Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co się stało z Margo? Dotychczas historię ekscentrycznej rodziny Durrellów poznawaliśmy tylko z jednej perspektywy – młodego Gerry’ego. Najwyższy czas to zmienić i oddać głos również innym członkom tego urokliwego i roztargnionego stadka. A że literacki talent i poczucie humoru płyną we krwi wszystkich jego przedstawicieli, przedstawiamy Wam pełne uroku i humoru historie opowiedziane przez Margaret Durrell!
W 1947 roku, po powrocie z Korfu do Wielkiej Brytanii z dwójką małych dzieci na utrzymaniu, Margo zakłada pensjonat w Bournemouth. Ale wszelkie nadzieje na prowadzenie poważanego i szacownego przybytku zostają rozwiane, gdy najemcy okazują się być gromadą ekscentryków: od malarza aktów po parę czarujących młodych pielęgniarek, których nocne zmiany łączą się z ciągle zmieniającą się listą dżentelmenów, uprzejmie donoszących sąsiadom, że Margo prowadzi burdel. Dwaj synowie Margo, Gerry i Nicholas, okazują się równie psotni jak ich słynny wujek Gerald – a on sam co jakiś czas powraca z dziwnymi i cudownymi zwierzętami, od marmozet po małpy, które – jak można się domyślić - zupełnie nie nadają się do życia w ogrodzie w Bournemouth.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Mojej rodzinie, która wspierała mniewe wszystkich moich przygodach
Wstęp
Ludzie zawsze mnie pytają, co się stało z moją siostrą. Z przyjemnością donoszę, że Margo nadal tryska energią, a nasze życie wciąż jest tak zawikłane, jak było w błogich czasach na Korfu. Margo pomagała mi w hodowli moich zwierząt; ja pomagałem wychowywać jej dzieci. Ona często zwala mi się na głowę w moim zoo na Jersey i w domu w Prowansji; ja często wkraczam na jej teren w Bournemouth. Spędziliśmy razem wiele wakacji – podróżując ustronnymi drogami Francji i spierając się o miejsce na piknik lub o to, kiedy trzeba się zatrzymać z powodów biologicznych; karmiliśmy gołębie na Piazza San Marco w Wenecji i obserwowaliśmy je (różowy gatunek) w tropikalnym raju na Mauritiusie. Oraz, a jakże, wspólnie korzystaliśmy z uroków Korfu, szukając i znajdując tam opustoszałe gaje oliwne i morskie groty, gdzie wszyscy byliśmy tacy szczęśliwi.
Margo od początku i pod każdym względem równie żarliwie jak jej bracia doceniała komiczną stronę życia i przejawiała zdolność obserwowania dziwactw ludzi i osobliwości miejsc. Podobnie jak my, czasem miewa skłonność do przesady i ponosi ją fantazja, ale myślę, że nie jest to wadą, jeśli chodzi o snucie opowieści w zajmujący sposób. Bardzo się cieszę, że zapisała swoje przeżycia pod dachem domu numer 51, i wiem, że wam też się spodobają.
Gerald Durrell
Jersey, 27 grudnia 1994
Wprowadzenie
Był rok 1947, gdzieś na przedmieściach Bournemouth, a pomysł narodził się wraz z telefonem od mojej ciotki Patience, onieśmielającej starej panny, która zadzwoniła do naszego domu rodzinnego, żeby oznajmić o swojej nieuchronnej wizycie.
– Jak się ma twoja droga matka, biedaczka... uparła się, żeby wszystkich was wychowywać samotnie. – Moja matka była wdową. – A ten bystry chłopiec, Lawrence, nadal tam jest, dobrze się miewa i wciąż pisze? – Lawrence miał ambicję zostać genialnym pisarzem. – A co u Lesliego? Dostał już kolejną pracę? Bo chyba już najwyższy czas ku temu! – Leslie, z żyłką przedsiębiorcy i kolejnym zarzuconym śmiałym przedsięwzięciem na koncie, od kilku miesięcy był bez pracy i bez szczególnych szans na karierę. – A twój drogi brat Gerald, nadal jest poza domem i naraża się na tropikalne choroby? – Gerald, od drugiego roku życia przejawiający wyraźną skłonność do natury, znajdował się akurat wśród zwierząt w jakimś ogrodzie zoologicznym, obserwując Bóg jeden wie co. – A ty, moja droga... Ufam, że nie zasypiasz gruszek w popiele? Wróciłam na jakiś czas do domu po tym, jak odważyłam się zarówno wyjść za mąż, jak i odbyć ekscytujące podróże do dalekich krajów, i teraz, nie bardzo wiedząc, co dalej robić, byłam tak naprawdę w stanie zawieszenia.
