Co się stało z Margo? - Margaret Durrell - ebook + książka

Co się stało z Margo? ebook

Durrell Margaret

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co się stało z Margo? Dotychczas historię ekscentrycznej rodziny Durrellów poznawaliśmy tylko z jednej perspektywy – młodego Gerry’ego. Najwyższy czas to zmienić i oddać głos również innym członkom tego urokliwego i roztargnionego stadka. A że literacki talent i poczucie humoru płyną we krwi wszystkich jego przedstawicieli, przedstawiamy Wam pełne uroku i humoru historie opowiedziane przez Margaret Durrell!

W 1947 roku, po powrocie z Korfu do Wielkiej Brytanii z dwójką małych dzieci na utrzymaniu, Margo zakłada pensjonat w Bournemouth. Ale wszelkie nadzieje na prowadzenie poważanego i szacownego przybytku zostają rozwiane, gdy najemcy okazują się być gromadą ekscentryków: od malarza aktów po parę czarujących młodych pielęgniarek, których nocne zmiany łączą się z ciągle zmieniającą się listą dżentelmenów, uprzejmie donoszących sąsiadom, że Margo prowadzi burdel. Dwaj synowie Margo, Gerry i Nicholas, okazują się równie psotni jak ich słynny wujek Gerald – a on sam co jakiś czas powraca z dziwnymi i cudownymi zwierzętami, od marmozet po małpy, które – jak można się domyślić - zupełnie nie nadają się do życia w ogrodzie w Bournemouth.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 381

Oceny
3,6 (8 ocen)
3
1
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AniaPietruczuk

Nie polecam

beznadzieja
00
sniff

Całkiem niezła

Nie tak dobra jak książki pisane przez jej brata. Bardzo chaotyczna.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Wha­te­ver hap­pe­ned to Margo?
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: ANNA BRZE­ZIŃ­SKA
Ko­rekta: JU­STYNA CHA­RĘZA, RE­NATA KUK
Pro­jekt okładki: KA­TA­RZYNA KACZ­MA­REK
Co­py­ri­ght © Mar­ga­ret Dur­rell 1995 For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-844-2
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jej ro­dzi­nie, która wspie­rała mniewe wszyst­kich mo­ich przy­go­dach

Wstęp

Lu­dzie za­wsze mnie py­tają, co się stało z moją sio­strą. Z przy­jem­no­ścią do­no­szę, że Margo na­dal try­ska ener­gią, a na­sze ży­cie wciąż jest tak za­wi­kłane, jak było w bło­gich cza­sach na Korfu. Margo po­ma­gała mi w ho­dowli mo­ich zwie­rząt; ja po­ma­ga­łem wy­cho­wy­wać jej dzieci. Ona czę­sto zwala mi się na głowę w moim zoo na Jer­sey i w domu w Pro­wan­sji; ja czę­sto wkra­czam na jej te­ren w Bo­ur­ne­mo­uth. Spę­dzi­li­śmy ra­zem wiele wa­ka­cji – po­dró­żu­jąc ustron­nymi dro­gami Fran­cji i spie­ra­jąc się o miej­sce na pik­nik lub o to, kiedy trzeba się za­trzy­mać z po­wo­dów bio­lo­gicz­nych; kar­mi­li­śmy go­łę­bie na Piazza San Marco w We­ne­cji i ob­ser­wo­wa­li­śmy je (ró­żowy ga­tu­nek) w tro­pi­kal­nym raju na Mau­ri­tiu­sie. Oraz, a jakże, wspól­nie ko­rzy­sta­li­śmy z uro­ków Korfu, szu­ka­jąc i znaj­du­jąc tam opu­sto­szałe gaje oliwne i mor­skie groty, gdzie wszy­scy by­li­śmy tacy szczę­śliwi.

Margo od po­czątku i pod każ­dym wzglę­dem rów­nie żar­li­wie jak jej bra­cia do­ce­niała ko­miczną stronę ży­cia i prze­ja­wiała zdol­ność ob­ser­wo­wa­nia dzi­wactw lu­dzi i oso­bli­wo­ści miejsc. Po­dob­nie jak my, cza­sem miewa skłon­ność do prze­sady i po­nosi ją fan­ta­zja, ale my­ślę, że nie jest to wadą, je­śli cho­dzi o snu­cie opo­wie­ści w zaj­mu­jący spo­sób. Bar­dzo się cie­szę, że za­pi­sała swoje prze­ży­cia pod da­chem domu nu­mer 51, i wiem, że wam też się spodo­bają.

