Co cię gryzie? Fascynujący świat pasożytów - Carl Zimmer - ebook

Co cię gryzie? Fascynujący świat pasożytów ebook

Zimmer Carl

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Z tej książki dowiesz się:

Dlaczego układ odpornościowy przypomina freski z Kaplicy Sykstyńskiej?

Jak wygląda wojna między limfocytami i pasożytami?

Czy pasożyt pasożyta może mieć pasożyty?

W których pasożytach można się zakochać?

Ta książka przeniesie cię na inną planetę. Jej akcja rozegra się w laboratoriach, wśród bagien południowego Sudanu, kostarykańskiej dżungli, ale przede wszystkim pod szkłem mikroskopu. Na pewno nie zdajecie sobie sprawy, jak fascynujący jest to świat.

Dzięki tej wyprawie będziecie mogli poznać niezwykłych mieszkańców tej planety. Bezwzględnych, którzy potrafią wykastrować swojego żywiciela i przejąć kontrolę nad jego umysłem. Przebiegłych, którzy tak oszukują układ odpornościowy, że ten uznaje ich za zupełnie nieszkodliwych. Cwanych, którzy zdecydują za nas, co powinniśmy zjeść na obiad. Pasożyty są jedną z największych sił napędowych ewolucji żywych istot, a w ekosystemie pełnią równie ważną rolę co lwy czy lamparty. A może to one są najliczniejszymi istotami na tej planecie? A może nawet najważniejszymi?

A może to Ziemia jest planetą pasożytów?

KSIĄŻKI DOBRE NIE TYLKO W TEORII!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 432

Oceny
4,1 (19 ocen)
10
5
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agata_han

Dobrze spędzony czas

Dla ciekawych świata ta lektura będzie bardzo dobrze spędzonym czasem. Zmienia perspektywę postrzegania przyrody. Moje spacery po lesie czy łące już nie są takie same :)
00
Aguleczek5

Dobrze spędzony czas

Tematyka dla mnie bardzo ciekawa, choć większość rzeczy była mi dobrze znana. Były momenty bardzo absorbujące, ale i niestety takie, które przytłaczały ilością informacji.
00
monizw

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie super, bardzo ciekawa! Dobrze się czyta, mnóstwo informacji podanych w przystępny sposób. Jeśli interesuje kogoś parazytologia szczerze polecam. Pozycja dobra również dla laików!
00
Sengatime

Z braku laku…

Kolejny tytuł serii zrozum mający się nijak do treści (tak jak przy skórze czy oczach). Podtytuł - fascynujący świat pasożytów - tak to się zgadza. co CIĘ gryzie? - no nie, na to nie ma odpowiedzi. Może trochę o tym będzie w ostatnim rozdziale - podsumowaniu - jak żyć w świecie pasożytów? Zapomnijcie! Nie, to nie to co myślicie. Znajdziecie tu za to całkiem ciekawą historię szukania pasożyta który zabiłby pluskwę niszczącą uprawy manioku. Treść ciekawa, ale trochę czuję się (kolejny raz) oszukana. Będę z większą nieufnością i rezerwą podchodziła do tytułów. I tak sięgnęłabym po nią gdyby była zatytułowana "Fascynujący świat pasożytów" ale miałabym inne oczekiwania - i piała bym z zachwytu.
01
przeczytane1995

Z braku laku…

Pewnie gdybym nie była tak wrażliwa na obrzydliwe stworzenia, to ta książka wydałaby mi się super interesująca, jednak niestety, nie byłam w stanie jej skończyć. Przeczytałam raptem 2 rozdziały i wymiękłem.
01



 

 

Prolog

Żyła jest jak rzeka

 

 

 

 

 

 

 

 

Chłopiec miał na imię Justin i nie chciał się obudzić. Łóżko, na którym leżał, składało się z gąbczastego materaca i metalowej ramy. Znajdowaliśmy się na oddziale szpitala, urządzonego w niewielkim betonowym budynku. Funkcję okien pełniły tu puste prostokątne otwory w zewnętrznych ścianach. W skład całego szpitalnego kompleksu wchodziło jeszcze kilka podobnych klocków z betonu, rozstawionych wokół rozległego, zakurzonego dziedzińca. Niektóre miały dachy kryte strzechą. Całość przypominała raczej wioskę. Szpitale kojarzą mi się z chłodnym linoleum, a nie z koźlętami, które brykają na podwórzu, bodąc większe kozy w wymiona i machając ogonkami, czy z matkami i siostrami pacjentów przygotowującymi jedzenie w kociołkach na niewielkich paleniskach w cieniu mangowców. Ten szpital znajdował się na skraju smutnego miasteczka Tambura w południowym Sudanie, blisko granicy z Republiką Środkowoafrykańską. Wszędzie dookoła rozciągały się niewielkie gospodarstwa rolne, na których uprawiano proso i maniok. Wąskie ścieżki wiły się przez bagna i rzadkie lasy, mijały betonowo-ceglane kopuły nagrobków zwieńczone krzyżami oraz kopce termitów przypominające kształtem olbrzymie grzyby, biegły przez wzgórza pełne jadowitych węży, słoni i lampartów. Oprócz mieszkańców południowego Sudanu zapewne mało kto podróżował po tych drogach, przynajmniej podczas mojego pobytu. Od przeszło dwóch dekad w kraju toczyła się wojna domowa między plemionami z południa a mieszkańcami północy. Kiedy odwiedziłem Tamburę, od czterech lat była ona w rękach rebeliantów. Każdy przybysz z zewnątrz, który docierał tam samolotem śmigłowym kursującym raz na tydzień, mógł podróżować po okolicy tylko pod opieką kogoś oddelegowanego przez nowe władze i tylko w ciągu dnia.

Justin, chłopiec na szpitalnym łóżku, miał dwanaście lat, chude ramiona i zapadnięty brzuch. Był ubrany w szorty w kolorze khaki, na szyi nosił niebieskie koraliki. Koło niego, na parapecie, spoczywały worek upleciony z trzciny oraz para sandałów ozdobionych metalowymi kwiatkami. Szyja Justina była tak opuchnięta, że nie potrafiłem stwierdzić, gdzie zaczyna się jego czaszka. Oczy zrobiły się wyłupiaste jak u ropuchy, nos napęczniał tak bardzo, że nozdrza zniknęły.

„Hej, Justin! Justin! Hej!” – powtarzała kobieta. Staliśmy w siedem osób koło szpitalnego łóżka. Kobieta nazywała się Mickey Richer i była lekarką z Ameryki. Oprócz niej towarzyszyli mi pielęgniarz John Carcello, wysoki, w średnim wieku, również przybyły ze Stanów, oraz czworo sudańskich lekarzy. Justin próbował nas ignorować. Liczył, że sobie pójdziemy i że będzie mógł spać dalej. „Czy wiesz, gdzie jesteś?” – pytała Richer. Jeden z sudańskich pielęgniarzy tłumaczył jej słowa na język zande. Chłopiec pokiwał głową i powiedział: „W Tamburze”.

Richer łagodnie pomogła mu się podnieść, cały czas go podpierając. Plecy i kark Justina były sztywne jak deska. Lekarka nie mogła odgiąć jego szyi. Kiedy tylko spróbowała, Justin jęknął z bólu. „Jeśli macie do czynienia z takim przypadkiem, wezwijcie doktora” – powiedziała Richer Sudańczykom. Próbowała ukryć irytację, że nie posłano po nią wcześniej. Zesztywniała szyja chłopca oznaczała, że groziła mu śmierć. Od tygodni w jego ciele szalał jednokomórkowy pasożyt, a podawane lekarstwo nie działało. W szpitalu Richer leżały setki innych pacjentów cierpiących na tę samą śmiertelną chorobę: śpiączkę afrykańską.

Przyleciałem do Tambury z powodu pasożytów, tak jak niektórzy jeżdżą do Tanzanii, żeby zobaczyć lwy, albo na wyspę Komodo w poszukiwaniu waranów. Na co dzień mieszkam w Nowym Jorku, gdzie słowo „pasożyt” nie budzi żadnych konkretnych skojarzeń. Kiedy mówię ludziom, że zajmuję się pasożytami, jedni odpowiadają: „W sensie: badasz tasiemce?”, drudzy zaś rzucają dowcip typu: „Powinieneś poznać moją byłą żonę”. Nie istnieje powszechnie obowiązująca definicja pasożyta. Naukowcy różnie rozumieją ten termin, zasadniczo jednak pasożytem nazywa się dowolną istotę żyjącą wewnątrz innego organizmu lub na nim, czerpiącą korzyści kosztem swego żywiciela. Może to dotyczyć wirusa wywołującego przeziębienie albo bakterii powodującej zapalenie opon mózgowych. Jeżeli jednak powiesz kaszlącemu przyjacielowi, że ma pasożyty, zapewne wyobrazi sobie ósmego pasażera Nostromo, który tylko czeka, by rozsadzić mu klatkę piersiową, wydostać się na zewnątrz i pożreć wszystko dookoła. Pasożyty kojarzą się z horrorami, a nie z gabinetem lekarskim. Co więcej, naukowcy, z dość szczególnych powodów historycznych, nie określają tym mianem bakterii ani wirusów.

Nawet jeśli przyjmiemy tę zawężoną definicję, i tak będziemy mieli do czynienia z potężną menażerią. Justin trafił do szpitala i walczył ze śmiercią, bo w jego organizmie zagnieździł się świdrowiec. Świdrowce to co prawda istoty jednokomórkowe, ale są znacznie bliżej spokrewnione z człowiekiem niż z bakteriami. Przeniknęły do ciała Justina na skutek ugryzienia przez muchę tse-tse. Kiedy mucha piła krew chłopca, świdrowce przedostały się do środka. Następnie zaczęły kraść tlen i glukozę, transportowane w krwiobiegu. Mnożyły się, zdołały wymknąć się układowi odpornościowemu. Atakowały narządy, dotarły nawet do mózgu. Nazwa „śpiączka afrykańska” bierze się stąd, że pasożyt powoduje zaburzenia procesów umysłowych: rozregulowuje zegar biologiczny chorego, zamienia dzień w noc. Gdyby matka Justina nie przyszła z nim do szpitala w Tamburze, chłopiec umarłby w ciągu kilku miesięcy. Śpiączka afrykańska nie ma litości.

Mickey Richer przyjechała do Tambury cztery lata wcześniej. Przypadków śpiączki afrykańskiej było wówczas bardzo niewiele i ludzie uważali, że choroba ta przechodzi już do historii. Niegdyś sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Przez tysiące lat na śpiączkę zapadali mieszkańcy rozległych rejonów na południe od Sahary, gdzie występowała mucha tse-tse. Inny wariant tej choroby atakował bydło, co de facto uniemożliwiało jego hodowlę na ogromnych połaciach kontynentu. Nawet obecnie na terenach o powierzchni 11,5 miliona kilometrów kwadratowych pasożyt utrudnia trzymanie krów: co roku trzy miliony sztuk bydła umiera z powodu śpiączki afrykańskiej. Kiedy Europejczycy skolonizowali Afrykę, przyczynili się do wybuchu gigantycznej epidemii, zmuszali bowiem ludzi do pracy w miejscach, gdzie istniało ryzyko ugryzienia przez muchę tse-tse. W 1906 roku Winston Churchill, piastujący wówczas stanowisko wiceministra do spraw kolonii, raportował w Izbie Gmin, że śpiączka afrykańska doprowadziła do zmniejszenia się populacji Ugandy z 6,5 do 2,5 miliona odób.

Jeszcze przed drugą wojną światową naukowcy odkryli, że leki skuteczne w walce z syfilisem pozwalają pozbyć się również świdrowców. Co prawda owe farmaceutyki były dość prymitywne i miały rozmaite niepożądane skutki uboczne, ale jeśli lekarze prowadzili staranne badania przesiewowe w rejonach występowania muchy tse-tse i opiekowali się chorymi, udawało się ograniczyć zasięg choroby. Nikt nie liczył na to, że śpiączka afrykańska zniknie, ale z czasem przestała być tak powszechna jak dawniej. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych walczono z nią na tyle skutecznie, że pojawiła się szansa na jej zupełne wyeliminowanie.

Choroba zdołała jednak wrócić za sprawą konfliktów zbrojnych, zapaści gospodarczych i skorumpowanych rządów. Na skutek wojny domowej w Sudanie z Tambury wyjechali belgijscy i brytyjscy lekarze. Podczas mojego pobytu odwiedziłem znajdujący się niedaleko opuszczony szpital. Niegdyś był tam osobny oddział dla chorych na śpiączkę afrykańską, teraz pusty budynek przejęły osy i jaszczurki. Z biegiem lat Richer notowała więc wzrost zachorowań. Najpierw było dziewiętnaście przypadków, potem osiemdziesiąt siedem, potem setki. W 1997 roku przeprowadziła badania i oszacowała, że około dwudziestu procent mieszkańców stanu Tambura – czyli dwanaście tysięcy osób – padło ofiarą inwazji pasożytniczej.

Postanowiła zatem przypuścić kontratak. Miała nadzieję, że zatrzyma pasożyta. Osobom we wczesnych stadiach choroby wystarczył dziesięciodniowy cykl zastrzyków z pentamidyny w pośladek. Dla Justina było jednak na to za późno. Świdrowce przedostały się do mózgu, należało więc podjąć bardziej radykalne działania i podać coś mocniejszego – brutalne lekarstwo o nazwie melarsoprol. W dwudziestu procentach składa się ono z arszeniku. Potrafi wyżreć dziury w zwyczajnym plastikowym cewniku stosowanym do podawania kroplówek, toteż Richer sprowadziła specjalny sprzęt. Jeżeli melarsoprol wyleje się z żyły, może spowodować bolesną opuchliznę. W najlepszym przypadku oznacza to kilkudniową przerwę w podawaniu leku, w najgorszym – amputację ramienia.

Pielęgniarze przez trzy dni podawali Justinowi melarsoprol, dzięki czemu udało się wybić znaczny odsetek świdrowców w mózgu i kręgosłupie. Zostały jednak resztki martwej tkanki pasożyta, więc komórki układu odpornościowego, wcześniej odrętwiałe, nagle wpadły w prawdziwy szał: uwalniały kolejne fale toksycznych związków chemicznych, niszcząc mózg Justina i powodując w nim poważny stan zapalny.

Richer zapisała chłopcu sterydy, żeby zmniejszyć opuchliznę. Kiedy wstrzyknięto mu pierwszą dawkę, jęknął cicho. Zamknął oczy, wyglądał, jakby pogrążył się w głębokim śnie. Pozostało liczyć na to, że mu się poszczęści i sterydy złagodzą obrzęk mózgu. Wszystko miało się rozstrzygnąć następnego dnia. Wiedzieliśmy, że albo stan Justina się poprawi, albo chłopiec umrze.

Już od paru dni obserwowałem Richer przy pracy. Podróżowaliśmy po wioskach, gdzie jej personel za pomocą wirówek laboratoryjnych szukał w próbkach krwi śladów wskazujących na obecność pasożyta. Dojazd do jednej z klinik nadzorowanych przez Amerykankę zajął nam wiele godzin. Wykonywano tam punkcje lędźwiowe, by sprawdzić, czy świdrowce są już w drodze do mózgu zarażonych osób. Towarzyszyłem Richer podczas obchodów w szpitalu w Tamburze. Widziałem jej pacjentów: małe dzieci, które krzyczały i które trzeba było przytrzymywać, kiedy podawano im zastrzyki, starą kobietę znoszącą w milczeniu istny pożar w żyłach wywołany przez lekarstwo, mężczyznę przywiązanego do łóżka, bo oszalał z powodu leków i rzucał się na personel. Przyglądając się im wszystkim, próbowałem wyobrazić sobie pasożyty gnieżdżące się w ich ciałach. Przywodziło to na myśl stary film Fantastyczna podróż, w którym łódź podwodna z Raquel Welch i zespołem naukowców na pokładzie zostaje zmniejszona do mikroskopijnych rozmiarów i wstrzyknięta do krwiobiegu pewnego rannego dyplomaty, by dostać się do jego mózgu i zapobiec groźnemu zakrzepowi. Musiałem przeniknąć do świata podziemnych rzek płynących w ludzkim ciele, krwi podróżującej przez coraz mniejsze naczynia, a następnie powracającej żyłami do serca. Do świata czerwonych krwinek, obijających się o siebie i pędzących naprzód, przeciskających się przez kapilary i wkrótce znów odzyskujących swój pierwotny, krążkowaty kształt. Do świata białych krwinek, które przemieszczały się w przestrzeni międzykomórkowej i przekradały do naczyń chłonnych niczym przez tajne przejście ukryte w regale z książkami. Gdzieś pośród tych wszystkich elementów chowały się świdrowce. Widziałem je pod mikroskopem w laboratorium w Nairobi. Wyglądały przepięknie. Ich nazwa – trypanosoma – pochodzi od greckiego wyrazu trypanon, oznaczającego świder. Pojedynczy osobnik jest dwa razy dłuższy od czerwonej krwinki. Pod szkłem mikroskopu wydaje się srebrzyć. Świdrowce są płaskie, lecz gdy się poruszają, skręcają się, przypominając pracujące wiertło.

Parazytolodzy, którzy obserwują je dostatecznie długo, często się w nich zakochują. W pewnym skądinąd rzeczowym artykule naukowym natknąłem się na takie oto zdanie: „Trypanosoma brucei ma wiele urzekających cech, które zapewniły mu status ulubieńca biologów eksperymentalnych”[1]. Specjaliści bacznie przyglądają się świdrowcom, gdy te obżerają się glukozą, wymykają się komórkom układu odpornościowego, zrzucając zewnętrzną powłokę i przywdziewając nową, gdy zmieniają formy, by przetrwać w układzie pokarmowym muchy lub w organizmie człowieka.

U mieszkańców południowego Sudanu spotyka się wiele innych pasożytów. Gdybyśmy wzorem bohaterów Fantastycznej podróży potrafili przemieszczać się w tkankach skóry, u niejednej osoby natknęlibyśmy się na guzek wielkości małego kamyczka. W środku ujrzelibyśmy cieniutkie, zwinięte, wężowate nicienie – Onchocerca volvulus. Występuje wśród nich podział na osobniki męskie i żeńskie. Ogromną większość swego trwającego dziesięć lat życia spędzają w owych guzkach w ludzkiej skórze i płodzą tysiące dzieci. Dzieci te – mikrofilarie[2] – wędrują następnie w tkance skórnej, czekając na to, że pewnego razu żywiciela ugryzie meszka, a wówczas one, o ile tylko znajdą się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, dostaną się do jej jelit. Jeżeli im się to uda, małe nicienie osiągną dojrzałą postać w organizmie meszki i przygotują się do następnego etapu swojego życia. Polega on na tym, że meszka gryzie kolejną osobę i dorosły nicień może utworzyć własne guzkowe gniazdo w skórze. Mikrofilarie mogą wywołać gwałtowną reakcję układu immunologicznego. Ale zamiast doprowadzić do śmierci pasożyta, sprawia ona niekiedy, że na powierzchni skóry zarażonej osoby pojawiają się plamki podobne do lamparcich cętek. Czasem wysypka jest tak swędząca, że chorzy umierają z powodu intensywnego drapania się. Jeżeli mikrofilarie usadowią się wewnątrz oka, dojdzie do uszkodzeń wywołanych przez układ immunologiczny. Mogą one spowodować utratę wzroku. Larwy meszek z gatunku przenoszącego Onchocerca volvulus rozwijają się w wodzie, toteż dorosłe osobniki trzymają się blisko niej. Właśnie dlatego chorobę wywołaną przez pasożyta nazywa się ślepotą rzeczną lub onchocerkozą. W niektórych zakątkach Afryki niemal wszystkie osoby powyżej czterdziestego roku życia mają z jej powodu problemy ze wzrokiem.