Ciotka Patience, zadowolona, że przynajmniej żyjemy, wybadała mnie następnie w drugiej najważniejszej sprawie – pieniędzy.
– A jak twoje finanse? – Liczyła niewątpliwie na jakąś cudowną odpowiedź.
– Cóż, mam spadek, który zostawił mi ojciec... chyba – odparłam niepewnie, nie chcąc odmalowywać sytuacji w zbyt czarnych barwach, żeby przypadkiem nie ściągnąć na siebie słów dezaprobaty, ani w zbyt różowych, co prawdopodobnie pozbawiłoby ją wszelkiej ochoty okazania ewentualnej szczodrości. Wyobraziłam sobie, jak czuły uśmiech towarzyszący ciotczynym pytaniom robi się kwaśny od dezaprobaty na wzmiankę o jakimkolwiek nadciągającym zamęcie finansowym.
– Ostatnio sporo o tobie myślę, droga Margo, i mam pewien pomysł – obwieściła to dostojnym tonem, po czym zrobiła złowieszczą pauzę, czekając na mój stłumiony okrzyk radości oczekiwania. – Jesteś nadal na linii, Margo? – zapytała, wyczuwając, że błądzę myślami.
– Tak, oczywiście – odpowiedziałam pośpiesznie i usiadłam zrezygnowana z cichym westchnieniem, wiedząc, że pomysły ciotki Patience wymagają przybrania maksymalnie wygodnej pozycji w oczekiwaniu na dość długą rozmowę.
– Ty naprawdę musisz wziąć się w garść, moja droga, i ciężko pracować na powodzenie w przyszłości, jak ja pracowałam.
Rozpoczął się wykład na temat ciężkiej pracy – czegoś, o czym nie miałam bladego pojęcia. Oburzona, szybko pozwoliłam sobie znowu na błądzenie myślami. Do rzeczywistości przywołał mnie z powrotem nagle natarczywy ton.
– Nie pozostaje nic innego... nie sądzisz?
– Tak! – wykrztusiłam, zaniepokojona sugestiami ciotki.
– Otworzysz, moja droga, pensjonat. Nie jakiś pospolity, ale raczej coś pierwszorzędnego, coś pewnego... i bezpiecznego! – Głos ciotki stał się stanowczy i pełen entuzjazmu. – Małżeństwo nie jest instytucją ani pewną, ani bezpieczną. – Ciotka nie przypadkiem była starą panną. – Będzie to dla ciebie coś w rodzaju kotwicy: w tej chwili jesteś niczym miotana przez fale stara łajba bez steru.
Nie przejmując się walorami opisowymi wypowiedzi mojej ciotki, uspokoiłam się, spojrzawszy w zawieszone naprzeciwko lustro. Mój uśmiech nie przypominał jeszcze jej uśmiechu, lecz myśl o finansowej pewności niespodziewanie i bezdyskusyjnie podniosła mnie na duchu. Szybko przeanalizowałam sytuację. Ciotka Patience miała rację; nieruchomość, bursa. Wyśmienity pomysł! Nie żebym miała w tych sprawach jakiekolwiek doświadczenie.
– Bursa? Nigdy o tym nie myślałam – odparłam z rosnącym zaciekawieniem.
– Nie bursa, moja droga, ale pensjonat... bursy są tak pospolite. Nie dalej jak wczoraj mówiłam mamie – ciągnęła ciotka – że Margo potrzebuje jakiegoś solidnego wsparcia, nie kolejnego małżeństwa, lecz nieruchomości komercyjnej, bo przy jej temperamencie na stabilizację w małżeństwie nie ma szans.
Uśmiechnęłam się z rozrzewnieniem do ciotki Patience przebywającej w „kensingtońskim” pokoju w kolorze akwaryjnej zieleni. Jej pomysł nagle stał się wyzwaniem. W sytuacji, gdy tak trudno było osiągnąć bezpieczeństwo, kimże ja byłam, by lekko potraktować jakąkolwiek propozycję poprawienia swojego statusu materialnego? Otwierała się przede mną perspektywa usłanego różami życia właścicielki pensjonatu, przysłowiowe niebo, które rozświetlał promyk nadziei, było właściwie w zasięgu ręki. W rezultacie, gdy szłam do kuchni w tym pamiętnym dniu, błogosławiłam ciotkę Patience, czyniąc to trochę nieśmiało, czekały mnie bowiem jeszcze nieuniknione komentarze członków rodziny.
Wiadomość o planowanym przedsięwzięciu przekazałam matce i wszystkim, którzy wówczas byli obecni w domu, okraszając ją płomiennymi opisami zysków i bezpiecznego życia do samej śmierci w atmosferze dyskretnego wyrafinowania. Przemawiając z zapałem do szeregu skamieniałych twarzy, wyjaśniłam, że nie będzie to zwyczajne miejsce zakwaterowania, lecz coś na wyższym poziomie: pensjonat.
Przyjęli moje barwne konkluzje przeciągłym milczeniem, po czym w pośpiechu zniknęli za drzwiami, żeby przedyskutować to, co nazwali „tym nowym szaleństwem”.
Zadawałam sobie z goryczą pytanie, czemu moja rodzina musi traktować każde nowe przedsięwzięcie, jakby było bardzo bliskie obłędu. Co może być niewłaściwego w tym, że z moralnym – a być może też finansowym, gdyby okazała chęć szczodrej pomocy – wsparciem ciotki Patience stanę się stateczną damą w przyzwoitym mieście, i kimże oni są, by wyrokować w tak ważnej materii biznesowej, skoro nie ma wśród nich nikogo, kto zna się na interesach? W odwecie, z zaprawionym żółcią krytycyzmem przeanalizowałam dokonania moich krewnych na tym polu.
Weźmy na przykład moją matkę: owszem – była drobna i odważna; owszem – niezłomna w swej matczynej miłości, ale nie znała się na prowadzeniu pensjonatów i z pewnością nie była kobietą interesu. Jakżeby mogła nią być ze swoim ograniczonym doświadczeniem, całkowicie pochłonięta sprawami rodzinnymi: zwierzętami; ogrodem; skupiająca się na subtelnej sztuce kuchni indyjskiej oraz fascynujących kartach Prediction. Jak mogła przekładać godną szacunku rolę właścicielki nieruchomości na crippenowski dramat niemożliwych do przewidzenia zagrożeń? Jej dotychczasowe zmartwienia dotyczyły nieuchronnego zadłużenia na rachunku bankowym oraz przerażającego handlu żywym towarem. Wciąż przestrzegała mnie, swoją jedyną córkę, przed strzykawkami, których w kinach błyskawicznie używali ciemnoskórzy nieznajomi, oraz oczywiście przed groźnymi skutkami niepodnoszenia deski klozetowej w szaletach publicznych. Lawrence też nie ułatwiał sytuacji, rozbudzając jej lęki swym diabolicznym geniuszem wynalazczym i głośno zachęcając do tego, by postawiła na swoim. Podobnie jak Leslie, ta przysadzista rabelaisowska postać nakładająca obficie olej na płótno lub głęboko zatopiona w analizie niuansów broni palnej, statków, piwa i kobiet, też bez pensa przy duszy, odkąd cały odziedziczony spadek przeznaczył na zakup łodzi rybackiej, która zatonęła przed dziewiczym rejsem w Poole Harbour. Zgadzał się z każdym wypowiadanym przez Lawrence’a słowem, ilustrując już wyobrażone potworności jeszcze bardziej drastycznymi opisami lubieżnych lokatorów, właścicielek uduszonych na posterunku, wątpliwych narodzin i niezwykłych zgonów. Jego ostateczne oświadczenie, że „właścicielką nieruchomości się rodzisz, nie stajesz”, wypowiedziane głosem sugerującym, że właśnie złożyli do grobu bardzo drogiego im nieboszczyka, jeszcze bardziej zdenerwowało matkę.
Na szczęście dzięki swojej nieobecności Gerald chwilowo oszczędził mi swoich komentarzy, które bez wątpienia dorównałyby wszystkiemu, co mieli do powiedzenia pozostali bracia. Wzdrygnęłam się na wspomnienie jego poczynań (które, jak pomyślałam z pewnym sceptycyzmem, nie obejmowały należytego obchodzenia się z majątkiem wielkiej firmy ani prowadzenia skromnej bursy), wyobrażając sobie puszki wypełnione żuczkami, skrzynki dla jaszczurek, śmierdzące odchody ptaków, cuchnące węże zakonserwowane w alkoholu, zwłoki zwierząt rozciągnięte groteskowo do sekcji, powietrze gęste od eteru, gdy okaleczone zwierzę było wprawnie leczone i przywracane do życia, podczas gdy ludzie o wrażliwszych żołądkach oddalali się chwiejnym krokiem, żeby dojść do siebie. Powrót Geralda oznaczałby zamęt i dezorganizację, a my wszyscy, niezależnie od warunków atmosferycznych, bylibyśmy zmuszeni wychodzić z domu, żeby przeczesywać okolicę w poszukiwaniu nieruchomości, w których on mógłby bez przeszkód i ograniczeń stworzyć zalążek ogrodu zoologicznego swoich marzeń. Pod jego nieobecność domem rządziła energiczna kandydatka na mieszkankę tego zoo, marmozeta, niewielkie kudłate zjawisko z obliczem sędziwego mędrca. Sadowiąc się w strategicznych punktach, by złagodzić fizyczne dolegliwości, głęboko urażony, gdy mu w tym przeszkadzano, Pavlo dąsał się godzinami w jakimś niedostępnym miejscu, a przekarmiony mastif tybetański walczył z nim o pierwszeństwo w pozyskiwaniu sympatii naszej rodziny. Źle wypchany krokodyl, z którego potężnymi falami wydobywała się woń stęchlizny, spoglądał gniewnie świdrującymi oczami ze szczytu łazienkowej szafki, poniżej zaś widniała nabazgrana czerwonym mydłem na lustrze przestroga (wyraźne przypomnienie, że nieobecność Geralda jest jedynie chwilowa): „Proszę nie dotykać”, razem z przypomnieniem o terminie wizyty u dentysty.
Któż zatem nie chciałby uciec się do utopijnej wizji siebie jako właścicielki pensjonatu?
Rozdział pierwszy
W rezultacie opuściłam swojskie klimaty dobrze znanych okolic i rozpoczęłam wielotygodniowe, intensywne poszukiwania domu. Otworzył się przede mną nowy świat, fascynujący świat cegieł i zaprawy, który poniósł mnie na skrzydłach oszałamiających odkryć – i widziałam wszystko oprócz odpowiedniego domu! Okna z zamkniętymi okiennicami ukazywały ciche sale balowe; spiralne kolumny z marmuru wznosiły się ku bogato zdobionym sufitom, gdzie pełne wigoru cheruby bezwstydnie bawiły się w ganianego; ukryte schody pokrywała koronka pajęczyn; poddasza zastygłe w bezruchu swojej obfitości czyhających tam cieni; parterowe domki, wymuskane i wyzbyte życia; monstra z blachy falistej pomalowane matową brązową farbą, żywe, a jednak martwe; całe zastępy odbitych dźwięków zaświadczały natomiast szeptem o niewidocznej karcącej obecności ciotki Patience („Nieruchomość w najwyższym stopniu nieodpowiednia, moja droga”) i przywodziły na myśl radosne pomruki Geralda („Spójrz, wspaniale nadawałby się na staw dla hipopotama”), gdy w innym zakątku ukazywał się zaniedbany, zatopiony ogród. Pula odpowiednich domów niepokojąco się zmniejszała, zmuszając mnie do rozważenia praktycznych stron każdej ewentualności.
Nie wiedziałam, czego chcę – po czym nagle, w jednej nieprzewidywalnej chwili zrozumiałam, całkowicie bez powodu i niewiarygodnie blisko własnego domu. Oczywiście widziałam ten budynek już wcześniej, ale nigdy nie czułam jego obecności ani nie zwracałam uwagi, kto mieszka za wieloma metrami ponurych rdzawoczerwonych zasłon. Tablica NA SPRZEDAŻ wszystko zmieniła, pomyślałam ze zdumieniem, gdy stałam zauroczona i zastanawiałam się nad dokonanym wyborem na tej spokojnej szerokiej ulicy pełnej dużych domów w stylu edwardiańskim (przy której w istocie mieszkaliśmy).
Obiekt mojej sympatii, dwupiętrowy, duży i wygodny kwadratowy dom, stał pewnie. Szerokie wykuszowe okna naruszały solidność grubych murów od frontu, a znajdujące się między nimi małe łukowe okna witrażowe przydawały odrobiny dziwaczności trochę ponurej ciemnozielonej kolorystyce. Wysoko pomiędzy kominami z zadowoleniem zauważyłam kuszące okna poddasza. Duży ganek osłaniał drzwi od frontu, a cofnięty kamienny garaż zawężał wejście do ogrodu na tyłach domu – kwadratu z nieprzycinanymi drzewami i trawnikiem otoczonym wysokim murem, potężnym ogrodzeniem oraz szerokim żywopłotem z ligustru. Dziki obszar – lecz dla mnie, w tym momencie, był to raj.
Drzwi frontowe otworzyły się na moje niecierpliwe zapytanie, niemal zanim do nich dotarłam. Kobieta o obfitych kształtach i w podeszłym wieku przeszyła mnie bystrym spojrzeniem oczu permanentnie zmrużonych w zagłębieniach w skórze koloru kitu, jakby spędziły całe życie w upalnym słońcu. Obszerna biała, niestety już pożółkła, bluzka byle jak zwieńczała wytartą spódnicę ledwie trzymającą się na szwach. Zrobione ze szkła i wyszczerbione niczym górski kryształ guziki bluzki, dwa zaledwie, wisiały na pojedynczych nitkach – mężnie, lecz tylko trochę powstrzymując obwisłe piersi, które w każdej chwili mogły wypaść na wierzch; przez szerokie dziury w brudnej wełnianej kamizelce i pomysłowej batystowej konstrukcji walczyły o pierwszeństwo w drodze na wolność. W przeciwieństwie do całej reszty kobiety aureola jej włosów jaśniała niczym wyraźne przesłanie. Splecione w gruby warkocz i oplatające głowę kilka razy zostały porządnie unieruchomione szpilką. Wyglądała w nich jak w srebrnej koronie.
Stałam zdumiona i zaskoczona jej niespójną powierzchownością. Trochę niepewna, wyczuwałam pod tym miękkim gargantuicznym cielskiem wyrazistość charakteru, a w tym samym czasie moje wścibskie oczy spoglądały za plecy kobiety i lustrowały hol, który mimo fatalnego wystroju w kolorze cętkowanego beżu był duży i miał sporo walorów; szkło witrażowych okien wychodzących na werandę odbijało jasne wielobarwne smugi światła. Lampa pośrodku holu stanowiła ponure ustrojstwo z niefachowo zrobionym abażurem z niechlujnie posklejanego szarego papieru.
W innym momencie moje pierwsze wrażenia na widok brudnego wnętrza i drażliwej nieznanej staruszki niewątpliwie by mnie zraziły, ale teraz, gdy czułam się wyjątkowo pewna swojego wyboru, nic nie odwiodłoby mnie od wykonania zadania, gdy dałam się porwać czemuś, co przypominało wycieczkę z biurem Thomasa Cooka. Teraz bowiem pani O’Grady stała się po ludzku gadatliwa, okraszając rozmowę o sprzedaży innymi osobliwymi tematami z zawziętą wesołością starej zołzy, od dawna już najlepsze lata mającej za sobą. Podkreślała piękno domu, stale powtarzając, że jest „świeżo odmalowany”, co stanowiło wierutne kłamstwo, było bowiem dobrze widać, że tylko stolarka w najbardziej rzucających się w oczy jego częściach została maźnięta farbą. Właścicielka przeganiała mnie przebiegle od jednej niewielkiej plamy świeżej farby do następnej, licząc na to, że mnie zwiedzie, wydłużając opowieści o swoim życiu w Chinach – latach poświęconych zbawianiu dusz w ośrodku misyjnym i spełnianiu potrzeb niedomagającego męża – podczas gdy moje ciekawskie, wszystko widzące oczy zauważyły, że nie ma tam ani jednego osobistego przedmiotu upamiętniającego kraj, któremu oddała najlepsze lata życia.
Szerokie schody, zakręcające łagodnie w dwóch miejscach, prowadziły na przestronny podest wznoszący się nad holem; jasny, z długim oknem z półprzezroczystymi szmaragdowymi szybami – wyobrażałam go sobie jako galerię dla muzyków. Wokół kwadratowego podestu rozmieszczone były pokoje. Pomyślałam, że tej widnej przestrzeni nic nie mogło przytłoczyć, nawet paskudny zapach potrawki przypalającej się na kuchence gazowej. Na szczycie schodów obróciłam się i z zaskoczeniem odkryłam jeszcze jeden przestronny podest i kolejne duże i dobrze rozplanowane pokoje, w tym wielką łazienkę ze stojącą na zakrzywionych nogach, monstrualną wanną z żeliwa pełną brudnych naczyń stołowych. Wąskie schody prowadziły na długie białe poddasze ze skośnymi sufitami i mansardowymi oknami. Pod nami rozpościerał się ogród wtapiający się w gąszcz zielonych krzewów i wysokich drzew. Widok rozciągał się na dachy domów i spowitą mgłą zieleń, wznoszącą się na odległej linii wzgórz, niewyraźnych teraz w przygasającym świetle końca kolejnego dnia.
Gdy wychodziłam, zmierzchało się. Długie cienie kładły się bezgłośnie na alei, migotała osobliwa lampa. Pies matki, Simon, pędził drogą w pogoni za znękanym kotem przy wtórze stłumionych radosnych okrzyków jej wiekowej irlandzkiej sąsiadki, pani Brady, która nienawidziła kotów bardziej niż psów.
Wyczuwałam, że teraz, jutro lub może pojutrze rozpocznie się batalia w sporze prawnym o dom – mój dom – pensjonat...