Ge­rald Dur­rell

Jer­sey, 27 grud­nia 1994

Wpro­wa­dze­nie

Był rok 1947, gdzieś na przed­mie­ściach Bo­ur­ne­mo­uth, a po­mysł na­ro­dził się wraz z te­le­fo­nem od mo­jej ciotki Pa­tience, onie­śmie­la­ją­cej sta­rej panny, która za­dzwo­niła do na­szego domu ro­dzin­nego, żeby oznaj­mić o swo­jej nie­uchron­nej wi­zy­cie.

– Jak się ma twoja droga matka, bie­daczka... uparła się, żeby wszyst­kich was wy­cho­wy­wać sa­mot­nie. – Moja matka była wdową. – A ten by­stry chło­piec, Law­rence, na­dal tam jest, do­brze się miewa i wciąż pi­sze? – Law­rence miał am­bi­cję zo­stać ge­nial­nym pi­sa­rzem. – A co u Le­sliego? Do­stał już ko­lejną pracę? Bo chyba już naj­wyż­szy czas ku temu! – Le­slie, z żyłką przed­się­biorcy i ko­lej­nym za­rzu­co­nym śmia­łym przed­się­wzię­ciem na kon­cie, od kilku mie­sięcy był bez pracy i bez szcze­gól­nych szans na ka­rierę. – A twój drogi brat Ge­rald, na­dal jest poza do­mem i na­raża się na tro­pi­kalne cho­roby? – Ge­rald, od dru­giego roku ży­cia prze­ja­wia­jący wy­raźną skłon­ność do na­tury, znaj­do­wał się aku­rat wśród zwie­rząt w ja­kimś ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym, ob­ser­wu­jąc Bóg je­den wie co. – A ty, moja droga... Ufam, że nie za­sy­piasz gru­szek w po­piele? Wró­ci­łam na ja­kiś czas do domu po tym, jak od­wa­ży­łam się za­równo wyjść za mąż, jak i od­być eks­cy­tu­jące po­dróże do da­le­kich kra­jów, i te­raz, nie bar­dzo wie­dząc, co da­lej ro­bić, by­łam tak na­prawdę w sta­nie za­wie­sze­nia.

Ciotka Pa­tience, za­do­wo­lona, że przy­naj­mniej ży­jemy, wy­ba­dała mnie na­stęp­nie w dru­giej naj­waż­niej­szej spra­wie – pie­nię­dzy.

– A jak twoje fi­nanse? – Li­czyła nie­wąt­pli­wie na ja­kąś cu­downą od­po­wiedź.

– Cóż, mam spa­dek, który zo­sta­wił mi oj­ciec... chyba – od­par­łam nie­pew­nie, nie chcąc od­ma­lo­wy­wać sy­tu­acji w zbyt czar­nych bar­wach, żeby przy­pad­kiem nie ścią­gnąć na sie­bie słów dez­apro­baty, ani w zbyt ró­żo­wych, co praw­do­po­dob­nie po­zba­wi­łoby ją wszel­kiej ochoty oka­za­nia ewen­tu­al­nej szczo­dro­ści. Wy­obra­zi­łam so­bie, jak czuły uśmiech to­wa­rzy­szący ciot­czy­nym py­ta­niom robi się kwa­śny od dez­apro­baty na wzmiankę o ja­kim­kol­wiek nad­cią­ga­ją­cym za­mę­cie fi­nan­so­wym.

– Ostat­nio sporo o to­bie my­ślę, droga Margo, i mam pe­wien po­mysł – ob­wie­ściła to do­stoj­nym to­nem, po czym zro­biła zło­wiesz­czą pauzę, cze­ka­jąc na mój stłu­miony okrzyk ra­do­ści ocze­ki­wa­nia. – Je­steś na­dal na li­nii, Margo? – za­py­tała, wy­czu­wa­jąc, że błą­dzę my­ślami.