Następnie mamy riszty, długie na pół metra istoty, które wydostają się z ciała żywiciela przez pękający pęcherz na nodze. Cały ten proces zajmuje kilka dni. Są też w Tamburze mikrofilarie nicieni powodujące słoniowaciznę, wskutek której moszna potrafi rozciągnąć się tak bardzo, że trzeba używać taczek, by ją podtrzymywać. Są tasiemce, pozbawione oczu i otworów gębowych, żyjące w jelitach, osiągające długość nawet dwudziestu metrów i składające się z tysięcy członów, z których każdy wyposażony jest w osobne męskie i żeńskie narządy rozrodcze. Są przywry żyjące w wątrobie i we krwi. Są jednokomórkowe pasożyty powodujące malarię. Atakują one i niszczą krwinki czerwone, płodząc przy tym żarłoczne potomstwo. Dłuższy pobyt w Tamburze może sprawić, że ludzie dookoła staną się dla ciebie konstelacjami pasożytów.

Tambura nie jest jednak krainą jak z horroru. Po prostu łatwo w niej spotkać osoby zarażone pasożytami. Zresztą nawet jeśli pominąć bakterie i wirusy, większość mieszkańców Ziemi ma jakieś pasożyty. W jelitach 1,4 miliarda ludzi znajdziemy wężowatą glistę ludzkąAscaris lumbricoides[3]. Niemal 1,3 miliarda to żywiciele krwiopijnych tęgoryjców. Włosogłówka pasożytuje na miliardzie ludzi. Co roku notuje się od dwóch do trzech milionów zgonów na skutek malarii. W przypadku wielu chorób pasożytniczych mamy do czynienia z tendencją wzrostową. Richer udaje się spowolnić rozwój epidemii śpiączki afrykańskiej w tym konkretnym rejonie Sudanu, lecz wygląda na to, że w innych miejscach choroba jest w natarciu. Badacze szacują liczbę ofiar nawet na trzysta tysięcy rocznie. W Demokratycznej Republice Konga śpiączka afrykańska zabija prawdopodobnie więcej ludzi niż AIDS. Z parazytologicznego punktu widzenia Nowy Jork jest zatem znacznie dziwniejszym rejonem niż Tambura, a jeżeli cofnąć się w czasie i prześledzić pięć milionów lat naszej ewolucji, łatwo dojść do wniosku, że ostatnie stulecie to nietypowy, krótki okres, w którym przynajmniej część ludzi mogła cieszyć się wolnością od pasożytów.

Następnego dnia ponownie odwiedziłem Justina. Leżał wsparty na boku i jadł zupę. Jego plecy znów mogły się swobodnie wyginać, powieki nie były opuchnięte, szyja wróciła do normalnego rozmiaru, nozdrza się otwarły. Chłopak nie odzyskał jeszcze sił, więc o wiele bardziej interesował się jedzeniem niż rozmową z jakimś obcym facetem. Dobrze jednak było zobaczyć, że pasożyty dały mu spokój, przynajmniej na chwilę.

 

 

• • •

 

Wyprawy do miejsc takich jak Tambura sprawiły, że zacząłem postrzegać ludzkie ciało jako słabo zbadaną wyspę życia, dom istot niespotykanych w świecie zewnętrznym. A przecież jesteśmy tylko jednym z milionów gatunków zamieszkujących Ziemię. Kto wie, może Ziemia to w istocie planeta pasożytów?

Kilka miesięcy po podróży do Sudanu spędziłem całą noc, na przemian parną i deszczową, maszerując przez kostarykańską dżunglę. W ręku trzymałem siatkę na motyle, w kieszeniach kurtki przeciwdeszczowej miałem mnóstwo foliowych woreczków. Czołówka rzucała krąg światła na ścieżkę pod moimi stopami. W pewnym momencie parę metrów przede mną ujrzałem pająka: jego ośmioro oczu lśniło niczym diament. Ogromna osa wlazła do dziury na skraju ścieżki, by się przede mną ukryć. Prócz mojej latarki jedynym źródłem światła były świetliki rozbłyskujące pośród drzew oraz odległe błyskawice. Trawa śmierdziała moczem jaguara.

Towarzyszyło mi siedmiu innych biologów. Przywódcą naszej wyprawy był Daniel Brooks. Z wyglądu ani trochę nie pasował do stereotypu nieustraszonego badacza dżungli. Był przysadzisty, miał sumiaste wąsy i okulary pilotki, nosił czarno-czerwony dres oraz tenisówki. Ale podczas gdy reszta ekspedycji zabijała czas rozmową o fotografowaniu ptaków i odróżnianiu jadowitych węży koralowych od ich niegroźnych naśladowców, Brooks trzymał się z przodu, nasłuchując rozmaitych pisków i rechotów. W pewnej chwili przystanął nagle na skraju ścieżki i uciszył nas szybkim gestem. Podszedł do szerokiego rowu wypełnionego deszczową wodą i pomału uniósł siatkę. Zrobił kolejny krok, nie bacząc, że oznacza to przemoczenie jednej z tenisówek, po czym gwałtownie nakrył siatką coś po drugiej stronie rowu. Siatka zaczęła tańczyć i skakać. Brooks chwycił ją w połowie, po czym pomału podniósł. Podałem mu foliowy woreczek. Dmuchnął do środka, by woreczek się otwarł, po czym umieścił w nim złapaną właśnie wielką, beżową żabę lamparcią. Żaba miotała się jak szalona, a Brooks zawiązał woreczek, dbając, by zostało w nim odpowiednio dużo powietrza, po czym zatknął go sobie za spodnie i ruszył dalej. Wyglądało to tak, jakby przytroczył sobie do pasa przezroczystą sakiewkę ze złotem.

Żaby i ropuchy były wszędzie. Kawałek dalej Brooks złapał drugą żabę lamparcią. W wodzie pływały Engystomops pustulosus, śpiewające głośnym chórem. Agi, czasem wielkie jak koty, pozwalały nam podejść blisko, po czym dawały leniwego susa, żeby mimo wszystko zachować dystans. Mijaliśmy plamy skrzeku, sztywnego jak piana w wannie, w którym wylęgały się setki kijanek. Łapaliśmy żaby wąskopyskie, z małymi, głupimi oczkami tuż powyżej nozdrzy i tłustymi, przysadzistymi cielskami, przywodzącymi na myśl budyń czekoladowy.

Niektórzy zoolodzy uznaliby łowy za zakończone, ale dla Brooksa był to dopiero początek. Zabrał żaby do biura Parku Narodowego Guanacaste. Zostawił je na noc w woreczkach, do których wlał nieco wody, by zapewnić osobnikom wilgoć potrzebną im do życia. Rankiem, po śniadaniu składającym się z ryżu z fasolą i soku ananasowego, poszliśmy do jego laboratorium, mieszczącego się w szopie z siatką ogrodzeniową zamiast dwóch ścian.

„Tutejsi asystenci mówią na nią jaula” – powiedział Brooks. Na stole pośrodku szopy stały mikroskopy oraz narzędzia do przeprowadzania sekcji i przygotowywania preparatów. Po betonowej podłodze łaziły gąsienice i żuki. Z kabla lampy pod sufitem zwisało gniazdo błonkówek. Na zewnątrz w drzewach hałasowały wyjce. Jaula to po hiszpańsku „więzienie”. „Miejscowi mówią, że należy nas tu zamknąć, bo inaczej wymordujemy wszystkie zwierzęta w okolicy” – wyjaśnił mi Brooks.

Wyjął żabę lamparcią z foliowego woreczka, po czym zabił ją szybkim uderzeniem o kant zlewu. Położył martwego płaza na stole i rozciął mu brzuch. Za pomocą pęsety ostrożnie wyciągnął jelita. Umieścił narządy na sporych szalkach Petriego i obejrzał wypatroszoną żabę pod mikroskopem. Już od trzech lat przyjeżdżał do Guanacaste i przyglądał się wnętrznościom osiemdziesięciu różnych gatunków tutejszych gadów, ptaków i ryb. A wszystko po to, by sporządzić kompletną listę pasożytów żyjących na terenie rezerwatu. Istnieje mnóstwo pasożytów zwierzęcych i roślinnych, więc nikt nigdy nie porwał się na podobne przedsięwzięcie w przypadku tak rozległego terytorium. Brooks starannie ustawił dwie wyginane lampy, by zapewnić sobie odpowiednie światło. Wyglądały niczym para ciekawskich węży, zastygłych i wpatrujących się w martwą żabę. „No dobra – powiedział Brooks. – Jedziemy”.

Kazał mi spojrzeć. Nicień – kuzyn ludzkiej riszty – wypełzał ze swojego domu w jednej z żył na grzbiecie żaby. „Pewnie przenoszą go komary karmiące się żabią krwią” – wyjaśnił mi Brooks. Wyciągnął nicienia, nie robiąc mu krzywdy, i wrzucił go na szalkę z wodą. Kiedy jednak dodał odrobinę kwasu octowego, by zakonserwować pasożyta, ten dosłownie eksplodował. Została z niego tylko nitka białej piany. Po chwili Brooks znalazł kolejnego osobnika i tym razem wszystko przebiegło jak należy. Nicień zastygł wyprostowany, gotów przetrwać w tej postaci wiele dekad.

Był to pierwszy z mnóstwa pasożytów, które zobaczyliśmy. Z innej żyły Brooks wyciągnął sznureczek przywr, które przypominały ruszający się naszyjnik. W nerkach kryły się larwy innego gatunku, osiągające dojrzałość tylko wtedy, gdy żaba zostaje zjedzona przez drapieżnika w rodzaju czapli lub ostronosa. Płuca martwego płaza okazały się wolne od pasożytów, aczkolwiek bynajmniej nie była to norma. W żabiej krwi można znaleźć rozmaite pierwotniaki wywołujące malarię, zdarzają się nawet przywry w przełyku i uszach. „Żaba to prawdziwy hotel dla pasożytów” – stwierdził Brooks. Wziął się do jelit: rozkroił je ostrożnie, by nie uszkodzić żadnej kryjącej się wewnątrz istoty. Znalazł kolejną przywrę, inną od poprzednich, i pokazał mi ją pod mikroskopem. Była to maleńka pływająca drobinka. „Jeśli nie wiesz, czego szukać, pomyślisz pewnie, że to tylko jakiś paproch. A tymczasem mamy tu do czynienia ze zwierzęciem. Rozwija się ono najpierw w organizmie ślimaka, potem w organizmie muchy, aż wreszcie jest zjadane przez żabę”. We wnętrznościach badanego przez nas osobnika przywra dzieliła miejsce z nicieniem z rodziny Trichostrongylidae. On akurat dostał się tam prostszą drogą: po prostu wwiercił się w jelito żaby.

Brooks wysunął szalkę spod mikroskopu. „Bardzo rozczarowujące, chłopaki” – stwierdził. Zrozumiałem, że zwraca się do pasożytów. Byłem oszołomiony widokiem wszystkich tych istot zamieszkujących pojedynczy organizm, lecz Brooks dobrze wiedział, że we wnętrznościach żaby mogłyby się kryć osobniki nawet kilkunastu gatunków. Chciał, żebym zobaczył ich jak najwięcej. „Miejmy nadzieję, że twoja kumpela okaże się lepsza” – powiedział do martwego płaza.

Sięgnął do kolejnego woreczka. Tej akurat żabie lamparciej brakowało dwóch palców u przedniej lewej nogi. „Najwyraźniej uciekła jakiemuś drapieżnikowi mniej skutecznemu ode mnie” – oznajmił Brooks i znów uśmiercił żabę szybkim uderzeniem o zlew. Zajrzawszy przez mikroskop do jej brzucha, nagle się rozpromienił. „O, to już lepiej – stwierdził. – Przepraszam, powinienem był powiedzieć: względnie lepiej”. Przyłożyłem oczy do okularu. Z pęcherza moczowego żaby wyłaziła właśnie przywra z gatunku Gorgoderid, zwana tak z powodu podobieństwa do węży wijących się na głowie mitologicznej Gorgony. „Takie przywry żyją w organizmach małży słodkowodnych. Oznacza to, że nasza żaba przebywała w pobliżu tych małży, a więc gdzieś, gdzie mamy do czynienia ze stałym dopływem wody, piaszczystym dnem i glebą bogatą w wapń. Żywicielem pośrednim jest rak. Mówimy więc o siedlisku zdolnym przez cały rok zapewniać odpowiednie warunki małżom, rakom i żabom. Nasza żaba musiała przywędrować z daleka do miejsca, w którym ją wczoraj złapaliśmy”. Brooks zajął się jelitami. „Cóż za czarujący obrazek!” – oznajmił. Zobaczyłem nicienie oraz przywry tworzące cysty na skórze żaby. Żaba raz na jakiś czas zrzuca skórę i ją zjada. W ten sposób pasożyty dostają się do jej przewodu pokarmowego. Moim oczom ukazały się też stosiki przywrzych jaj.

Brooks, rozochocony, sięgnął po kluchowatą żabę wąskopyską. „O rany, co za szczęście!” – zawołał, zajrzawszy do środka. – Mamy tu chyba tysiące nicieni. Jejku, cały brzuch się rusza!”. W nicieniowej zupie wierciły się opalizujące pierwotniaki, jednokomórkowe olbrzymy, niemal dorównujące rozmiarem wielokomórkowym nicieniom.

Część oglądanych przez nas pasożytów została już wcześniej nazwana i sklasyfikowana, ale większość była nieznana nauce. Na razie Brooks wstukał do komputera tylko ogólne informacje: „nicień” albo „tasiemiec”. Dalsze opisy i wymyślenie łacińskiej nazwy zostawił sobie na później. Na twardym dysku znajdował się rejestr innych pasożytów znalezionych przez Brooksa na przestrzeni lat. Nie zabrakło również osobników, które pokazał mi przez ostatnie kilka dni, na przykład tasiemca wyciągniętego z iguany czy istnego oceanu nicieni we wnętrznościach żółwia. Krótko przed moim przyjazdem Brooks wraz z asystentami przeprowadził sekcję jelenia i znalazł kilkanaście pasożytów, w tym nicienie żyjące wyłącznie w ścięgnie Achillesa oraz muchy, które składały jaja w nosie zwierzęcia (nazywał je mikrosmarkami).

Nie zanosiło się na to, by zdążył skatalogować wszystkie pasożyty w tym rezerwacie. Brooks specjalizuje się w pasożytach kręgowców, przy czym kieruje się tradycyjną definicją, pomijającą bakterie, wirusy i grzyby. Kiedy go odwiedziłem, miał już na koncie około trzystu zidentyfikowanych miejscowych pasożytów, a ich łączną liczbę oceniał na jedenaście tysięcy. Nie uwzględniało to tysięcy gatunków pasożytniczych błonkówek i muchówek, które żyją w dżungli i pożerają inne owady od środka. Nie uwzględniało też roślin pasożytujących na innych roślinach, podkradających im wodę z gleby lub pożywienie pozyskiwane z powietrza i słońca. Brooks nie zajmuje się grzybami, zdolnymi atakować zwierzęta, rośliny lub nawet inne grzyby. Pozostaje mu zatem liczyć, że przyłączą się do niego kolejni parazytolodzy. Tych jest jednak względnie niewielu jak na ogrom przedsięwzięcia. Każda żywa istota ma co najmniej jednego pasożyta. W przypadku żaby lamparciej czy człowieka mówimy o znacznie większej liczbie. U pewnej meksykańskiej papugi znaleziono trzydzieści różnych gatunków roztoczy w samych tylko piórach. Co więcej, pasożyty mają swoje pasożyty. Ba, zdarza się, że również pasożyt pasożyta ma pasożyty. Naukowcy nie wiedzą, ile istnieje gatunków pasożytów, możemy jednak przypuszczać, że stanowią one większość gatunków na naszej planecie. Według niektórych szacunków proporcja wynosi cztery do jednego. Mówiąc inaczej, badanie żywych istot sprowadza się w ogromnym stopniu do parazytologii.

Książka, którą trzymacie w ręku, poświęcona jest właśnie temu. Przez wiele dziesięcioleci zaniedbywano pasożyty, niedawno jednak zwróciły one ponownie uwagę naukowców. Uczeni potrzebowali dużo czasu, by docenić skomplikowane mechanizmy adaptacyjne pasożytów. Owa zwłoka wynikała głównie z tego, że trudno jest zajrzeć do ich ukrytego świata. Pasożyt potrafi wykastrować żywiciela i przejąć kontrolę nad jego umysłem. Dwucentymetrowa przywra może sprawić, że nasz niezwykle wyrafinowany układ odpornościowy uzna ją za zupełnie nieszkodliwą. Błonkówka wprowadza swoje geny do komórek gąsienicy i dzięki temu blokuje reakcję immunologiczną. Dopiero niedawno naukowcy zorientowali się, że pasożyty mogą pełnić w ekosystemie równie ważną funkcję co lwy czy lamparty. I że są ważną siłą napędową ewolucji organizmów. Kto wie, czy nie najważniejszą?

Powinienem chyba uściślić: mam tu na myśli ewolucję drobnej, mniejszościowej grupy organizmów, które nie są pasożytami. Potrzeba trochę czasu, by przyzwyczaić się do patrzenia na świat z tej perspektywy.

 

Rozdział 1

Zbrodniarze w naturze

 

 

 

 

 

 

 

 

Istnieją w przyrodzie pewne zjawiska budzące silne skojarzenia z niesprawiedliwością, która zachodzi w ludzkich społecznościach, przy czym paralele te są cokolwiek pouczające. Gąsieniczniki pasożytują na żywych gąsienicach i na larwach różnych owadów. Z okrutną przebiegłością i geniuszem, ustępującym wyłącznie przebiegłości i geniuszowi człowieka, ten zdeprawowany, pozbawiony skrupułów insekt kaleczy gąsienicę, próbującą stawiać opór, a następnie składa jaja w wijącym się ciele swej ofiary.

 

John Brown, Pasożytnicze bogactwo czyli reforma pieniądza: odezwa do ludu Stanów Zjednoczonych i robotników wszystkich krajów (1898)[4]

 

 

Na początku była gorączka. I krew w moczu. I długie podrygujące nitki wypełzające spod skóry. Były też śpiączka i śmierć po ugryzieniu przez muchę.

Pasożyty dały o sobie znać tysiące lat temu, zanim jeszcze starożytni Grecy ukuli wyraz parasitos. Dosłownie oznacza on „obok jedzenia”. Grecy stosowali go pierwotnie na określenie osób usługujących podczas świątynnych uczt, potem jednak znaczenie się zmieniło: słowa zaczęto używać w odniesieniu do ludzi posilających się przy stole arystokratów na ich koszt – choćby w zamian za ciekawą rozmowę przy jedzeniu, dostarczenie wiadomości czy inną przysługę. Następnie tak rozumiany pasożyt stał się archetypiczną postacią greckiej komedii. Otrzymał nawet specjalną maskę[5]. Minęło wiele stuleci, nim słowo weszło do wokabularza biologii i zaczęło oznaczać organizm żyjący kosztem drugiego organizmu. Skądinąd tego rodzaju pasożyty także były znane Grekom. Arystoteles opisywał istoty bytujące na świńskich językach, ukryte w guzkach twardych niczym ziarno gradu[6].

Również w innych częściach świata poznano już pierwsze pasożyty. Starożytni Egipcjanie i Chińczycy stosowali różne rośliny, by zabijać robaki gnieżdżące się w jelitach. Koran przestrzegał wiernych przed wieprzowiną i stojącą wodą – słusznie, gdyż jedno i drugie bywa źródłem pasożytów. Mimo to owa pradawna wiedza nie zapisała się trwale w historii. Kto wie, czy „węże o jadzie palącym”, nękające lud Izraela na pustyni, to nie wspomniane wcześniej podrygujące nitki, znane dziś lepiej jako nitowiec podskórny Dracunculus medinensis, czyli riszta. Wiemy wszak, że były one zmorą większości mieszkańców Azji i Afryki. Nie dawało się ich po prostu wyciągnąć na siłę, bo mogły pęknąć, a wówczas fragment riszty pozostający w ciele obumierał, powodując śmiertelnie groźne zakażenie. Powszechnie stosowana terapia kazała odpoczywać przez tydzień i pomału nawijać risztę na patyk, by zachować ją przy życiu, póki nie wyjdzie w całości. Imię człowieka, który wymyślił tę metodę, zostało zapomniane tysiące lat temu, mimo to wiecznym hołdem dla jego odkrycia jest symbol medycyny, czyli kaduceusz – laska oplatana przez dwa węże[7].

Europejscy lekarze jeszcze w okresie renesansu nie łączyli pasożytów w rodzaju riszty z chorobami. Te ostatnie traktowano jako skutek braku równowagi wewnętrznej organizmu, spowodowanego nadmiarem ciepła, zimna lub innej siły. Oddychanie złym powietrzem mogło wywołać chociażby gorączkę zwaną malarią. Do objawów zaliczano kaszel, plamy na brzuchu oraz – co zabrzmi paradoksalnie – same pasożyty. Riszty na przykład uważano za skutek nadmiaru kwasu we krwi. Według ówczesnych autorytetów medycznych nie były to żadne robaki, lecz produkt chorego ciała, przypuszczalnie uszkodzone nerwy, nitki tak zwanej czarnej żółci lub rozciągnięte żyły. Uczeni nie potrafili uwierzyć, że twór tak dziwaczny jak riszta może być żywą istotą. Sceptycy trafiali się jeszcze w roku 1824. „Umiejscowienie, funkcje i cechy jednoznacznie dowodzą, iż jest to naczynie limfatyczne, a nie żaden robak – oznajmił główny lekarz Bombaju. – Teorię, jakobyśmy mieli tu do czynienia ze zwierzęciem, należy tedy uznać za absurd”[8].

Status wielu innych pasożytów nie budził jednak żadnych wątpliwości – nikt nie przeczył, że były one żywymi organizmami. W jelitach ludzi i zwierząt spotykano cienkie, wężowate robaki, nazwane później glistą ludzką, oraz tasiemce – płaskie, wąskie wstążki, których długość dochodziła nawet do dwudziestu metrów. Wątroby chorych owiec kryły w sobie pasożyty w kształcie liści, zwane przywrami (w języku angielskim, ze względu na swój kształt, zyskały one nazwę flukes – od anglosaskiego „floc”, czyli „flądra”). Mimo to większość uczonych uważała, że pasożyty powstają w ludzkim ciele. Osoby zarażone tasiemcem znajdowały niekiedy jego człony w stolcu – ale przecież nikt nie widział, by tasiemiec wpełzał centymetr po centymetrze do ust swej ofiary. Wewnątrz guzków na świńskich językach, opisywanych przez Arystotelesa, kryły się małe, zwinięte, robakowate stwory, bierne i nieruchliwe. Nie miały nawet narządów płciowych. Dlatego właśnie zdaniem naukowców pasożyty po prostu samoczynnie pojawiały się w ciele, tak jak czerwie samoczynnie pojawiały się na zwłokach, grzyby w starym sianie, a insekty na drzewach.

W 1673 roku do pasożytów dostrzegalnych gołym okiem dołączyła cała menażeria znacznie mniejszych żyjątek. Pewien kupiec z niderlandzkiego miasta Delft postanowił umieścić kilka kropli starej deszczówki pod mikroskopem, który sam zbudował. Jego oczom ukazały się najprzeróżniejsze ruchliwe globulki. Jedne miały grube ogony, drugie łapki. Kupiec, niejaki Anton van Leeuwenhoek, był typowym naukowcem amatorem, jakich nie brakowało w jego epoce. Mimo to stał się pierwszym człowiekiem, który ujrzał bakterie i komórki. Pod mikroskopem umieszczał najróżniejsze próbki, na przykład osad z zębów. Odkrył, że żyją w nim małe laseczkowate istoty. Okazało się, że zabija je odrobina gorącej kawy. Innym razem, gdy Leeuwenhoek źle się poczuł po zjedzeniu wędzonej wołowiny czy szynki, obejrzał pod okularem swój płynny stolec. Pływały w nim żywe kleksy z nibynóżkami i tycie węgorzyki, poruszające się niczym ryby w wodzie. Leeuwenhoek pojął, że jego ciało jest domem niezliczonych mikroskopijnych pasożytów.

W późniejszych czasach biolodzy znaleźli setki tego rodzaju stworzeń. Przez kilka stuleci nie stosowano rozróżnienia między nimi a pasożytami dostrzegalnymi gołym okiem. Nowo odkrywane żyjątka miały najrozmaitsze kształty. Przypominały żaby, skorpiony lub jaszczurki. „Niektórym wyrastają rogi – notował pewien biolog w 1699 roku – u innych zasię widać rozwidlone ogony, dzioby niczem u ptaków lub włosy. A jeszcze inne, pokryte łuskami, przywodzą na myśl węże”[9]. Identyfikowano też setki pasożytów, które dało się zobaczyć bez mikroskopu: przywr, robaków, skorupiaków i innych zwierzątek znajdowanych we wnętrznościach ryb, ptaków czy ssaków. Nadal panowało przekonanie, że pasożyty te powstają samoczynnie w ciele żywiciela i są jedynie objawem i skutkiem choroby. Dopiero w XVIII wieku pojawili się pierwsi sceptycy, gotowi podważyć tę teorię. Wykazali oni między innymi, że robaki na trupie węża wylęgają się z jajeczek owada należącego do rzędu muchówek – i że z czasem same również zmieniają się w muchówki.

Mimo to pasożyty uważano za szczególny przypadek. Nie było wszak mowy, by dostały się do wnętrza organizmu. Skoro tak, musiały powstać tam od zera. Na dowód wskazywano, że nigdy nie widziano tych pasożytów poza ludzkim ciałem, że spotykano je nawet u dzieci czy u martwych płodów. Niektóre gatunki bytowały w układzie pokarmowym i potrafiły przetrwać działanie soków trawiennych, inne trafiały się w sercu lub w wątrobie. Jakże niby miały się tam przedostać? Miały haczyki, ssawki i inne narzędzia służące do poruszania się wewnątrz ludzkiego ciała, lecz na zewnątrz zupełnie by sobie nie poradziły. Mówiąc inaczej, pasożyty z pewnością zostały zaprojektowane tak, by spędzać całe życie w organizmach innych zwierząt lub nawet w konkretnych narządach – i tylko tam.

Trzymano się zatem teorii, wedle której pasożyty powstają samoczynnie, choć była ona straszliwą herezją. Biblia głosiła przecież, że Bóg stworzył świat i zamieszkujące go istoty w niecały tydzień, a przy tym że są one elementem Jego planu i świadectwem Jego miłosierdzia, a wszystko, co żywe, wywodzi się od tamtych pierwszych zwierząt. Wierzono w długi, nieprzerwany łańcuch pokoleń. Działanie żadnej innej żywotnej, nieposkromionej siły nie wchodziło w grę. Skoro więc istoty powstawały samoczynnie w naszej krwi, należało uznać, że zarządził tak Pan, gdy tworzył świat.

Tajemnicza natura pasożytów wymagała zarazem nowego, niepokojącego katechizmu[10]. Pytano, dlaczego Bóg w ogóle powołał je do istnienia. Odpowiedź brzmiała: żebyśmy nie popadali w dumę, żebyśmy pamiętali, że powstaliśmy z prochu. Skąd brały się pasożyty w naszych organizmach? Zapewne umieszczał je tam Pan – wszak ewidentnie nie mogły się poruszać na zewnątrz. Sugerowano, że może są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Czy jednak oznaczało to, że Adam, zupełnie niewinny w chwili stworzenia, był od samego początku zarażony pasożytami? Może pojawiły się w jego ciele dopiero w następstwie grzechu pierworodnego? Tyle że wówczas mielibyśmy do czynienia z drugim stworzeniem – z ósmym dniem, kiedy Bóg rzekł: „Niechaj powstaną pasożyty”. Rozważano więc inną teorię: może Adam miał pasożyty od samego początku, lecz w Edenie były one jego pomocnikami, zjadały pożywienie, którego nie potrafił do końca strawić, oczyszczały od wewnątrz jego rany. Tu jednak pojawiał się inny problem. Adam był od początku niewinny i doskonały. Czemuż miałby potrzebować pomocy? I tak oto utykano w martwym punkcie.

Pasożyty wywoływały zamęt, gdyż ich cykl życiowy nie przebiegał według reguł, do których przywykli ówcześni naukowcy. Każdy z nas ma, z grubsza rzecz biorąc, takie samo ciało, jakie mieli jego rodzice, gdy byli w tym samym wieku. Dotyczy to również łososi, piżmaków czy pająków. Tymczasem pasożyty łamią tę regułę. Jako pierwszy przekonał się o tym duński zoolog Johann Steenstrup.

W latach trzydziestych XIX wieku zajmował się on zagadką przywr. Parazytolog znajdzie przywry w ciele niemal dowolnego zwierzęcia: w wątrobie owcy, w mózgu ryby, w przewodzie pokarmowym ptaka. Pasożyty te składają jaja. A mimo to w czasach Steenstrupa nikt nigdy nie widział przywry-dziecka.

Obserwowano natomiast inne, całkiem podobne stworzonka. W rowach, stawach i strumieniach zamieszkiwanych przez pewien gatunek ślimaka występowały również tycie pływające zwierzątka, całkiem podobne do małych przywr. Różniło je to, że miały one długie, niezwykle ruchliwe ogonki, służące im do przemieszczania się w wodzie. Nazywano je cerkariami. Steenstrup postanowił je zbadać. Pobrał próbki wody z rowów, dbając o to, by znalazły się w niej zarówno cerkarie, jak i ślimaki, następnie zaś umieścił je w ciepłym pokoju. Wkrótce zauważył, że cerkarie przenikają przez śluz pokrywający ciało ślimaka, gubią ogony i tworzą maleńkie cysty „przypominające szkiełko starannie zamykające mechanizm zegarka”[11]. Kiedy rozciął cysty, przekonał się, że cerkarie zamieniły się w przywry.

Biolodzy wiedzieli, że w ślimakach bytuje wiele innych pasożytów. Jeden z nich przybierał kształt oklapniętej torby. Inny, noszący wówczas nazwę żółty robak królewski, był glutkiem żyjącym w wątrobotrzustce, przy czym krył w sobie coś, co wyglądało jak cerkarie, kotłujące się niczym koty w worku. Steenstrup znalazł też inną przywropodobną istotę, która swobodnie przemieszczała się w organizmie ślimaka, nie za pomocą ogonka, lecz pokrywających ją setek maleńkich włosków.

Przestudiowawszy wszystkie te organizmy – w wielu wypadkach znane już nauce, a nawet mające łacińskie nazwy – poruszające się w wodzie i w ciele ślimaka, duński badacz postawił niezwykle śmiałą hipotezę. Stwierdził mianowicie, że nie mamy tu do czynienia z różnymi gatunkami, lecz z osobnikami jednego gatunku w różnych stadiach rozwoju. Dorosłe pasożyty składały jaja. Te przedostawały się z organizmu żywiciela do wody, gdzie wylęgały się w larwy porośnięte włoskami. Larwy znajdowały kolejnego ślimaka, a w jego wnętrzu przybierały jeszcze inną formę, przypominającą oklapniętą torbę. Potem oklapnięta torba pęczniała, w miarę jak rozwijały się w niej zarodki nowego pokolenia przywr. Nie przypominały one listkowatych zwierzątek znajdowanych w owczej wątrobie, co więcej, nie miały już włosków. Były to istoty doskonale znane uczonym jako żółte robaki królewskie. Przemieszczały się w organizmie ślimaka, znajdowały sobie pokarm, potem zaś zmieniały się w ogoniaste cerkarie i zagnieżdżały się w guzkach na powierzchni ciała ślimaka. Gdy zaś ślimaka tego zjadała owca lub inne zwierzę będące żywicielem ostatecznym, pasożyt wyłaził wreszcie z cysty i stawał się w pełni dojrzałą przywrą.

Tłumaczyło to, dlaczego pasożyty tak niespodziewanie pojawiają się w naszych ciałach. „Zwierzę płodzi potomstwo, które jest i pozostaje niepodobne do rodziców. Owo potomstwo – lub jego potomstwo – osiąga później pierwotną, dojrzałą formę”[12]. Naukowcy widzieli przywry we wszystkich stadiach rozwoju, twierdził Steenstrup. Po prostu nie potrafili uwierzyć, że to jeden i ten sam gatunek.

Jego hipoteza znalazła z czasem potwierdzenie. Wiele pasożytów na przestrzeni swojego życia przemieszcza się z organizmu jednego żywiciela do drugiego. Często zdarza się też zmiana formy z pokolenia na pokolenie. Dzięki odkryciom Duńczyka teoria samoistnego powstawania pasożytów została obalona. Steenstrup zajął się następnie robakami, które Arystoteles znalazł w guzkach na świńskich językach. Nosiły one wówczas nazwę robaków pęcherzowych, przy czym mogły żyć w tkance mięśniowej dowolnego ssaka. Badacz zasugerował, że to po prostu larwy innego, nieodkrytego jeszcze pasożyta.

Inni uczeni dostrzegli podobieństwo między robakiem pęcherzowym a tasiemcem. Wystarczyło wziąć tasiemca, odciąć większość jego długiego, wstążkowatego ciała, zostawić główkę i parę pierwszych członów – i nagle istota zaczynała wyglądać jak robak z guzka na języku świni. Może więc były one jednym i tym samym? Może osobnik przybierał formę robaka, jeśli jaja tasiemca dostawały się do organizmu niewłaściwego żywiciela? Oznaczałoby to, że w niesprzyjającym środowisku tasiemiec, zamiast w pełni się rozwinąć, stawał się po prostu skarłowaciałym, zdeformowanym potworkiem i umierał, nie osiągnąwszy dojrzałości.

W latach czterdziestych XIX wieku teoria ta wywołała oburzenie pewnego bardzo pobożnego niemieckiego lekarza. Friedrich Küchenmeister praktykował medycynę w Dreźnie, a w wolnym czasie zajmował się zoologią biblijną i przewodził miejscowemu towarzystwu zwolenników kremacji o nazwie Die Urne. Przyznawał, że hipoteza, jakoby robaki pęcherzowe były w istocie tasiemcami, pozwalała rozprawić się z heretycką koncepcją samoistnego powstawania pasożytów. Zarazem jednak pojawiała się tu grzeszna sugestia, że Bóg pozwolił, aby jedno z jego stworzeń trafiło w okrutny ślepy zaułek. „Byłoby to sprzeczne z mądrym porządkiem Natury, która niczego nie czyni bez powodu – oznajmił Küchenmeister. – Hipoteza zakładająca tego rodzaju błąd kłóci się z mądrością Stwórcy oraz z prawami harmonii i prostoty, kierującymi Przyrodą”. A więc prawami dotyczącymi również tasiemców[13].

Drezdeński lekarz zaproponował zatem inne, mniej obrazoburcze wyjaśnienie. Jego zdaniem robak pęcherzowy był po prostu jedną z pierwszych form rozwojowych tasiemca. Znajdowano go wszak głównie u myszy, świń czy krów, a zatem gatunków narażonych na śmierć zadaną przez drapieżnika. Dorosły tasiemiec częściej występował natomiast u samych drapieżników, u kotów, psów czy ludzi. Oznaczałoby to, że kiedy drapieżnik zjada ofiarę, robak wydostaje się z guzka, osiąga dojrzałość i przybiera formę tasiemca. W 1851 roku Küchenmeister zaczął przeprowadzać eksperymenty mające na celu uwolnienie robaka ze ślepego zaułka. Wydobył czterdzieści tych pasożytów z króliczego mięsa, a następnie podał je lisom. Po paru tygodniach odkrył, że w lisich jelitach rozwinęło się trzydzieści pięć tasiemców. Powtórzył doświadczenie, tym razem wykorzystując myszy i koty, a w 1853 roku podał robaki pobrane od owcy psu i wkrótce w jego odchodach znalazł człony dorosłego tasiemca. Owca została zabita. Küchenmeister zajrzał do wnętrza jej czaszki i znalazł robaki pęcherzowe na powierzchni mózgu.

Kiedy opublikował swe odkrycia, wprawił w zdumienie autorytety parazytologii. Oto jakiś zupełny laik ogłosił, że w pojedynkę zdołał rozwikłać zagadkę, która od dziesięcioleci trapiła uczonych. Nic dziwnego, że profesorowie usilnie próbowali podważyć jego teorię. Niekiedy Küchenmeister podawał robaki pęcherzowe zwierzęciu niewłaściwego gatunku, a wówczas wszystkie pasożyty umierały. Lekarz wiedział na przykład, że pewien gatunek robaków bytuje w świńskim mięsie i że drezdeńscy rzeźnicy często byli zarażeni tasiemcem uzbrojonym – Taenia solium. Podejrzewał, że to jeden i ten sam pasożyt. Podał świniom jaja tasiemca uzbrojonego i faktycznie znalazł później w ich mięsie robaki. Ale podanie owych robaków psom nie doprowadziło do pojawienia się dorosłego Taenia solium. Jeżeli zatem Küchenmeister chciał udowodnić, że robak i tasiemiec to dwie formy tego samego pasożyta, musiał wykorzystać do badań innego żywiciela: człowieka.

Tak bardzo zależało mu na potwierdzeniu wizji naturalnej harmonii zaprojektowanej przez dobrego Stwórcę, że zdecydował się na makabryczny eksperyment. Udało mu się uzyskać pozwolenie na podanie robaków więźniowi oczekującemu na egzekucję. W 1854 roku dowiedział się, że pewien morderca za kilka dni ma zostać ścięty. Akurat tamtego dnia żona Küchenmeistra znalazła kilka robaków w pieczeni wieprzowej, którą jedli na kolację. Pieczeń pochodziła z miejscowej restauracji. Küchenmeister pospieszył tam i nabył kilogram surowego mięsa z tej samej świni. Nazajutrz wydłubał z niego robaki i umieścił je w porcji zupy z makaronem, schłodzonej do temperatury pokojowej.

Skazaniec nie miał pojęcia, co naprawdę mu zaserwowano. Zupa zasmakowała mu tak bardzo, że poprosił o dokładkę. Küchenmeister poczęstował go również kaszanką, w której znajdowały się robaki pęcherzowe. Trzy dni później przeprowadzono egzekucję. Küchenmeister rozkroił jelita straconego więźnia i odkrył młode tasiemce uzbrojone. Miały niespełna centymetr, ale zdążyły już wykształcić charakterystyczne ryjki z wieńcami dwudziestu dwóch haczyków.

Pięć lat później Küchenmeister powtórzył eksperyment, tym razem na cztery miesiące przed egzekucją. Tasiemce, które znalazł potem w jelitach straconego więźnia, osiągały długość półtora metra. Triumfował, lecz ówcześni naukowcy byli oburzeni. Doświadczenia drezdeńskiego lekarza „godziły w nasze człowieczeństwo”. Inny krytyk porównał Küchenmeistra do medyków wycinających bijące jeszcze serce z piersi wisielca tylko po to, by zaspokoić swą ciekawość, a jeszcze inny cytował Wordswortha, piszącego o „Tym, co na grobie własnej matki / prowadzi botaniczne obserwacje”. Nie było już jednak wątpliwości, że pasożyty to przedziwne istoty. Nie powstawały samoistnie: pochodziły od innych żywicieli. Küchenmeister przyczynił się też do odkrycia pewnej ich cechy, która umknęła Steenstrupowi: otóż nie każdy pasożyt przemieszcza się w środowisku zewnętrznym. Tasiemiec wszak może wylęgnąć się z jaja w ciele jednego żywiciela i czekać, aż jego mięso zostanie zjedzone przez innego.

Ostatnią deską ratunku dla zwolenników teorii o samoistnym powstawaniu pasożytów były bakterie. Ale francuski uczony Louis Pasteur położył wkrótce kres tym nadziejom. W słynnym eksperymencie umieścił on bulion w zamkniętej kolbie. Po pewnym czasie bulion się zepsuł i zaroiło się w nim od bakterii. Niektórzy uczeni twierdzili, że powstały one samoczynnie, Pasteur zdołał jednak wykazać, że dostały się do kolby razem z powietrzem. Co więcej, dowiódł, że bakterie nie były objawem choroby, lecz często stanowiły jej przyczynę. Stworzył tak zwaną teorię zarazkową chorób, zaliczającą się do największych osiągnięć zachodniej medycyny. Wkrótce Pasteur oraz inni naukowcy zdołali wyizolować bakterie powodujące wąglika, gruźlicę i cholerę. Powstały również pierwsze szczepionki przeciwko części z tych chorób oraz przeciwko wściekliźnie. Udowodniono, że lekarze zakażają pacjentów z powodu brudnych rąk i brudnych skalpeli. Aby temu zaradzić, wystarczyło zaledwie trochę mydła i gorącej wody.

Dzięki badaniom Pasteura definicja pasożyta zmieniła się w dość szczególny sposób. Już w roku 1900 mało kto nazywał bakterie pasożytami, choć przecież podobnie jak na przykład tasiemce często żyją one kosztem innego organizmu[14]. Dla lekarzy mniej liczyła się ich istota i zachowania – ważne było, że powodują choroby, które dawało się zwalczyć dzięki szczepionkom, lekom czy stosowaniu zasad higieny. Akademie medyczne zaczęły przywiązywać szczególną wagę do chorób zakaźnych, zwłaszcza powodowanych przez bakterie (w późniejszym okresie doszły także wirusy). To przesunięcie punktu ciężkości wynikało w znacznej mierze z przyjętego sposobu ustalania przyczyn choroby. Naukowcy kierowali się zazwyczaj zasadami wskazanymi przez niemieckiego badacza Roberta Kocha. Postulował on, aby w pierwszej kolejności wykazać związek patogenu z konkretną chorobą. Następnie należy wyizolować patogen, wyhodować jego czystą kulturę i sprawdzić, czy po wprowadzeniu do organizmu znowu spowoduje on zachorowanie. Wówczas pozostawał jeszcze jeden krok, a mianowicie ponowne wyizolowanie i wyhodowanie czystej kultury patogenu, tym razem pochodzącego z organizmu zakażonego w ramach eksperymentu. W przypadku bakterii nie nastręczało to kłopotów. Tymczasem z wieloma pasożytami sprawy nie przedstawiały się tak łatwo.

W wodzie, w ziemi czy w organizmach zwierzęcych oprócz bakterii żyją znacznie większe (choć wciąż mikroskopijne) jednokomórkowe pierwotniaki. Gdy Leeuwenhoek oglądał przez okular próbkę swych odchodów, zobaczył właśnie pierwotniaka, obecnie noszącego nazwę Giardia lamblia[15]. To Giardia lamblia spowodował zakażenie przewodu pokarmowego. Pierwotniaki są znacznie bardziej podobne do komórek, z których składa się człowiek, roślina lub grzyb, niż do bakterii. Bakteria to zasadniczo worek z DNA i białkami. Tymczasem pierwotniaki – tak samo jak my – trzymają swoje DNA starannie nawleczone na cząsteczkowe szpule w schowku zwanym jądrem komórkowym. Mają struktury służące do generowania energii. Wszystko to jest utrzymywane przez specjalne komórkowe rusztowanie. Te i inne odkrycia unaoczniły biologom, że pierwotniaki są bliżej spokrewnione z organizmami wielokomórkowymi niż z bakteriami. Zdecydowano się więc podzielić wszystkie żywe istoty na dwie grupy: prokarionty, czyli bakterie, i eukarionty zwane też jądrowcami[16]. Do tej drugiej zaliczono pierwotniaki, zwierzęta, rośliny i grzyby.

Wiele pierwotniaków – na przykład ameby żyjące w ściółce leśnej lub fitoplankton, któremu ocean zawdzięcza swą zieloną barwę – jest nieszkodliwych. Istnieją jednak tysiące gatunków pasożytniczych. Spotkamy wśród nich najgroźniejsze spośród wszystkich pasożytów. Na przełomie XIX i XX wieku naukowcy wiedzieli już, że okrutnej malarycznej gorączki nie powoduje złe powietrze, lecz kilka gatunków pierwotniaka zwanego Plasmodium, który rozwija się w ciele komarzycy. Kiedy ugryzie ona człowieka, Plasmodium przedostaje się wraz z komarzą śliną do ludzkiego organizmu. Mucha tse-tse przenosi świdrowce powodujące śpiączkę afrykańską. Choć pasożyty były sprawcami ciężkich chorób, w większości przypadków nie spełniały rygorystycznych postulatów Kocha, głównie dlatego, że zmieniają się na przestrzeni pokoleń.

Na przykład kiedy Plasmodium dostaje się do ciała człowieka, ma kształt cukinii. Postać tę nazywamy sporozoitem. Dotarłszy do wątroby, pasożyt atakuje jedną z komórek i namnaża się w jej wnętrzu. Dorabia się czterdziestu tysięcy sztuk potomstwa, tak zwanych merozoitów, przyjmujących kształt winogron. Po pewnym czasie merozoity wydostają się z wątroby, wnikają do erytrocytów, czyli czerwonych krwinek, i się w nich mnożą. Ich dzieci napadają na kolejne erytrocyty. Wkrótce część merozoitów przybiera nową formę. Powstają gametocyty, zdolne do rozmnażania płciowego. Jeżeli znów zdarzy się, że komarzyca ukąsi żywiciela i wypije krew wraz z krwinkami, w których umościły się gametocyty, te ostatnie zaczną rozmnażać się w organizmie insekta. Męski gametocyt zapładnia wówczas gametocyt żeński i powstaje mała, okrągła zygota: ookineta. Dzieli się ona w jelicie komara na tysiące sporozoitów, które podróżują następnie do ślinianek komara i czekają, aż nadarzy się okazja do przeniknięcia do ciała kolejnego człowieka.

Przy tak wielu pokoleniach i tak wielu postaciach nie da się ot tak hodować Plasmodium na szalce Petriego. Męskie i żeńskie gametocyty trzeba oszukać, wmawiając im, że znajdują się w jelicie komara. Jeżeli się to uda, należy z kolei przekonać potomstwo, żeby wydostało się z komarzej ssawki i trafiło do ludzkiej krwi. Dopiero w latach siedemdziesiątych XX wieku, a więc sto lat po sformułowaniu postulatów Kocha, naukowcy zdołali wyhodować Plasmodium w warunkach laboratoryjnych.

Między pasożytniczymi jądrowcami a pasożytniczymi bakteriami istniała też potężna bariera geograficzna. W Europie najgorsze choroby, w tym choćby gruźlicę czy polio, powodowały bakterie i wirusy, natomiast pierwotniaki i pasożytnicze zwierzęta były zagrożeniem głównie w tropikach. Badaniami zajmowali się tam z reguły kolonialni lekarze. Z czasem wyłoniła się osobna dyscyplina zwana medycyną tropikalną. Dla Europejczyków pasożyty były problemem głównie dlatego, że uniemożliwiały „tubylcom” pracę, spowalniając budowę mostów, kanałów i zapór wodnych, a także utrudniając białemu człowiekowi życie w okolicy równika. Gdy Napoleon poprowadził armię do Egiptu, jego żołnierze zaczęli się skarżyć, że krwawią niczym menstruujące kobiety[17]. Przyczyną były przywry. Podobnie jak w wypadku gatunku badanego przez Steenstrupa, rozwijały się one początkowo w ciele ślimaka, potem zaś przemieszczały się w wodzie, szukając człowieka. Następnie wdzierały się do żył, podróżowały do brzuchów żołnierzy i składały jaja w ich pęcherzach moczowych. Przywry żylne atakowały ludzi w najróżniejszych rejonach, od zachodnich wybrzeży Afryki po Japonię. Za sprawą handlu niewolnikami dotarły do Nowego Świata i znalazły doskonałe warunki do życia w Brazylii i na Karaibach. Schistosomatoza (zwana czasem bilharcjozą), choroba powodowana przez pasożyta, odbierała siły setkom milionów ludzi, którzy mieli budować kolonie europejskich imperiów.

Podczas gdy bakterie i wirusy przyciągały uwagę medyków, pasożyty znalazły się na marginesie. Specjaliści od medycyny tropikalnej często sami padali ich ofiarami i próbowali się leczyć, ale bez większego powodzenia. Opracowywane szczepionki przeciwko pasożytom nie chciały działać. Istniało parę starych lekarstw – chinina aplikowana w przypadku malarii, antymon stosowany przeciwko przywrom żylnym – lecz nie były one szczególnie skuteczne, a przy tym powodowały poważne skutki uboczne, niekiedy gorsze od samej choroby. Inne pasożyty stały się przedmiotem zainteresowania osób spoza świata nauk o zdrowiu człowieka. Istotami bytującymi w organizmach krów, psów i innych udomowionych zwierząt zajmowali się weterynarze. Entomolodzy studiowali insekty wżerające się w drzewa lub robaki atakujące korzenie. Z czasem wyłoniła się z tego wszystkiego parazytologia, nie była jednak spójną dyscypliną. Jeśli cokolwiek łączyło przedstawicieli poszczególnych frakcji, to chyba tylko przekonanie, że pasożyty są organizmami chorobotwórczymi, a nie wektorami chorób, i że każdy z nich ma własny cykl rozwojowy i własną historię naturalną. Pewien naukowiec określał to mianem „zoologii medycznej”[18].

Wśród parazytologów trafiali się skądinąd prawdziwi zoologowie. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy medycyna zmieniła się raz na zawsze pod wpływem teorii zarazkowej, w zoologii doszło do innej rewolucji. W 1859 roku Charles Darwin zaproponował nową teorię mechanizmów życia. Głosiła ona, że żywe organizmy bynajmniej nie istniały w niezmienionej formie od stworzenia świata, lecz ewoluowały i przeistaczały się. Motorem ewolucji był dobór naturalny. W każdym pokoleniu gatunku spotykało się nieco odmienne osobniki, czyli różne warianty. Niektóre radziły sobie lepiej od pozostałych: pozyskiwały więcej pokarmu albo skutecznie unikały drapieżników, miały zatem większą szansę na przekazanie swoich cech potomstwu. Na przestrzeni tysięcy pokoleń ten nieplanowany chów zaowocował różnorodnością gatunków zamieszkujących Ziemię. W ujęciu Darwina życie nie było drabiną, na której kolejnych szczeblach stały coraz to bardziej złożone istoty, od zupełnie prymitywnych organizmów na dole aż po anioły na górze. Nie było też gablotą muzealną pełną muszli czy wypchanych zwierząt. Należałoby raczej mówić o rozrastającym się drzewie, które ma pojedynczy korzeń – czyli wspólnego przodka – a zarazem wykształca coraz to nowe i bardziej różnorodne gałęzie, symbolizujące wszystkie organizmy żyjące teraz i w przeszłości.

Rewolucja w zoologii okazała się niezbyt korzystna dla pasożytów. Darwin wspominał o nich raczej przelotnie, zazwyczaj wtedy gdy chciał podkreślić, że przyroda nie jest raczej dowodem dobrych intencji łagodnego Boga. „To uwłaczające, że Stwórca niezliczonych światów powołał do życia miliardy oślizgłych pasożytów” – pisał[19]. Przykład gąsieniczników uważał za całkiem dobre antidotum na ckliwy sentymentalizm, właściwy niekiedy ludziom religijnym. Larwy gąsienicznika pożerały żywiciela od środka. Było to tak potworne, że Darwin stwierdzał: „Nie mogę uwierzyć, aby miłosierny i wszechmocny Bóg miał celowo stworzyć gąsieniczniki [z rodziny Ichneumonidae] z osobliwą zaiste intencją, aby żywiły się one żywym ciałem gąsienic”[20].

Mimo to w porównaniu ze swymi następcami Darwin był niezwykle wręcz wyrozumiały dla pasożytów, kolejne pokolenia biologów traktowały je bowiem z nieukrywaną pogardą. Niektórzy naukowcy późnej epoki wiktoriańskiej opowiadali się za szczególnym – obecnie dawno już obalonym – wariantem teorii ewolucji. Uznawali wprawdzie zmienność żywych organizmów, ale dobór naturalny uważali za czynnik zbyt losowy i niepozwalający wyjaśnić jednoznacznych trendów obserwowalnych dzięki badaniu skamielin sprzed milionów lat. Twierdzili, że życie kieruje się szczególną siłą wewnętrzną, która pcha je ku coraz większej złożoności[21]. Oznaczało to, że ewolucja ma pewien cel: prowadzi do powstania coraz bardziej wyrafinowanych i skomplikowanych organizmów. Kręgowce, do których zalicza się człowiek, miały być jej ukoronowaniem.

Do wpływowych głosicieli tej koncepcji zaliczał się brytyjski zoolog Ray Lankester[22]. Z teorią ewolucji miał kontakt od dzieciństwa. Kiedy był małym chłopcem, Darwin odwiedził jego dom rodzinny i opowiadał mu, jak jeździł na wielkim żółwiu na jednej z wysp Pacyfiku. Lankester wyrósł na potężnego mężczyznę o nieco pucułowatej twarzy. Został profesorem w Oksfordzie, powierzono mu też stanowisko dyrektora British Museum. Miał przytłaczający sposób bycia: sprawiał, że ludzie w jego otoczeniu czuli się malutcy i głupi. Porównano go nawet do asyryjskiego bóstwa. Gdy król Edward VII odwiedził muzeum i przy okazji oprowadzania próbował popisać się swoją wiedzą naukową, profesor przerwał mu jednak w pół słowa: „Wasza Wysokość jest w błędzie, fakty przedstawiają się zupełnie inaczej”.

Lankester uważał, że dzięki teorii Darwina biologia zyskała imponującą spójność, godną prawdziwej nauki ścisłej. Nie tolerował zramolałych uczonych, dla których cała dyscyplina była czymś niewiele więcej niż hobby. „Nie godzi się już, by traktowano biologię ze wzgardą, by wytykano jej brak ścisłości, sprowadzano wyłącznie do przyrodnictwa lub uważano ją za siostrę medycyny. Biologia to nauka naszych czasów” – głosił. Zrozumienie jej praw miało uwolnić przyszłe pokolenia od ciemnoty i dogmatów, od „niedouczonych urzędniczyn, napuszonych polityków, nadąsanych oficerów i belfrów ignorantów”[23]. Zdaniem Lankestera dzięki rozwojowi nauk biologicznych cywilizacja ludzka mogła wejść na nowy poziom, do czego życie dążyło od milionów lat. Uczony wyłożył swoje poglądy na temat biologicznego i politycznego porządku rzeczy w eseju z 1879 roku zatytułowanym Degeneration: A Chapter in Darwinism (Degeneracja: zagadnienie darwinizmu).

Drzewo życia, przedstawione w tym tekście, nie ma dzikich, poplątanych gałęzi jak u Darwina. Przypomina raczej plastikową choinkę. Jej gałęzie wyrastają z głównego pnia, który sięga coraz wyżej, aż wreszcie znajduje zwieńczenie w postaci najwspanialszego ze wszystkich gatunków: człowieka. Na każdym etapie rozwoju życia część gatunków rezygnuje z dalszych wysiłków i postanawia poprzestać na osiągniętym poziomie złożoności. Tak czynią choćby ameby, gąbki czy nicienie. Inne gatunki jednak nadal pragną się rozwijać, nadal pragną iść wyżej.

Zarazem na drzewie Lankestera dawało się znaleźć kilka opadających gałęzi. Niektóre gatunki nie tylko przestawały się piąć, lecz nawet rezygnowały z części swoich osiągnięć. Innymi słowy, degenerowały się, stawały się mniej złożone, wybierały łatwiejsze życie. Według biologów z epoki Lankestera do grupy tej należały pasożyty, zarówno zwierzęta, jak i jednokomórkowe pierwotniaki[24]. Wyrzekły się one samodzielności, były skazane na szukanie żywiciela. Symbolem tego był choćby nędzny skorupiak, rozgłowiec z gatunku Sacculina carcini. Lankester wskazywał, że po wylęgnięciu się z jaja miał on głowę, otwór gębowy, odwłok, korpus podzielony na segmenty oraz odnóża – wszystko, czego należy się spodziewać po przedstawicielu gromady wąsonogów lub w ogóle po skorupiakach. Zamiast jednak walczyć o pożywienie, Sacculina znajdował sobie jakiegoś kraba i właził pod jego skorupę. Następnie jego ciało ulegało degeneracji. Traciło segmenty, odnóża, nawet otwór gębowy. Wyrastały z niego za to rurki przypominające korzenie, które oplatały całego kraba. Rozgłowiec wykorzystywał je, by pobierać pokarm z żywiciela. W istocie zamieniał się w zwykłą roślinę. „Gdy pasożyt zapewni sobie bezpieczeństwo, znikają odnóża, oczy i szczęki – pisał Lankester. – Rozgłowiec, aktywny, zręczny i sprawny skorupiak, staje się jeno workiem zdolnym tylko przyswajać pokarm i składać jaja”[25].

Lankester nie uznawał podziału między rozwojem życia a dziejami cywilizacji, toteż los pasożytów uważał za przestrogę dla gatunku ludzkiego. „Zdrowy, pełen werwy człowiek też nieraz zdegeneruje się, wszedłszy niespodziewanie w posiadanie majątku. Rzym zdegenerował się, gdy zyskał bogactwa starożytnego świata. Nie ulega wątpliwości, że takie właśnie są skutki pasożytniczych nawyków”. Według Lankestera degeneratami byli Majowie, żyjący w cieniu porzuconych świątyń swych przodków, oraz Europejczycy z epoki wiktoriańskiej, niedorastający do pięt wspaniałym starożytnym Grekom. „Kto wie, może wszyscy się staczamy, może pod względem umysłowym wszyscy zmieniamy się w rozgłowce”. Zniesienie podziału na przyrodę i cywilizację oznaczało, że biologia i moralność stawały się jednym i tym samym. Ludzie z czasów Lankestera chętnie potępiali naturę, a zarazem traktowali ją jako punkt odniesienia, pozwalający oceniać – i potępiać – innych. Esej Anglika zainspirował pisarza Henry’ego Drummonda, który w 1883 roku opublikował niezwykle poczytną rozprawę Natural Law in the Spiritual World (Prawa natury w świecie duchowym). Pasożytnictwo zostało w niej określone mianem „jednej z najokropniejszych zbrodni w przyrodzie i pogwałceniem prawa ewolucji, które nakazuje: będziesz rozwijał wszystkie swe zdolności i talenty tak bardzo, jak to możliwe, będziesz dążył do osiągnięcia doskonałości swej rasy. Oto pierwsze przykazanie Natury! Atoli pasożyt nie myśli o swej rasie ani o doskonałości. Pragnie dwóch rzeczy: pokarmu i schronienia. Nie liczy się dlań, jak je zdobywa. Każdy przedstawiciel pasożytniczego gatunku dba tylko o siebie. Wiedzie żywot degenerata, leniwy i samolubny”[26]. To samo mogło dotyczyć również ludzi. „Ci, co dzięki spekulanctwu szybko dorobili się majątku, spadkobiercy fortun, będący w istocie ofiarami dziedziczenia, oportuniści z socjety, dworskie pijawki, żebracy z targowisk – wszyscy oni są żywym świadectwem nieubłaganego prawa pasożytnictwa”[27].

U schyłku XIX wieku porównywanie pewnych jednostek czy grup społecznych do pasożytów nie było bynajmniej nowością, ale Lankester i inni uczeni uczynili tę metaforę bardziej precyzyjną i tak powszechną, że wręcz zaczęła uchodzić za oczywistość. Niezbyt długa droga dzieliła przy tym słowa Drummonda od ludobójstwa. Jego tezy o osiąganiu doskonałości rasy dobrze współbrzmią choćby z poniższym cytatem: „W walce o chleb codzienny ci, którzy są słabi, chorowici czy mniej zdeterminowani, przegrywają. Trzeba też pamiętać, że dzięki rywalizacji samców o samice tylko najzdrowsze osobniki zyskują okazję lub prawo, by się rozmnażać. Walka zawsze stanowi zatem środek poprawy zdrowia i odporności gatunku, i jest przyczyną jego rozwoju”[28].

Autorem tego fragmentu nie był biolog ewolucjonista, lecz drugorzędny austriacki polityk, który wymordował sześć milionów Żydów.

Adolf Hitler głosił pomyloną, prymitywną wizję ewolucji. Uważał, że Żydzi i inne „rasy zdegenerowane” to pasożyty, zagrażające dobrostanowi Aryjczyków. Zadaniem narodu było zachowanie swego ewolucyjnego zdrowia, pasożytów należało się więc pozbyć. Hitler wycisnął z tej metafory wszystko, co tylko się dało. Kreślił dzieje „żydowskiej zarazy” w gospodarce i życiu kulturalnym, w ruchu związkowym i na giełdzie. Według Hitlera „Żyd zawsze jest tylko pasożytem na ciele innych narodów. Bywa, ż