Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jesteśmy przekonani, że w czasach wojny informacyjnej antidotum na dezinformację – obok demaskowania fake’ów i upowszechniania faktów, rozwiewania niesłusznych wątpliwości i kontrowania jawnie bzdurnych interpretacji (z czym świetnie radzą sobie wyspecjalizowane w tym media i środowiska) – jest zmiana ram dyskusji. Nie wystarczy zbudować narracji w kontrze do Klubu Poszukiwaczy Złożoności Tam Gdzie Jej Nie Ma (opcja jawnie prorosyjska to na szczęście groteskowy margines). Trzeba w obliczu wojny stawiać zupełnie inne pytania.
fragment posłowia
Książka ta to zapis rozmów i tekstów powstałych w ciągu pierwszych 100 dni pełnoskalowej wojny, którą Władimir Putin wytoczył Ukrainie. Od 24 lutego czytelnictwo i oglądalność mediów wzrosły. Pojawiła się ogromna ilość newsów, reportaży, wywiadów czy przedruków artykułów z zagranicznej prasy. I choć perspektywa chwili jest nieunikniona, interesuje nas wyjście poza spontaniczne reakcje, chęć zrozumienia procesów dziejących się nie tyle w ukraińskim czy polskim społeczeństwie, co w Niemczech, Chinach czy Turcji. Stawiamy sobie za cel zastanowienie się i skupienie nie tylko na roli polskiej i zachodniej Lewicy, lecz także na takich rzeczach jak wpływ wojny na kulturę czy klimat. Nie zapominamy przy tym o perspektywie samych Ukrainek i Ukraińców. Wierzymy, że książka ta poprowadzi osoby czytające w nieoczywiste kierunki i na terytoria mniej znane oraz pomoże w uzyskaniu odpowiedzi na to, jaka czeka nas przyszłość i czego możemy się w niej spodziewać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
■ Sławomir Sierakowski
Wygląda na to, że Ukraina wchodzi w fazę wojny pozycyjnej i długotrwałej – tak twierdzą ukraińscy decydenci. Najbardziej dynamiczny i nieprzewidywalny jej etap mamy najwyraźniej za sobą. Rosjanie takiej wojny wcale nie planowali, a ich nieprzygotowanie widać wyraźnie – i już samo to jest dowodem ich porażki. Ich prezydent to nie wojskowy, lecz kagebista – złodziej, oszust i podstępny kłamca, a nie bohater wojenny. Owszem, zgromadził przed inwazją ze dwieście tysięcy żołnierzy pod ukraińską granicą, ale nadających się do wywarcia efektu psychologicznego w wojnie hybrydowej, takiej „oszukanej” właśnie. Z relacji złapanych jeńców, z przechwyconych przez wywiad ukraiński i amerykański rozmów, a także z jawnej nieporadności żołnierzy na froncie wynika jednoznacznie, że to naprawdę miała być „specjalna operacja wojskowa”, powtórka z Krymu z 2014 roku. Chodziło o to, by sparaliżować państwo, pozyskać kolaborantów, narzucić nową władzę i rozpocząć żmudną rusyfikację państwa. Nie udało się (poza Chersoniem, który został wydany przez zdrajców), więc do gry musiała wejść regularna armia. Kompletnie do tego, powtórzmy, nieprzygotowana i szybko powstrzymana.
Nie udało się zdobycie Kijowa ani Charkowa – Rosjanie zaliczyli tu dwie historyczne klęski. Nie udała się decydująca, wielka bitwa pancerna, nie udało się też odcięcie linii zaopatrzenia z Polski. To upokarzająca i zdumiewająca porażka Kremla. Ukraińcy wykuwają w ten sposób swój własny los, ale także nasz i całego świata. Wszystkie zwroty polityczne, które obecnie się dokonują, możliwe są dzięki temu, że Ukraińcy walczą. Nie jest tajemnicą dla nikogo, że dla wielu polityków i części elit biznesowych Zachodu szybka porażka Ukrainy byłaby wygodniejszym scenariuszem niż jej zwycięstwo. Teraz jednak jej walka pogłębia fundamentalne zmiany w geopolityce.
Jako medium „z oddechem” przedstawiamy czytelnikom cały zestaw reportaży, wywiadów i analiz, które oddają stan rzeczy w Polsce i na świecie po rosyjskiej napaści na Ukrainę. Najwyższy już czas na takie podsumowanie. To z jednej strony zapis początku wojny, który zostanie w naszej pamięci na zawsze – zależy nam na tym, by tę pamięć pomóc ustrukturyzować. Z drugiej strony chcemy pokazać wszystkie wymiary tej wojny i rodzącego się w męczarniach ukraińskiego narodu porządku światowego.
Czytelnictwo i oglądalność mediów po 24 lutego wzrosło. Pojawiają się w nich nie tylko ogromne ilości newsów, ale też reportaże, wywiady z ekspertami czy przedruki artykułów z zagranicznej prasy. Tyle że wojna skupiła zainteresowanie mediów na tym, co tu i teraz – a raczej tam i teraz. Nasza uwaga w Krytyce Politycznej od początku była zorganizowana inaczej. Owszem, gdy pisaliśmy i piszemy o uchodźcach, perspektywa chwili jest nieunikniona. Nawet wtedy jednak próbujemy wyjść poza spontaniczną reakcję własną i polskiego społeczeństwa, starając się przewidywać, jak cały proces będzie przebiegał dalej. Gdy zastanawiamy się nad sytuacją geopolityczną albo zmianami w poszczególnych krajach – w tym tych kluczowych, jak Niemcy, USA czy Chiny – patrzymy głęboko wstecz (np. niemiecki stosunek do Rosji) i daleko przed siebie. Takie „długie trwanie” zawsze wydawało nam się najciekawsze i najtrudniejsze do zrozumienia, ale jednocześnie to ono jest decydujące. A dzień 24 lutego udowodnił to najlepiej. Kto dobrze rozumiał stosunek Rosji do Ukrainy, Niemiec do Rosji czy Ameryki do Europy – kształtowany przez dekady, a nieraz całe wieki – był najmniej zaskoczony i najmniej złudzeń będzie miał lub miała dalej.
Interesuje nas stworzenie mapy prawdziwych przełomów, dlatego też czytelnika czekać może sporo zaskoczeń. Opowiadamy na przykład o tym, jak mało prawdopodobne, a wręcz niewykonalne dla Putina może być sięgnięcie po broń atomową, nawet gdyby w tej wojnie został upokorzony. Patrzymy realistycznie na Niemcy, wskazując, że głośna Zeitenwende kanclerza Scholza to pod wieloma względami bardziej kontynuacja samooszukiwania się w kwestii obronności niż prawdziwy przełom. Badamy skalę i prawdziwe powody niemieckiej prorosyjskości i szacujemy, jak wiele złudzeń w Niemczech wciąż pozostało. Do dyskusji medialnych dokładamy nowy, klimatyczny wymiar tej wojny. Jego znaczenie będzie tylko rosło, lepiej więc, żebyśmy myśleli o tym już teraz.
Mamy nadzieję, że ta książka pozwoli lepiej zrozumieć wyzwania, przed jakimi wszyscy stanęliśmy po 24 lutego 2022 roku.