– Tak, oczy­wi­ście – od­po­wie­dzia­łam po­śpiesz­nie i usia­dłam zre­zy­gno­wana z ci­chym wes­tchnie­niem, wie­dząc, że po­my­sły ciotki Pa­tience wy­ma­gają przy­bra­nia mak­sy­mal­nie wy­god­nej po­zy­cji w ocze­ki­wa­niu na dość długą roz­mowę.

– Ty na­prawdę mu­sisz wziąć się w garść, moja droga, i ciężko pra­co­wać na po­wo­dze­nie w przy­szło­ści, jak ja pra­co­wa­łam.

Roz­po­czął się wy­kład na te­mat cięż­kiej pracy – cze­goś, o czym nie mia­łam bla­dego po­ję­cia. Obu­rzona, szybko po­zwo­li­łam so­bie znowu na błą­dze­nie my­ślami. Do rze­czy­wi­sto­ści przy­wo­łał mnie z po­wro­tem na­gle na­tar­czywy ton.

– Nie po­zo­staje nic in­nego... nie są­dzisz?

– Tak! – wy­krztu­si­łam, za­nie­po­ko­jona su­ge­stiami ciotki.

– Otwo­rzysz, moja droga, pen­sjo­nat. Nie ja­kiś po­spo­lity, ale ra­czej coś pierw­szo­rzęd­nego, coś pew­nego... i bez­piecz­nego! – Głos ciotki stał się sta­now­czy i pe­łen en­tu­zja­zmu. – Mał­żeń­stwo nie jest in­sty­tu­cją ani pewną, ani bez­pieczną. – Ciotka nie przy­pad­kiem była starą panną. – Bę­dzie to dla cie­bie coś w ro­dzaju ko­twicy: w tej chwili je­steś ni­czym mio­tana przez fale stara łajba bez steru.

Nie przej­mu­jąc się wa­lo­rami opi­so­wymi wy­po­wie­dzi mo­jej ciotki, uspo­ko­iłam się, spoj­rzaw­szy w za­wie­szone na­prze­ciwko lu­stro. Mój uśmiech nie przy­po­mi­nał jesz­cze jej uśmie­chu, lecz myśl o fi­nan­so­wej pew­no­ści nie­spo­dzie­wa­nie i bez­dy­sku­syj­nie pod­nio­sła mnie na du­chu. Szybko prze­ana­li­zo­wa­łam sy­tu­ację. Ciotka Pa­tience miała ra­cję; nie­ru­cho­mość, bursa. Wy­śmie­nity po­mysł! Nie że­bym miała w tych spra­wach ja­kie­kol­wiek do­świad­cze­nie.

– Bursa? Ni­gdy o tym nie my­śla­łam – od­par­łam z ro­sną­cym za­cie­ka­wie­niem.

– Nie bursa, moja droga, ale pen­sjo­nat... bursy są tak po­spo­lite. Nie da­lej jak wczo­raj mó­wi­łam ma­mie – cią­gnęła ciotka – że Margo po­trze­buje ja­kie­goś so­lid­nego wspar­cia, nie ko­lej­nego mał­żeń­stwa, lecz nie­ru­cho­mo­ści ko­mer­cyj­nej, bo przy jej tem­pe­ra­men­cie na sta­bi­li­za­cję w mał­żeń­stwie nie ma szans.

Uśmiech­nę­łam się z roz­rzew­nie­niem do ciotki Pa­tience prze­by­wa­ją­cej w „ken­sing­toń­skim” po­koju w ko­lo­rze akwa­ryj­nej zie­leni. Jej po­mysł na­gle stał się wy­zwa­niem. W sy­tu­acji, gdy tak trudno było osią­gnąć bez­pie­czeń­stwo, kimże ja by­łam, by lekko po­trak­to­wać ja­ką­kol­wiek pro­po­zy­cję po­pra­wie­nia swo­jego sta­tusu ma­te­rial­nego? Otwie­rała się przede mną per­spek­tywa usła­nego ró­żami ży­cia wła­ści­cielki pen­sjo­natu, przy­sło­wiowe niebo, które roz­świe­tlał pro­myk na­dziei, było wła­ści­wie w za­sięgu ręki. W re­zul­ta­cie, gdy szłam do kuchni w tym pa­mięt­nym dniu, bło­go­sła­wi­łam ciotkę Pa­tience, czy­niąc to tro­chę nie­śmiało, cze­kały mnie bo­wiem jesz­cze nie­unik­nione ko­men­ta­rze człon­ków ro­dziny.

Wia­do­mość o pla­no­wa­nym przed­się­wzię­ciu prze­ka­za­łam matce i wszyst­kim, któ­rzy wów­czas byli obecni w domu, okra­sza­jąc ją pło­mien­nymi opi­sami zy­sków i bez­piecz­nego ży­cia do sa­mej śmierci w at­mos­fe­rze dys­kret­nego wy­ra­fi­no­wa­nia. Prze­ma­wia­jąc z za­pa­łem do sze­regu ska­mie­nia­łych twa­rzy, wy­ja­śni­łam, że nie bę­dzie to zwy­czajne miej­sce za­kwa­te­ro­wa­nia, lecz coś na wyż­szym po­zio­mie: pen­sjo­nat.

Przy­jęli moje barwne kon­klu­zje prze­cią­głym mil­cze­niem, po czym w po­śpie­chu znik­nęli za drzwiami, żeby prze­dys­ku­to­wać to, co na­zwali „tym no­wym sza­leń­stwem”.

Za­da­wa­łam so­bie z go­ry­czą py­ta­nie, czemu moja ro­dzina musi trak­to­wać każde nowe przed­się­wzię­cie, jakby było bar­dzo bli­skie obłędu. Co może być nie­wła­ści­wego w tym, że z mo­ral­nym – a być może też fi­nan­so­wym, gdyby oka­zała chęć szczo­drej po­mocy – wspar­ciem ciotki Pa­tience stanę się sta­teczną damą w przy­zwo­itym mie­ście, i kimże oni są, by wy­ro­ko­wać w tak waż­nej ma­te­rii biz­ne­so­wej, skoro nie ma wśród nich ni­kogo, kto zna się na in­te­re­sach? W od­we­cie, z za­pra­wio­nym żół­cią kry­ty­cy­zmem prze­ana­li­zo­wa­łam do­ko­na­nia mo­ich krew­nych na tym polu.

Weźmy na przy­kład moją matkę: ow­szem – była drobna i od­ważna; ow­szem – nie­złomna w swej mat­czy­nej mi­ło­ści, ale nie znała się na pro­wa­dze­niu pen­sjo­na­tów i z pew­no­ścią nie była ko­bietą in­te­resu. Jak­żeby mo­gła nią być ze swoim ogra­ni­czo­nym do­świad­cze­niem, cał­ko­wi­cie po­chło­nięta spra­wami ro­dzin­nymi: zwie­rzę­tami; ogro­dem; sku­pia­jąca się na sub­tel­nej sztuce kuchni in­dyj­skiej oraz fa­scy­nu­ją­cych kar­tach Pre­dic­tion. Jak mo­gła prze­kła­dać godną sza­cunku rolę wła­ści­cielki nie­ru­cho­mo­ści na crip­pe­now­ski dra­mat nie­moż­li­wych do prze­wi­dze­nia za­gro­żeń? Jej do­tych­cza­sowe zmar­twie­nia do­ty­czyły nie­uchron­nego za­dłu­że­nia na ra­chunku ban­ko­wym oraz prze­ra­ża­ją­cego han­dlu ży­wym to­wa­rem. Wciąż prze­strze­gała mnie, swoją je­dyną córkę, przed strzy­kaw­kami, któ­rych w ki­nach bły­ska­wicz­nie uży­wali ciem­no­skó­rzy nie­zna­jomi, oraz oczy­wi­ście przed groź­nymi skut­kami nie­pod­no­sze­nia de­ski klo­ze­to­wej w sza­le­tach pu­blicz­nych. Law­rence też nie uła­twiał sy­tu­acji, roz­bu­dza­jąc jej lęki swym dia­bo­licz­nym ge­niu­szem wy­na­laz­czym i gło­śno za­chę­ca­jąc do tego, by po­sta­wiła na swoim. Po­dob­nie jak Le­slie, ta przy­sa­dzi­sta ra­be­la­isow­ska po­stać na­kła­da­jąca ob­fi­cie olej na płótno lub głę­boko za­to­piona w ana­li­zie niu­an­sów broni pal­nej, stat­ków, piwa i ko­biet, też bez pensa przy du­szy, od­kąd cały odzie­dzi­czony spa­dek prze­zna­czył na za­kup ło­dzi ry­bac­kiej, która za­to­nęła przed dzie­wi­czym rej­sem w Po­ole Har­bour. Zga­dzał się z każ­dym wy­po­wia­da­nym przez Law­rence’a sło­wem, ilu­stru­jąc już wy­obra­żone po­twor­no­ści jesz­cze bar­dziej dra­stycz­nymi opi­sami lu­bież­nych lo­ka­to­rów, wła­ści­cie­lek udu­szo­nych na po­ste­runku, wąt­pli­wych na­ro­dzin i nie­zwy­kłych zgo­nów. Jego osta­teczne oświad­cze­nie, że „wła­ści­cielką nie­ru­cho­mo­ści się ro­dzisz, nie sta­jesz”, wy­po­wie­dziane gło­sem su­ge­ru­ją­cym, że wła­śnie zło­żyli do grobu bar­dzo dro­giego im nie­bosz­czyka, jesz­cze bar­dziej zde­ner­wo­wało matkę.

Na szczę­ście dzięki swo­jej nie­obec­no­ści Ge­rald chwi­lowo oszczę­dził mi swo­ich ko­men­ta­rzy, które bez wąt­pie­nia do­rów­na­łyby wszyst­kiemu, co mieli do po­wie­dze­nia po­zo­stali bra­cia. Wzdry­gnę­łam się na wspo­mnie­nie jego po­czy­nań (które, jak po­my­śla­łam z pew­nym scep­ty­cy­zmem, nie obej­mo­wały na­le­ży­tego ob­cho­dze­nia się z ma­jąt­kiem wiel­kiej firmy ani pro­wa­dze­nia skrom­nej bursy), wy­obra­ża­jąc so­bie puszki wy­peł­nione żucz­kami, skrzynki dla jasz­czu­rek, śmier­dzące od­chody pta­ków, cuch­nące węże za­kon­ser­wo­wane w al­ko­holu, zwłoki zwie­rząt roz­cią­gnięte gro­te­skowo do sek­cji, po­wie­trze gę­ste od eteru, gdy oka­le­czone zwie­rzę było wpraw­nie le­czone i przy­wra­cane do ży­cia, pod­czas gdy lu­dzie o wraż­liw­szych żo­łąd­kach od­da­lali się chwiej­nym kro­kiem, żeby dojść do sie­bie. Po­wrót Ge­ralda ozna­czałby za­męt i dez­or­ga­ni­za­cję, a my wszy­scy, nie­za­leż­nie od wa­run­ków at­mos­fe­rycz­nych, by­li­by­śmy zmu­szeni wy­cho­dzić z domu, żeby prze­cze­sy­wać oko­licę w po­szu­ki­wa­niu nie­ru­cho­mo­ści, w któ­rych on mógłby bez prze­szkód i ogra­ni­czeń stwo­rzyć za­lą­żek ogrodu zoo­lo­gicz­nego swo­ich ma­rzeń. Pod jego nie­obec­ność do­mem rzą­dziła ener­giczna kan­dy­datka na miesz­kankę tego zoo, mar­mo­zeta, nie­wiel­kie ku­dłate zja­wi­sko z ob­li­czem sę­dzi­wego mę­drca. Sa­do­wiąc się w stra­te­gicz­nych punk­tach, by zła­go­dzić fi­zyczne do­le­gli­wo­ści, głę­boko ura­żony, gdy mu w tym prze­szka­dzano, Pa­vlo dą­sał się go­dzi­nami w ja­kimś nie­do­stęp­nym miej­scu, a prze­kar­miony ma­stif ty­be­tań­ski wal­czył z nim o pierw­szeń­stwo w po­zy­ski­wa­niu sym­pa­tii na­szej ro­dziny. Źle wy­pchany kro­ko­dyl, z któ­rego po­tęż­nymi fa­lami wy­do­by­wała się woń stę­chli­zny, spo­glą­dał gniew­nie świ­dru­ją­cymi oczami ze szczytu ła­zien­ko­wej szafki, po­ni­żej zaś wid­niała na­ba­zgrana czer­wo­nym my­dłem na lu­strze prze­stroga (wy­raźne przy­po­mnie­nie, że nie­obec­ność Ge­ralda jest je­dy­nie chwi­lowa): „Pro­szę nie do­ty­kać”, ra­zem z przy­po­mnie­niem o ter­mi­nie wi­zyty u den­ty­sty.

Któż za­tem nie chciałby uciec się do uto­pij­nej wi­zji sie­bie jako wła­ści­cielki pen­sjo­natu?

Roz­dział pierw­szy

W re­zul­ta­cie opu­ści­łam swoj­skie kli­maty do­brze zna­nych oko­lic i roz­po­czę­łam wie­lo­ty­go­dniowe, in­ten­sywne po­szu­ki­wa­nia domu. Otwo­rzył się przede mną nowy świat, fa­scy­nu­jący świat ce­gieł i za­prawy, który po­niósł mnie na skrzy­dłach osza­ła­mia­ją­cych od­kryć – i wi­dzia­łam wszystko oprócz od­po­wied­niego domu! Okna z za­mknię­tymi okien­ni­cami uka­zy­wały ci­che sale ba­lowe; spi­ralne ko­lumny z mar­muru wzno­siły się ku bo­gato zdo­bio­nym su­fi­tom, gdzie pełne wi­goru che­ruby bez­wstyd­nie ba­wiły się w ga­nia­nego; ukryte schody po­kry­wała ko­ronka pa­ję­czyn; pod­da­sza za­sty­głe w bez­ru­chu swo­jej ob­fi­to­ści czy­ha­ją­cych tam cieni; par­te­rowe domki, wy­mu­skane i wy­zbyte ży­cia; mon­stra z bla­chy fa­li­stej po­ma­lo­wane ma­tową brą­zową farbą, żywe, a jed­nak mar­twe; całe za­stępy od­bi­tych dźwię­ków za­świad­czały na­to­miast szep­tem o nie­wi­docz­nej kar­cą­cej obec­no­ści ciotki Pa­tience („Nie­ru­cho­mość w naj­wyż­szym stop­niu nie­od­po­wied­nia, moja droga”) i przy­wo­dziły na myśl ra­do­sne po­mruki Ge­ralda („Spójrz, wspa­niale nada­wałby się na staw dla hi­po­po­tama”), gdy w in­nym za­kątku uka­zy­wał się za­nie­dbany, za­to­piony ogród. Pula od­po­wied­nich do­mów nie­po­ko­jąco się zmniej­szała, zmu­sza­jąc mnie do roz­wa­że­nia prak­tycz­nych stron każ­dej ewen­tu­al­no­ści.

Nie wie­dzia­łam, czego chcę – po czym na­gle, w jed­nej nie­prze­wi­dy­wal­nej chwili zro­zu­mia­łam, cał­ko­wi­cie bez po­wodu i nie­wia­ry­god­nie bli­sko wła­snego domu. Oczy­wi­ście wi­dzia­łam ten bu­dy­nek już wcze­śniej, ale ni­gdy nie czu­łam jego obec­no­ści ani nie zwra­ca­łam uwagi, kto mieszka za wie­loma me­trami po­nu­rych rdza­wo­czer­wo­nych za­słon. Ta­blica NA SPRZE­DAŻ wszystko zmie­niła, po­my­śla­łam ze zdu­mie­niem, gdy sta­łam za­uro­czona i za­sta­na­wia­łam się nad do­ko­na­nym wy­bo­rem na tej spo­koj­nej sze­ro­kiej ulicy peł­nej du­żych do­mów w stylu edwar­diań­skim (przy któ­rej w isto­cie miesz­ka­li­śmy).

Obiekt mo­jej sym­pa­tii, dwu­pię­trowy, duży i wy­godny kwa­dra­towy dom, stał pew­nie. Sze­ro­kie wy­ku­szowe okna na­ru­szały so­lid­ność gru­bych mu­rów od frontu, a znaj­du­jące się mię­dzy nimi małe łu­kowe okna wi­tra­żowe przy­da­wały odro­biny dzi­wacz­no­ści tro­chę po­nu­rej ciem­no­zie­lo­nej ko­lo­ry­styce. Wy­soko po­mię­dzy ko­mi­nami z za­do­wo­le­niem za­uwa­ży­łam ku­szące okna pod­da­sza. Duży ga­nek osła­niał drzwi od frontu, a cof­nięty ka­mienny ga­raż za­wę­żał wej­ście do ogrodu na ty­łach domu – kwa­dratu z nie­przy­ci­na­nymi drze­wami i traw­ni­kiem oto­czo­nym wy­so­kim mu­rem, po­tęż­nym ogro­dze­niem oraz sze­ro­kim ży­wo­pło­tem z li­gu­stru. Dziki ob­szar – lecz dla mnie, w tym mo­men­cie, był to raj.

Drzwi fron­towe otwo­rzyły się na moje nie­cier­pliwe za­py­ta­nie, nie­mal za­nim do nich do­tar­łam. Ko­bieta o ob­fi­tych kształ­tach i w po­de­szłym wieku prze­szyła mnie by­strym spoj­rze­niem oczu per­ma­nent­nie zmru­żo­nych w za­głę­bie­niach w skó­rze ko­loru kitu, jakby spę­dziły całe ży­cie w upal­nym słońcu. Ob­szerna biała, nie­stety już po­żół­kła, bluzka byle jak zwień­czała wy­tartą spód­nicę le­d­wie trzy­ma­jącą się na szwach. Zro­bione ze szkła i wy­szczer­bione ni­czym gór­ski krysz­tał gu­ziki bluzki, dwa za­le­d­wie, wi­siały na po­je­dyn­czych nit­kach – męż­nie, lecz tylko tro­chę po­wstrzy­mu­jąc ob­wi­słe piersi, które w każ­dej chwili mo­gły wy­paść na wierzch; przez sze­ro­kie dziury w brud­nej weł­nia­nej ka­mi­zelce i po­my­sło­wej ba­ty­sto­wej kon­struk­cji wal­czyły o pierw­szeń­stwo w dro­dze na wol­ność. W prze­ci­wień­stwie do ca­łej reszty ko­biety au­re­ola jej wło­sów ja­śniała ni­czym wy­raźne prze­sła­nie. Sple­cione w gruby war­kocz i opla­ta­jące głowę kilka razy zo­stały po­rząd­nie unie­ru­cho­mione szpilką. Wy­glą­dała w nich jak w srebr­nej ko­ro­nie.

Sta­łam zdu­miona i za­sko­czona jej nie­spójną po­wierz­chow­no­ścią. Tro­chę nie­pewna, wy­czu­wa­łam pod tym mięk­kim gar­gan­tu­icz­nym ciel­skiem wy­ra­zi­stość cha­rak­teru, a w tym sa­mym cza­sie moje wścib­skie oczy spo­glą­dały za plecy ko­biety i lu­stro­wały hol, który mimo fa­tal­nego wy­stroju w ko­lo­rze cęt­ko­wa­nego beżu był duży i miał sporo wa­lo­rów; szkło wi­tra­żo­wych okien wy­cho­dzą­cych na we­randę od­bi­jało ja­sne wie­lo­barwne smugi świa­tła. Lampa po­środku holu sta­no­wiła po­nure ustroj­stwo z nie­fa­chowo zro­bio­nym aba­żu­rem z nie­chluj­nie po­skle­ja­nego sza­rego pa­pieru.

W in­nym mo­men­cie moje pierw­sze wra­że­nia na wi­dok brud­nego wnę­trza i draż­li­wej nie­zna­nej sta­ruszki nie­wąt­pli­wie by mnie zra­ziły, ale te­raz, gdy czu­łam się wy­jąt­kowo pewna swo­jego wy­boru, nic nie od­wio­dłoby mnie od wy­ko­na­nia za­da­nia, gdy da­łam się po­rwać cze­muś, co przy­po­mi­nało wy­cieczkę z biu­rem Tho­masa Co­oka. Te­raz bo­wiem pani O’Grady stała się po ludzku ga­da­tliwa, okra­sza­jąc roz­mowę o sprze­daży in­nymi oso­bli­wymi te­ma­tami z za­wziętą we­so­ło­ścią sta­rej zołzy, od dawna już naj­lep­sze lata ma­ją­cej za sobą. Pod­kre­ślała piękno domu, stale po­wta­rza­jąc, że jest „świeżo od­ma­lo­wany”, co sta­no­wiło wie­rutne kłam­stwo, było bo­wiem do­brze wi­dać, że tylko sto­larka w naj­bar­dziej rzu­ca­ją­cych się w oczy jego czę­ściach zo­stała maź­nięta farbą. Wła­ści­cielka prze­ga­niała mnie prze­bie­gle od jed­nej nie­wiel­kiej plamy świe­żej farby do na­stęp­nej, li­cząc na to, że mnie zwie­dzie, wy­dłu­ża­jąc opo­wie­ści o swoim ży­ciu w Chi­nach – la­tach po­świę­co­nych zba­wia­niu dusz w ośrodku mi­syj­nym i speł­nia­niu po­trzeb nie­do­ma­ga­ją­cego męża – pod­czas gdy moje cie­kaw­skie, wszystko wi­dzące oczy za­uwa­żyły, że nie ma tam ani jed­nego oso­bi­stego przed­miotu upa­mięt­nia­ją­cego kraj, któ­remu od­dała naj­lep­sze lata ży­cia.

Sze­ro­kie schody, za­krę­ca­jące ła­god­nie w dwóch miej­scach, pro­wa­dziły na prze­stronny po­dest wzno­szący się nad ho­lem; ja­sny, z dłu­gim oknem z pół­prze­zro­czy­stymi szma­rag­do­wymi szy­bami – wy­obra­ża­łam go so­bie jako ga­le­rię dla mu­zy­ków. Wo­kół kwa­dra­to­wego po­de­stu roz­miesz­czone były po­koje. Po­my­śla­łam, że tej wid­nej prze­strzeni nic nie mo­gło przy­tło­czyć, na­wet pa­skudny za­pach po­trawki przy­pa­la­ją­cej się na ku­chence ga­zo­wej. Na szczy­cie scho­dów ob­ró­ci­łam się i z za­sko­cze­niem od­kry­łam jesz­cze je­den prze­stronny po­dest i ko­lejne duże i do­brze roz­pla­no­wane po­koje, w tym wielką ła­zienkę ze sto­jącą na za­krzy­wio­nych no­gach, mon­stru­alną wanną z że­liwa pełną brud­nych na­czyń sto­ło­wych. Wą­skie schody pro­wa­dziły na dłu­gie białe pod­da­sze ze sko­śnymi su­fi­tami i man­sar­do­wymi oknami. Pod nami roz­po­ście­rał się ogród wta­pia­jący się w gąszcz zie­lo­nych krze­wów i wy­so­kich drzew. Wi­dok roz­cią­gał się na da­chy do­mów i spo­witą mgłą zie­leń, wzno­szącą się na od­le­głej li­nii wzgórz, nie­wy­raź­nych te­raz w przy­ga­sa­ją­cym świe­tle końca ko­lej­nego dnia.

Gdy wy­cho­dzi­łam, zmierz­chało się. Dłu­gie cie­nie kła­dły się bez­gło­śnie na alei, mi­go­tała oso­bliwa lampa. Pies matki, Si­mon, pę­dził drogą w po­goni za znę­ka­nym ko­tem przy wtó­rze stłu­mio­nych ra­do­snych okrzy­ków jej wie­ko­wej ir­landz­kiej są­siadki, pani Brady, która nie­na­wi­dziła ko­tów bar­dziej niż psów.

Wy­czu­wa­łam, że te­raz, ju­tro lub może po­ju­trze roz­pocz­nie się ba­ta­lia w spo­rze praw­nym o dom – mój dom – pen­sjo­nat...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki