gnęła drżącą rękę, żeby wyjąć poje­dyn­czą kartkę.

To był moment. Arkusz w zadzi­wia­jąco dobrym sta­nie spo­czy­wał na jej roz­po­star­tych dło­niach niczym ptak, który posta­no­wił tam przy­siąść tylko na chwilę.

– Tutaj jeste­ście! – zabrzmiał dźwięczny okrzyk. Wysoka, smu­kła kobieta prze­szła szybko po kamien­nej posadzce, stu­ka­jąc obca­sami.

– Moja żona Brid­gette – przed­sta­wił ją Ian.

Helen zmu­siła się, żeby wstać z pod­łogi i uści­snąć gładką, upier­ście­nioną dłoń, którą podała jej Brid­gette Easton.

Oboje powie­dli zaraz Helen do nie­du­żego pokoju z wyso­kim sufi­tem, przy­le­ga­ją­cego do peł­nego prze­cią­gów holu. Ian znik­nął na chwilę i zaraz wró­cił z imbry­kiem. Potem usie­dli na wprost niej przy masyw­nym, drew­nia­nym stole, pod trzema roz­świe­tlo­nymi słoń­cem oknami, z któ­rych każde wyso­ko­ścią dorów­ny­wało nie­mal wzro­stowi doro­słego męż­czy­zny. Wie­kowe, nie­równe szkło szy­bek zmie­niało wąski, oko­lony murem dzie­dzi­niec przed domem w roz­mi­go­tany impre­sjo­ni­styczny pej­zaż, prak­tycz­nie ośle­pia­jąc Helen.

– Oczy­wi­ście – zaczął Ian – chcemy postą­pić jak należy.

Helen powoli ski­nęła głową.

– Nie liczy­li­śmy się jed­nak z taką nie­spo­dzianką. To kolejna prze­szkoda, z którą przy­cho­dzi się nam zmie­rzyć.

Na moment zapa­dło nie­zręczne mil­cze­nie. Trwało ono dosta­tecz­nie długo, żeby Helen mogła się dobrze przyj­rzeć Easto­nom. Ian i Brid­gette: dwie jasne głowy. Wyszczot­ko­wane włosy żony opa­dały równą linią do ramion, włosy męża były cien­kie i rzad­kie. Ian i Brid­gette Easto­no­wie: oboje ubrani z wyszu­kaną ele­gan­cją, po trzy­dzie­stce, z pierw­szymi zmarszcz­kami wokół wciąż jesz­cze mło­dych ust i oczu. Mru­ga­jący powie­kami w opa­rach świe­żej farby zmie­sza­nych z zapa­chem tro­cin, zwró­ceni ple­cami ku otwar­tym drzwiom, za któ­rymi, led­wie widoczny, maja­czył ciemny zakręt scho­dów.

– Kiedy będzie pani mogła opróż­nić genucę? Jak pani sądzi? – drą­żyła Brid­gette.

– Genizę3 – popra­wiła Helen. – Wyja­śni­łam już Ianowi przez tele­fon, że jesz­cze nie wiemy, czy na pewno o to cho­dzi. Wiemy tylko, że nie­które ręko­pisy są w języku hebraj­skim. Oraz – wzięła głę­boki wdech i zmu­siła się do przy­bra­nia obo­jęt­nego tonu – że część doku­men­tów to kore­spon­den­cja pomię­dzy sie­dem­na­sto­wiecz­nymi rabi­nami.

Brid­gette dźwięcz­nie się roze­śmiała.

– To fakt, że ten budy­nek w pierw­szych latach po jego wybu­do­wa­niu zamiesz­ki­wali Żydzi. Ciotka stale o tym mówiła, a doku­menty dodat­kowo to potwier­dzają. Ale żeby rabini?

Brid­gette miała dłu­gie, gięt­kie ciało tan­cerki, które, jak zauwa­żyła Helen, zwy­kła upo­zo­wy­wać na krze­śle, zamiast po pro­stu na nim sie­dzieć.

– Nie wia­domo jesz­cze – odparła wolno Helen – czy miesz­kali tutaj jacyś rabini. Papiery mogły tu tra­fić z innego miej­sca. To, kiedy zacznie­cie prace remon­towe, zależy od stanu doku­men­tów. Nie­zbędna jest eks­per­tyza, zanim będziemy je mogli bez­piecz­nie prze­nieść.

Brid­gette zde­cy­do­wa­nie pokrę­ciła głową: to było dla niej nie do zaak­cep­to­wa­nia.

– Musi pani zro­zu­mieć jedno: w biu­rze kon­ser­wa­tora zabyt­ków hrab­stwa Rich­mond dobrze pamię­tają, że ciotka odmó­wiła zgody na udo­stęp­nie­nie tego domu zwie­dza­ją­cym w ramach orga­ni­zo­wa­nych corocz­nie wycie­czek. Od ponad roku jeste­śmy gotowi do remontu, lecz oni na każ­dym kroku mnożą trud­no­ści. Naj­prost­sze for­mal­no­ści zała­twiamy z wie­lo­mie­sięcz­nymi opóź­nie­niami. Nie cho­dzi prze­cież o jakieś wiel­kie zmiany. – Brid­gette wyko­nała lek­ce­wa­żący gest pal­cami. – Naj­wy­raź­niej wciąż nie prze­bo­leli tego, że w latach dwu­dzie­stych Orle­ans House4 został zrów­nany z zie­mią.

– Ich ostroż­ność jest natu­ral­nie zro­zu­miała – wtrą­cił Ian. – Wszy­scy doce­niamy war­tość histo­ryczną tej oko­licy.

Brid­gette, w odpra­so­wa­nej bia­łej bluzce, z węzłem cien­kiej zie­lo­nej apaszki pod szyją, ścią­gnęła wargi i nachy­liła się, żeby nalać her­baty. W ciszy pokoju bursz­ty­nowy napar wpa­dał do fili­ża­nek z gło­śnym chlu­po­tem.

– Ciotka miesz­kała sama i poza odma­lo­wa­niem ścian ni­gdy niczego nie odno­wiła. Żeby ten dom jako tako się pre­zen­to­wał, potrzeba nie­wy­obra­żal­nych nakła­dów pracy. Na tym eta­pie każde dodat­kowe opóź­nie­nie byłoby… – Brid­gette na moment prze­stała mie­szać her­batę. Jej wąski nad­gar­stek, przy­ozdo­biony deli­kat­nymi bran­so­let­kami w kolo­rze butel­ko­wej zie­leni, wyprę­żył się, łyżeczka zawi­sła w powie­trzu, jakby kobieta chciała w jak naj­wła­ściw­szych sło­wach ostrzec Helen, by ta nawet nie pró­bo­wała sta­wać jej na dro­dze.

– W grun­cie rze­czy godne ubo­le­wa­nia – dokoń­czył za nią Ian.

Nie­za­do­wo­lona Brid­gette posłała mężowi zna­czące spoj­rze­nie.

W tej samej chwili Helen przy­po­mniała sobie Iana Eastona – stu­denta o chło­pię­cej twa­rzy, usi­łu­ją­cego na sali semi­na­ryj­nej wpa­so­wać swoje tycz­ko­wate ciało w ławkę, do któ­rej nijak nie mogło się zmie­ścić. Jed­nego z tych układ­nych mło­dzień­ców ze śred­nio zamoż­nej rodziny, lubia­nego i spraw­nego na boisku do rugby, dość bystrego, żeby radzić sobie w szkole śred­niej, lecz już nie na uni­wer­sy­te­cie. Przy­po­mniała sobie też, że mimo rażą­cego braku talentu bar­dzo przy­kła­dał się do pro­wa­dzo­nych przez nią zajęć.

Na rega­łach za ple­cami Easto­nów pię­trzyły się tomy o spło­wia­łych od słońca skó­rza­nych grzbie­tach – książki, które mogłyby być cenne, gdyby tylko odpo­wied­nio się o nie zatrosz­czono. Na nich tu i ówdzie spo­czy­wały nie­dbałe sterty cza­so­pism wnę­trzar­skich, kolo­rowe okładki przed­sta­wiały mono­chro­ma­tyczne meble i draż­niącą oko sztukę abs­trak­cyjną. Jedną z dłu­gich pó­łek w cało­ści wypeł­niały zaczy­tane powie­ści w mięk­kich opra­wach, nie­wąt­pli­wie spa­dek po cio­tuni, prze­zna­czony do rychłej uty­li­za­cji, jak się domy­śliła Helen. Wycho­wa­niu w kręgu bli­skich zna­jo­mych rodzi­ców zawdzię­czała umie­jęt­ność kate­go­ry­zo­wa­nia obcych ludzi w ułamku sekundy. Trudna to była szkoła, nie mogła jed­nak zaprze­czyć, że zda­rzały się momenty, kiedy nabyta w ten spo­sób wie­dza oka­zy­wała się bar­dzo przy­datna. Na przy­kład teraz Helen miała już w gło­wie gotowy obraz rodziny Brid­gette, zubo­ża­łej ary­sto­kra­cji, która – jak przy­pusz­czała – apro­bo­wała w Ianie wszystko poza ewi­dent­nie niż­szym pocho­dze­niem, przy czym na jakie­kol­wiek uwagi o kla­sie śred­niej pozwa­lano sobie zapewne tylko przy kie­liszku. W sło­wach libe­ralni, w czy­nach woleli raczej prze­strze­gać tra­dy­cji. Nie­za­leż­nie od pla­nów otwar­cia gale­rii, sama Brid­gette rów­nież nie wyglą­dała Helen na osobę skłonną do podej­mo­wa­nia poświę­ceń w imię sztuki. Może ulo­ko­wana w sie­dem­na­sto­wiecz­nym budynku atrak­cja tury­styczna miała być dla niej świa­dec­twem wyra­fi­no­wa­nia, a może zwy­czaj­nie zale­żało jej na docho­dach. Tak czy ina­czej, Helen wąt­piła, aby pro­wa­dze­nie popu­lar­nej gale­rii sztuki mogło zaspo­koić wro­dzony głód wra­żeń nie­spo­koj­nej Brid­gette Easton.

Czy to przez te góru­jące nad nią okna? A może Helen zwy­czaj­nie była prze­mę­czona i dla­tego Easto­no­wie wydali jej się nagle parą znie­cier­pli­wio­nych dzieci. Ian i Brid­gette, sie­dzący przy wąskim stole na par­te­rze otrzy­ma­nego w spadku domu, na który zapewne od dawna ostrzyli sobie zęby. Nie­świa­domi, że praw­dzi­wym skar­bem mogą być papiery, któ­rych tak bar­dzo chcieli się pozbyć.

– Zacznę – powie­działa Helen – od jed­nej z wielu moż­li­wo­ści doty­czą­cych tego, co pań­stwa elek­tryk odkrył za pane­lem pod scho­dami.

Twarz Brid­gette stę­żała. Trudno,w tym wypadku dro­bia­zgo­wość mogła dzia­łać na korzyść Helen. Dla­tego zaczęła od samego początku: wyja­śniła, jak od sta­ro­żyt­no­ści spo­łecz­ność żydow­ska inter­pre­to­wała biblijne czwarte przy­ka­za­nie – tak, to o wzy­wa­niu imie­nia Pana Boga nada­remno. Mia­no­wi­cie żaden manu­skrypt zawie­ra­jący imię Boże nie mógł zostać wyrzu­cony, tylko musiał być pocho­wany tak jak zmarły czło­wiek (oczy Easto­nów zaszkliły się już na dźwięk słowa „sta­ro­żyt­ność”, lecz aku­rat Helen była do tego przy­zwy­cza­jona). Opo­wie­działa, jak to syna­gogi i wspól­noty reli­gijne, począw­szy od sta­ro­żyt­no­ści, prze­cho­wy­wały takie doku­menty w spe­cjal­nych skryt­kach, zwa­nych geni­zami, do czasu, aż moż­liwe było zor­ga­ni­zo­wa­nie wła­ści­wego pochówku. I o tym, że naj­bo­gat­sze skład­nice kryły w sobie nie tylko zużyte modli­tew­niki czy brud­no­pisy gło­szo­nych nauk, lecz także papiery pozba­wione cha­rak­teru reli­gijnego: listy, księgi rachun­kowe, wszystko, co speł­niało odpo­wied­nie kry­te­ria, a było tego wiele, zwa­żyw­szy na żydow­ską tra­dy­cję zaczy­na­nia wszel­kiej kore­spon­den­cji od zwrotu „Z Bożą pomocą”.

– Her­bata – ode­zwała się Brid­gette. – Może jest za gorąca?

Nie pod­no­sząc dłoni z kolan, Helen posłała jej blady uśmiech.

– Zaraz będzie w sam raz – odparła, jakby to tem­pe­ra­tura napoju powstrzy­my­wała ją przed zbli­że­niem do ust kru­chej fili­żanki, nie zaś obawa, że na widok jej drżą­cych, roz­le­wa­ją­cych her­batę rąk wszystko się wyda – że w tym drże­niu Easto­no­wie jakimś spo­so­bem nie tylko odkryją prawdę o cho­ro­bie Helen, lecz także o niej samej i roz­dy­go­ta­nym sercu, które od lat nie biło tak żywo w jej piersi.

Mówiła więc dalej, pod­no­sząc głos aku­rat o tyle, aby brzmiał wład­czo. Brid­gette, chcąc nie chcąc, ule­gła jej. Czy Easto­no­wie sły­szeli o geni­zie kair­skiej, peł­nej świa­dectw codzien­nego życia Żydów sprzed ponad tysiąca lat, któ­rej zawar­tość, choć wydo­byta w 1896 roku, była wciąż archi­wi­zo­wana przez bez­wstyd­nie zabor­czych uczo­nych? (Easto­no­wie pokrę­cili prze­cząco gło­wami niczym dwoje ucznia­ków, nie­chęt­nie przyj­mu­ją­cych burę). Helen nie prze­ry­wała, wyrzu­cała z sie­bie słowa w zawrot­nym tem­pie, świa­doma, że wła­śnie zyskuje nad nimi prze­wagę, pewna, że nie wolno jej prze­stać. Pod­kre­śliła, jakie to nie­zwy­kłe szczę­ście, że te doku­menty – nie­ważne, czy pocho­dzące z genizy, czy z jakie­goś innego zbioru – odna­la­zły się wewnątrz domu, a nie na przy­kład w piw­nicy, gdzie wil­got­ność stale się zmie­nia, albo na roz­grza­nym stry­chu. Wytłu­ma­czyła, dla­czego papier z włó­kien lnia­nych jest trwal­szy od współ­cze­snego, pro­du­ko­wa­nego z masy celu­lo­zo­wej i tej nie­szczę­snej kwa­śnej ligniny.

Easto­no­wie dys­kret­nie wymie­nili oce­nia­jące ją spoj­rze­nia: oto siwo­włosa, nie­bie­sko­oka pro­fe­sorka, którą – może nie­po­trzeb­nie? – ścią­gnęli z uni­wer­sy­tetu, robi im wykład na temat kon­ser­wa­cji manu­skryp­tów, tkwiąc iry­tu­jąco nie­ru­chomo przy ich stole. Ręce trzyma zaci­śnięte na podołku, her­baty nawet nie tknęła.

To Ian zadał pyta­nie, na które cze­kała, choć nie wie­działa, w jakiej for­mie pad­nie. Odsta­wiw­szy fili­żankę na spodek, uniósł lekko brwi, jakby odpo­wiedź gościa nie miała dla niego więk­szego zna­cze­nia.

– Czyli prze­każe pani te papiery swo­jej spo­łecz­no­ści?

Oboje jej się przy­glą­dali.

– Nie jestem Żydówką – odrze­kła sucho.

Ich ulga była tak widoczna, że było to aż żało­sne: deli­katne linie wokół ust nagle się wygła­dziły, a dło­nie na drew­nia­nym bla­cie stołu roz­luź­niły. Długi tułów Brid­gette opadł swo­bod­niej na opar­cie krze­sła. Helen wcale ich nie winiła. Naj­wy­raź­niej uznali, że badaczka histo­rii żydow­skiej sama musi być Żydówką. W tym momen­cie pojęła, co kryło się za ostrze­gaw­czymi spoj­rze­niami, rzu­ca­nymi mężowi przez Brid­gette. Domy­śliła się, że w trak­cie godziny, jaka upły­nęła, odkąd Ian do niej zadzwo­nił, mał­żon­ko­wie mieli dość czasu, aby poża­ło­wać tego, co sami spro­wo­ko­wali. Ktoś ich zapewne nastra­szył, że jeśli gmina żydow­ska zwą­cha pismo nosem, uczyni ich życie nie­zno­śnym. Wyobra­ziła sobie ciąg kosz­mar­nych sko­ja­rzeń Easto­nów: puka­jące do drzwi wycieczki ame­ry­kań­skich Żydów – Boże ucho­waj! Albo, co gor­sza, Żydów izra­el­skich, któ­rzy nie tra­cili czasu na zwie­dza­nie, tylko zwy­czaj­nie wyrwali ze ściany fre­ski nama­lo­wane przez tego zamor­do­wa­nego żydow­skiego pisa­rza, Bru­nona Schulza, i wywieźli je pota­jem­nie z Ukra­iny do Izra­ela. Ludzie z biura kon­ser­wa­tora zabyt­ków w Rich­mond może i byli męczący, ale przy­naj­mniej prze­strze­gali okre­ślo­nych pro­ce­dur.

Nie żeby Żydzi ich nie prze­strze­gali, rzecz jasna.

Helen mil­czała. Posta­no­wiła prze­cze­kać – jak się oka­zało, cał­kiem słusz­nie. W ciągu kilku sekund ulga na twa­rzach Easto­nów ustą­piła miej­sca zdu­mie­niu, któ­rego nie­raz była świad­kiem w trak­cie swo­jej dłu­go­let­niej kariery. W powie­trzu zawi­sło nowe pyta­nie, tak oczy­wi­ste, jakby zadali je na głos: co w takim razie Helen robi przy ich stole? Co skło­niło kobietę z jej poko­le­nia, w dodatku nie-Żydówkę, do zaję­cia się tak niszową dzie­dziną, jaką były stu­dia juda­istyczne?

– Może powin­ni­śmy zosta­wić zba­da­nie papie­rów im? – zagad­nął nie­śmiało Ian. – To zna­czy Żydom – dodał.

– Nie! – Poje­dyn­cze słowo sprze­ciwu wymknęło się, zanim Helen zdo­łała je powstrzy­mać, a w mil­cze­niu, jakie zapa­dło, wybrzmiała nie­wy­po­wie­dziana reszta: „Te papiery są moje”.

Instynk­tow­nie dźwi­gnęła się od stołu, jakby chciała uciec przed zaże­no­wa­niem z powodu tego, że opacz­nie odczy­tali jej inten­cje – jako przy­kład aka­de­mic­kiej małost­ko­wo­ści, chrze­ści­jań­skiej aro­gan­cji albo zwy­kłej zabor­czo­ści.

Easto­no­wie rów­nież się pod­nie­śli.

– Mia­łam na myśli – wyja­śniła Helen – że te doku­menty należą do pań­stwa i do mnie. Do nas wszyst­kich. Sta­no­wią część angiel­skiej histo­rii. Powinna się nimi zająć jakaś poważna uczel­nia.

Temu nikt nie mógł zaprze­czyć.

– Nie­zwłocz­nie zawia­do­mię dzie­kana mojego wydziału i uru­cho­mię pro­ce­durę prze­ka­za­nia. Nasza biblio­teka się z pań­stwem skon­tak­tuje. Natu­ral­nie otrzy­mają pań­stwo zapłatę – dodała.

Twa­rze Easto­nów przy­brały obo­jętny wyraz, lecz policzki Brid­gette deli­kat­nie poró­żo­wiały. Jej mąż mógł uda­wać zbyt dobrze uro­dzo­nego, aby trosz­czyć się o pie­nią­dze, ale ona wola­łaby wie­dzieć, ile dostaną.

Ian napo­tkał wzrok swo­jej daw­nej wykła­dow­czyni i Helen zoba­czyła, że pomimo sty­lo­wego ubioru i zadba­nych dłoni jest na­dal pro­sto­li­nij­nym czło­wie­kiem.

– Naj­waż­niej­sze, żeby postą­pić jak należy – powie­dział – i wydo­stać stąd papiery, żeby­śmy mogli wzno­wić remont.

Helen ski­nęła głową i kon­ty­nu­owała takim tonem, jakby jej kolejne żąda­nie było wyłącz­nie kwe­stią zdro­wego roz­sądku.

– Potrze­buję dodat­ko­wego argu­mentu, aby prze­ko­nać uczel­nię do zakupu tych papie­rów – powie­działa. – Dla­tego popro­szę pań­stwa jesz­cze o trzy dni na wyko­na­nie pod­sta­wo­wej eks­per­tyzy. Będę musiała ją prze­pro­wa­dzić na miej­scu, bo nie chcę ryzy­ko­wać prze­no­sze­nia deli­kat­nych manu­skryp­tów. To zada­nie dla wykwa­li­fi­ko­wa­nych kon­ser­wa­to­rów.

Brid­gette wyglą­dała na poiry­to­waną.

– Obie­cuję, że bez pań­stwa zgody nic nie zosta­nie zabrane z pose­sji.

Brid­gette zer­k­nęła na Iana, jakby go ostrze­gała, żeby nie odpo­wia­dał.

Dla­tego Helen sta­ran­nie sfor­mu­ło­wała kolejne zda­nie.

– Jeżeli uni­wer­sy­tet okaże się zain­te­re­so­wany, zostaną pań­stwo popro­szeni o zaan­ga­żo­wa­nie zewnętrz­nego eks­perta – na przy­kład z domu aukcyj­nego Sotheby’s – celem doko­na­nia wyceny.

Brwi Brid­gette powę­dro­wały do góry. Sotheby’s.

– Zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści, jestem pewna, że uda się namó­wić wła­dze uczelni do szyb­kiego dzia­ła­nia – cią­gnęła Helen. – W naszym archi­wum znaj­dują się bogate zbiory z cza­sów Repu­bliki Angiel­skiej, a ponie­waż pań­stwa doku­menty zdają się pocho­dzić z tego wła­śnie okresu, już sam ten fakt może prze­ko­nać biblio­tekę do pod­ję­cia decy­zji o ich zaku­pie – zwró­ciła się do Iana, przy­wdzie­wa­jąc maskę łagod­nego pro­fe­sor­skiego znie­cier­pli­wie­nia. – Ostrzegam jed­nak – powie­działa – że zasię­ga­nie opi­nii kolek­cjo­ne­rów-hob­by­stów i spro­wa­dza­nie ich tutaj, żeby prze­glą­dali papiery, może nie tylko dopro­wa­dzić do ich znisz­cze­nia, lecz także odstra­szyć poważne insty­tu­cje. – Prze­nio­sła wzrok na żonę Iana i wytrzy­mała prze­cią­głe spoj­rze­nie Brid­gette.

– To zro­zu­miałe – odparł Ian, ujmu­jąc rękę żony i zamy­ka­jąc ją w swo­jej dużej dłoni. Po krót­kim waha­niu Brid­gette ści­snęła ją z nie­wy­raź­nym uśmie­chem. Ian roz­pro­mie­nił się, na jego twa­rzy odma­lo­wała się ulga. – A zatem czeka nas tylko nie­wiel­kie opóź­nie­nie, zanim papiery zostaną stąd zabrane. Wygląda na to, że będziemy jed­nak mieli tę naszą gale­rię. – Uca­ło­wał czu­bek zło­ci­stej głowy Brid­gette i chwilę póź­niej jej uśmiech nabrał cech szcze­ro­ści.

W powo­dzi ośle­pia­ją­cego, wie­lo­barw­nego bla­sku pada­ją­cego z okien Easto­no­wie przy­pie­czę­to­wali poro­zu­mie­nie gar­ścią poże­gnal­nych uprzej­mo­ści. Ich ulga była aż nazbyt widoczna. W isto­cie nie dbali o to, kto dosta­nie zabyt­kowe doku­menty: uni­wer­sy­tet, Biblio­teka Bry­tyj­ska czy choćby sam naczelny rabin Izra­ela. Grunt, żeby mogli powie­dzieć zna­jo­mym, iż postą­pili wła­ści­wie. Sami przed sobą zdali egza­min, zacho­wu­jąc otwarty umysł w obli­czu zagro­że­nia, jakie dla ich nie­do­szłej wyma­rzo­nej gale­rii sta­no­wiły dwie półki wypeł­nione dziw­nymi semic­kimi ręko­pi­sami. W nagrodę zyskali cenną aneg­dotę do opo­wia­da­nia przy drinku, dowód roman­tycz­nej histo­rii swo­jego wie­ko­wego i wyma­ga­ją­cego wiel­kich nakła­dów domo­stwa. Co wię­cej, niczym szla­chetni boha­te­ro­wie z baśni mogli liczyć na worek złota, jak rów­nież na roz­wią­za­nie palą­cej potrzeby pozby­cia się obco­ję­zycz­nej spu­ści­zny, czy­ichś osie­ro­co­nych nadziei, modlitw albo smut­ków, od dawna mar­twych i pogrze­ba­nych pod ich scho­dami.

Ano wła­śnie: papiery. Pozo­sta­wiw­szy Easto­nów na progu ich domu, Helen zatrza­snęła za sobą drzwi samo­chodu, zamknęła oczy i przy­wo­łała obraz dwóch płyt­kich pó­łek, widocz­nych przez pro­sto­kątny otwór wycięty z boku scho­dów przez elek­tryka. Wypeł­nio­nych cia­sno, na podo­bień­stwo małej biblio­teczki. Ponad­trzy­stu­let­nie listy ze zła­ma­nymi wosko­wymi pie­czę­ciami w jed­nym sze­regu z luź­nymi arku­szami i wolu­mi­nami w spło­wia­łych skó­rza­nych okład­kach. Oraz poje­dyn­cza pożół­kła kartka, która osu­nęła się w szcze­linę powstałą w miej­scu, skąd elek­tryk wyjął oprawny w skórę tom. Klę­cząc na zim­nej posadzce w ciem­nym kącie pod scho­dami, Helen wycią­gnęła rękę i dotknęła jej, jakby potrzeba nama­cal­nego upew­nie­nia się, że naprawdę ist­nieje, była czymś jak naj­bar­dziej natu­ral­nym. Pra­gnie­niem zasłu­gu­ją­cym na to, aby je uga­sić.

Poje­dyn­cza stro­nica, spo­czy­wa­jąca w łożu uczy­nio­nym z jej drżą­cych dłoni. Zapi­sana ele­ganc­kim, swo­bod­nym cha­rak­te­rem pisma, atra­men­tem, który wypło­wiał, przy­bie­ra­jąc odcień brązu. Por­tu­gal­skie i hebraj­skie słowa, zakoń­czone tu i ówdzie wyso­kimi, cha­rak­te­ry­stycz­nymi łukami nacho­dzą­cymi na ozdo­bione nimi litery: daszki por­tu­gal­skich liter były nachy­lone w lewo, te w rza­dziej wystę­pu­ją­cych hebraj­skich wer­sach – w prawo. Dłu­gie, nie­prze­rwane linijki tek­stu sunęły kaska­dowo w dół kartki niczym grzbiety spie­nio­nych fal ata­ku­ją­cych brzeg, jedna za drugą, przy­pra­wia­jąc patrzą­cego o zawrót głowy.

W głu­chej ciszy gabi­netu Helen pochwy­ciła swoje odbi­cie w szkla­nym cyfer­bla­cie sto­ją­cego na biurku zegara. Choć obraz był zamglony, mogła dostrzec głę­bo­kie, pio­nowe zmarszczki oka­la­jące usta, ostry zarys pod­bródka i wysta­jące ścię­gna szyi, zdra­dza­jące nie­zdrowy zwy­czaj opusz­cza­nia posił­ków albo zja­da­nia ich naprędce. Skóra policz­ków, zwi­sa­jąca z wyso­kich, zaokrą­glo­nych kości policz­ko­wych, była bez­barwna i pokryta zmarszcz­kami. W ułamku sekundy Helen ujrzała swoją twarz oczami młod­szych kole­gów po fachu. Nachy­liła się bli­żej i, równo oddy­cha­jąc, patrzyła, jak deli­katna mgiełka odde­chu zasnuwa szybkę.

Dawno temu jej twarz przy­ku­wała uwagę, jeśli nie ze względu na urodę, to z innego powodu.

„Masz naj­bar­dziej szczerą twarz, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łem” – powie­dział nie­gdyś Dror.

Ale szcze­rość cza­sami raniła.

Helen odwró­ciła wzrok od swo­jego odbi­cia. Nie pozwoli sobie na puste zga­dy­wa­nie, jak wyglą­da­łoby jej życie, gdyby uro­dziła się z inną twa­rzą.

Roz­le­gło się puka­nie do drzwi.

– Pro­szę – powie­działa.

Był młody i wysoki. Wszedł do gabi­netu, zdjął z głowy czapkę nar­ciar­ską, zmiął ją w rękach i scho­wał do kie­szeni dżin­sów. Pod weł­nianą koszulą miał pod­ko­szu­lek z krót­kimi ręka­wami – strój na tyle swo­bodny, aby na jego widok unio­sły się brwi nawet tych pra­cow­ni­ków wydziału histo­rii, któ­rzy uwa­żali się za zbyt nowo­cze­snych, aby zwra­cać uwagę na tego rodzaju rze­czy.

– Pani pro­fe­sor Watt? – zagad­nął.

Roz­bu­dził w niej daw­nego ducha walki. Latami ruty­nowo onie­śmie­lała swo­ich współ­pra­cow­ni­ków, dopóki wysi­łek zwią­zany z wszelką inte­rak­cją nie stał się dla niej zbyt wielki. – Spóź­nił się pan, panie Levy – stwier­dziła.

Cze­kała, jak Aaron Levy przyj­mie tę wymówkę. Nie wyda­wał się zbity z tropu. Miał szczu­płe ciało i przy­stojną twarz o typo­wym dla Ame­ry­ka­nów łagod­nym wyra­zie ust. Efekt koń­cowy sta­no­wiła życz­liwa pew­ność sie­bie, lada moment gotowa bły­snąć zębami w uśmie­chu.

– Prze­pra­szam – odrzekł. – Auto­bus się spóź­nił.

Mówił z lek­kim zaśpie­wem. Nie spo­dzie­wała się, że aż tak bar­dzo będzie wyglą­dał na Żyda. To zwia­sto­wało pro­blemy. Ale nie­po­ko­iło ją coś jesz­cze. Kolejny prze­błysk wspo­mnie­nia: Dror.

– Mógł pan zate­le­fo­no­wać – powie­działa.

Przyj­rzał jej się.

– Prze­pra­szam – powtó­rzył gładko. Zabrzmiało to jak kontr­atak, a nie prze­pro­siny.

Dotarło do niej, że się w niego wpa­truje, i przy­wo­łała się do porządku. Nie pozwoli, aby pod­nie­ca­jące wyda­rze­nia dnia zmie­niły ją w idiotkę. To prawda, że Aaron Levy kogoś jej przy­po­mi­nał – kogoś, na kim bar­dzo jej zale­żało. I co z tego? Ludzie przy­po­mi­nają cza­sami innych ludzi.

Ode­zwała się ostro:

– Zdaje sobie pan sprawę, panie Levy, że ta sytu­acja będzie wyma­gała od pana pro­fe­sjo­na­li­zmu?

Policzki poró­żo­wiały mu z zasko­cze­nia i obu­rze­nia, lecz już po chwili zoba­czyła, że roz­luź­nia się całą siłą woli. Wyraź­nie się odprę­żył i oparł szczu­płe ciało o ścianę. Zmru­żył kąciki oczu, a jego twarz drgnęła, przy­bie­ra­jąc psotny wyraz. Helen domy­śliła się, że ma przed sobą męż­czy­znę, który flir­tem zwykł zjed­ny­wać sobie kobiety.

– W zasa­dzie lubię wyzwa­nia – rzu­cił.

Nie, pomy­ślała, on w niczym nie przy­po­mina Drora.

– Mam na myśli te papiery – pouczyła go. – Doku­menty odna­le­zione w Rich­mond. Czyżby Darcy nie­do­sta­tecz­nie dobit­nie panu wyja­śnił, o co cho­dzi?

Naresz­cie zaczął jej uważ­nie słu­chać. Coś w jego oczach bły­snęło i odwza­jem­nił spoj­rze­nie Helen, tym razem z powagą, jakby bała­mutny Aaron Levy ziew­nął i opu­ścił przy­ję­cie, pozo­sta­wia­jąc w swoim zastęp­stwie kogoś innego.

– Andrew Darcy poin­for­mo­wał mnie, że ostat­nie odkry­cie rów­nie sta­rej, nie­na­ru­szo­nej genizy miało miej­sce przed ponad pięć­dzie­się­cioma laty.

– Sześć­dzie­się­cioma – popra­wiła go. – Poza tym, dopóki nie zba­damy tych papie­rów, nie możemy mieć pew­no­ści, że fak­tycz­nie mamy do czy­nie­nia z genizą.

– Powie­dział też, że może pani potrze­bo­wać kogoś, kto potrafi bie­gle tłu­ma­czyć z hebraj­skiego i por­tu­gal­skiego.

– Sama dosko­nale sobie radzę z tłu­ma­cze­niem obu tych języ­ków.

Skrzy­żo­wał ramiona na piersi.

– Jeżeli ma się pan w to włą­czyć – powie­działa – przez naj­bliż­sze trzy dni będzie pan wyko­ny­wał moje pole­ce­nia. Dzięki infor­ma­cjom prze­ka­za­nym przeze mnie Jona­tha­nowi Mar­ti­nowi – dzie­ka­nowi wydziału histo­rii, któ­rego bli­ska zaży­łość z wice­kanc­le­rzem i skry­cie hołu­bione marze­nie, aby prze­ści­gnąć kon­ku­ren­cyjny UCL5, mogły wresz­cie zadzia­łać na korzyść Helen – wkrótce ruszy pro­ce­dura pozy­ska­nia zna­le­zi­ska. Zakła­da­jąc, że eks­per­tyza przy­nie­sie spo­dzie­wane wyniki, uni­wer­sy­tet spró­buje zaku­pić papiery. Jeśli to się powie­dzie – a sądzę, że tak będzie – pań­skie umie­jęt­no­ści okażą się zaś wystar­cza­jące, co się dopiero okaże… – pozwo­liła ostat­nim sło­wom wybrzmieć – być może wów­czas będę w sta­nie zaofe­ro­wać panu szansę dal­szej pracy z tymi doku­men­tami.

Nic na to nie odpo­wie­dział.

– Oczy­wi­ście ozna­cza­łoby to dla pana opóź­nie­nie w obro­nie pracy dok­tor­skiej. Jak rozu­miem, tru­dzi się pan nad jej napi­sa­niem już od dłuż­szego czasu?

Cze­kała, roz­myśl­nie go pro­wo­ku­jąc, zdzi­wiona wła­sną zaczep­no­ścią. Nie znaj­do­wała żad­nego wytłu­ma­cze­nia dla palą­cego jej trze­wia uczu­cia, zupeł­nie jakby Aaron Levy sta­no­wił zagro­że­nie, które należy za wszelką cenę odda­lić. Był tylko dok­to­ran­tem, który w dodatku – o ile jej było wia­domo – pod­jął się wyjąt­kowo nie­ty­po­wej misji. Darcy poin­for­mo­wał ją, że Levy bada ewen­tu­alne powią­za­nia mię­dzy oso­bami z kręgu Szek­spira a zbie­głymi przed Inkwi­zy­cją Żydami w Lon­dy­nie epoki elż­bie­tań­skiej. W oce­nie Helen ten temat nada­wał się raczej dla dok­to­ranta wydziału lite­ra­tury angiel­skiej, ale podobno Aaron dopóty o niego wal­czył, dopóki Darcy wresz­cie nie ustą­pił. Młody pan Levy w szcze­gól­no­ści poszu­ki­wał dowodu na to, że inspi­ra­cją dla postaci szek­spi­row­skiego Shy­locka był nie tylko nie­szczę­sny dok­tor Lopez – żydow­ski medyk kró­lo­wej Elż­biety, ska­zany na śmierć za rze­komą próbę jej otru­cia – lecz także inni znani bar­dowi, a żyjący w ukry­ciu Żydzi. Ambitny i dość aro­gancki wybór tematu pracy dok­torskiej.

Sprawy mia­łyby się ina­czej, gdyby Aaron Levy inte­re­so­wał się kato­lic­kimi korze­niami Szek­spira – w tym obsza­rze badań natra­fiono ostat­nio na istną żyłę złota w postaci zaska­ku­ją­cego odkry­cia: pam­fletu reli­gij­nego zna­le­zio­nego na stry­chu ojca dra­ma­to­pi­sa­rza. Ten jeden doku­ment tchnął nowego ducha w całą dzie­dzinę badań szek­spi­row­skich, wywra­ca­jąc ją do góry nogami, dzięki czemu mło­dzi histo­rycy na kolejne lata mieli zagwa­ran­to­wane pro­duk­tywne zaję­cie. Szek­spir jako ukryty kato­lik, Szek­spir jako kato­licki ilu­zjo­ni­sta pozwa­la­jący sobie na dys­kretne komen­to­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści pod samym nosem pro­te­stanc­kiej monar­chini – oto świeży, nie­za­go­spo­da­ro­wany teren badań nauko­wych.

Dla odmiany kwe­stia żydow­ska u Szek­spira była doszczęt­nie wyeks­plo­ato­wana. Jeśli nie liczyć Kupca wenec­kiego oraz kilku nie­ja­snych lub wąt­pli­wych odnie­sień gdzie indziej, w sztu­kach strat­ford­czyka próżno było szu­kać wzmia­nek o Żydach – a poza sztu­kami bra­ko­wało wła­ści­wie innych mate­ria­łów źró­dło­wych. Spe­ku­lo­wać można natu­ral­nie na każdy temat: toż­sa­mo­ści słyn­nej Czar­nej Damy lub tajem­ni­czego Mło­dzieńca6, ewen­tu­al­nie tego, co bard zwykł jadać na śnia­da­nie. Jed­nak bez dowo­dów wszel­kie twier­dze­nia odno­śnie do śla­dów obec­no­ści Żydów w twór­czo­ści Szek­spira nie były niczym innym, jak zwy­kłymi teo­riami – i Sha­piro, Katz oraz Green7, mię­dzy innymi, wyczer­pu­jąco te teo­rie opi­sali. Skoro tacy znawcy tematu jak oni nie zdo­łali odkryć niczego kon­kret­nego, jakie miał na to szanse ame­ry­kań­ski dok­to­rant? Według Darcy’ego ów młody czło­wiek, choć dobrze roku­jący, nie mógł się na razie poszczy­cić żad­nymi więk­szymi suk­ce­sami.

Wyraz twa­rzy Aarona niczego nie zdra­dzał. Ski­nął jej głową – powoli, nie­zo­bo­wią­zu­jąco.

– Papiery są w Rich­mond – poin­for­mo­wała go Helen już żyw­szym tonem. – W sie­dem­na­sto­wiecz­nej rezy­den­cji nale­żą­cej obec­nie do nie­ja­kich Easto­nów, któ­rzy odzie­dzi­czyli dom po ciotce. Z doku­men­ta­cji, jaką udało mi się przej­rzeć, wynika, że został wznie­siony w tysiąc sześć­set sześć­dzie­sią­tym pierw­szym roku przez – uwaga – por­tu­gal­skich Żydów. W tysiąc sześć­set dzie­więć­dzie­sią­tym ósmym roku budy­nek zmie­nił wła­ści­ciela. Póź­niej jesz­cze dwu­krot­nie prze­cho­dził z rąk do rąk: w tysiąc sie­dem­set czwar­tym i tysiąc sie­dem­set dwu­dzie­stym trze­cim roku. W dzie­więt­na­stym wieku jedno skrzy­dło zostało cał­ko­wi­cie wybu­rzone, a następ­nie odbu­do­wane. Rodzina ciotki pani Easton kupiła go w tysiąc dzie­więć­set dzie­sią­tym. Potem stop­niowo nisz­czał.

– Oka­zuje się, że ponad dekadę temu pan Easton uczest­ni­czył w pro­wa­dzo­nych przeze mnie zaję­ciach z histo­rii sie­dem­na­stego wieku, pod­czas któ­rych musia­łam wspo­mi­nać, że napi­sa­łam kilka arty­ku­łów o mar­ra­nach8 epoki Inkwi­zy­cji. Tym samym sta­łam się jedyną badaczką histo­rii Żydów, jaką w swoim życiu spo­tkał – stąd pomysł, aby po latach zadzwo­nić aku­rat do mnie z infor­ma­cją o odkry­ciu hebraj­skich zapi­sków w schowku pod scho­dami. – Poczuła, że jej wargi wygi­nają się w drwią­cym uśmie­chu. – Oso­bi­ście nie pamię­tam pana Eastona. Wszystko wska­zuje na to, że jako stu­dent nie zro­bił na mnie więk­szego wra­że­nia. Teraz jed­nak – dodała – z nawiązką to nad­ro­bił.

Za drzwiami prze­szło kil­koro jej kole­gów. Odgłos kro­ków nara­stał, po czym stop­niowo zaczął się odda­lać, roz­brzmie­wa­jąc dud­nią­cym echem w peł­nych prze­cią­gów wik­to­riań­skich kory­ta­rzach. Helen oparła dłoń na biurku, jakby chciała je przy­trzy­mać, ale blade świa­tło z okna zalśniło w brą­zo­wych oczach Aarona Levy’ego, przy­da­jąc im łagod­no­ści, która była jak kpina: oto Helen Watt, lat sześć­dzie­siąt cztery. Straż­niczka gar­ści roz­cza­ro­wań i sztam­po­wych opi­nii. Ścieżki, któ­rymi bie­gły jej myśli, przy­po­mi­nały stare schody o stop­niach wytar­tych do cna przez koro­wód stóp od dawna mar­twych ludzi. Czuła, że powie­trze w jej uświę­co­nej, wypeł­nio­nej książ­kami pustelni faluje – zamarła, choć było to zale­d­wie drgnie­nie pamięci. Zapach zgnia­ta­nych ziół i kurzu. I nagły lęk, jak żelazo prze­szy­wa­jący jej mięk­kie pod­brzu­sze. Tak, Dror miał takie same gęste loki i oczy w kształ­cie mig­da­łów. A jed­no­cze­śnie zupeł­nie inne. Na uła­mek sekundy zoba­czyła przed sobą jego twarz: spa­loną słoń­cem skórę, zarys szczęki, poru­sza­jące się usta, wypo­wia­dane bez waha­nia bez­li­to­sne słowa. „Helen. To nie­prawda. Wiesz, że to nie­prawda”.

Otrzą­snęła się z ata­ku­ją­cych ją wspo­mnień. Odcho­dząc, pozo­sta­wiły po sobie głu­chą pustkę.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że widok tych papie­rów wypro­wa­dził ją z rów­no­wagi. Co innego mogło spo­wo­do­wać powrót dawno pogrze­ba­nych wspo­mnień?

Dotarło do niej, że nie popro­siła Aarona Levy’ego, żeby usiadł.

– Okres Repu­bliki Angiel­skiej – stwier­dziła, odpo­wia­da­jąc na pyta­nie, któ­rego nie zadał. Jej głos zabrzmiał sła­biej, niż to pla­no­wała. Zebrała się w sobie i mówiła dalej: – Pierw­szy doku­ment, jaki widzia­łam, nosi datę z jesieni tysiąc sześć­set pięć­dzie­sią­tego siód­mego roku.

Mruk­nął potwier­dza­jąco. Rok 1657: począ­tek powrotu Żydów do Anglii po bli­sko czte­rech stu­le­ciach ofi­cjal­nego wygna­nia.

– To, czy uni­wer­sy­tet zakupi te ręko­pisy – cią­gnęła – zależy od kaprysu wice­kanc­le­rza, nastroju uni­wer­sy­tec­kiej biblio­te­karki oraz, rzecz jasna, od chęci współ­pracy Easto­nów. Co do tego ostat­niego mam naj­więk­sze wąt­pli­wo­ści. Ukryte pod scho­dami listy rabina z pew­no­ścią sta­no­wią cie­ka­wostkę, którą można się pochwa­lić przy kie­liszku wina, ale aku­rat tej histo­rii nie chcie­liby eks­po­nować w tej swo­jej gale­rii. Easto­no­wie są uprzejmi, ow­szem, ale nie­raz widzia­łam, jak się koń­czy tego rodzaju współ­praca: szybko. Zresztą…

– Co jest w tych papie­rach? – prze­rwał jej.

– Jak już mówi­łam, pocho­dzą z okresu…

– Okej – oży­wił się nagle – ale co pani z nich wyczytała?

– Wygląda na to – odparła wolno, aby pod­kre­ślić nie­sto­sow­ność jego zacho­wa­nia – że nie­jaki HaCoen Men­des, rabin, raczej wie­kowy, przy­był tu z Amster­damu i wraz z garstką służby osiadł w Lon­dy­nie w tysiąc sześć­set pięć­dzie­sią­tym siód­mym roku. Z tego, co zdą­ży­łam wyczytać, panie Levy, jest to kopia listu wspo­mnia­nego rabina HaCo­ena Men­desa do Mena­szego ben Izra­ela9. – Prze­rwała, żeby mógł prze­tra­wić tę infor­ma­cję, i z zado­wo­le­niem odno­to­wała, że na dźwięk nazwi­ska „ben Izrael” Aaron aż się wypro­sto­wał. – To wyjąt­kowy list – pod­jęła – napi­sany tuż przed śmier­cią Mena­szego. Jest tam też oprawny w skórę modli­tew­nik, wydru­ko­wany w Amster­da­mie w tysiąc sześć­set pięć­dzie­sią­tym roku, w języ­kach por­tu­gal­skim oraz hebraj­skim. – Zawa­hała się. – Już teraz mogę powie­dzieć, że to ważne zna­le­zi­sko. Sam list, nawet gdyby był jedy­nym dają­cym się odczy­tać doku­men­tem z całego zbioru, pełen jest fami­liar­nych zwro­tów pod adre­sem Mena­szego, nie mówiąc już o tym, że potwier­dza kilka fak­tów na temat odro­dze­nia się spo­łecz­no­ści żydow­skiej w Anglii, które dotąd nale­żały do sfery czy­stych spe­ku­la­cji. Uwa­żam to odkry­cie za wyjąt­kowo for­tunne.

Unie­sione brwi Aarona świad­czyły o tym, że to kolo­salne nie­do­po­wie­dze­nie.

Helen kon­ty­nu­owała:

– Ma ono pozo­stać w ści­słej tajem­nicy, dopóki uni­wer­sy­tet nie sfi­na­li­zuje zakupu doku­men­tów. Dałam wyraź­nie do zro­zu­mie­nia odpo­wied­nim oso­bom, że należy pod­jąć tę decy­zję, i to szybko. – Choć ozna­czało to, że musiała popro­sić o pomoc Jona­thana Mar­tina, a następ­nie mil­cząco patrzeć, jak stro­szy piórka i pero­ruje o dostęp­nych sobie fun­du­szach oraz kapi­tale poli­tycz­nym. – O ile doj­dzie do prze­ję­cia zbioru – dodała – uczel­niani kon­ser­wa­to­rzy zajmą się papie­rami, po czym, za zgodą biblio­teki, powin­ni­śmy być w sta­nie je zba­dać.

– Czyli – powie­dział wolno – nie mamy do nich dostępu, dopóki nie zostaną zaku­pione i pod­dane kon­ser­wa­cji?

– Wręcz prze­ciw­nie. – Helen nabrała powie­trza. – Wygląda na to, że udało mi się uzy­skać zgodę na trzy­dniowe oglę­dziny na miej­scu, zanim doku­menty zostaną zabrane do eks­per­tyzy.

Aaron przyj­rzał jej się z zacie­ka­wie­niem. Powoli prze­niósł spoj­rze­nie z twa­rzy Helen na komi­nek, a potem wyżej, na wiszący nad nim oprawny w ramki szkic. Pośpiesz­nie nakre­ślone wyra­zi­ste linie uka­zy­wały zbo­cze wzgó­rza o ścię­tym szczy­cie, tkwią­cego samot­nie pośrodku usła­nej kamie­niami pustyni.

Kole­dzy Helen z wydziału histo­rii nie komen­to­wali tego obrazka – dla nich było to zapewne ano­ni­mowe sto­liwo gór­skie na rów­nie ano­ni­mo­wym pust­ko­wiu. Ale Żyd – zwłasz­cza ame­ry­kań­ski Żyd, który nie­wąt­pli­wie odwie­dził Izrael w ramach jed­nej z krę­pu­jąco pod­nio­słych wycie­czek szla­kiem walki i męczeń­stwa – z łatwo­ścią roz­po­znałby w nim Masadę. I przy­jąłby, że nie­bę­dąca Żydówką bry­tyj­ska pro­fe­sor, która wie­sza sobie nad komin­kiem syl­wetkę Masady, musi być roman­tyczną filo­se­mitką – albo, co gor­sza, nie­po­prawną sen­ty­men­ta­listką z gatunku tych, któ­rzy poety­zują męczeń­stwo Żydów.

Kiedy wzrok Aarona znów na niej spo­czął, na jego twa­rzy malo­wało się roz­ba­wie­nie. Niech sobie myśli, co chce, uznała Helen. Nawet gdyby wytłu­ma­czyła mu wszystko w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, ni­gdy by nie zro­zu­miał, dla­czego ktoś jej pokroju trzyma szkic Masady na wprost biurka, skąd codzien­nie zmu­szona jest go oglą­dać – niczym opra­wione w ramki przy­po­mnie­nie uczące pokory, na wypa­dek gdyby kie­dyś przy­szło jej do głowy fan­ta­zjo­wać, że mogła wybrać inne życie. Oraz świa­dec­two jedy­nej wiary, która mogła jej jesz­cze przy­nieść namiastkę uko­je­nia – długo po tym, jak prze­stała w nie wie­rzyć. A mia­no­wi­cie wiary w to, że histo­ria, ten bez­duszny bożek, ni­gdy nie prze­staje pod­su­wać nam kolej­nych lek­cji.

Ponie­waż zaś histo­ria nie dbała o to, czy opie­szali ucznio­wie zapo­znają się z jej prze­sła­niem, zabie­gała o to upar­cie Helen Watt. Oso­bi­ście zbie­rała strzępy świa­dectw. W isto­cie poświę­ciła życie zbie­ra­niu dowo­dów i odkry­wa­niu zapo­mnia­nych dro­bia­zgów z życia tych, któ­rzy dawno umarli. Skle­ja­niu frag­men­tów naczy­nia strza­ska­nego ręką bar­ba­rzyńcy.

Nie mogła się pozbyć nie­przy­jem­nego wra­że­nia, jakby wła­śnie oddała Aaro­nowi Levy’emu coś bar­dzo oso­bi­stego – jakby w jakiś spo­sób mógł wyczuć to wszystko, co naj­wy­raź­niej wyzwo­liło w niej to nie­spo­dzie­wane odkry­cie doku­men­tów. Ode­pchnęła od sie­bie nie­chciane myśli. Nie była aż taką idiotką – przy­naj­mniej na razie – żeby rów­nie łatwo dać się zde­pry­mo­wać czy­imś podo­bień­stwem. Ani żeby sądzić, że daje ono obcemu czło­wie­kowi wła­dzę ska­la­nia cze­goś, czego ska­lać nie wolno.

– Rozu­mie pan, czego od pana wyma­gam? – zapy­tała. – Potrze­buję asy­stenta, który jest w sta­nie pra­co­wać wydaj­nie z zacho­wa­niem naj­wyż­szych stan­dar­dów.

Przy­go­to­wała się w duchu na oczy­wi­ste pyta­nie: skąd taki pośpiech? Nawet dok­to­rant musiał sobie zda­wać sprawę, że trzy dni to zde­cy­do­wa­nie za mało, aby prze­pro­wa­dzić rze­telne bada­nia i że osta­tecz­nie w kwe­stii zakupu papie­rów przez uni­wer­sy­tet prze­waży opi­nia domu aukcyj­nego Sotheby’s, nie zaś reko­men­da­cja ich dwojga. Uczona w wieku Helen, którą mniej niż rok dzie­lił od obo­wiąz­ko­wej eme­ry­tury, nie mogła się zresztą łudzić, że odmieni bieg swo­jej kariery, dorwaw­szy się nie­le­gal­nie do nie­ska­ta­lo­go­wa­nego zna­le­zi­ska. W myślach sfor­mu­ło­wała już nawet odpo­wiedź: liczą się doku­menty i tylko one. To ze względu na nie Helen Watt zażą­dała owych trzech dni. Ręko­pisy leżały tam nie­tknięte przez trzy­sta lat. Cze­kały na dotyk ludz­kich dłoni. A teraz, kiedy naresz­cie zostały odkryte, wszelka zwłoka była skan­da­liczna.

Skan­da­liczna. Jasne, racjo­nalne słowo.

Za któ­rym kryła się wszakże cał­kiem inna prawda. Helen nie­chęt­nie musiała to przy­znać: jedy­nym powo­dem pośpie­chu był stan zdro­wia nie­do­ma­ga­ją­cej kobiety, która nie chciała tra­cić cen­nego czasu. Oraz zło­wróżbne prze­czu­cie, które zro­dziło się w niej w momen­cie, kiedy po raz pierw­szy zoba­czyła te papiery: zdu­mie­wa­jące wra­że­nie, że jej umysł – jedyne schro­nie­nie Helen wśród nużą­cego zgiełku tego świata – przy­po­mina suchą pod­pałkę.

Ku jej zasko­cze­niu Aaron naj­wy­raź­niej nie zamie­rzał zgłę­biać moty­wów, jakimi się kie­ro­wała.

– Zgoda – powie­dział. Ponow­nie uśmiech­nął się z wyż­szo­ścią i, prze­chy­la­jąc na bok głowę, dodał: – Sądzę, że uda mi się wyrwać na te trzy dni.

Pra­wie się roze­śmiała, tak oczy­wi­sta była jego potrzeba pod­kre­śle­nia swo­jej war­to­ści.

Powoli oparła na biurku obie dło­nie. Pra­wej na moment udało się znie­ru­cho­mieć. „Ręce wroga”– pozwo­liła, by ta fraza wybrzmiała gło­śno w jej uszach.

Wstała. Jej spoj­rze­nie padło na laskę, po którą się­gnęła z zamie­rzo­nym wigo­rem: jej pod­upa­da­jące zdro­wie nie powinno nikogo obcho­dzić.

Kiedy ich oczy znowu się spo­tkały, poczuła, że chło­pak sili się na obo­jęt­ność.

Prze­pu­ściła go przo­dem, po czym sta­now­czo zamknęła za sobą drzwi. Ruszył żwawo w kie­runku ulicy i nie zwol­nił, żeby dotrzy­mać jej kroku. Laska wystu­ki­wała głu­chy rytm, kiedy Helen podą­żała za poru­sza­jącą się sprę­ży­ście, wysoką syl­wetką, zaj­mu­jącą więk­szą część kory­ta­rza.

Wspól­nie będą szu­kali tego, co los da im zna­leźć. Aaron Levy nie darzył Helen sym­pa­tią, ale też się nad nią nie lito­wał. Dobre i to.

2

15 listo­pada 1657 roku

9. dzień mie­siąca kislew10 5418 roku

Lon­dyn

Z Bożą pomocą.

Do czci­god­nego Mena­szego ben Izra­ela.

Piszę z ser­cem ści­śnię­tym żalem po śmierci Twego syna. Wieść, że został zabrany do przod­ków, dotarła do mnie dopiero po moim przy­jeź­dzie do Lon­dynu. Podobno zale­d­wie kilka dni minęło, odkąd sam opu­ści­łeś owo gwarne mia­sto, aby prze­wieźć ciało swego dziecka z powro­tem do Holan­dii. Mówi się także, że pod­upa­dłeś na zdro­wiu i pod koniec Twego pobytu doszło do gwał­tow­nych spo­rów pomię­dzy Tobą a tutej­szą gminą.

Tuszę, że towa­rzy­sząc synowi do miej­sca wiecz­nego spo­czynku, sam doznasz pocie­sze­nia i pod­re­pe­ru­jesz zdro­wie.

Ponie­waż nie mogę pomó­wić z Tobą oso­bi­ście i w cztery oczy, powie­rzę swoje słowa papie­rowi oraz pomoc­nej dłoni, która je w moim imie­niu zapi­suje. Nie pro­szę, abyś przy­jął moją radę, masz bowiem z pew­no­ścią przy sobie lep­szych dorad­ców niźli człek rów­nie znie­do­łęż­niały jak ja. Znam Cię jed­nak, czci­godny przy­ja­cielu, odkąd byłeś dzie­cię­ciem na kola­nach mojego naj­droż­szego przy­ja­ciela, a Twego ojca, i modlę się, abyś wziął pod roz­wagę moje zda­nie w tej kwe­stii.

Piszę, aby ulżyć Two­jemu sercu na tyle, na ile zdo­łam tego doko­nać za pośred­nic­twem listu. Cho­dzą słu­chy, że uzna­łeś swoją lon­dyń­ską misję za porażkę. Ja wszakże sądzę, że pod­czas spę­dzo­nych tutaj dni zasia­łeś ziarno, które wyda plon. Ta zie­mia sta­nie się jesz­cze bez­piecz­nym domem dla naszych prze­śla­do­wa­nych braci – nie za mojego życia i być może nie za Two­jego, ale z pew­no­ścią za życia tych, któ­rzy śpią teraz w ramio­nach swo­ich matek. „Rzekł sta­rzec: jako chło­piec zbie­ra­łem owoce z drzew zasa­dzo­nych przez moich przod­ków. Czyż nie jest zatem moim obo­wiąz­kiem sadzić drzewa, które wyży­wią me dzieci?”

Oto pełen nadziei przy­by­wam do tego samego Lon­dynu, któ­rym Ty wzgar­dzi­łeś. Opu­ści­łem Amster­dam nie dla­tego, że musia­łem, bowiem, choć pod­upa­dły na zdro­wiu, mia­łem szczę­ście otrzy­my­wać wspar­cie od tam­tej­szej gminy, co było dla mnie praw­dzi­wym bło­go­sła­wień­stwem. Ucznio­wie poma­gali mi, więc nawet ubó­stwo nie było mi w owym mie­ście cię­ża­rem. Posta­no­wi­łem wszakże przy­jąć zapro­sze­nie bra­tanka i dożyć swo­ich dni w Lon­dy­nie, wśród tych samych ludzi, któ­rzy odrzu­cili Twoje pełne nadziei słowa.

Zaiste wielka to nadzieja, przy­ja­cielu. Nie ma waż­niej­szego zada­nia ponad to, któ­rego się pod­ją­łeś, obiet­nice zaś, które za Twoją sprawą zło­żono tutej­szym Żydom, prze­wyż­szają wszel­kie zobo­wią­za­nia, jakie im dotych­czas gwa­ran­to­wano. Lecz w poje­dynkę nikt nie spro­wa­dzi na zie­mię Mesja­sza, choćby jęki i lamenty naszego ludu nio­sły się echem pod nie­biosa.

Bła­gam Cię zatem, abyś porzu­cił gorycz i żal, drę­czące Twoją duszę.

Nie wiem, czy ojciec Twój, niech spo­czywa w pokoju, wspo­mi­nał Ci kie­dy­kol­wiek o katu­szach, jakie obaj wycier­pie­li­śmy z rąk hisz­pań­skiej Inkwi­zy­cji. Wytrwa­li­śmy jed­nak, choć okrop­no­ści, jakich byli­śmy świad­kami, są nie do opi­sa­nia. Twego ojca po trzy­kroć brano na tor­tury, mnie – dwu­krot­nie. Za dru­gim razem stra­ci­łem wzrok, lecz zacho­wa­łem dobry słuch i codzien­nie wraz z Twoim ojcem sły­sze­li­śmy krzyki palo­nych na sto­sie nie­szczę­śni­ków. Niech Ci się nie zdaje, że były to pobożne wezwa­nia.

Nie potę­piaj zatem tych, któ­rzy ule­gają pod­szep­tom lęku.

Niech imiona męczen­ni­ków będą bło­go­sła­wione.

Jeżeli moje słowa Cię ranią, potrak­tuj ów ból jak zadany nożem medyka. Nie­chaj przy­wróci Ci zdro­wie i niech moje wła­sne wady, liczne jak zia­renka pia­sku, nie prze­sło­nią sedna mojego prze­sła­nia.

Sta­tek mój z pomocą Naj­wyż­szego poko­nał wzbu­rzone morze i dotarł bez­piecz­nie do Lon­dynu, gdzie mój bra­ta­nek, Diego da Costa Men­des, ulo­ko­wał mnie w nie­wiel­kim domu przy Cre­echurch Lane. Swoje ostat­nie dni zamie­rzam spę­dzić, naucza­jąc tych Żydów, któ­rzy krok po kroku zmie­rzają w kie­runku, który im wyty­czy­łeś. Wybrali oni moje nędzne naucza­nie, mój drogi Mena­sze, gdyż nie są jesz­cze gotowi na potęgę Two­jego. Wiedz zatem, że pomimo wszystko okruch Two­jego posła­nia nadziei tra­fił na podatny grunt.

Jest nas tutaj czworo: ja sam, moja gospo­dyni oraz dwie sie­roty, które ze sobą przy­wio­złem: syn oraz córka Vela­squ­ezów z Amster­damu. Oboje są uzdol­nieni, choć chło­pa­kowi nie­spieszno do nauki i z tru­dem udaje mi się go do niej zapę­dzić. Rzadko gdzie­kol­wiek wycho­dzę, nie kuszą mnie bowiem prze­chadzki po mie­ście, któ­rego nie mogą ujrzeć moje oczy. Pra­gnę jedy­nie pra­co­wać, dopóki tutej­sza gmina nie doj­rzeje, aby prze­wo­dził jej ktoś zna­mie­nit­szy – ktoś taki jak Ty. Modlę się, abyś do tego czasu wytrwał w dobrym samo­po­czu­ciu. Wie­rzę głę­boko, że cier­pie­nie duszy i ciała to dwie strony tej samej monety. Powiem otwar­cie: lękam się o Twoje zdro­wie; co prawda Naj­wyż­szy ma je w swoim ręku, lecz i od nas zależy, jak się o nie zatrosz­czymy.

Bła­gam Cię zatem, drogi przy­ja­cielu: nie ule­gaj ciem­no­ści. Sam się przed laty prze­ko­na­łem, że brak nadziei jest jak śmier­telna cho­roba. A w przy­padku kogoś tak sza­no­wa­nego jak Ty potrafi znisz­czyć nie tylko jedną bez­cenną duszę, lecz jak zaraza ściąć z nóg wielu, pogrą­ża­jąc ich w mroku. Wspo­mnij na kaga­nek, który dźwi­gasz – choć cza­sem przy­gasa, oświe­tla wszak drogę naszemu ludowi. Nieś go dalej, gdyż na tym świe­cie nie pozo­staje nam nic innego.

Obym mógł zaszcze­pić w Tobie cier­pli­wość ślepca!

Niech Bóg Cię pocie­szy, tak jak pocie­szył opła­ku­ją­cych Syjon i Jeru­za­lem.

Rabbi Mosze HaCoen Men­des

3

2 listo­pada 2000 roku

Lon­dyn

Profe­sor Helen Watt pro­wa­dziła w mil­cze­niu, nie zaszczy­ca­jąc Aarona choćby spoj­rze­niem. Odkąd wyru­szyli spod jej gabi­netu, w trak­cie dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wej jazdy usły­szał jedy­nie kilka zdaw­ko­wych odpo­wie­dzi na zadane przez sie­bie pyta­nia – tak jakby Helen już po fak­cie prze­my­ślała swoją decy­zję o zaan­ga­żo­wa­niu go w ten pro­jekt i posta­no­wiła odciąć Aarona od wszel­kich infor­ma­cji, w ocze­ki­wa­niu na pierw­szą nada­rza­jącą się spo­sob­ność, żeby pozbyć się go z auta.

Jeżeli cze­goś żało­wała, nie była w tym odosob­niona. Im dłu­żej jechali, tym bar­dziej Aaron był prze­ko­nany, że przyj­mu­jąc pro­po­zy­cję Darcy’ego, popeł­nił błąd. „Weź krótki urlop, jeśli łaska,jedna z kole­ża­nek potrze­buje aku­rat kogoś do pomocy. Wyświad­czył­byś jej przy­sługę” – prośba, któ­rej nie spo­sób odmó­wić, sfor­mu­ło­wana w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla Darcy’ego tonie iro­nicz­nego opty­mi­zmu. Aaron nie wąt­pił, że ton ów jest wdru­ko­wany w angiel­ski genom, podob­nie jak iro­niczna roz­pacz.

Choć może opty­mizm naby­wało się tutaj dopiero wraz z dok­to­ra­tem. Kiedy Aaron zaga­dy­wał angiel­skich kole­gów, jak idzie im pisa­nie dyser­ta­cji, uzy­ski­wał różne warianty odpo­wie­dzi „fatal­nie”, po któ­rej, wbrew temu, do czego przy­wykł w Sta­nach, nie padały słowa zachęty do podzie­le­nia się trud­nymi doświad­cze­niami, nie mówiąc już o pro­po­zy­cji drinka na otar­cie łez albo przy­naj­mniej wspól­nego bie­ga­nia w parku. Jeżeli w Lon­dy­nie w ogóle prak­ty­ko­wano coś takiego, jak kole­żeń­skie zacho­wa­nie, Aaron nie miał poję­cia, gdzie tego szu­kać. A może po pro­stu Angole go nie lubili? Słynna nie­ogra­ni­czona swo­boda, jaką cie­szyli się tutejsi adepci stu­diów pody­plo­mo­wych – brak zajęć i egza­mi­nów, za to całe mnó­stwo czasu na pisa­nie i samo­dzielne bada­nia – szybko oka­zała się czymś w rodzaju glo­ry­fi­ko­wa­nego sie­roc­twa. Dla­tego tak bar­dzo się zdzi­wił, kiedy Darcy zacze­pił go na kory­ta­rzu – choćby cho­dziło tylko o wyświad­cze­nie przy­sługi kole­żance mają­cej do przej­rze­nia „jakieś intry­gu­jące papiery”. Cała roz­mowa trwała naj­wy­żej minutę. Uzy­skaw­szy zgodę Aarona, Darcy pokle­pał go po ramie­niu – „Zuch chło­pak!” – po czym odwró­cił się, aby przy­wi­tać prze­cho­dzą­cego kolegę, kom­plet­nie igno­ru­jąc swo­jego stu­denta. Aaron zasta­na­wiał się póź­niej, czy nie był to swego rodzaju test. Czy Darcy podej­rze­wał, jak daleko mu do jakich­kol­wiek postę­pów w dok­to­ra­cie? Jeżeli tak, to czy odde­le­go­wa­nie go do tym­cza­so­wego zaję­cia nie jest przy­pad­kiem angiel­skim spo­so­bem na uśmier­ce­nie prze­wodu dok­tor­skiego? Powi­nien był mu odmó­wić.

W dodatku teraz, kiedy wraz z popo­łu­dnio­wym stru­mie­niem aut opusz­czali w żół­wim tem­pie znane mu rejony Lon­dynu, kie­ru­jąc się ku tak zwa­nym lep­szym przed­mie­ściom, Aaron nie mógł się pozbyć wra­że­nia, że został zwa­biony w pułapkę. Wbrew woli ode­rwano go od pil­nych obo­wiąz­ków – a może raczej od łoża bole­ści? W dziel­nicy, którą przed chwilą za sobą zosta­wili, znaj­do­wała się biblio­teka, a w niej zaka­ma­rek, gdzie przez ostat­nie czter­na­ście mie­sięcy nie­mal bez prze­rwy prze­sia­dy­wał. Szek­spir i mar­rani: bada­nia, które nie przy­nio­sły żad­nych kon­kret­nych rezul­ta­tów, poza kil­koma obie­cu­ją­cymi strzęp­kami infor­ma­cji. Dotych­czas upar­cie mu się wymy­kały, ile­kroć pró­bo­wał na ich pod­sta­wie zbu­do­wać logiczny wywód. Teraz, na podo­bień­stwo sty­gną­cej lawy, pod jego krótką nie­obec­ność zmie­nią się zapewne w odporną na próby skru­sze­nia skałę.

Samo­chód Helen Watt, zwy­czajny gra­na­towy volks­wa­gen, potę­go­wał w Aaro­nie uczu­cie wyob­co­wa­nia. Wnę­trze auta było pozba­wione jakich­kol­wiek gadże­tów i ste­ryl­nie czy­ste: żad­nych opa­ko­wań po jedze­niu na wynos, żad­nych kopert z nagry­zmo­lo­nymi na odwro­cie wska­zów­kami dojazdu. Zamiast magne­to­fonu albo odtwa­rza­cza płyt kom­pak­to­wych zwy­kłe radio. Kiedy Aaron spró­bo­wał opu­ścić szybę, tan­detna pla­sti­kowa korbka sta­wiła mu opór, jakby rzadko jej uży­wano.

– Te papiery – ode­zwał się – są napi­sane głów­nie po por­tu­gal­sku czy po hebraj­sku?

Helen Watt wci­snęła klak­son, żeby pona­glić opie­sza­łego sedana z przodu, i sze­ro­kim łukiem skrę­ciła w prawo. Dopiero potem odpo­wie­działa:

– Nie wia­domo.

– A dom, w któ­rym się znaj­dują – cią­gnął nie­zra­żony Aaron. – Mówiła pani, że kiedy go…?

– W tysiąc sześć­set sześć­dzie­sią­tym pierw­szym.

Nie zni­żył się do tego, żeby pró­bo­wać dalej. W grun­cie rze­czy chęć zada­wa­nia pytań i począt­kowe pod­nie­ce­nie wywo­łane opi­sem doku­men­tów, któ­rego wysłu­chał w nobli­wym, wypeł­nio­nym książ­kami gabi­ne­cie pro­fe­sorki, wypa­ro­wały z niego już w trak­cie powol­nego spa­ceru do samo­chodu. Droga na par­king zda­wała się nie mieć końca: Helen nie korzy­stała z miej­sca dla osób nie­peł­no­spraw­nych, nie miała też na szy­bie sto­sow­nej pla­kietki, choć Aaron był pewien, że się do niej kwa­li­fi­kuje. Wlo­kła się noga za nogą, ubrana w luźne spodnie, bluzkę i narzu­cony na nią roz­pięty płaszcz, z torbą na ramie­niu, naj­wy­raź­niej nie­świa­doma, że zimny wiatr chłosz­cze nagi kark Aarona. Nie nosiła żad­nej biżu­te­rii z wyjąt­kiem cien­kiego zło­tego łań­cuszka. Dyn­dała na nim para dwu­ogni­sko­wych oku­la­rów w ciem­nej opra­wie, które bujały się na jej wysta­ją­cym mostku. Jedna stopa w zwy­kłym brą­zo­wym trze­wiku wciąż zosta­wała w tyle, jakby celowo się ocią­gała, gdyż nie w smak jej był obrany przez Helen kie­ru­nek.

Aaron miał mgli­ste poję­cie na temat poło­że­nia gminy Rich­mond upon Tha­mes – zakła­dał, że zgod­nie ze swoją nazwą jest ona poło­żona nad Tamizą – zda­wał sobie jed­nak sprawę, że pyta­jąc o to, jesz­cze bar­dziej się pogrąży. Obser­wo­wał więc przez szybę mijane po dro­dze sklepy, które w Chi­swick coraz czę­ściej ustę­po­wały miej­sca domom miesz­kal­nym, te zaś, które z rzadka się poja­wiały, robiły wra­że­nie prze­zna­czo­nych dla zamoż­nej klien­teli. Ta część Lon­dynu wyda­wała się w cało­ści zbu­do­wana z cegły w róż­nych odcie­niach, od ciem­no­bru­nat­nego po jasno­po­ma­rań­czowy. Za oknem po stro­nie Aarona cią­gnął się rząd wystaw­nych rezy­den­cji, każda czę­ściowo scho­wana za cegla­nym murem poro­śnię­tym u góry war­stwą posza­rza­łego zimą mchu. W głąb wio­dły żwi­rowe pod­jazdy, dalej widać było gęstwinę blusz­czu oraz podwórka, wybru­ko­wane – a jakże – upstrzoną mchem cegłą. Boczne uliczki wysa­dzane były rów­nymi rzę­dami tych dziw­nych angiel­skich drzew, przy­cię­tych od góry tak, aby końce ich nagich gałęzi przy­po­mi­nały zaci­śnięte pię­ści wygra­ża­jące niskiemu, zachmu­rzo­nemu niebu.

Helen kie­ro­wała się w górę dłu­giej, bie­gną­cej po łuku ulicy, wzdłuż któ­rej stały butiki i nie­wiel­kie restau­ra­cje. Zna­lazł się tam nawet jeden teatr, ofe­ru­jący swoim widzom ambitny, zdaje się, reper­tuar. Następ­nie zagłę­bili się w labi­rynt wąskich wil­lo­wych uli­czek opla­ta­ją­cych zbo­cze wzgó­rza. Aaron zauwa­żył rzekę: pły­nęła w dole, ukryta za zasłoną blusz­czu, poje­dyn­czych drzew i kolej­nych cegla­nych murów.

Wresz­cie Helen zwol­niła i skrę­ciła w uliczkę, któ­rej oto­cze­nie było skrom­niej­sze niż wszystko, co dotych­czas widzieli. Wzdłuż niej wzno­siły się domy – jedne pokaźne, inne cał­kiem małe, lecz wszyst­kie bar­dzo stare, z zadba­nymi ogród­kami za ogro­dze­niami z cegły i kutego żelaza. Ni­gdzie nie było pie­szych – naj­wy­raź­niej ci miesz­kańcy, któ­rzy nie prze­by­wali aku­rat w pracy albo w szkole, znaj­do­wali cie­kaw­sze zaję­cia gdzie indziej. Po jed­nej stro­nie ulicy, w dłu­gim rzę­dzie willi, zasko­czył Aarona widok dwóch witryn. Węż­sza nale­żała do sklepu spo­żyw­czego, nie­do­rów­nu­ją­cego tym, które wcze­śniej zauwa­żył w oko­licy, druga do pubu o nazwie U Pro­spera – nie­du­żego lokalu z wypło­wiałą, czarno-różową fasadą. Choć w środku paliło się świa­tło, pub wyglą­dał na pusty. Aaron doszedł do wnio­sku, że przy­dałby mu się zastrzyk świe­żej, hip­ster­skiej krwi.

„I niby ty miał­byś kogoś uczyć, jak być hip­ste­rem?”– wyobra­ził sobie gło­śny śmiech Marisy i zro­biło mu się cie­pło, a zara­zem, na samo wspo­mnie­nie, jego serce ści­snęło się tak bole­śnie, aż się skrzy­wił.

Ciszę prze­rwał zgrzyt zacią­ga­nego hamulca ręcz­nego.

Helen Watt się­gnęła za opar­cie sie­dze­nia pasa­żera i chwy­ciła leżącą na tyl­nym sie­dze­niu laskę.

Dom, ku któ­remu go powio­dła, swo­imi roz­mia­rami znacz­nie prze­wyż­szał sąsied­nie budynki, z czego Aaron począt­kowo nie zda­wał sobie sprawy. Stał czę­ściowo scho­wany za kępą rosną­cych w ogro­dzie drzew i kamien­nym murem okry­tym gru­bym dywa­nem mchu, który zamiast przy­wo­dzić na myśl wie­lo­wie­kową tra­dy­cję, zda­wał się raczej świad­czyć o dłu­gich latach zanie­dbań. Pod­czas gdy Helen szar­pała się z cięż­kim ryglem furtki, Aaron odwró­cił się, żeby objąć spoj­rze­niem naj­bliż­sze oto­cze­nie: wylud­nioną oko­licę, ślepą uliczkę, dokąd tra­fił w ramach z góry ska­za­nej na porażkę misji, wyma­ga­ją­cej od niego zaan­ga­żo­wa­nia się w cudzy pro­jekt. Całe to przed­się­wzię­cie musiało się zakoń­czyć kata­strofą. Odcią­gało go tylko od pisa­nia pracy dok­tor­skiej. Powi­nien się z niego wyco­fać przy pierw­szej lep­szej oka­zji. Ewi­dent­nie dał się ponieść fali swo­ich zmien­nych nastro­jów. Prze­kra­cza­jąc furtkę w śli­ma­czym tem­pie Helen, rzu­cił ostat­nie spoj­rze­nie za sie­bie, na pub naprze­ciwko. U Pro­spera – jakże traf­nie – jedyna sztuka Szek­spira11, któ­rej ni­gdy nie mógł zro­zu­mieć.

Podą­żył ścieżką za pro­fe­sorką. Jej laska pozo­sta­wiała w wyschnię­tej tra­wie płyt­kie zagłę­bie­nia.

Dom zbu­do­wano z czer­wo­nej cegły, obec­nie wypło­wia­łej. Kiedy Aaron lepiej mu się przyj­rzał, dostrzegł to, co z ulicy nie rzu­cało się tak bar­dzo w oczy. Z bli­ska wyszczer­bione cegły ujaw­niały zaska­ku­jącą róż­no­rod­ność barw: prze­świ­tu­jące spod wypa­lo­nej war­stwy odcie­nie żółci i jasno­po­ma­rań­czo­wego, zie­leń kępek mchu, bru­natne plamy zacie­ków. Wysoki na trzy kon­dy­gna­cje por­tal wyglą­dał na nad­gry­ziony zębem czasu. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że budy­nek jest star­szy od sza­cow­nych rezy­den­cji po swo­ich obu stro­nach i że mógł nie­gdyś olśnie­wać prze­py­chem. Boczne skrzy­dła, zwień­czone tu i ówdzie dużymi, okrą­głymi, kamien­nymi zdo­bie­niami, które przy­po­mi­nały odwró­cone do góry nogami ana­nasy, roz­po­ście­rały się niby ramiona usi­łu­jące objąć roz­le­głą posia­dłość. Przy­cięte przez ogro­dze­nia sąsied­nich pose­sji spra­wiały wra­że­nie opusz­czo­nych i jakby zawie­dzio­nych.

Pod sto­pami Aarona poja­wił się chod­nik uło­żony z kamieni róż­nych wiel­ko­ści, kształ­tów i odcieni: kwa­dra­to­wych i okrą­głych, czar­nych, bru­nat­nych i sza­rych, połą­czo­nych zaprawą murar­ską i tak wytar­tych, że już samo to świad­czyło o wieku budynku – a co dopiero mówić o arka­do­wych oknach, które wła­śnie uka­zały się jego oczom. Jak nazy­wano taki kształt? Okna przy­po­mi­nały mu kar­ciane piki: wyso­kie i wąskie, zwę­żały się ostro u góry. Wypeł­niały je uko­śne linie gęsto roz­miesz­czo­nych szy­bek w kształ­cie karo, które tak iry­tu­jąco utrud­niały patrze­nie oso­bom prze­by­wa­ją­cym w środku. Aaron pamię­tał, że ile­kroć gościł w podob­nych budyn­kach i usi­ło­wał wyglą­dać przez wie­lo­dzielne okna, czuł się jak w wię­zie­niu. W Anglii stale go to zaska­ki­wało: widok wci­śnię­tej mię­dzy inne domy zabyt­ko­wej budowli, tak sta­rej, że aż go zaty­kało. W Sta­nach podobny budy­nek poka­zy­wano by w muzeum. Nie dzi­wił się, że ktoś wpadł na pomysł urzą­dze­nia tutaj gale­rii sztuki, choć sam nie dałby centa za powo­dze­nie tego przed­się­wzię­cia. Cała dziel­nica wyda­wała się pogrą­żona w stu­let­nim śnie.

Helen zadud­niła kołatką w łuko­wato zwień­czone drzwi. Chwilę póź­niej sta­nęła w nich atrak­cyjna blon­dynka ubrana w gustowne antra­cy­towe sza­ro­ści. Gład­kie, lśniące włosy miała spięte w kok, fio­le­to­wo­ró­żowy pasek pod­kre­ślał kolor wąskich warg.

Może ta ulica nie była tak pozba­wiona życia, jak sądził.

Blon­dynka z uprzej­mym ski­nie­niem głowy potrzą­snęła dło­nią Helen.

– Brid­gette Easton – przed­sta­wiła się, spo­strze­ga­jąc Aarona. Uśmiech­nęła się z apro­batą i wycią­gnęła do niego rękę.

Wewnątrz było chłod­niej, niż się spo­dzie­wał. Pach­niało sta­rym popio­łem. Prze­no­śny elek­tryczny grzej­nik postu­ki­wał cicho w dru­gim krańcu holu, całe emi­to­wane przez niego cie­pło ula­ty­wało na gale­rię powy­żej. W pół­mroku zama­ja­czyły Aaro­nowi zarysy dru­giego pię­tra – obie­ga­jąca podest rzeź­biona balu­strada i sze­ro­kie drzwi suge­ru­jące, że kryją się za nimi prze­stronne apar­ta­menty.

– Cie­szę się, że pań­stwo przy­je­chali – powie­działa Brid­gette. Popro­wa­dziła ich szybko przez hol w głąb domo­stwa, mija­jąc zapa­ko­wane do pudeł obrazy oraz sto­lik kar­ciany, na któ­rym stał otwarty lap­top. – Za chwilę muszę wyjść, ale pro­szę się roz­go­ścić. – Spra­wiała wra­że­nie, jakby pod wierzch­nią war­stewką dobrego wycho­wa­nia buzo­wała w niej nie­po­skro­miona ener­gia. Odwró­ciw­szy się, obda­rzyła Aarona peł­nym uzna­nia uśmie­chem. Z jej twa­rzy wyczy­tał, że doszła do dwóch wnio­sków: że jest Żydem, w dodatku przy­stoj­nym.

Odwza­jem­nił uśmiech, tym razem otwar­cie z nią flir­tu­jąc. Spło­niła się lekko, on zaś poczuł roz­ba­wie­nie i znu­dze­nie zara­zem, jakby odnie­sione wła­śnie zwy­cię­stwo nie miało dla niego żad­nej war­to­ści.

– W kuchni jest kawa – poin­for­mo­wała ich Brid­gette. – Pro­szę się czę­sto­wać.

Podą­żył za Helen, mija­jąc ogromne kamienne pale­ni­sko umiesz­czone w wyło­żo­nej boaze­rią ścia­nie. Część drew­nia­nych paneli zdo­biły pro­fi­lo­wane listwy, inne – mister­nie rzeź­bione wieńce. Echo kro­ków roz­brzmie­wało gło­śno w nie­ume­blo­wa­nym pomiesz­cze­niu. W ślad za pro­fe­sorką prze­kro­czył wysoki por­tal po lewej stro­nie, za któ­rym wzno­siły się sze­ro­kie drew­niane schody.

Sta­nął jak wryty. Nic w zewnętrz­nym wyglą­dzie budynku – nawet kamienna fasada z sze­ro­kimi nie­gdyś skrzy­dłami – nie przy­go­to­wało go na ten widok. Te schody były niczym zapi­sane w drew­nie świa­dec­two bogac­twa. Sze­ro­kie stop­nie pięły się mię­dzy ciem­nymi pane­lami zdob­nymi w róże, pędy wino­ro­śli oraz kosze doj­rza­łych owo­ców, a z wyso­kich ścian spo­glą­dały w dół rzeź­bione twa­rzyczki che­ru­bi­nów pełne smut­nego, słod­kiego spo­koju. W poło­wie wyso­ko­ści scho­dów dwa łuko­wate okna wpusz­czały do środka świa­tło tak ośle­pia­jąco białe i drżące, że Aaron mógłby przy­siąc, iż ma do czy­nie­nia ze stałą mate­rią. Ze swo­imi klam­kami z kutego żelaza i kolu­mien­kami rzu­ca­ją­cymi hip­no­ty­zu­jącą siatkę cieni na drew­niane rzeź­bie­nia – świa­tło, cień i znowu świa­tło – zasłu­gi­wały, aby się przed nimi kła­niać.

Helen poka­zy­wała mu coś koń­cem laski.

Odwró­cił się od okien i zoba­czył niszę u pod­nóża scho­dów oraz otwór czer­nie­jący mię­dzy drew­nia­nymi pane­lami.

Łatwo było się domy­ślić, co tutaj zaszło. Elek­tryk odkrył naj­ła­twiej­szy dostęp do prze­strzeni pod scho­dami i wywa­żył jeden z rucho­mych paneli w ich bocz­nej czę­ści – nie­duży i nie tak ozdobny jak inne, z wycię­tym w rogu miej­scem na dziurkę od klu­cza. Panel był w tej chwili odsu­nięty na bok, lecz na­dal czę­ściowo widoczny. Sądząc po tro­ci­nach wokół wspo­mnia­nej dziurki, elek­tryk musiał się tro­chę natru­dzić, aby wywa­żyć zamek.

Wewnątrz ciem­nego zagłę­bie­nia Aaron dostrzegł ręko­pisy.

– O kur­czę. – Ze świ­stem wypu­ścił z płuc powie­trze. – I nikt tego wcze­śniej nie zna­lazł?

Głos Helen brzmiał nie­mal naboż­nie:

– Ten dom liczy pra­wie trzy­sta pięć­dzie­siąt lat. Musi w nim być z pół tuzina róż­nych schow­ków, ukry­tych w boaze­rii drzwi dla służby i Bóg wie czego jesz­cze.

Aaron przy­tak­nął ski­nie­niem głowy. Zwy­czajny panel w ciem­nym kącie, dodat­kowo przy­ćmiony przez ozdobne wej­ście i osza­ła­mia­jący splen­dor scho­dów, nie przy­cią­gnąłby niczy­jej uwagi.

– Podobno za cza­sów ciotki zasła­niał go sto­lik – Helen wska­zała mu nie­duży, wyglą­da­jący na antyk, niski mebel pod umiesz­czo­nym w niszy okien­kiem – który rów­nie dobrze mogli posta­wić w tym miej­scu jej rodzice albo nawet dziad­ko­wie.

– Mimo wszystko – mruk­nął Aaron. – Trzy­sta pięć­dzie­siąt lat i nikomu nie przy­szło do głowy, żeby wywa­żyć zamek?

Odparła ostro:

– A jak dobrze pan przy­gląda się temu, co ma przed sobą?

Aaron odcze­kał chwilę, żeby oskar­ży­ciel­ski ton wybrzmiał w ciszy, jaka mię­dzy nimi zapa­dła, po czym szybko się otrzą­snął. Wie­dział, że ma w sobie coś, co zdaje się iry­to­wać nie­któ­rych ludzi. A zwłasz­cza nie­które kobiety. Zazwy­czaj go to bawiło.

Szcze­rze mówiąc, rozu­miał, dla­czego skrytka przez tyle lat pozo­sta­wała w nie­na­ru­szo­nym sta­nie: kilka nie­uda­nych prób dosta­nia się do środka, podej­mo­wa­nych zapewne bez więk­szego zapału przez kolej­nych wła­ści­cieli domu, mogło dopro­wa­dzić do kon­sta­ta­cji: „Tego zamka nie da się otwo­rzyć”. Jeżeli nie było klu­cza… Jeżeli nikt nie miał pod­staw sądzić, że pod pane­lem coś się znaj­duje… Lata płyną i czasy się zmie­niają, lecz natura ludzka pozo­staje taka sama.

Aaron przy­klęk­nął przed otwo­rem o wymia­rach mniej wię­cej trzy­dzie­ści na sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów. W głębi widoczne były dwie półki, wypeł­nione z dużą sta­ran­no­ścią. Minia­tu­rowe archi­wum: równe rzędy opraw­nych w skórę grzbie­tów sąsia­do­wały z wystrzę­pio­nymi kra­wę­dziami luź­nych kar­tek.

Nachy­lił się bli­żej.

Gęsto zapi­sane arku­sze per­ga­minu pozszy­wane w foliały. Tu i ówdzie zła­mane i ukru­szone woskowe pie­czę­cie w odcie­niach spło­wia­łego brązu i czer­wieni. Czy kie­dy­kol­wiek choćby marzył o czymś podob­nym? Na pewno tak. Czuł się, jakby wła­śnie otrzy­mał wia­do­mość sprzed wie­ków o tre­ści: „Bar­dzo pro­szę: to wszystko dla cie­bie”. Jakby jakaś sta­ro­żytna biblio­teka prze­nio­sła się w cza­sie, mate­ria­li­zu­jąc się nagle w życiu Aarona Levy’ego, który dopiero teraz pojął, jak bar­dzo cze­goś takiego potrze­bo­wał.

Chciał musnąć papiery opusz­kami pal­ców.

– Naj­pierw niech pan umyje ręce – wark­nęła za jego ple­cami Helen.

Nie mógł się zmu­sić, żeby na nią spoj­rzeć. Za pły­ci­no­wymi drzwiami zna­lazł wąską, poma­lo­waną na zie­lono łazienkę. Kiedy wró­cił, Helen wciąż stała w tym samym miej­scu co przed­tem – ani na cen­ty­metr nie zbli­żyła się do doku­men­tów.

Zawar­tość jed­nej z pó­łek nie była uło­żona w spo­sób cią­gły. W powsta­łej mię­dzy papie­rami luce spo­czy­wała poje­dyn­cza kartka. Helen wska­zała ją ruchem głowy, jakby nie chciała prze­stra­szyć pło­chli­wego zwie­rzątka.

– Niech pan to wyj­mie – pole­ciła.

Nie mógł zro­zu­mieć, czemu sama po nią nie się­gnie. Czyżby go spraw­dzała? Jeśli sądziła, że Aaron pozwoli, aby na każ­dym kroku pod­da­wano go pró­bom, prę­dzej czy póź­niej musiało dojść mię­dzy nimi do spię­cia. Na uła­mek sekundy pochwy­cił jej wzrok. Miała oczy w kolo­rze bła­wat­ków, regu­larne rysy, bladą cerę i twarz angiel­skiej klasy uprzy­wi­le­jo­wa­nej, wypraną ze wszyst­kiego, co sta­no­wi­łoby jaki­kol­wiek pozór emo­cji.

Ostroż­nie się­gnął do wnę­trza skrytki i zamarł w bez­ru­chu. Zmie­nił uło­że­nie ciała i dla zacho­wa­nia lep­szej rów­no­wagi oparł się dło­nią o grubą ścianę po swo­jej lewej stro­nie. Na moment prze­ra­ził go cię­żar wła­snego ciała, jakby w każ­dej chwili mógł się zwa­lić naprzód i zmiaż­dżyć sobą kru­che papiery. Wyobra­ził sobie, że byłoby to jak doko­na­nie mordu na żywej isto­cie.

Uła­mek sekundy póź­niej otrzą­snął się z tego uczu­cia. Odru­chowo zaczął się zasta­na­wiać, jak opi­sałby Mari­sie to, co widzi przed sobą. „Doku­menty były sta­ran­nie uło­żone – napi­sałby – jakby ktoś przy­go­to­wał pre­zent spe­cjal­nie dla nas”. Zbli­żył dłoń do półki, myśląc jed­no­cze­śnie: „Dotknę ich jako pierw­szy czło­wiek od ponad trzy­stu pięć­dzie­się­ciu lat”. Wziął w palce luźny arkusz. Papier był szorstki, lecz ela­styczny. Wysu­nąw­szy go deli­kat­nie z półki, pojął, że jest to list napi­sany po por­tu­gal­sku. Odczy­tał datę z kalen­da­rza żydow­skiego – chesz­wan12 5420 roku – i szybko prze­li­czył ją w myślach: paź­dzier­nik 1657. For­muła powi­talna brzmiała: „Do czci­god­nego Mena­szego ben Izra­ela”. Cha­rak­ter pisma wiele mówił o piszą­cym: ele­ganc­kie, zde­cy­do­wane litery na kre­mo­wym tle.

U dołu wid­niał pod­pis HaCo­ena Men­desa – autora listu, który mu opi­sała Helen Watt.

Zgod­nie z jej wska­zów­kami umie­ścił arkusz na bla­cie niskiego sto­lika, w niszy pod wąskim, wie­lo­dziel­nym oknem – skrom­nym kuzy­nem okien góru­ją­cych nad pode­stem scho­dów. Już miał przy­su­nąć sobie jedno z wie­ko­wych, nale­żą­cych do Easto­nów roz­chwia­nych krze­seł, lecz Helen go powstrzy­mała.

– Jesz­cze tamta książka – powie­działa.

Wró­cił więc pod schody i, się­ga­jąc w głąb, wydo­był z półki pierw­szą z brzegu sztywną, opra­wioną w skórę książkę. Zdobne w czarno-fio­le­towy mar­mur­kowy wzór brzegi cien­kiego wolu­minu były wystrzę­pione.

Ostat­nia osoba, która miała go w ręce, nie żyła od prze­szło trzech stu­leci.

Aaron pod­szedł do Helen, świa­domy cie­pła pro­mie­niu­ją­cego ze swo­jego ciała i dud­nie­nia tętna w skro­niach. Stał nie­ru­chomo przez chwilę, po czym powoli, uro­czy­ście zło­żył wolu­min na sto­liku.

Helen włą­czyła lampkę, któ­rej sła­biutki blask nie­mal nikł w powo­dzi rom­bo­idal­nych pla­mek świa­tła pada­ją­cych z okna.

Na okładce wytło­czono por­tu­gal­skie słowa. Livro-razao, księga rachun­kowa. Aaron otwo­rzył ją. Spo­wił go obłok bru­nat­nego popiołu – miał go na twa­rzy, we wło­sach, nawet na języku czuł jego gorycz.

– Chry­ste Panie!

– Ostroż­nie! – wark­nęła jed­no­cze­śnie Helen.

Aaron splu­nął. Drobny pył osiadł mu na rzę­sach. Miał go też na pal­cach, w któ­rych wciąż trzy­mał rejestr – cał­kiem pociem­niały od bez­pow­rot­nie stra­co­nych słów. Coś żywego wła­śnie umarło mu w rękach. Pod powie­kami zapie­kły go łzy wstydu. Gwał­tow­nie pokrę­cił głową, jakby chciał strzą­snąć z sie­bie kurz, i zaraz powtó­rzył ten gest, czu­jąc, jak wstręt do samego sie­bie ustę­puje miej­sca wście­kło­ści na Helen. Wypro­sto­wał się i łyp­nął na nią gniew­nie.

Nie odry­wała wzroku od księgi.

– Atra­ment żela­zowo-galu­sowy – ode­zwała się po chwili.