■ Piotr Malinowski
– 24 lutego obudziły nas odgłosy wybuchów – opowiada Jurij Wołoszkin, rosły 48-latek ze smutnymi oczami, który w Mariupolu prowadził firmę remontową. – Pierwsze dni strzelali gdzieś daleko za miastem. Myśleliśmy, że szybko się to skończy, ale każdego dnia wybuchy były coraz bliżej. W końcu pocisk moździerzowy spadł na nasze podwórko. Na oczach mojej 15-letniej córki i żony zginęło dwoje małych dzieci, ich mama oraz jeszcze jedna sąsiadka.
Mariupol był 430-tysięcznym, rosyjskojęzycznym miastem nad Morzem Azowskim, z dwiema potężnymi hutami i portem, przez który eksportowano bogactwa Donbasu. Mimo że od 2014 roku miasto od frontu dzieliło tylko 30 kilometrów, było przykładem zmian zachodzących w Ukrainie. To tu odbywały się największe w kraju ekologiczne demonstracje, działały ruchy społeczne, a ich przedstawiciele zasiadali w radzie miejskiej. W 2021 roku Mariupol otwierał rankingi Transparency International najbardziej przejrzystych i rzetelnych miast w Ukrainie, zdecydowanie wyprzedzając drugi Lwów.
Ukraińska rzeczniczka praw obywatelskich Ludmyła Denisowa podała, że w Mariupolu zginęło już 20 tysięcy osób. – To bardzo ostrożne szacunki – uważa Roman Amieljakin, aktywista i deputowany Rady Miejskiej Mariupola. – Po wyzwoleniu dowiemy się, ile osób zginęło w gruzach budynków, a ile jest w masowych grobach.
– Pierwszego dnia inwazji przyjechała do mnie siostra – opowiada Sasza, 42-letni tłumacz i pracownik socjalny, który wiele razy gościł mnie w Mariupolu. – Jej mieszkanie jest na Lewym Brzegu, to dzielnica na wschodzie miasta, która została zaatakowana już na samym początku.
Rozmawiamy przez telefon, wcześniej przez 20 dni z Saszą nie było żadnego kontaktu. To on daje mi namiary na swoich znajomych, którym też udało się uciec z miasta. Wszyscy chcą opowiedzieć światu o tym, przez co przeszli.
Sasza mieszkał w centrum, w socrealistycznej kamienicy przy prospekcie Pokoju, kilkaset metrów od Teatru Dramatycznego. – W mojej okolicy było spokojnie – opowiada. – Tam są tylko budynki mieszkalne, uznaliśmy, że do ludności cywilnej nie będą strzelać.
Na początku mieszkańcy próbowali żyć normalnie. – Widać było spacerowiczów, nadal jeździły autobusy i tylko w sklepach półki zrobiły się puste – relacjonuje Sasza. – Na targowisku ceny były kilka razy wyższe niż normalnie, przed stacjami benzynowymi ustawiły się kolejki aut, a kiedy odcięto prąd, zamknięto też apteki.
1 marca Mariupol został okrążony. – Przez blisko dwa tygodnie z miasta nie dało się wyjechać – opowiada Roman Amieljakin. – Zwróciliśmy się do Rosjan w sprawie korytarza humanitarnego, ale ich odpowiedzią było zbombardowanie zajezdni miejskich autobusów, które miały ewakuować ludzi.
– Nikt nie spodziewał się, że będą bombardować miasto – podnosi głos Sasza. „Zaskoczenie” to słowo, które powtarza wielu uciekinierów z Mariupola.
Na początku o ostrzałach informowały syreny, później bombardowania trwały bez przerwy. – W naszym salonie pocisk wyrwał dziurę na pół ściany, na szczęście byliśmy wtedy w innym pokoju – opowiada Natalia Romanenko, 19-latka, która przed wojną studiowała filozofię. – Temperatura w mieszkaniu spadła poniżej zera i musiałyśmy z mamą przenieść się do piwnicy.
Razem z 50 innymi mieszkańcami bloku Natalia w piwnicy spędziła dziewięć dni. – Nie było prądu, wody, gazu czy dostępu do toalety – wylicza dziewczyna. – Ludzie pomagali sobie nawzajem, żeby jakoś to przetrwać. Do picia i gotowania topiliśmy śnieg, a później, gdy zrobiło się cieplej, zbieraliśmy deszczówkę i wodę z kałuż. Na podwórku z połamanych mebli i framug okiennych paliliśmy ognisko.
Sasza z siostrą zdecydowali, że póki ich mieszkanie jest całe, nie będą schodzić do zimnej i wilgotnej piwnicy. – Zrobiliśmy duże zapasy jedzenia i siedzieliśmy na podłodze w korytarzu – opowiada mężczyzna. – Gdzieś w internecie przeczytaliśmy o zasadzie dwóch ścian. Chodzi o to, żeby od zewnętrznej ściany budynku oddzielało nas przynajmniej jedno pomieszczenie, które ochroni przed ostrzałem.
– Nie baliście się zostawać w mieszkaniu? – dopytuję.
– Piwnice dają złudne poczucie bezpieczeństwa – przekonuje Sasza. – Jeśli na dom spadnie bomba lotnicza, to ludzie w piwnicy zostaną żywcem pogrzebani, bo ofiar spod gruzów nie ma kto ratować.
– W piwnicy, na 10 metrach kwadratowych, było nas siedmioro: żona, ja, nasza córka, starsza kobieta ze swoją dorosłą córką oraz młoda mama z małym chłopcem. Spaliśmy na siedząco, bo nie było gdzie się położyć – relacjonuje Jurij Wołoszkin. – Starsza pani bardzo się bała. Chyba to z tego strachu dostała udaru. Jej córka sprowadziła lekarza, ale on powiedział, że nie może nic zrobić i została nam już tylko modlitwa. Przez dwa dni kobieta nie podnosiła się, przestała mówić i tylko jęczała. Zmarła trzeciego dnia wieczorem. Jej córka strasznie krzyczała, obwiniała się. Noc spędziliśmy ze zwłokami.
Rano Jurij przyprowadził policję. – Stwierdzili zgon i kazali nam wynieść ciało przed budynek, żeby nie zaczęło się rozkładać – zawiesza głos mężczyzna. – Przed wejściem nadal leżały zwłoki osób, które zginęły w wybuchu kilka dni wcześniej. Od policji usłyszeliśmy, żebyśmy sami ich pochowali.
Z początku służby próbowały zbierać ciała i grzebać je we wspólnej mogile na miejskim cmentarzu. – Nie było jak weryfikować tożsamości ofiar, kostnice były pełne, a ciał przybywało – opowiada Roman Amieljakin. – Nasi ludzie pracowali pod ostrzałem, wielu zginęło lub zostało rannych.
Jurij z innymi mężczyznami pochowali ciała swoich sąsiadów na podwórku w leju po bombie. – Trafiliśmy do piekła – mężczyźnie łamie się głos.
Od początku marca nadajniki telefoniczne w mieście przestały działać. – Odcięli nas od świata, nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje – opowiada Natalia. – Jeden z naszych ukraińskich żołnierzy, który przychodził odwiedzać swoją rodzinę, powiedział nam o szykowanej ewakuacji.
– Znaleźliśmy stare radio – cedzi słowa Sasza. – Podłączyliśmy je do akumulatora samochodowego i złapaliśmy rosyjską stację. W wiadomościach powiedzieli, że ukraińscy naziści bombardują Mariupol, to znaczy, że sami do siebie strzelamy. W ukraińskim radiu nadawali komunikat o korytarzu ewakuacyjnym. Poszedłem dowiedzieć się czegoś więcej do teatru, tam zbierali się ludzie, których domy zostały zburzone, i czekali na możliwość wyjazdu z miasta, ale autobusy nie przyjeżdżały.
Pierwsza udana ewakuacja odbyła się 14 marca. – Wyjechało wtedy 160 samochodów osobowych – mówi Roman Amieljakin. – Wcześniej ci, którzy próbowali jechać na własną rękę, trafiali pod ostrzał.
Rosjanie długo nie godzili się na ewakuację autobusami. W końcu z Zaporoża ruszyła kolumna pojazdów. Jadącymi do Mariupola autobusami wolontariusze próbowali przesłać żywność dla głodującego miasta. – Rosyjscy żołnierze przeszukali pojazdy i zabrali wszystko – relacjonuje Roman. – Kierowcom powiedzieli, że sami pomogą mieszkańcom Mariupola.
Z miasta i jego okolic do Rosji i na okupowane tereny Donbasu wywieziono już blisko 40 tysięcy ludzi. – Kremlowi zależy na tym, aby pokazać w telewizji, jak pomaga ludności cywilnej – tłumaczy Roman.
16 marca na Teatr Dramatyczny spadły rosyjskie bomby. – Huk był taki, że pomyśleliśmy, że to nasz dom został trafiony – opowiada Sasza. – Zrozumieliśmy, że musimy uciekać.
– Kiedy na chwilę ucichły wybuchy, wyskoczyliśmy z piwnicy i pobiegliśmy do naszego auta – relacjonuje Jurij. – Do zwykłej osobówki wsiedliśmy w dziewięć osób. Mieliśmy rozbitą przednią szybę i żeby coś widzieć, prowadziłem w okularach do nurkowania. Chwilę krążyliśmy po mieście, nie wiedząc, dokąd jechać. W końcu trafiliśmy na kolumnę aut i za nią wyjechaliśmy z miasta w kierunku Berdiańska.
W 2019 roku do użytku oddano nową drogę łączącą Zaporoże z Mariupolem, wcześniej główna trasa biegła przez okupowany Donieck. – Normalnie podróż zajmowała około trzech godzin, teraz jechaliśmy ponad dobę – opowiada Sasza. – Rosjanie zatrzymywali nas na drogowych blokadach, „blokpostach”, sprawdzali kontakty i zdjęcia w telefonach, kazali mi się rozbierać do naga, mówili, że szukają nacjonalistów.
Z Mariupola ewakuował się już też mer miasta Wadym Bojczenko i część przedstawicieli rady miejskiej. – Polują na nas – wyjaśnia krótko Roman Amieljakin. – Kilka osób z prorosyjskiej partii Opozycyjna Platforma Za Życiem kolaboruje z okupantami, którzy próbują stworzyć własną administrację.
W mieście zostało kilku radnych. – Na tyle, na ile mogą, nadal organizują pomoc dla mieszkańców – mówi Roman. – Jeśli Rosjanie ich złapią, to torturami będą próbowali zmusić do współpracy.
W oblężonym mieście przebywa nadal około 150 tysięcy ludzi. – Zostały osoby starsze, bez samochodów, ludzie z niepełnosprawnościami, ci, którzy szukają swoich bliskich – wylicza Roman Amieljakin.
Jurij z żoną i córką trafili do Lwowa. – Nie mamy domu, nie mamy gdzie wracać – szlocha mężczyzna. – Jak to możliwe, że ludzie, którzy chodzili do tych samych szkół co my, mówią tym samym językiem, dorastali na takiej samej muzyce i filmach, zrobili nam coś takiego.
Sasza jest w Dniprze, pracuje jako tłumacz dla jednej z międzynarodowych organizacji humanitarnych. Siostrę wysłał do krewnych w Czerniowcach. Sam nie zamierza wyjeżdżać dalej. – Rodzice tam zostali, będę próbował po nich wrócić – wyjaśnia. Prosi, żebym nie podawał jego nazwiska, położoną na przedmieściach Mariupola wieś rodziców zajęli Rosjanie. – Mamę przyjaciela wywieźli do Rosji, bo dowiedzieli się, że wstąpił on do obrony terytorialnej – tłumaczy.
Po ewakuacji Natalia z mamą trafiły do Polski. Spotkaliśmy się w Krakowie. Dziewczyna chce tutaj kontynuować studia. – Kiedy wyszłyśmy z piwnicy, zobaczyłyśmy, że naszego miasta już nie ma – stwierdza.
– Szacujemy, że 90%. zabudowań w mieście zostało zniszczonych – mówi Roman Amieljakin.
– Co będzie dalej? – pytam.
– Wyzwolimy miasto i następnym razem spotkamy się w Mariupolu – stwierdza stanowczo.
8 kwietnia 2022 r.
■ Paulina Siegień rozmawia z Tatianą Kozak
Paulina Siegień: Jak wyglądają twoje noce?
Tatiana Kozak: Dosyć niespokojnie, ale na razie do schronu schodziliśmy tylko raz. Inaczej niż wielu znajomych, którzy nocują w metrze. To główny schron Kijowa. My do tej pory nocowaliśmy w domu, bo obserwując sytuację, doszliśmy do wniosku, że na razie jest raczej bezpiecznie. Ale jeśli będą silne ostrzały, to będziemy oczywiście schodzić do schronu. Mamy jeden w sąsiedniej kamienicy, więc niedaleko. To taka stalinka, jest tam solidny radziecki schron. Oprócz metra ludzie nocują też w piwnicach. W szkole, która jest niedaleko, też powinien być schron, chociaż tego jeszcze nie sprawdziliśmy. Od ósmej wieczorem do ósmej rano mamy godzinę policyjną, nie wolno wychodzić z domu. Staramy się wracać do domu przed zmrokiem, tak jest bezpieczniej.
Co robisz w ciągu dnia?
Prawie codziennie jeżdżę po mieście i przedmieściach, sprawdzam, co się dzieje, rozmawiam z ludźmi. Pojawiło się dużo punktów kontrolnych, na niektórych stoją wojskowi, na większości obrona terytorialna. Uważam, że to dobrze. Sprawdzają dokumenty, pytają, kim jesteś, dokąd jedziesz. Czasem te kontrole są dokładniejsze, czasem mniej.
Raz na dwa, trzy dni jeździmy po zakupy. Bierzemy dużo wody, bo woda staje się powoli towarem deficytowym. Kupujemy chleb, makaron, ryż, czyli to, co ma długą datę ważności. Dokupujemy to, co się kończy, na przykład proszek do prania. Dzisiaj stałam w kolejce po lekarstwa. Poza tym dużo pracuję, jestem cały czas w kontakcie się z dziennikarzami z Ukrainy i z zagranicy. Komentuję, udzielam wywiadów, piszę swoje teksty.
Na twoich zdjęciach widać, że ludzi na ulicach Kijowa jest niewiele. Jak wygląda życie w mieście?
Tak, ludzi jest mało. Cały czas wyjeżdżają, a ci, którzy zostali, nie wychodzą zbyt często z domu. Poza tym teraz bez samochodu niewiele można zrobić, bo transport publiczny nie działa tak jak wcześniej. Ludzie nie chodzą do pracy i jeśli nie muszą, nie wychodzą do miasta. A jeżeli już, to właśnie do sklepu czy apteki, gdzie cały czas widać kolejki. Tłum jest za to na dworcu kolejowym, bo ludzie szukają dróg wyjazdu z Kijowa do bezpieczniejszych lokalizacji, w zachodniej Ukrainie na przykład. I za granicę.
Pamiętasz, czy w pierwszych dniach wojny czuć było panikę wśród mieszkańców?
Muszę sobie przypomnieć… Dni zlewają się w jedno. Na początku było duże niedowierzanie, ludzie nie rozumieli, co się dzieje. Nawet nie tyle, co się dzieje, ale że TO się dzieje. To był duży szok. Jak tylko padły pierwsze strzały, ludzie ruszyli do bankomatów. Pierwszego dnia rano wracałam pociągiem do Kijowa, o szóstej rano zatrzymaliśmy się w miasteczku Kupiańsk i już tam widziałam kolejki do bankomatów.
Niektórzy zaczęli wyjeżdżać, jednocześnie sprawnie i szybko uformowała się obrona terytorialna. Punkty kontrolne nie pojawiły się od razu, dopiero po długiej godzinie policyjnej, która trwała całą pierwszą niedzielę wojny. Kiedy wyszliśmy w poniedziałek, to już działały. Ogólnie nie powiedziałabym, że była panika. Nie było tłoku, jakichś niepokojów. Niektórzy postanowili wyjechać, inni zostali. Każdy decydował samodzielnie i działał według swojego scenariusza.
Dlaczego zdecydowałaś się zostać?
Najpierw odpowiem jako obywatelka Ukrainy. Podobnie jak wielu ludzi, z którymi rozmawiam, nie widzę sensu w wyjeździe, bo nie da się wiecznie uciekać. Lepiej zostać tam, gdzie się jest teraz, i pomagać na tyle, na ile się da. A jako dziennikarka uważam, że to zbyt ważny moment dla historii kraju. Zostając, mogę pokazywać i opisywać, co się dzieje. Wojna to temat, którym blisko zajmuję się od 2014 roku, teraz nastąpiła jej kulminacja i liczę na to, że wkrótce się zakończy. Mam nadzieję, że będę mogła to zobaczyć na własne oczy.
Codziennie rozmawiasz z ludźmi w Kijowie. O czym są te rozmowy?
Nawet ci, którzy decydują się wyjechać, wierzą w to, że my, czyli Ukraina – ukraińska armia, władze Ukrainy – wytrzymamy i odeprzemy atak. Ci, którzy zostali, starają się jak najbardziej angażować. Na przykład noszą herbatę i jedzenie na punkty kontrolne. Wojskowi mówią, że są przekarmiani. Niektórzy się boją, że przytyją. (śmiech)
W obronie terytorialnej na punktach kontrolnych nie widziałam niestety zbyt wielu kobiet. Być może wykonują jakieś prace na tyłach. A mężczyźni mówią, że nigdzie stąd nie pójdą, nie ustąpią. Wojna trwa już tyle lat, czas ją zakończyć. Zwykli mieszkańcy, którzy nie angażują się za bardzo, ale zostali i starają się przetrwać, mówią, że nie mają dokąd uciekać, że po prostu nie chcą uciekać.
Boisz się?
Pierwszy raz poczułam strach, kiedy Rosjanie zaatakowali wieżę telewizyjną. Byłam w innej dzielnicy miasta i widziałam, jak te rakiety leciały. Usłyszałam dźwięk, spojrzałam w górę i zobaczyłam, jak leci nad moją głową. Najpierw jedna, a po minucie, może po pół minuty – druga. To było straszne uczucie, a jeszcze straszniejsze były efekty działania tych rakiet, które później zobaczyłam. Wtedy się naprawdę przestraszyłam.
Wcześniej było w miarę normalnie. Po ludziach, z którymi rozmawiam, widzę, że się boją, ale z drugiej strony jest też rozpacz, nienawiść, gniew. Taki konstruktywny gniew. „Co się, do diabła, dzieje?! Po co?!” – pytają. To ich napędza, daje energię.
A rozmawiacie o Rosji i Rosjanach?
Tak. Wiele osób ma krewnych w Rosji, starają się z nimi rozmawiać, przekonywać ich. Ale przyznają, że to bardzo trudne. Kłócą się z nimi. Kijowianie mówią, że Putin to niedobry człowiek – jeśli mówić delikatnie – że zwariował, że jest faszystą. Mówią też, że będzie trudno rozmawiać z Rosjanami po tym wszystkim, pojednać się. Powstała wielka przepaść w relacjach.
A co ludzie mówią o ukraińskich władzach?
Wierzą w nie. Wiele osób tłumaczyło mi, że zostali, bo wierzą w armię, w rząd. Zełenski ma poparcie przekraczające 90 proc. także dlatego, że sam został w Kijowie, nie uciekł. Daje ludziom przykład i to ich uspokaja. Prezydenci innych atakowanych miast też zostali i biorą udział w obronie, wychodzą na demonstracje razem z mieszkańcami, cały czas się z nimi komunikują. To teraz też szalenie ważne.
Jak możemy wam pomóc?
Już czujemy duże wsparcie. Trafia do nas pomoc humanitarna, a Europa przyjmuje uchodźców. Płyną też dostawy broni, co jest bardzo ważne. Skoro NATO nie chce się mieszać do tej wojny, to potrzebujemy wsparcia w postaci broni, bo rosyjska armia jest liczniejsza. Po prostu trzeba robić to, co już robicie, tylko jeszcze bardziej.
Bardzo ważne, żeby pamiętać, że to nie jest wojna lokalna. To nie jest wojna rosyjsko-ukraińska. Rosja próbuje zdeptać wartości demokratyczne i zaprowadzić otwarty faszyzm, z którym rzekomo walczy. To bardzo ważne, żeby społeczeństwa oraz przywódcy w Europie i na całym świecie o tym pamiętali i podejmowali działania z tą świadomością. Chodzi o wspólne dobro. Dobro Ukrainy to teraz dobro całego świata.
6 marca 2022 r.
■ Paulina Januszewska
„Otrzymujemy informacje operacyjne na temat przestępstw seksualnych rosyjskiego wojska na terytoriach okupowanych i w »gorących punktach«. Kijowscy prokuratorzy zidentyfikowali rosyjskiego żołnierza, który zabił nieuzbrojonego mężczyznę i wielokrotnie zgwałcił jego żonę” – taką informację podała na Facebooku prokuratorka generalna Ukrainy Iryna Wenediktowa.
Przykład ten pochodzi z miejscowości w powiecie browarskim pod Kijowem, ale takich zbrodni – często znacznie brutalniejszych – wydarzyło i wydarzy się na wschodzie znacznie więcej. O wielu z nich jeszcze nie wiemy, o innych być może nie usłyszymy nigdy, bo o tak druzgocącej traumie w świecie, w którym oczernia się ofiary, a nie sprawców, strach i wstyd mówić głośno. Ale czy rzeczywistość, jaką znaliśmy do tej pory, w ogóle jeszcze istnieje?
„Zastrzeliłem twojego męża, ponieważ był nazistą” – usłyszała Natalia (imię zmienione), którą we własnym domu w czasie, gdy jej czteroletni syn za ścianą zanosił się płaczem, zgwałciło dwóch rosyjskich żołnierzy. Kobiecie udało się ocalić życie swoje i dziecka. Przerażającymi doświadczeniami podzieliła się z policją i mediami.
„Wiele osób, które skrzywdzono, zachowałoby milczenie, ponieważ się boją. Ale też wiele osób nie wierzy, że zdarzają się takie straszne rzeczy” – powiedziała Natalia dziennikarce londyńskiego „The Times” Catherine Philp[1], licząc, że jej odwaga to zmieni i stanie się ważnym świadectwem, które pozwoli pociągnąć zbrodniarzy do odpowiedzialności, a świat zmusi do zdecydowanej reakcji na horror, z jakim mierzy się Ukraina.
„W Mariupolu rosyjscy okupanci na zmianę gwałcili kobietę przez kilka dni na oczach jej sześcioletniego syna. Kobieta później zmarła z powodu obrażeń. Jej syn osiwiał” – podało Ministerstwo Obrony Ukrainy na Twitterze. Ukraińska rzeczniczka praw człowieka Ludmyła Denisowa poinformowała, że w Irpieniu znaleziono ciała dzieci poniżej 10. roku życia ze śladami gwałtu i tortur. W tym samym miejscu natrafiono na powieszone zwłoki kobiet z oznakami maltretowania seksualnego.
Artystka Maria Nelga informuje na swoim Facebooku, że 70 członków armii najeźdźczej zgwałciło 13 ukraińskich młodych dziewcząt na przedmieściach Kijowa. „Tylko trzy z nich pozostały przy życiu. Dziewczyny w wieku 12–14 lat przez tydzień torturowali seksualnie rosyjscy żołnierze w Mariupolu. Wróciły bez zębów” – czytamy.
Poziom bestialstwa Rosjan nie pozostawia żadnych złudzeń co do tego, że Kreml chce wojny totalnej, w której nie ma żadnych granic dla terroru i zniszczenia pod każdym względem ukraińskiego społeczeństwa. Świadczą o tym liczne dowody, a ostatnimi są także mrożące krew w żyłach zdjęcia z Buczy, które jasno wskazują, że rzekomi przeciwnicy faszyzmu – jak mianują się wysłannicy Putina – stosują najgorsze towarzyszące tej doktrynie metody działania: masowe egzekucje, tortury i zbiorowe gwałty.
„I co z Wami, drodzy obrońcy »zwykłych Rosjan«, »niewinnych ludzi w niewoli Putina«? Jakoś głos uwiązł w gardłach? Czy już wiecie, że to nie Putin osobiście rozjeżdżał ludzi czołgiem? Że to nie Szojgu własnoręcznie torturował nastolatków? Że to nie Putin zgwałcił tyle kobiet i dziewczynek?” – pyta na swoim Facebooku pisarz Jacek Dehnel, za którym chce się powtarzać pytania o to, czy i dlaczego armia rosyjska jest całkowicie odhumanizowana oraz – jaki ma cel w mordowaniu cywilów, a przede wszystkim pokazywaniu swych zbrodni światu. O ile bowiem dotychczasowym zbrojnym inwazjom okrucieństwo towarzyszyło od zawsze, o tyle dowódcy katów – również ci z Armii Czerwonej – zwykle bardziej dbali o to, by je tuszować.
Czy przez lata trwania konfliktów w różnych częściach świata, gdzie gwałty były zawsze kluczowym elementem wojennej – nie tylko rosyjskiej – strategii, czegokolwiek nauczyliśmy się o tym, jak radzić sobie z przemocą seksualną? Christina Lamb, autorka książki Our Bodies, Their Battlefield. What War Does to Women, pisze, że ta forma okrucieństwa „jest niemal zawsze ignorowana przez podręczniki do historii”.
Z kolei prawo międzynarodowe (a dokładniej statut rzymski Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze) uznało gwałt wojenny za zbrodnię przeciwko ludzkości dopiero w 1998 roku. Pretekstów ku temu przeszłość dostarczała aż nadto: przemoc seksualna była rozpowszechniona chociażby w czasie II wojny światowej i dyskutowana tuż po jej zakończeniu. Ale na tym poprzestano. Ucierpieć musiały jeszcze miliony osób w ciągu kolejnych kilku dekad – m.in. w czasie wojny w byłej Jugosławii i masakry dokonanej na Tutsi w Rwandzie, by autorzy przepisów dostrzegli, że krzywdzić można nie tylko karabinem, czołgiem i bombą.
Jak ta świadomość przełożyła się na praktykę? Pierwszy wyrok skazujący za zbrodnie, w których uwzględniono gwałt, dotyczył Jeana-Paula Akayesu, współodpowiedzialnego za ludobójstwo w Rwandzie. Literalnie za zgwałcenia, których ofiarami były m.in. dzieci, a także za werbowanie do wojska osób poniżej 15. roku życia i masowe mordy, odpowiedział w 2019 roku (!) kongijski generał Bosco Ntaganda.
Jak mówi mi Anna Błaszczak-Banasiak, prawniczka i dyrektorka polskiego oddziału Amnesty International, gwałtów z pewnością nie można uznać za większość spośród tych zbrodni przeciwko ludzkości, wobec których prowadzono dochodzenia międzynarodowe. Ba, teza, że się je bagatelizuje, wcale nie należy do przesadzonych.
– Czynników na to wpływających jest dużo. Niewątpliwie, jeśli chodzi o przestępstwa seksualne, mamy do czynienia z niedoszacowaniem, które jest wysokie i bez wojny. Z jednej strony przesądza o tym zrozumiały opór psychiczny po stronie ofiar przed ich zgłaszaniem. Z drugiej – także generalnie złe doświadczenia dotyczące kwestii samego postępowania dowodowego, które okazuje się bezowocne lub retraumatyzujące, m.in. z powodu konieczności zidentyfikowania sprawcy czy wiktymizacji oraz ignorancji służb – twierdzi moja rozmówczyni.
Od Wioli Rębeckiej-Davie, psychoterapeutki w Women’s Institute Therapy Center w Nowym Jorku, badaczki i autorki książki Rape: A History of Shame, słyszę, że w ogóle nie prowadzi się statystyk, które pokazywałyby skalę przemocy seksualnej dokonywanej w trakcie wojen. Dopiero badanie poszczególnych konfliktów w pojedynczych krajach i regionach pozwala oszacować liczbę ofiar, ale zawsze jest ona zaniżona.
Anna Błaszczak-Banasiak przypomina z kolei, że okoliczności, w których znalazły się ukraińskie kobiety, są wyjątkowe i to też ma wpływ na proces dochodzenia sprawiedliwości: – Ofiara zgwałcenia najczęściej w pierwszej kolejności musi zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo i życie, znalezienie schronienia czy ucieczkę z miejsca, w którym prowadzone są działania zbrojne. Mówiąc wprost – przestępstwa dokonane w warunkach wojennych schodzą na dalszy plan, ponieważ priorytetem staje się przetrwanie, a następnie – gdy mowa o ocalałej uchodźczyni – zorganizowanie na nowo życia sobie i swoim bliskim w obcym kraju.
W tej sytuacji nie jest więc możliwe szybkie zabezpieczenie dowodów czy wykonanie obdukcji, które w przypadku przemocy seksualnej zachodzącej w zwyczajnych warunkach mogą przesądzić o skuteczności śledztwa, a potem procesu sądowego. Zresztą trudno sobie wyobrazić, gdzie skrzywdzone Ukrainki miałyby szukać pomocy, skoro Rosjanie bombardują szpitale.
– Skłonność do pomijania gwałtów wśród zbrodni wojennych nie jest niczym zaskakującym w patriarchalnym świecie. Dlatego też w kontekście tragicznych obrazów z Buczy przestępstwa na tle seksualnym mogą być bagatelizowane, przed czym jednak stanowczo przestrzegam. Musimy pamiętać, że gwałt jest narzędziem o takiej samej sile rażenia i bardzo często wykorzystywanym przez siły zbrojne w dokładnie takim samym celu jak zabijanie i uprowadzanie cywilów. Chodzi o całkowite zastraszenie i upokorzenie atakowanego społeczeństwa – wskazuje przedstawicielka Amnesty International.
– Gwałt powoduje całkowite zniszczenie narodu. Tu nie ma nic o seksualnym pożądaniu, ale o władzy, posiadaniu, kontroli – mówi białoruska aktywistka i feministka Nasta Bazar, która w 2020 roku wyjechała do Ukrainy, a od kilku miesięcy mieszka w Krakowie, skąd organizuje pomoc dla uchodźczyń. Kilka dni temu na swoim Instagramie poinformowała o tym, że w samym tylko obwodzie kijowskim obecne na miejscu organizacje pomocowe zgłosiły zapotrzebowanie na co najmniej tysiąc tabletek „dzień po”.
Gdy dostała tę wiadomość od obecnej w Kijowie zaprzyjaźnionej działaczki na rzecz bezpieczeństwa kobiet, zrozumiała, że coś tu jest nie tak.
– Niby każda feministka wie, że gdy trwa wojna, dochodzi do gwałtów. Ale że dzieje się to tuż obok, na tak wielką skalę? Tych zbrodni przecież nie widać w mediach, nikt nie pokazuje ich światu, dlatego wielu osobom tak trudno jest przyjąć do wiadomości, że mają miejsce – mówi Nasta, wskazując, że nawet ci, którzy przebywają w Ukrainie, starają się nie dopuszczać myśli, że coś tak strasznego dzieje się obok nich.
– Ale tak naprawdę to wszystko dzieje się obok nas wszystkich i w mniejszy lub większy sposób wpłynie nie tylko na naród ukraiński, zwłaszcza jeśli zdamy sobie sprawę, że ogromna część ofiar to nastolatki i małe dziewczynki. Trudno sobie poradzić z tą świadomością – dodaje moja rozmówczyni, zachęcając jednocześnie do udzielania wsparcia Ukrainkom, które potrzebują nie tylko antykoncepcji awaryjnej, ale także opatrunków, pomocy ginekologicznej, transportu do klinik aborcyjnych, środków do farmakologicznego przerwania ciąży oraz tabletek pozwalających uniknąć zakażenia wirusem HIV.
Co warto robić? Dorzucać się do zbiórek takich organizacji jak Bysol (Belarus Solidarity Foundation), Razam, SEMA Ukraina czy Pozitywni Żynki, La Strada Ukraine czy Feminist Workshop. Cieszy to, że chętnych nie brakuje, jak podkreśla Nasta, która stara się tematem wojennej przemocy seksualnej zainteresować jak najwięcej osób. Zrzutka przeznaczona dla ofiar zgwałceń, którą nagłośniła w swoich mediach społecznościowych w pierwszym tygodniu kwietnia, urosła do 30 tys. euro[2].
Dziś współpracuje z osobami z różnych stron Europy i świata – litewskimi aktywistkami, które zdobywają leki, psycholożkami z Polski, lekarkami z włoskich klinik i Niemkami, które organizują środki finansowe.
– Teraz skupiamy się na tym, by pozyskać informacje na temat dalszych potrzeb nie tylko od konkretnych, działających na miejscu organizacji, ale także od ukraińskiego Ministerstwa Ochrony Zdrowia, z którym udało nam się nawiązać kontakt i które monitoruje sytuację. Następnym ważnym krokiem jest dokumentacja zbrodni w taki sposób, by zebrać dowody potrzebne do sformułowania aktu oskarżenia przeciw Putinowi, Rosji i rosyjskiej armii, kiedy ruszą procesy – dodaje aktywistka, choć przypomina, że trzeba to robić tak, by nie pogłębiać traumy ofiar.
Z tego względu Nasta, a także aktywistki bezpośrednio zajmujące się zgwałconymi osobami nie podają ich danych, nie przekazują szczegółów ich historii do wiadomości publicznej, zapewniając swoim podopiecznym bezpieczeństwo i budując zaufanie będące podstawą tych relacji.
– Staram się dawać wsparcie i mówię, że znam ludzi, którzy przyjmą potrzebujące pomocy medycznej kobiety w klinice, że mogę pomóc z ewakuacją, ze zdobyciem leków itd. Ale muszę pamiętać, by działać mądrze i nie narzucać nikomu swoich, nawet najlepszych intencji. Często osoby po gwałcie są w takim stanie, że nawet nie chcą słyszeć o wyjeździe, aborcji czy leczeniu. Szczególnie dotyczy to osób niepełnoletnich, których rodzice zginęli na przykład w Buczy – słyszę od Nasty, jednocześnie gorąco apelującej o to, by przemocy seksualnej nie zamiatać pod dywan i odnosić się do ofiar z empatią, a nie traktować ich dramat jak sensację.
Szczególnie prosi o to dziennikarzy i dziennikarki. Nie chodzi bowiem o to, by szukać ocalonych kobiet i zmuszać je do wywiadów wywołujących retraumatyzację, a także narażających te osoby na zderzenie się z hejtem czy victim blamingiem.
– Ale mówmy głośno o tym, że gwałty się zdarzają, że ciała martwych kobiet to również ciała kobiet zgwałconych. Nie naciskajmy na zeznania ofiar. Pytajmy o to lekarki, aktywistki, reporterki i inne osoby obecne na miejscu. A przede wszystkim walczmy z toksyczną męskością – podkreśla Nasta, dla której jest jasne, że w patriarchalnym świecie przemoc idzie ramię w ramię z torturowaniem seksualnym kobiet i dziewcząt. Wojna równa się gwałt. W trakcie działań zbrojnych kobieta całkowicie traci podmiotowość, bo jej ciało staje się polem walki. – Dopóki nie zredefiniujemy męskości, dopóty przemoc seksualna będzie istnieć i nasilać się w czasie kryzysów i wojen – mówi aktywistka.
Tymczasem media publikują kolejne zdjęcia, na których widać nagie, częściowo spalone i zmasakrowane ciała martwych kobiet, niektóre oznakowane swastykami zgodnie z kremlowską propagandą powtarzającą kłamstwa o konieczności denazyfikacji Ukrainy i inscenizowaniu przez nią ludobójstwa. Te fotografie mówią więcej niż wybuchające bomby. To samo wyraża zlękniony wzrok uchodźczyń, które przeżyły piekło i dotarły do Polski. Nie ma wątpliwości, że naszym obowiązkiem jest zrobić wszystko, by już nigdy nie musiały do niego wracać.
„Kiedy kobieta ucieka, wygląda na to, że jest bezpieczna, jest daleko od broni i mężczyzny, który ją zgwałcił” – powiedziała „The Guardian” Sasha Kantser, kierowniczka do spraw zewnętrznych lwowskiego oddziału Feminist Workshop, który od wybuchu wojny pomógł setkom przesiedlonych kobiet i dziewcząt. „Ale trauma jest w niej bombą, która za nią podąża. Skala tego, co się teraz dzieje, łamie serce” – dodała działaczka[3].
Problem w tym, że na granicy z Polską oprócz wsparcia Ukrainki napotykają działaczy anti-choice nazywających je morderczyniami. A prawo w kraju, w którym mają nadzieję na spokojną przyszłość, każe im rodzić dzieci gwałcicieli oraz nie chroni dostatecznie przed kolejnymi nadużyciami.
„W okresie od 8 do 9 marca we Wrocławiu, działając w krótkich odstępach czasu, z góry powziętym zamiarem, podstępem jako osoba chętna do przyjęcia osoby z Ukrainy w związku z wybuchem konfliktu zbrojnego uciekających z wojny, [49-letni Krzysztof J. – przyp. red.] przyjął pokrzywdzoną obywatelkę Ukrainy do swojego mieszkania we Wrocławiu, a następnie wykorzystując jej krytyczne położenie związane z brakiem miejsca zamieszkania oraz przy użyciu przemocy, doprowadził ją do obcowania płciowego” – przekazała w komunikacie prok. Małgorzata Dziewońska, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu.
„W darknecie roi się od wskazówek, w jaki sposób znaleźć i uprowadzić ukraińskie uchodźczynie. Można wybrać nawet kolor włosów” – zwraca uwagę Karol Wilczyński ze stowarzyszenia Salam Lab. Jest przekonany o tym, że „wykorzystanie strasznej sytuacji, w jakiej znalazły się Ukrainki”, to efekt nie tylko cynizmu oszustów czy gwałcicieli, ale także zaniechań władz, w tym braku systemowych rozwiązań w zakresie polityki migracyjnej.
„Kobiety i dzieci będą porywane do burdeli, będą gwałcone, będą zniewalane w działających na czarnym rynku fabrykach czy plantacjach. Zróbmy wszystko, by temu zapobiec – apeluje Wilczyński.
Pytam wiceprezeskę fundacji La Strada Joannę Garnier o to, czy takich zgłoszeń jest więcej. Słyszę, że na tę chwilę trudno oszacować skalę nadużyć seksualnych, a także uprowadzeń czy przypadków handlu ludźmi. Sytuacja jest dynamiczna. Jednak zdarza się, że działaczki dostają sporo informacji niesprawdzonych, jak choćby te, że na granicy kobiety są masowo uprowadzane i sprzedawane do domów publicznych. To – jak opowiada moja rozmówczyni – na szczęście okazało się nieprawdą, ale należy się spodziewać, że takie sytuacje będą nasilać się w momencie, gdy uchodźczynie zaczną szukać pracy.
Wyzysk, łamanie praw pracowniczych, a także oszustwa i angażowanie kobiet czy osób niepełnoletnich do świadczenia usług seksualnych to kwestie, co do których musimy mieć świadomość, że prędzej czy później się wydarzą, bo w kryzysie ludzie cynicznie wykorzystują fakt, że osoby uciekające przed wojną desperacko potrzebują pieniędzy. „Pomagaczy”, którzy w zamian za ofertę noclegu często oczekują seksu czy darmowej, ciężkiej pracy, nie brakuje.
Na linię La Strady rzadko kto jednak dzwoni i mówi: „dzień dobry, jestem ofiarą handlu ludźmi, gwałtu/wykorzystania seksualnego, oszustwa”. Częściej zgłoszenia dotyczą potencjalnego zagrożenia i pochodzą głównie od osób opiekujących się uchodźczyniami.
Przedstawicielka La Strady mnoży przykłady Ukrainek, które dostają oferty wyjazdu za granicę od mężczyzn poznanych w sieci i obiecujących im wspaniałe życie. Niektóre z tych historii kończą się wprawdzie happy endem, ale to z pewnością nie jest reguła.
La Strada opracowała pięć podstawowych zasad bezpieczeństwa dla osób uciekających przed wojną w Ukrainie[4] i przede wszystkim przypomina o zachowywaniu czujności, możliwie jak najczęstszym komunikowaniu się ze znajomymi i bliskimi, dawaniu im znać o szczegółach swoich podróży i zgłaszaniu się na infolinie pomocowe. Fundacja – jak wskazuje jej wiceprezeska – „stara się reagować na każdy sygnał, ale jednocześnie apeluje o zdrowy rozsądek do uchodźców i polskich obywateli”.
Joanna Garnier przypomina też, że w trudnej sytuacji są także osoby poniżej 18. roku życia. Mowa niekoniecznie o najmłodszych dzieciach, bo te zwykle podróżują z kimś dorosłym, ale o nastolatkach w wieku 16–17 lat, które twierdzą, że mogą być samodzielne i tak też przemieszczają się po Polsce. W świetle naszego prawa osoby w tym wieku są jednak dziećmi i – jeśli nie mają opiekuna prawnego – powinny być obowiązkowo rejestrowane i skierowane do placówki pieczy zastępczej.
Tam należy je zatrzymać przynajmniej do momentu, w którym uda się potwierdzić, że dana osoba może udać się na przykład za granicę czy do innego miasta, gdzie ma jakiegoś krewnego. W innym wypadku stwarzamy pole do nadużyć, bo wiemy, że nie brakuje mężczyzn chętnych do przyjmowania pod swój dach koniecznie nastoletnich dziewcząt.
Od dyrektorki Amnesty International słyszę, że palącym problemem może okazać się dostęp zgwałconych ofiar do aborcji. Przerwanie ciąży będącej skutkiem czynu zabronionego po wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2020 roku jest wciąż legalne, ale wymaga zaświadczenia od prokuratora.
– Organizacja otrzymuje sygnały, że część prokuratorów nie zamierza potwierdzać czynu zabronionego, który został dokonany poza terytorium Polski. Moim zdaniem to daleka nadinterpretacja przepisów ustawy antyaborcyjnej, ponieważ nie ma w niej informacji o miejscu popełnienia przestępstwa. Ustawa mówi o ciąży, która jest konsekwencją czynu zabronionego. Po prostu. Nie widzę więc żadnych formalnych przesłanek do odmowy wykonania zabiegu w Polsce – podkreśla Anna Błaszczak-Banasiak.
Na tę kwestię uwagę zwróciły także posłanki Lewicy, które domagają się od polskiego rządu nowelizacji specustawy, w ramach której prokuratorzy mieliby obowiązek wydać decyzję administracyjną dotyczącą stwierdzenia przestępstwa i dopuszczalności aborcji w terminie maksymalnie siedmiu dni od zgłoszenia. W tej chwili bowiem sprawy są przeciągane, a ofiary – zmuszane do jeżdżenia po Polsce, składania zeznań i długiego oczekiwania na decyzję połączonego z walką z systemem administracyjnym.
– Z doświadczeń, które mam nie jako posłanka, ale wieloletnia szefowa organizacji pomocowej pomagającej ofiarom przestępstw, wynika, że prokuratorzy zwlekają z wydaniem takiego postanowienia do momentu, aż będzie zbyt późno, by wykonać zabieg. W związku z tym kobiety są zmuszone zrobić aborcję nielegalnie lub urodzić dziecko gwałciciela – mówi posłanka Anita Kucharska-Dziedzic, sygnatariuszka apelu skierowanego do polskich władz, które jednak zmianom są mało przychylne.
– W sytuacji, w której straumatyzowane uchodźczynie uciekające do Polski są ofiarami zbrodni wojennych – gwałtów, często zbiorowych, nie powinny być skazywane na to, by z wojny faktycznej, gdzie ma miejsce ludobójstwo, trafiać w środek polskiej wojny ideologicznej. A właśnie to się dzieje już po przekroczeniu granicy: przeżywają swoją tragedię na nowo, otrzymując ulotki, rozprowadzane m.in. przez fundację Kai Godek, mówiące o tym, że przerwanie ciąży pochodzącej z gwałtu jest gorsze niż sam gwałt, bo wiąże się z „morderstwem niewinnego dziecka”. To skandal – dodaje polityczka.
7 kwietnia poprawkę do przepisów poddano głosowaniu na posiedzeniu Sejmu. Większością głosów Zjednoczonej Prawicy odrzucono propozycję posłanek opozycji.
Pod hasłem „Ukrainki potrzebują tłumaczy, nie ewangelistów” przedstawicielki parlamentarnej Lewicy wskazują też na konieczność zapewnienia pełnej pomocy prawnej, psychologicznej, finansowej, medycznej i językowej ofiarom zbrodni wojennej. Tym – zdaniem posłanek – powinien się zająć minister sprawiedliwości jako dysponent tzw. Funduszu Sprawiedliwości.
Dra Anita Kucharska-Dziedzic: – W rozporządzeniu regulującym działanie tego Funduszu nie ma informacji, że pomaga on wyłącznie obywatelom Polski. Przeciwnie – powinien wspierać wszystkie ofiary przestępstw. W Kodeksie karnym z kolei zbrodnie wojenne są uznane za przestępstwo ścigane także na terytorium Polski. Mamy też obowiązującą konwencję stambulską, nakazującą nam pomagać wszystkim ofiarom przemocy, które znalazły się na terenie Rzeczpospolitej. Mamy więc sporo prawnych przesłanek zobowiązujących do udzielenia bezpłatnej pomocy uchodźczyniom.
Polityczka wskazuje jednak, że system pomocowy finansowany z Funduszu zarządzanego przez resort sprawiedliwości wykluczył w 2016 roku te organizacje pozarządowe, które działają na rzecz kobiet i dzieci, jak Centrum Praw Kobiet, Fundacja Dzieci Niczyje (dziś to Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę – przyp. red.), Stowarzyszenie BABA. Zamiast tego dotacje otrzymują podmioty ideologicznie bliskie Zbigniewowi Ziobrze, czyli konserwatywne, antyaborcyjne, mające bliskie związki z Kościołem katolickim, a także niedoświadczone w bronieniu praw kobiet.
– Domagamy się sprawdzenia, czy fundacje i stowarzyszenia, które otrzymują środki z ministerstwa, mają narzędzia i kompetencje do udzielania pomocy ofiarom zbrodni wojennych, czy są tam tłumacze, czy kobiety nie podlegają tam presji religijnej związanej np. z rodzeniem dzieci swoim oprawcom – mówi parlamentarzystka, dodając, że pod rozwagę rząd powinien także wziąć zapewnienie pełnej realizacji prawa do aborcji we wszystkich publicznych szpitalach w taki sposób, by zarówno zgwałcone Polki, jak i Ukrainki nie musiały szukać pomocy w całym kraju, lecz w placówce najbliższej ich miejsca pobytu.
– Przypominam, że od 1 kwietnia obywatelki Ukrainy nie mają już zapewnionych darmowych przejazdów po Polsce, a sporo województw pod względem dostępności aborcji pozostaje białymi plamami na mapie, zasłaniającymi się klauzulą sumienia – mówi dra Anita Kucharska-Dziedzic.
Od Nasty Bazar słyszę natomiast, że Ukrainki, które uciekają z kraju o znacznie bardziej liberalnym prawie aborcyjnym, powinny mieć dostęp do zabiegu niezależnie od tego, czy są ofiarami przestępstw seksualnych. Zaznacza, że w tym momencie w systemie wsparcia dla ukraińskich uchodźczyń brakuje bardzo wielu kwestii, począwszy od dyżurów ginekologów i psychologów na granicy, na zabezpieczeniach przed nadużyciami skończywszy.
– A do tego wszystkiego uchodźczynie wpadają w całkowicie nową rzeczywistość prawno-społeczną, która próbuje je pozbawić nienaruszalnego prawa do decydowania o własnym ciele. Przypomnę tylko, że te kobiety nie miały żadnego wyboru, zgwałcone czy nie, mają prawo nie chcieć rodzić dzieci w świecie, który właśnie legł w gruzach. I to nie jest ich wybór, że muszą szukać schronienia w Polsce. Owszem, mogą jechać dalej na zachód, ale czy się tam odnajdą? Śmiem wątpić – mówi aktywistka, dodając po chwili: – W Polsce mamy podobieństwo doświadczeń, częściowo kultury i języka. Sama byłam w Niemczech i czułam się tam wyobcowana, a tutaj – nie. Poza tym wiele osób liczy na to, że za jakiś czas będą mogły wrócić do Ukrainy, więc tym bardziej nie chcą jechać dalej. Pozwólmy na to, by miały nadzieję na lepsze życie.
9 kwietnia 2022 r.
[1] C. Philip, Russian soldiers raped me as my terrified son cried, “The Times” 28 marca 2022 r, https://www.thetimes.co.uk/article/one-soldier-raped-me-then-the-other-as-my-son-cried-7xbqwzdqw [dostęp: 17.06.2022]
[2] Help for women in Ukraine who have suffered from violence, https://bysol.org/en/initiatives/helptowomen/ [dostęp: 17.06.2022]
[3] B. McKernan, Rape as a weapon: huge scale of sexual violence inflicted in Ukraine emerges, “The Guardian” 04.04.2022, https://www.theguardian.com/world/2022/apr/03/all-wars-are-like-this-used-as-a-weapon-of-war-in-ukraine [dostęp: 17.06.2022]
[4]https://www.strada.org.pl/ulotki/ [dostęp: 17.06.2022]
■ Katarzyna Przyborska rozmawia z Michałem Bilewiczem
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Co wyrośnie z kieszeni pełnej ziaren słonecznika. Wojna w Ukrainia pod redakcją Michała Sutowskiego i Agnieszki Wiśniewskiej
Warszawa 2022
Copyright © by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2022
Zachód chce nam objaśniać świat. Czego nie wie o Europie Wschodniej? Copyright © by Jan Smoleński and Jan Dudkiewicz, 2022
Do zachodniej lewicy: Nie trzeba kochać NATO, ale Rosja nie jest słabszą, zagrożoną stroną Copyright © by Zofia Malisz, Magdalena Milenkovska, Dorota Kolarska i Jakub Gronowski, 2022
Wydanie I
ISBN 978-83-66586-78-9
Redakcja
Michał Sutowski, Agnieszka Wiśniewska
Korekta
Elżbieta Górnaś, Michał Trusewicz
Opieka redakcyjna
Patryk Walaszkowski
Współpraca redakcyjna
Dominika Wróblewska
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
ul. Jasna 10, lok. 3
00-013 Warszawa
www.krytykapolityczna.pl
Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10, lok. 3, Warszawa), Świetlicy KP w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3) oraz księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl), a także w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek