Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Znani ludzie o swoim dzieciństwie i niepokornej młodości
Znani i lubiani bohaterowie tej książki w szczerych rozmowach odsłaniają nieznane dotychczas fragmenty swojego życia i opowiadają, jak wbrew obawom dorosłych, a czasem i przeciwnościom losu, osiągnęli sukces i jednak „na kogoś wyrośli”.
Wybitnemu aktorowi groziło, że nie zda matury. Znana zakonnica przysparzała kłopotów opiekunkom swoimi szalonymi pomysłami. Ważny polityk był największym wagarowiczem w klasie, a inny, został wyrzucony z internatu za imprezowanie. Sławna wokalistka złamała regulamin praktyk i musiała powtarzać rok na studiach. Ikona stylu była w dzieciństwie małą łobuzicą z ciągle podrapanymi kolanami, a profesor medycyny był zawieszony w prawach ucznia.
O swoim dzieciństwie i niepokornej młodości opowiadają: Robert Biedroń, Małgorzata Chmielewska, Irena Eris, Michał Kamiński, Robert Korzeniowski, Jolanta Kwaśniewska, Alicja Majewska, Marcin Matczak, Daniel Olbrychski, Adam Rapacki, Vincent V. Severski, Krzysztof Simon, Dorota Sumińska, Monika Zuber.
Elżbieta Sitek-Wasiak – absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarka zajmująca się tematyką społeczno-prawną, autorka książek Niepokorny,Słodko-gorzko. Dzieciństwo w PRL oraz współautorka książki Zabijałem dla mafii. Miłośniczka literatury, ogrodu i turystyki, autorka licznych relacji z podróży.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Bohaterowie tej książki to czternaścioro znanych współczesnych Polek i Polaków, którzy osiągnęli sukcesy w różnych dziedzinach: nauce, polityce, sporcie, literaturze, działalności społecznej i artystycznej. Każde z nich jest osobą wyjątkową, droga każdego do sukcesu była inna. Ale wszystko zaczynało się w dzieciństwie. O swoim dzieciństwie i młodości, które ich ukształtowały, opowiadają: siostra Małgorzata Chmielewska, była prezydentowa Jolanta Kwaśniewska, wybitny aktor Daniel Olbrychski, pierwsza w Polsce kobieta pastor Kościoła Ewangelicko-Metodystycznego Monika Zuber, eurodeputowany Robert Biedroń, pisarz i szpieg Vincent V. Severski, dziennikarka, obrończyni praw zwierząt Dorota Sumińska, profesor prawa Marcin Matczak, bizneswoman, właścicielka firmy kosmetycznej Irena Eris, piosenkarka Alicja Majewska, wicemarszałek senatu Michał Kamiński, profesor medycyny Krzysztof Simon, generał policji Adam Rapacki, wielokrotny medalista olimpijski Robert Korzeniowski.
Dali się namówić na wspomnienia, na powrót do „kraju lat dziecinnych”, jak mówi poeta, na opowieści o swoich marzeniach i możliwości ich realizacji, o zwariowanych pomysłach, szkolnych miłościach, pierwszych sukcesach i porażkach. Większość z nich nie była zbyt grzecznymi dziećmi, nieraz przysparzali kłopotów wychowawczych i niejeden słyszał od rodziców lub wychowawców sakramentalne: „Co z ciebie wyrośnie?”.
Kto mógłby przypuszczać, że mała Jola, z wiecznie podrapanymi kolanami, ubrana i bawiąca się jak chłopak, zostanie kiedyś ikoną stylu i elegancji, lubiący bójki Adam – generałem policji, Włodek, który miał trójkę z języka polskiego, wziętym pisarzem powieści szpiegowskich Vincentem V. Severskim, a chorowity Robert, który kilka miesięcy spędził w szpitalu w Rabce, będzie wielokrotnym medalistą olimpijskim.
Daniel Olbrychski usłyszał od swojego trenera, że karierę zrobiłby w sporcie, ale aktorem nigdy nie będzie, Michał Kamiński był największym wagarowiczem w klasie, a Roberta Biedronia wyrzucono z internatu.
Co zdecydowało, że Monika Zuber postanowiła zostać księdzem, czyli kobietą pastor, i jakie kłody rzucano jej pod nogi? Jakie szalone zabawy wymyślała w szkole Małgorzata Chmielewska, przyprawiając opiekunki o ból głowy? Dlaczego Marcin Matczak kopał studnie? Jaki przypadek zadecydował, że Irena Eris została farmaceutką? Dlaczego Krzysztofowi Simonowi groziło wyrzucenie ze szkoły, Dorotę Sumińską zawieszono w prawach ucznia, a Alicja Majewska musiała powtarzać rok na studiach? Jak wyglądał coming out Roberta Biedronia przed rodziną?
Moi rozmówcy bardzo szczerze przytaczają zarówno dobre, jak i złe wspomnienia, opowiadają o młodzieńczych sukcesach, ale i o porażkach. Niektóre zdarzenia są zaskakujące i zupełnie nie pasują do ich dzisiejszego wizerunku, inne zabawne albo wzruszające. Wychowali się w różnych warunkach, jedni mieli łatwiej, inni „pod górkę”, ktoś miał akceptację rodziny dla swoich życiowych planów, ktoś inny musiał iść „pod prąd”, ale na drogę życiową i przyszły sukces wszystkich wpływ miały pasja, determinacja i to, co wynieśli z rodzinnego domu.
„Pragnęłam, aby któryś z moich synów został aktorem, tym bardziej że sama, mimo pomyślnie złożonego egzaminu u Zelwerowicza w przedwojennej szkole teatralnej, wybrałam dziennikarstwo, a potem literaturę. Starszego, Krzysia, przyprowadzałam do teatru, żeby nauczył się go kochać, ale on, przyszły fizyk, gdy kurtyna szła w górę, odwracał się plecami i liczył krzesła. Nadzieję dawał Daniel, który w domu robił teatr. Na drewnianym koniu na biegunach, prezencie od ojca, cwałował, zapiąwszy sobie na ramieniu płaszczyk na jeden guzik, tak jak Piotr I” – wspomina Klementyna Sołonowicz-Olbrychska w książce Teatr radości. Teatr szkolny. Doświadczenia, uwagi, myśli.
Z Danielem Olbrychskim spotykam się w jego domu w Podkowie Leśnej. Słysząc, jaki będzie główny temat naszej rozmowy, uśmiecha się i w odpowiedzi recytuje łagodnym głosem, charakterystycznie przeciągając niektóre samogłoski: „Kraj lat dziecinnych, on zawsze zostanie święty i czysty jak pierwsze kochanie…”.
W gabinecie pełnym zdjęć i pamiątek wspomnienia z lat dziecinnych snuje Olbrychski niespiesznie, z momentami zadumy, czasem ze śmiechem, chwilami z łezką w oku. Doskonale pamięta szczegóły, co przecież nie dziwi, wszak pamięć to narzędzie pracy aktora.
Niedawno obchodził wyjątkowy jubileusz. Sześćdziesiąt lat temu, czyli 13 grudnia 1961 roku, wystąpił w telewizyjnym Młodzieżowym Studiu Poetyckim prowadzonym przez Andrzeja Konica. Recytował Kwiaty polskie Juliana Tuwima. Miał wtedy 16 lat i ogromną tremę, bo program szedł na żywo.
Od tamtej pory zagrał w ponad stu osiemdziesięciu filmach, ma w dorobku także kilkadziesiąt wspaniałych ról teatralnych.
Siedemdziesięcioletni Daniel Olbrychski jest wciąż w doskonałej formie i nie zamierza jeszcze zejść ze sceny. Codziennie ćwiczy, pokazuje mi swoją siłownię, gdzie centralne miejsce zajmuje worek bokserski, jego ulubiony sprzęt sportowy. Na jubileuszowe przedstawienie wybrał spektakl w Teatrze Imka zatytułowany Niespodziewany powrót, wcielił się w rolę starego aktora grającego szekspirowskiego króla Leara.
Olbrychski jest jednym z największych spośród żyjących aktorów. I chyba też największym spośród nich romantykiem.
Kraina dzieciństwa Daniela Olbrychskiego to oczywiście Drohiczyn. Małe miasteczko nad Bugiem, wyjątkowe krajobrazowo, bo wyrasta niespodziewanie po płaskim Mazowszu. Na wzgórzach na tle zieleni drzew widnieją malownicze kościoły, w dole zakolami wije się rzeka.
Wzgórza to były wprawdzie niewielkie, ale wystarczały nam, dzieciakom, do zjeżdżania na sankach i nartach. Większość miała narty zrobione przez ojca czy dziadka, ja od pewnego momentu miałem prawdziwe. Dostałem je od ojca, który jako dziennikarz był kiedyś korespondentem sportowym w Zakopanem. W dzieciństwie te pagórki były dla mnie górami, prawdziwe góry zobaczyłem wiele lat później, dopiero kiedy kręciliśmy z Polą Raksą scenę ze zbójnikami w Popiołach.
W czasach dzieciństwa Daniela zimy były śnieżne i mroźne, Bug zamarzał i chłopcy grali na nim w hokeja. Lata były upalne, chłopcy kąpali się w rzece, pływali łódkami, łowili ryby, a na łąkach nadbużańskich jeździli na oklep konno. W wakacje prawie nikt nie wyjeżdżał na kolonie, rodziców nie było na nie stać, ale Drohiczyn był tak atrakcyjny, że wyjazdy nie były potrzebne. Kilkuletni Daniel jeździł na nieosiodłanym koniu, nauczył się tego, gdy tylko zaczął chodzić.
Wskakiwało się na konia, kawałek sznurka wkładało mu do pyska i gnało na łąkę, razem z kolegami, żeby przygonić do domu krowy. Byliśmy takimi kowbojami podlaskimi – opowiada, uśmiechając się do tego wspomnienia. – Konie stały się moją miłością, a umiejętność jazdy przydała mi się wiele lat później, gdy grałem w Popiołach. Miałem wtedy możliwość udoskonalić ją pod okiem najlepszych mistrzów.
I jak tu nie wracać do takiego miejsca? Dorosły Daniel jeździł po całym świecie i mieszkał w pięknych okolicach, ale zawsze w jakimś momencie odzywała się tęsknota za Drohiczynem. Aż w połowie lat 70. kupił wzgórze, z którego kiedyś zjeżdżał na nartach, i postawił na nim dom. W jego drugim domu, w Podkowie, obraz Drohiczyna z Bugiem i kościołem na wzgórzu wisi przy wejściu do gabinetu.
No bo jak tu nie kochać miejsca, które zachwyciło samego Miłosza?
W latach 80., gdy przebywałem w Paryżu, zorganizowaliśmy z Romkiem Polańskim wieczór poezji Miłosza. Czytaliśmy jego wiersze, ja i Romek po francusku, Miłosz po polsku. Miłosz wiedział, kim jestem, i przypuszczam, a nawet mam przekonanie, że wcześniej przygotował sobie tekst, gdy usłyszał, że pochodzę z Drohiczyna. Powiedział: „A, pan z Drohiczyna… znałem stamtąd piękną dziewczynę, Klementyna jej było, bardzo byliśmy zaprzyjaźnieni, ale potem pojechała do Warszawy i wyszła za mąż za jakiegoś Olbrychskiego… o przepraszam!”. Powiedział to wszystko na jednym oddechu. Okazało się, że studiował równolegle z moją mamą na uniwersytecie w Wilnie i flirtowali ze sobą.
Gdy po początkowych miesiącach pierwszej, tej prawdziwej „Solidarności” (1980–1981) Miłosz przyjechał do Polski, wyraził życzenie, żebym mu pokazał Drohiczyn. Nie mogłem wtedy osobiście, bo byłem zajęty w jakimś filmie, więc pojechał ze swoim bratem. Chodził po miasteczku, był na Górze Zamkowej, na łąkach, nad Bugiem i gdy się jakiś czas później spotkaliśmy, powiedział: „Rozumiem, dlaczego tak dobrze czuje pan poezję Mickiewicza i prozę Sienkiewicza, skoro jest pan wychowany w takim miejscu, wśród takich krajobrazów. Krajobrazy z Drohiczyna są jak te znad Niemna…”.
Rodzice Daniela poznali się i pobrali w Warszawie przed wojną. Po powstaniu wraz z czteroletnim synem Krzysztofem i innymi wygnanymi z miasta cywilami trafili do obozu przejściowego w Pruszkowie. Klementyna Olbrychska była wtedy w ciąży. Udało im się przedostać do Czerniewa koło Łowicza, gdzie zamieszkali u jej krewnych. W lutym 1945 roku w szpitalu w Łowiczu, przy lampie naftowej, urodził się im drugi syn. Dali mu na imię Daniel.
Wkrótce wrócili do Warszawy. Obydwoje byli dziennikarzami, ale w stolicy nie mogli znaleźć ani pracy, ani przyzwoitego mieszkania, Klementyna Olbrychska zdecydowała więc o wyjeździe z obydwoma synami do rodzinnego Drohiczyna, gdzie mieszkała prawie cała jej rodzina, ojciec chłopców został w Warszawie.
Tata próbował znaleźć pracę, przed wojną był dobrym dziennikarzem, miał wiele kontaktów. Co z tego, skoro na znak protestu przeciwko porządkowi pojałtańskiemu i panującej po wojnie władzy nie wyrobił sobie dowodu osobistego. No to jak miał znaleźć zatrudnienie? Od czasu do czasu ratowali go dawni koledzy, dając jakieś drobne zlecenia, i to wszystko. Cały ciężar utrzymania spadł więc na matkę. Była osobą wykształconą, więc bez problemu znalazła pracę w drohiczyńskim gimnazjum jako nauczycielka języka polskiego i francuskiego.
Mama właściwie wychowywała nas sama. Dziś jako dorosły wiem, że tak było dla nas lepiej, ponieważ gdy byli razem, to często się kłócili. Mama bardzo o nas dbała, ale nie rozpieszczała. A my obaj z bratem mieliśmy poczucie, że nie jest jej łatwo, więc staraliśmy się nie sprawiać kłopotów. Choć oczywiście zdarzało się, że jak byłem o coś zły, to uciekałem z domu na cały dzień i miałem satysfakcję, że się martwią i mnie szukają.
Mamie zawdzięcza dobrą znajomość języka francuskiego, uczyła synów w domu jakby mimochodem, zanim jeszcze poszli do szkoły. To się w dorosłym życiu bardzo przydało, dzięki biegłej znajomości języka w latach 80. mógł Olbrychski mieszkać we Francji, grać tam w filmach i teatrze.
Krzysztof był od Daniela starszy o sześć lat. Od dzieciństwa poważny, skupiony, o ścisłym umyśle, utalentowany muzycznie. Był niezwykle uzdolniony, w wieku 23 lat obronił doktorat z fizyki jądrowej. O tym, jak genialnego ma brata, Daniel dowiedział się w trakcie kręcenia Potopu. Dzieli się tym wspomnieniem ze wzruszeniem i z dumą.
Mój brat – ścisły umysł, naukowiec, fizyk, był delikatny, wycofany, był jakby zaprzeczeniem mojej ekspansywności. Był bardzo, wręcz fanatycznie religijny, podobno często tak jest, że umysły ścisłe uciekają w religię, ale tego dowiedziałem się wiele lat później. W dzieciństwie niewiele bawiliśmy się razem, dzieliła nas różnica wieku i zainteresowań. Ja byłem w liceum, on kończył studia, ja stawiałem pierwsze kroki w zawodzie aktora, on już pracował naukowo. Kiedy kręciliśmy zdjęcia do Potopu na Białorusi, asystentka Belarusfilmu, która pomagała Hoffmanowi (Belarusfilm dawał nam wtedy wojsko do scen batalistycznych), zaprosiła kilka osób na obiad do swojego domu. Po drodze uprzedzała mnie: „Daniel, tylko się nie zdziw, że mój mąż nie będzie wiedział, kim jesteś. Cała Białoruś cię zna, ale on jest fizykiem i w ogóle nie interesuje się innymi sprawami, a co dopiero filmem. Może będziesz się nudził, ale na szczęście będą przecież inne osoby”. I oto stała się rzecz niezwykła. Wchodzimy, witamy się, mówię swoje nazwisko i nagle ten facet rozpromienia się i woła: „O! Olbrychski! Czy pan jest może rodziną wybitnego fizyka Krzysztofa Olbrychskiego?!”. Kiedy powiedziałem, że to mój rodzony brat, rozpływał się w pochwałach, cóż to za wybitny umysł ten mój brat i jakie wspaniałe są jego prace. Większa przyjemność nie mogła mnie spotkać.
Niestety znakomicie rozwijającą się karierę naukową Krzysztofa przerwała nagła choroba – w wieku 30 lat zachorował na schizofrenię. Zmarł w 2017 roku.
Drohiczyn to były dla małego Daniela nie tylko piękne krajobrazy nadbużańskie, ale także specyficzna atmosfera tego małego miasteczka, zamieszkanego pół na pół przez potomków ubogiego ziemiaństwa i chłopstwa, miasteczka o tysiącletniej historii. Historia to długa i barwna, rządzili tu Litwini, Jaćwingowie, Tatarzy, książęta ruscy, z których najważniejszy – Daniel Halicki – tu właśnie koronował się na króla Rusi.
Młody Olbrychski nasiąkał tradycją i historią od najwcześniejszych lat, zwłaszcza że w historii Drohiczyna rodzina matki miała swój udział. Pradziadek był powstańcem styczniowym, dziadek przedwojennym urzędnikiem państwowym, wujek o pseudonimie „Szumny” był dowódcą oddziału AK na ten region. Po wojnie nie złożył broni, uważając, że Jałta to oszustwo, przez które Polska została oddana w łapy Stalina.
Nie napadał wprawdzie na przedstawicieli nowej władzy, jak oddział Maćka Chełmickiego z Popiołu i diamentu, ale siedział z niedużym oddziałem w lesie, czekając z bronią u boku, aż coś się zmieni. Doczekał się jedynie obławy, został dopadnięty i zastrzelony. Ciała rodzinie nie wydano. Gdy byłem dzieckiem, inny wujek mamy woził nas łódką na drugi brzeg Bugu, gdzie w miejscu zastrzelenia „Szumnego” stał drewniany krzyż.
W Drohiczynie nie było właściwie rodziny, która by w czasie wojny albo tuż po wojnie nie straciła kogoś bliskiego. Prawdę o Katyniu Daniel znał od dziecka, bo żyli tu ludzie, których ta tragedia dotknęła. Nie pamięta natomiast faktów związanych z okresem stalinizmu, może poza tym, że przewodniczącego ZMP w szkole, gdzie uczyła matka, wszyscy się bali, bo pisał donosy. Dorośli rozmawiali o tym szeptem, chronili dzieci, dzięki czemu żyły bez poczucia zagrożenia.
Pamiętam, że w roku 1953, kilka miesięcy po śmierci Stalina, pojechaliśmy do ojca do Warszawy. Wszędzie były ruiny, chodziło się ścieżkami wydeptanymi wśród gruzów. Ale z tego pobytu najbardziej zapamiętałem to, że odbywały się wtedy mistrzostwa Europy w boksie i pięć razy z rzędu grany był Mazurek Dąbrowskiego, bo wygrało pięciu Polaków, a w dodatku trzech pokonało radzieckich bokserów, co sprawiało radość dodatkową. To byli Henryk Kukier, Zenon Stefaniuk, Józef Kruża, Leszek Drogosz i Zygmunt Chychła. Po latach byli oni moimi sparingpartnerami, gdy przygotowywałem się do filmu Bokser, a trenerem był Feliks Stamm, który po tych mistrzostwach został bohaterem narodowym. Nawet w najśmielszych marzeniach nie sądziłem, że kiedyś poznam ich osobiście, a co dopiero, że się zaprzyjaźnię. Leszek Drogosz był nawet świadkiem na moim pierwszym ślubie.
Założenie elektryczności było wielkim wydarzeniem w Drohiczynie. Wcześniej trzeba było się uczyć i czytać przy lampie naftowej. To może miało swój klimat tajemniczości, ale elektryczność była dla ośmioletniego Daniela jak brama do innego życia. Co najmniej taka jak radio. Jeszcze przed nastaniem elektryczności słuchali całą rodziną radia na kryształki, potem mieli radio Pionier. Matka prenumerowała gazetę, w której był tygodniowy program radiowy, i zaznaczała w niej ważne audycje kulturalne, zwłaszcza Teatr Polskiego Radia, brat zaznaczał koncerty muzyki poważnej, bo był zapalonym melomanem, a Daniel transmisje sportowe.
Brat dopuszczał mnie też czasem do słuchania muzyki klasycznej, mieliśmy tylko jedne słuchawki, więc zakładaliśmy je każdy na jedno ucho i słuchaliśmy razem. Za to audycji sportowych słuchałem sam. One pieściły moją duszę i wyobraźnię. Triumfatorzy mistrzostw Europy w boksie w 1953 roku czy Wyścigu Pokoju byli moimi bohaterami ważniejszymi niż ci z przeczytanej właśnie Trylogii.
Marzył, żeby kiedyś na własne oczy zobaczyć swoich bohaterów, na przykład uwielbianego Bogdana Tomaszewskiego, sprawozdawcę Wyścigu Pokoju, którego znał tylko po głosie. Po latach nie tylko go zobaczył, ale i zaprzyjaźnił się z nim, gdy pracowali razem przy filmie Bokser. Tomaszewski był autorem scenariusza opartego na motywach autentycznej historii boksera Mariana Kasprzyka, który trafił do więzienia za pobicie milicjanta, a gdy wyszedł, Stamm mu zaufał i wystawił go w reprezentacji olimpijskiej. Kasprzyk zdobył złoty medal, mimo że w finale walczył ze złamanym kciukiem. W scenariuszu opartym na tej historii dwudziestoletni Olbrychski zagrał rolę utalentowanego boksera Tolka Szczepaniaka.
Wychował się na Teatrze Polskiego Radia, gdzie występowali wtedy wszyscy ówcześni wielcy aktorzy: Aleksander Zelwerowicz, Jan Kurnakowicz, Aleksander Dzwonkowski. Rozpoznawał ich wszystkich po głosach. Ach, jak się ich słuchało! Co to było za przeżycie!
Miał jakieś 10 lat, kiedy usłyszał w radiu Wielką Improwizację w wykonaniu Mieczysława Mileckiego.
To było fascynujące! Tylko ktoś z wielkim talentem mógł słuchaczowi namalować głosem coś takiego jak Wielka Improwizacja! I nawet przez myśl mi nie przeszło, że sam będę ją kiedyś recytował, i to dla wyjątkowej widowni.
Przypomniała mi się ta recytacja Mileckiego, kiedy za czasów pierwszej „Solidarności”, w 1980 roku na życzenie „Solidarności” Śląskiej wystąpiłem w Spodku Katowickim w roli Gustawa – Konrada z Dziadów. Na widowni było pięć tysięcy ludzi, więc musiałem mówić przez mikrofon. To było już po Panu Wołodyjowskim, cała Polska znała mnie jako Azję Tuhajbejowicza i recytując Wielką Improwizację, drżałem, czy raptem ktoś z widowni nie krzyknie: „Ty pieronie, lepiej opowiedz nam, jak cię na pal nabijali!” – śmieje się na wspomnienie tego występu. – Na szczęście nic takiego się nie zdarzyło, wszyscy słuchali jak zaczarowani.
Ale to było wiele lat później, na razie, w połowie lat pięćdziesiątych, dla małego Daniela świat teatru rozgrywał się najpierw głównie w wyobraźni, potem, gdy zaczął chodzić do szkoły, zetknął się ze sceną na żywo. Klementyna Olbrychska prowadziła w gimnazjum szkolny teatr. Może realizowała swoje niespełnione marzenia sprzed lat, kiedy to zdała egzaminy równolegle do szkoły teatralnej i na dziennikarstwo, ale wybrała to drugie. Teatr był na bardzo dobrym poziomie, wygrywał w konkursach zespołów amatorskich. I był ważnym elementem życia kulturalnego w Drohiczynie.
– Czyli geny aktorskie odziedziczył pan po mamie?
Zdecydowanie tak.
– Czy odwiedzał pan mamę podczas prób, podglądał, chciał brać udział w przedstawieniach?
O tak! Oczywiście! Kiedyś mama przygotowywała wystawienie Niemców Kruczkowskiego. Miałem wtedy osiem lat i koniecznie chciałem grać, oczywiście najlepszą rolę, główną, pierwszoplanową, czyli profesora Sonnenbrucha. – Śmieje się. – Oczywiście nic z tego nie wyszło, rolę dostał chłopak z gimnazjum i zagrał świetnie. Ja zadebiutowałem nieco później w jakiejś jednoaktówce maleńką rólką biednego dziecka, które musi zarabiać na chleb. Cała rola to raptem dwa zdania. Byłem ubrany w jakąś obdartą koszulę i cały przejęty czekałem za kulisami na swoje wyjście na scenę, gdy nagle podszedł do mnie kolega i spytał: „Danek, a coś ty się w taką brudną koszulę ubrał?!”.
Występowałem natomiast na akademiach szkolnych, recytując wiersze, pamiętam też, jak śpiewałem „Autobus czerwony przez ulice mego miasta mknie”, a brat akompaniował mi na pianinie. To wszystko było fajne, ciekawe, ale jednak o wiele bardziej pociągał mnie wtedy sport.
Sielskie życie w Drohiczynie skończyło się, kiedy matka poważnie zachorowała na serce. Spędziła kilka miesięcy w szpitalu, chłopcami w tym czasie zajmowali się dziadkowie i ciotki, a gdy stamtąd wróciła, zamieszkali razem z ojcem w Warszawie na Nowogrodzkiej. Warunki były okropne – kuchnia i łazienka wspólne z trzema innymi rodzinami, a pokój przejściowy. Za ścianą mieszkał aktor Teatru Klasycznego Tadeusz Grabowski, pierwszy aktor, którego Daniel poznał osobiście.
Ojciec był dla synów we wczesnym dzieciństwie postacią nieco tajemniczą, gdy odwiedzał ich w Drohiczynie, gdy opowiadał o Warszawie, gdy podglądali, jak goli się dziwnymi przyrządami. Bardzo im imponował. Miał ogromną wiedzę, był człowiekiem lubianym i życzliwym dla przyjaciół, ale w domu dość apodyktycznym. Gdy zamieszkali razem, próbował wprowadzić twardą dyscyplinę i podporządkować sobie synów. Z łagodnym, wycofanym Krzysztofem to mu się częściowo udało, ale dwunastoletni Daniel nie dał się złamać. Stawiał się ojcu albo obchodził zakazy, jak wtedy, gdy lekarze odkryli u niego wadę serca i zabronili uprawiania sportu, a on w tajemnicy przed rodzicami chodził na treningi szermierki. Zresztą diagnoza o wadzie serca wkrótce okazała się bzdurą.
Na szkołę średnią rodzice wybrali mu liceum im. Stefana Batorego, już wtedy legendarne, elitarne, o którym marzyła cała młodzież warszawska.
– Był pan dobrym uczniem?
Określiłbym to raczej, że byłem uczniem nieregularnym – odpowiada ze śmiechem. – Raz nie miałem zeszytu, innym razem zapomniałem odrobić pracę domową, no i dość często byłem nieobecny, bo akurat wypadł mi trening albo zawody, a od dziesiątej klasy także próby w Studiu Teatralnym dla młodzieży przy telewizji, w którym zacząłem regularnie występować.
Te częste nieobecności oczywiście musiały odbić się na wynikach w nauce. Coraz częściej zdarzały się dwóje i brak zaliczeń. Do tego dochodził niepokorny charakter Daniela, który potrafił wręcz demonstracyjnie okazywać, że na niczym mu nie zależy.
Rozrabiałem, byłem takim komikiem klasowym, lubiłem błaznować, rozśmieszać kolegów, i to często na lekcjach. Część nauczycieli mnie za to nie lubiła, irytowały ich moje, udawane przecież, pewność siebie i arogancja.
Oczywiście były też szkolne miłości, kochał się to w jednej, to w drugiej koleżance. Jak twierdzi – romantycznie i platonicznie.
Niby nie byłem takim pewnym siebie aroganckim młodzieńcem, ale w istocie pozostawałem nieśmiałym, ciągle platonicznie zakochanym chłopakiem.
Chyba jednak nie tylko platonicznie. Miał 17 lat, gdy w Studiu Teatralnym zauroczyła go czarnoskóra Aissata z Mali, która przyjechała do Polski uczyć się zawodu spikerki telewizyjnej. Wystąpili wspólnie w jakimś spektaklu poetyckim poświęconym Afryce. Jej też spodobał się wysportowany blondyn i szybko zostali parą. Kiedyś przyprowadził ją do szkoły, żeby pochwalić się kolegom, potem przedstawił także mamie, żeby – jak mówi – zrozumiała przyczyny jego „nocnych nieobecności w domu”. Miłość trwała krótko, Aissata musiała wracać do siebie, potem nie odpowiadała na listy i kontakt się urwał.
Ten tryb życia dał znać o sobie w jedenastej klasie, na pół roku przed maturą, kiedy okazało się, że uczeń Daniel Olbrychski ma aż pięć dwój i grozi mu niedopuszczenie do egzaminu. Uratowało go trzech nauczycieli – polonista, który jednocześnie prowadził teatr szkolny, gdzie Daniel był aktorem, nauczycielka francuskiego, bo z tego przedmiotu był najlepszy w klasie, i oczywiście nauczyciel WF-u. Stanęli za nim murem, przekonali grono pedagogiczne, żeby dano mu szansę, i poręczyli za niego.
Zawziąłem się. Moją dewizą stało się – ja wam pokażę! I udało się! – wspomina.
Warunkowo dopuszczony uczeń Olbrychski zdał doskonale, rzec by można, brawurowo: z przedmiotów maturalnych dostał cztery piątki i jedną czwórką.
W liceum znał się też z Adamem Michnikiem, wiedział, że tak jak paru innych kolegów działa on w jakimś klubie dyskusyjnym, że krytykują władze, ale młodego Olbrychskiego nie interesowała wtedy polityka.
W okresie licealnym ważna była dla niego nie tyle renoma Batorego i tradycje tej szkoły, ile miejsce, gdzie się znajdowała – niedaleko stadionu Legii, parku Agrykola i Torwaru. Rzucał się we wszystkie dyscypliny sportu, które można było uprawiać w klubach. Na Torwarze grał w hokeja, w klubie Legii uprawiał szermierkę, grał w ping-ponga, badmintona, z czasem zaczął uprawiać boks.
Owszem, bakcyl zaszczepiony przez mamę działał, zwłaszcza że często chodziliśmy do teatru. Byłem pod ogromnym wrażeniem Kordiana w reżyserii Erwina Axera w Teatrze Narodowym z Tadeuszem Łomnickim i Aleksandrą Śląską, pierwszą amantką kina tamtego czasu. Łomnicki – Kordian był fascynujący, księcia Konstantego genialnie grał Jan Kurnakowicz. Chłonąłem to wszystko, ale jednak na pierwszym miejscu był dla mnie sport.
Sport uwielbiał w każdej postaci, nie wiedział jeszcze, jak bardzo przyda mu się to w przyszłości. Wiele ról, które później zagrał w filmach, wymagało dużej sprawności fizycznej. Uprawiał różne dyscypliny, zmieniał je w zależności od tego, jakie sukcesy odnosili polscy sportowcy. Był zachłanny, wszystkiego chciał spróbować.
Chciałem zostać mistrzem olimpijskim, nie byłem jednak zdecydowany, w jakiej dyscyplinie – żartuje.
Zachwycał się Andrzejem Badeńskim, Emilem Zatopkiem, więc gdy kiedyś podczas gry w piłkę wypatrzył go trener warszawskiego klubu lekkoatletycznego i zaproponował treningi, chętnie się zgodził. Biegał na 800 metrów, osiągał coraz lepsze wyniki i trenerzy wróżyli mu sportową przyszłość. Ale coraz trudniej było godzić treningi ze szkołą i teatrem amatorskim, w którym występował i który coraz bardziej go pociągał. Trzeba było wybrać. Podjął decyzję i… zrezygnował z kariery biegacza. Gdy oznajmił to trenerowi, usłyszał: „Szkoda. Aktora to z ciebie nigdy nie będzie, a biegać na światowym poziomie byś mógł”.
Od dzieciństwa pochłaniał poezję, czytał Mickiewicza, Norwida, Leśmiana, znacznie szerzej, niż było to w zakresie szkolnej lektury.
Wyrosłem z polskiej literatury romantycznej i nie wyzwolę się już chyba nigdy od poetów romantyzmu, od Wyspiańskiego i romantyka prozy – Sienkiewicza – napisze wiele lat później w swojej książce Anioły wokół głowy.
W Batorym działał znakomity teatr prowadzony przez polonistę, profesora Cichonia. Zemstę Fredry wystawiali dla uczniów warszawskich liceów nawet na deskach teatru Buffo, i to aż kilkanaście razy. Szesnastoletni Daniel zagrał Papkina, jednego z murarzy grał w tym spektaklu Maciej Englert, który opracował też scenografię. Młodzież była zachwycona, owacjom nie było końca.
Czterdzieści lat później Olbrychski zagra Dyndalskiego w filmowej wersji Zemsty zrealizowanej przez Andrzeja Wajdę, a w Teatrze Polskim w Warszawie w dwóch inscenizacjach – Cześnika. Tego ostatniego gra też do dzisiaj w Teatrze STU w Krakowie. Ale rola Papkina ze szkolnego przedstawienia wryła się mu w pamięć szczególnie. To był ten pierwszy raz, kiedy stojąc na scenie, poczuł się jak prawdziwy aktor. Od tego momentu decyzja o wyborze zawodu była już przesądzona.
Nie miałem telewizora w domu, ale któryś z kolegów powiedział mi, że telewizja ogłasza nabór do studia teatralnego dla młodzieży prowadzonego przez Andrzeja Konica. Zgłosiłem się i zostałem przyjęty. Była tam już Magda Zawadzka, Jola Zykun, Witek Dębicki.
Na zajęcia w tym studiu chodziłem dwa lata. Przygotowywaliśmy dwa programy w miesiącu: jeden poetycki, drugi kabaretowy. I chociaż sport był nadal moją miłością największą, poczułem, że aktorstwo jest moim żywiołem. Recytowałem Mickiewicza, Norwida, Tuwima, śpiewałem piosenki, do których muzykę pisał specjalnie dla nas Jan Ptaszyn Wróblewski. Za wykonanie Grande Valse Brillante, a muszę zaznaczyć, że było to, zanim jeszcze spopularyzowała ten fragment Kwiatów polskich Ewa Demarczyk, dostałem swoje pierwsze honorarium. Było większe niż miesięczna renta mojej matki! Zarobiłem pieniądze za mówienie tekstów przeze mnie nienapisanych i od tej pory tak właśnie zarabiam na życie…
– Co pan kupił za te pierwsze zarobione pieniądze?
Nic nie kupiłem. Dałem mamie, żeby uregulowała zaległe płatności, i dzięki temu znów mieliśmy prąd wyłączony z powodu niepłaconych rachunków. Renta mamy i okazjonalne zarobki ojca nie wystarczały na utrzymanie domu. Wcześniej przez wiele miesięcy musiałem uczyć się przy świeczkach albo lampie naftowej.
Dwa lata później za debiutancką rolę w filmie Ranny w lesie zarobił szesnaście tysięcy złotych. Sprawił sobie wtedy pierwszy garnitur, a resztę pieniędzy zawiózł dziadkom do Drohiczyna, żeby kupili węgiel.
Będąc jeszcze w klasie maturalnej, Daniel zagrał w Teatrze Młodego Widza w widowisku Kuba według Newerlego, reżyserowanym przez Andrzeja Konica. Wystąpił razem z Magdą Zawadzką i wielką aktorką Ryszardą Hanin, która była również wykładowczynią w szkole teatralnej. To właśnie wtedy, po słowach Hanin: „Daniel, ty musisz zdawać do teatralnej!” podjął ostateczną decyzję. Ale tak na wszelki wypadek równolegle z PWST złożył papiery także na filologię romańską. Rozważał egzaminy na AWF, ale tam trzeba było zdawać biologię, z której nie był zbyt mocny.
Mama była pomysłem zdawania do szkoły teatralnej zachwycona, ojciec przeciwnie. Uważał, że syn powinien zdobyć jakiś „konkretny” zawód – lekarza albo dziennikarza.
Na egzamin przygotował wiersz, którym debiutował w studiu Konica 13 grudnia 1961 roku – fragment Kwiatów polskich Tuwima. W komisji zasiadały same znakomitości: Aleksander Bardini, Jan Kreczmar, Zofia Mrozowska, Janusz Warnecki, Zbigniew Zapasiewicz, co oczywiście tylko dodatkowo zwiększyło tremę młodego człowieka.
Zacząłem mocno, z uczuciem: „Czy pamiętasz, jak z tobą tańczyłem walca, panno, Madonno, legendo tych lat! Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca, świat, co w ramiona ci wpadł!”… i w tym momencie ktoś z komisji powiedział: Stop! Zamarłem… „Dziękujemy panu!”, usłyszałem. Całe powietrze ze mnie zeszło, poczułem się przegrany, zgnębiony wyszedłem z budynku szkoły i pobiegłem do baru, który był po przeciwnej stronie ulicy. Zamówiłem w bufecie kufel piwa i pięćdziesiątkę wódki, żeby jakoś się podnieść na duchu po tej klęsce. Gdy wlewałem wódkę do kufla z piwem, usłyszałem za sobą charakterystyczny głos: „A czemuż to pan, panie Olbrychski, leje wódkę do piwa?”. Odwróciłem się gwałtownie. Za mną stał profesor Bardini, który przed chwilą był w tej komisji.
– Żeby oblać swoją porażkę! – odpowiedziałem.
– A dlaczego myśli pan, że to była porażka? – indagował Bardini tym swoim nauczycielskim tonem.
– Bo przerwaliście mi i uznaliście, że nie warto dalej słuchać.
– A może my, panie Danielu, przerwaliśmy, bo uznaliśmy, że to było dobre i że warto pana dalej uczyć…
No i okazało się, że nie tylko zostałem przyjęty, ale byłem na pierwszym miejscu wśród zdających, na drugim była Basia Brylska.
Jeszcze w tym samym roku dostał pierwszą propozycję filmową. Zagrał rolę Korala, nieśmiałego chłopaka ze wsi w filmie wojennym Janusza Nasfetera Ranny w lesie. Nie był tą rolą zachwycony, nie był też zachwycony sobą w tym filmie. W filmie, inaczej niż w teatrze, gdzie wszystko szło na żywo, po kilku dniach zdjęciowych mógł zobaczył siebie na ekranie. Był bardzo niezadowolony, tak bardzo, że myślał o tym, żeby pozostać aktorem tylko teatralnym.
Miał zaledwie 18 lat i był absolutnym nowicjuszem na planie filmowym, w dodatku między samymi znanymi aktorami. Wielkim wsparciem był dla niego wtedy starszy kolega z planu, Stefan Friedmann. Przeszedł swój chrzest bojowy z godnością, starsi koledzy go zaakceptowali, pomysł zarzucenia aktorstwa filmowego został na szczęście zaniechany.
Na planie Rannego w lesie spotkał osoby, który miały decydujący wpływ na jego dalszą karierę – Jerzego i Walę Hoffmanów. Wypatrzyli go w tym filmie i od tego momentu wszystko potoczyło się tak, jak miało się potoczyć.
Pewnego dnia na zajęcia w szkole teatralnej prowadzone przez Zofię Małynicz wszedł szczupły, niewysoki mężczyzna. Usiadł na końcu sali i przysłuchiwał się studentom. Był to Andrzej Wajda, o czym studenci wtedy nie wiedzieli. Telewizja nie była jeszcze tak powszechna, z gazet znało się twarze aktorów, ale nie reżyserów. Wiedzieli owszem, kim jest Wajda i że nakręcił Popiół i diament, ale nie znali jego twarzy. Okazało się, że reżyser szuka nowych młodych, nieopatrzonych aktorów do filmu Popioły.
To było niedługo po tym, jak na ekrany weszła Wojna i pokój Siergieja Bondarczuka, w którym reżyser obsadził aktorów wprawdzie legendarnych, ale niestety mających już pod pięćdziesiątkę. Taki starszawy Wołkoński czy Bezuchow byli nieprzekonujący, obraz poniósł porażkę i było to żywo dyskutowane, nie tylko w świecie filmowym. Andrzej Wajda początkowo też zamierzał postawić w Popiołach na znanych aktorów. Rafała Olbromskiego miał grać trzydziestoletni wtedy Roman Wilhelmi, a Krzysztofa Cedrę trzydziestodwuletni Zbyszek Cybulski. Jednak po dyskusji, jaka się przetoczyła po filmie Bondarczuka, Wajda stwierdził, że musi mieć kogoś, kto jest dosłownie w wieku niespełna dwudziestoletnich bohaterów.
Podobno moją osobę podpowiedziała Wajdzie najlepsza madame casting Hoffmana, czyli jego żona Wala, która zawsze wiedziała wszystko, co się dzieje w świecie filmowym. To ona wypatrzyła mnie rok wcześniej na planie Rannego w lesie. Ale o tym dowiedziałem się od Andrzeja Wajdy wiele lat później, podczas mojego benefisu na pięćdziesięciolecie, który odbywał się w teatrze Rampa. Andrzej opowiedział wtedy, że moją kandydaturę do Popiołów mocno poparł rektor Jan Kreczmar. Podobno powiedział: „Panie Andrzeju, niech pan nie szuka w różnych klasach, tu jest wielu zdolnych ludzi, ale jest chłopak, który będzie się panu idealnie nadawał, nawet nazwisko ma podobne, Olbrychski – prawie jak Olbromski. Problem z nim jest tylko taki, że jest jakby trochę wyblakły, albinosowaty, ale w filmie, jak go dobrze pomalujecie, to nawet amanta może zagrać”.
Informacja o tym, że Olbrychski będzie grał w Popiołach, szybko rozeszła się po szkole. Jeden z profesorów, wykładowca filozofii, gratulując mu sukcesu, powiedział: „Panie Danielu, nie rola będzie dla pana najważniejsza, ale to, że przez rok albo dłużej będzie pan przebywał w towarzystwie Andrzeja Wajdy – jednego z największych intelektualistów w Europie, oraz ludzi, którzy go otaczają. Niech pan nie zmarnuje tego czasu!”.
Gdy to mówił, jeszcze nie do końca rozumiałem wagę tego, czego miałem doświadczyć. Miałem 19 lat i co innego było mi w głowie. Ale bardzo szybko doceniłem przebywanie w środowisku Andrzeja Wajdy. Poznałem Konwickiego, Brandysa, Andrzejewskiego, Żuławskiego, Jasienicę, Iwaszkiewicza i wielu innych. Nieraz siedziałem z nimi przy stoliku, w kawiarni Związku Literatów Polskich. Starałem się być uważnym słuchaczem ich rozmów, nie tylko o kulturze, ale także o świecie, o polityce. Z czasem stałem się też tych rozmów uczestnikiem. Byłem w centrum życia kulturalnego, a jako bardzo młody człowiek, bo przecież w sumie to ja byłem jeszcze dzieciakiem, szybko się uczyłem.
Po spotkaniu w szkole teatralnej Wajda zaprosił młodego Olbrychskiego na plan Popiołów, żeby zrobić zdjęcia próbne. Rolę Heleny miała zagrać Pola Raksa. Kończyła właśnie szkołę filmową w Łodzi, była bardzo popularna po filmie Szatan z siódmej klasy i połowa Polski się w niej kochała.
Andrzej, z którym oczywiście nie byłem jeszcze wtedy na „ty”, postawił mnie naprzeciwko Poli i kazał nam zagrać scenę miłosną. „Tu macie tekst, ale on jest mniej ważny, ja chcę zobaczyć wasze emocje, to, że się bardzo kochacie” – powiedział. Pomyślałem sobie: „Zagram czy nie zagram tego Rafała, ale co się naściskam Poli Raksy to moje!”. Gramy więc tę scenę miłosną, a kamerzysta wciąż nas musztruje: „Polu, bardziej w lewo!”, „Panie Danielu, trochę do tyłu!”, „Nie musicie grać tak ciasno, to jest panorama!”. Wajda mrugnął do mnie, że jest okej, więc się uwagami operatora nie przejmowałem. Może nie zagrałbym tak dobrze bezczelnego, pewnego siebie Rafała Olbromskiego, gdybym wtedy wiedział, że ten kamerzysta to świeżo poślubiony mąż Poli Raksy – operator Andrzej Kostenko – śmieje się na wspomnienie tamtej sceny.
Rok po wejściu na ekrany Popioły otwierały pozakonkursowy pokaz na Festiwalu Filmowym w Cannes. Tam dwudziestoletni Daniel Olbrychski poznał wielu światowej sławy aktorów, m.in. zaprzyjaźnił się z Kirkiem Douglasem.
U Andrzeja Wajdy w ciągu następnych pięćdziesięciu lat zagrał w sumie trzynaście razy. Każda rola była znacząca, wiele wybitnych, jak Karola Borowieckiego w Ziemi obiecanej, pana młodego w Weselu, Wiktora Rubena w Pannach z Wilka czy Gerwazego Rębajły w Panu Tadeuszu. Każdej z ról dał wiele ze swojego charakteru romantyka.
Na planie filmowym Popiołów ujawnił się perfekcjonizm młodziutkiego Olbrychskiego. Nie miał jeszcze obycia filmowego, brakowało mu techniki, ale rozpierały go energia i wręcz zachłanność, jeśli chodzi o naukę zawodu. Okazało się, że musi popracować nad głosem. Wysłano go do Łodzi, gdzie pod kierunkiem doskonałej nauczycielki impostacji w ciągu kilku tygodni jego głos został prawidłowo ustawiony, pozbył się mówienia przez nos i warszawskiego akcentu.
Rola Rafała Olbromskiego wymagała sprawnej jazdy konnej. Daniel, który konno jeździł od najmłodszych lat, za punkt honoru postawił sobie, że w filmie będzie jeździł perfekcyjnie, co najmniej tak jak kowboje w amerykańskich filmach. Dawny kawalerzysta rotmistrz Olędzki, który został jego instruktorem, uznał, że trzy miesiące na naukę, a tyle czasu dostali, to za mało. Ale Daniel się zawziął, a rotmistrz traktował go jak rekruta, bez zmiłowania. Sprzątał więc stajnie, czyścił konia i jeździł, jeździł, jeździł. Ćwiczył jazdę bez strzemion, spadanie, wskakiwanie w biegu, konie dostawał różne i każdego musiał sobie ułożyć. A wszystko to działo się równocześnie z zajęciami w szkole teatralnej, z których nikt go nie zwolnił. Biegł więc skoro świt na ćwiczenia z rotmistrzem Olędzkim, a potem do szkoły. Nieraz przysypiał podczas zajęć.
Perfekcyjna jazda konna przydała się nie tylko w Popiołach. Kilka lat później zaprezentował wspaniałe umiejętności jako Azja w Panu Wołodyjowskim, w Potopie pokazał kilka niezwykłych sztuczek, m.in. kładąc konia pod sobą w scenie zwiadu prowadzonego z dwoma Tatarami, a sceną, kiedy to Kmicic prezentuje zalety swojego wierzchowca Bogusławowi Radziwiłłowi, zachwycił największych profesjonalistów.
Nie przyszło to łatwo. Przygotowując się do tego ujęcia, perfekcjonista Olbrychski przez dwa tygodnie ćwiczył po kilka godzin dziennie pod okiem mistrza Polski w jeździe konnej Antoniego Pacyńskiego, trenując piruety, kłusowanie w miejscu, czyli piafy i inne taneczne popisy.
Od Popiołów przez wszystkie kolejne filmy nigdy nie korzystał z kaskadera.
Za tę miłość do koni kochali Daniela instruktorzy jeździectwa i dyrektorzy stadnin, którzy wypożyczali konie do filmów. Ta miłość mogła się kiedyś tragicznie skończyć.
Podczas kręcenia w Popiołach sceny przeprawy przez zamarzniętą rzekę pod koniem nagle załamał się lód. Razem z nim wpadłem do wody na środku Pilicy. Udało mi się wydostać na zmarzniętą część, ale koń nie dawał rady, szedł na dno. Ekipa stała na brzegu, wołali, żebym zostawił konia i sam się ratował. Ale jak ja mógłbym go zostawić? Ciągnąłem go w stronę brzegu z całej siły, aż trafił przednimi nogami na twardy grunt. Uratowaliśmy się obaj. Było 20 stopni mrozu, ja dostałem od razu szklankę wódki, a koniowi dolali pół litra do wiadra wody. Żaden z nas tej przygody nie odchorował, a dyrektor stadniny za uratowanie Windsora, ulubionego konia jego żony, został moim dozgonnym przyjacielem – wspomina, pokazując zdjęcie, na którym uwieczniono tę przygodę.
Prosto z planu Popiołów latem 1965 roku przeszedł na plan filmu Janusza Morgensterna Potem nastąpi cisza. W Popiołach grał obok takich sław jak Jan Świderski, Władysław Hańcza, Beata Tyszkiewicz, Stanisław Zaczyk, w Potem nastąpi cisza – z Tadeuszem Łomnickim i Markiem Perepeczko.
– Grał pan z aktorami bardzo znanymi, niektórzy, jak Świderski, byli pana profesorami, wykładowcami ze szkoły teatralnej. Czy to pana nie peszyło?
Nie. To jest właśnie ta bezczelność młodości. Miałem w sobie coś z tego bezczelnego, pewnego siebie Rafała Olbromskiego.
Popularność, jaka dopadła go po Popiołach, zaskoczyła nawet jego samego. Zdjęcia były w gazetach, na ulicy nastolatki piszczały na jego widok, dostawał mnóstwo listów, nie tylko z Polski, bo film wyświetlany był także za granicą. Można było dostać zawrotu głowy.
Wie pani, to się tak szybko na mnie zwaliło, rola, która w wieku 18–20 lat uczyniła mnie rozpoznawalnym…
– …gwiazdorem raczej.
No właściwie tak, gwiazdorem. Obejrzało mnie w Popiołach kilkanaście milionów Polaków, rozgorzała dyskusja narodowa o patriotyzmie itd. Wygrywałem plebiscyty na najpopularniejszego aktora. Sukces był zawrotny. To mogło przewrócić w głowie…
– A przewróciło?
Myślę, że chyba nie, mama ukształtowała mi dobry kręgosłup. Ona dyskretnie czuwała nade mną. Często mi powtarzała, żebym był skromny… A ja po tych dwóch filmach chciałem grać, grać i grać. Wszystkiego było mi mało – wspomina.
Matka wiedziała, dlaczego trzeba czuwać nad Danielem. „Wszystko, co robił, czynił z wielką wytrwałością. Był trudnym chłopcem, bardzo upartym i zawsze musiał mieć to, czego chciał, a chciał ciągle innych rzeczy” – wspominała w Teatrze radości.
A Andrzej Wajda o swoim dziewiętnastoletnim aktorze powiedział: „Rozsadzał go nadmiar energii i nadmiar talentu”.
Jednak nie do końca było tak, że gwiazdorstwo nie uderzyło mu do głowy. Zdarzyło się kilka ekscesów po alkoholu, jeden nawet z udziałem milicji, i parę szalonych przygód z kolegami. W towarzystwie uwielbiał być w centrum zainteresowania, rywalizować, ulubioną zabawą było siłowanie się na rękę. No i oczywiście łamanie serc kobiecych. Ale to całkiem inna historia…
Udźwignięcie sławy nie było dla dziewiętnasto-dwudziestolatka łatwe. Na szczęście „nadmiar talentu” zwyciężył nad „nadmiarem energii”…
Kiedy został zaangażowany do Popiołów, za zgodą rektora zresztą, zgodnie z jego poleceniem wziął urlop dziekański. Po roku, gdy wrócił do szkoły teatralnej, koledzy byli już na trzecim roku, a on musiał kontynuować rok drugi. Doskonale trafił, było tam wielu świetnych w przyszłości aktorów, m.in. Andrzej Seweryn i Piotr Fronczewski.
Był już po dwóch filmach, poznał tajniki pracy na planie, nauczył się, jak chodzić przed kamerą, jak współpracować, miał ułożony głos i udoskonalone umiejętności fizyczne. Szkolne zajęcia z dykcji, emisji głosu, ruchu scenicznego, proste scenki i tym podobne nudziły go. Wiedział jednak, że szkołę powinien skończyć.
Zaliczyłem pierwszy semestr na tym drugim roku, kiedy nagle wezwał mnie na rozmowę rektor.
– Danielu, czy masz jakieś propozycje filmowe? – spytał.
– No… mam – odpowiedziałem z wahaniem – ale odmawiam, bo mama mówi, że przede wszystkim muszę skończyć szkołę.
Kreczmar uśmiechnął się i powiedział:
– Mamę biorę na siebie! Danielu, widzę, że nudzisz się na tych zajęciach, i ja cię rozumiem. Ty już jesteś prawie zawodowcem, a program w szkole jest taki, jaki jest i my go musimy realizować. Nie wszyscy mieli takie szczęście jak ty, żeby szkolić się w praktyce na planie filmowym. Poza tym trochę mi tu demoralizujesz studentów i utrudniasz życie nauczycielom, bo ciągle są tu jacyś dziennikarze, telewizja, przychodzą stosy listów, kręcą się jakieś wielbicielki i to nam dezorganizuje pracę. Ty idź już, chłopaku, swoją drogą! Dobrze by tylko było, żebyś posiadał jakiś papierek, że masz odpowiednie wykształcenie, bo w tym kraju to ważne. Przyjdziesz za rok czy dwa i zdasz egzamin eksternistycznie.
No i tak zrobiłem. Jak tylko stałem się wolny od szkoły, od razu sypnęły się propozycje: Małżeństwo z rozsądku, Jowita, Bokser.
Niestety, za rok ani dwa nie było egzaminów eksternistycznych. Zdał je wiele lat później. Miał już wtedy za sobą udział w dwudziestu siedmiu filmach u czołówki polskich reżyserów, m.in. u Barei w Małżeństwie z rozsądku, u Kutza w Skoku i Soli ziemi czarnej, u Zanussiego w Zaliczeniu i Strukturze kryształu, u Antczaka w Hrabinie Cosel, u Wajdy we Wszystko na sprzedaż, Polowaniu na muchy, Krajobrazie po bitwie i Brzezinie, u Hoffmana w Panu Wołodyjowskim.
Gdy dowiedział się o egzaminie eksternistycznym, był właśnie na planie Potopu pod Częstochową. W dodatku równocześnie grał wtedy Hamleta w Teatrze Narodowym u Hanuszkiewicza. Wziął urlop z planu filmowego i pojechał na egzamin do PWST.
Na egzaminie trzeba było odegrać przed komisją jakąś scenę. Byłem już znanym aktorem, ale egzamin to egzamin, nie lekceważyłem go, broń Boże, naprawdę byłem przejęty. Grałem wtedy Hamleta w Narodowym u Hanuszkiewicza, matkę grała Zofia Kucówna. Wybrałem na egzamin scenę rozmowy Hamleta z matką i poprosiłem Zofię, żeby zechciała mi towarzyszyć. Weszliśmy, stanęliśmy naprzeciw siebie, zacząłem „Matko, matko, matko…”, a przewodniczący komisji Bohdan Korzeniewski przerwał mi, tak jak przed laty profesor Bardini, i mówi: „Wszyscy byliśmy na premierze Hamleta i widzieliśmy tam pana, panie Danielu. Dziękujemy, że potraktował pan ten egzamin poważnie, i z radością witamy w naszym gronie!”. I tak oto zostałem „aktorem dyplomowanym”.
Po tym egzaminie wrócił na plan Potopu. Dwa lata później film otrzymał nominację do Oscara, ale dla Olbrychskiego sukces Potopu ma też wymiar osobisty. Kiedy bowiem Jerzy Hoffman ogłosił, kto zagra Kmicica, rozpętała się burza, a na Olbrychskiego zaczęła się wręcz nagonka. Jeszcze niedawno wygrywał plebiscyty na najpopularniejszego aktora, teraz nagle okazało się, że publiczność nie chce go w roli Kmicica, „bo przecież grał Azję”. Rozgorzała ogólnonarodowa dyskusja, włączali się w nią krytycy filmowi, dziennikarze, pisano, że przecież jest wielu innych aktorów, którzy z powodzeniem mogliby zagrać tę rolę. Z pytaniami pełnymi pretensji, dlaczego przyjął tę rolę, Olbrychski spotykał się w kawiarni i na ulicy. Nagonka była tak dotkliwa, że zaczął się zastanawiać, czy nie odrzucić roli. Zwłaszcza że dostał wtedy propozycję od Kirka Douglasa zagrania w reżyserowanym przez niego filmie o piratach. Podczas rozmowy telefonicznej Olbrychski opowiedział Douglasowi o tej ogólnonarodowej histerii związanej z obsadzeniem go w roli Kmicica.
Dziś wspomina to ze śmiechem.
Kirk powiedział mi wtedy: „Daniel, ty żyjesz w pięknym kraju dla aktora! U mnie po filmie opinia publiczna wyrazi się co najwyżej, czy byłem dobry czy zły w danej roli. Ale żeby jeszcze przed zagraniem całe społeczeństwo dyskutowało, czy mam zagrać czy nie, no to takiego zaszczytu jeszcze nigdy nie dostąpiłem!”.
Gaża za rolę w filmie Douglasa byłaby kilkakrotnie wyższa od tej, którą mógł zaoferować Hoffman. Wybrał Potop. Odezwał się w nim ten sam przekorny Daniel, który przed maturą postanowił: „Ja wam pokażę!”.
I pokazał. Dziś nikt nie wyobraża sobie innego Kmicica. Jest z tą rolą zrośnięty.
– Czy jako młody aktor w początkach kariery miał pan jakąś szczególnie wymarzoną rolę?
Zdziwi się pani, ale nie. To było zupełnie niezwykłe, bo każda kolejna rola wyprzedzała moje marzenia. Przychodziła, nim zdążyłem pomyśleć. Trenowałem boks i uwielbiałem bokserów – zagrałem boksera, uwielbiałem na przykład Zbyszka Cybulskiego i zagrałem w filmie o nim Wszystko na sprzedaż, kochałem Trylogię – zagrałem Azję Tuhajbejowicza, potem Kmicica… I to trwało aż do premiery Hamleta.
– Hamlet – przysłowiowy szczyt marzeń każdego aktora. Dla pana też?…
I tak, i nie. Ja o tym Hamlecie nie marzyłem, bo ciągle byłem czymś zajęty, aż tu nagle Adam Hanuszkiewicz ściągnął mnie do Teatru Powszechnego. A ja po wielu dokonaniach filmowych, wielu plebiscytach, festiwalach, nawet międzynarodowych, jeszcze nie debiutowałem w teatrze, poza teatrem amatorskim oczywiście. Czego, nawiasem mówiąc, żałowała mama, bo dla niej teatr był miłością pierwszą. Hanuszkiewicz, proponując mi pracę w teatrze, zaznaczył, że na rozgrzewkę, żeby otrzaskać się ze sceną, najlepsza jest klasyczna komedia. „Żeby za rok zagrać Hamleta, trzeba wcześniej sto razy zagrać w komedii Fredry. Jeśli pan się zgodzi, to proponuję na początek rolę Gustawa w Ślubach panieńskich” – powiedział do mnie.
I tak też się stało. Śluby panieńskie odniosły ogromny sukces, potem Hanuszkiewicz przeniósł się z zespołem do Teatru Narodowego i rok później przyszedł Hamlet.
W dniu premiery Hamleta, po długich owacjach na stojąco, zszedłem ze sceny szczęśliwy. Rozbieram się w garderobie, zmywam makijaż, patrzę w lustro i mówię do siebie w myślach: „No cóż, istnieje taka teoria, że Hamlet to marzenie każdego aktora. No to ja właśnie to marzenie zrealizowałem. I co dalej? Czy to już szczyt i koniec? Czy już powinienem czuć się spełniony?”.
Nie przekonywało mnie to. I od tej pory mam taką filozofię: najważniejsza jest ta rola, którą właśnie gram, a marzeniem jest nie jakaś konkretna, tylko ta, która jest przede mną.
– Czy to wszystko mógł sobie wyobrazić zachłanny na życie, ciekawy świata kilkuletni chłopak z Drohiczyna? Że zagra w stu osiemdziesięciu filmach, że pięć filmów z jego udziałem będzie nominowane do Oscara, że będzie grał w produkcjach polskich, amerykańskich, węgierskich, włoskich, francuskich, niemieckich? Czego można chcieć więcej?
W amerykańskim hollywoodzkim filmie sensacyjnym już zagrałem – z megagwiazdą Angeliną Jolie, a film Salt obejrzało pół miliarda ludzi na świecie. To jest wielki sukces. Nie mówiąc o satysfakcji finansowej – upłynęło kilkanaście lat od premiery, a ja wciąż dostaję tantiemy, które przewyższyły już wysokość samej gaży.
Ale gdzieś tam w środku zatrzymałem w sobie takie ciche marzenie – żeby na stare lata zagrać główną rolę w amerykańskim westernie. – Śmieje się, pokazując swoje zdjęcia z gwiazdami światowego kina.
Pewnie już się nie spełni, ale warto pomarzyć – dodaje.
Od podlaskiego kowboja gnającego na oklep nad Bug do filmowego amerykańskiego kowboja na prerii – to dopiero byłoby dopełnienie marzeń z dzieciństwa…
Jest najlepiej ocenianą przez Polaków pierwszą damą, przez media okrzyknięta ikoną stylu i dobrego smaku. Jolanta Kwaśniewska skończyła niedawno 67 lat. I choć wygląda o wiele młodziej, niż wskazuje kalendarz, nie kokietuje i nie ukrywa swojego wieku.
Wyciągam naszą wspólną fotografię sprzed dwudziestu pięciu lat i żartujemy, że tylko fryzury nam się zmieniły.
Wiek mamy w głowie. Ja czuję się znacznie młodziej, niż wskazuje to metryka. I tej zasady się trzymajmy – śmieje się prezydentowa.
Dżinsy i koszulowa bluzka, perfekcyjny makijaż, krótkie włosy, sportowe buty na płaskiej podeszwie nadają jej bardzo energetyczny wyraz. Kiedy wchodzi do siedziby fundacji, jej energia udziela się wszystkim. Wolontariusze przygotowują właśnie kolejny pakiet pomocy dla uchodźców z Ukrainy.
Nim usiądziemy do rozmowy, Jolanta Kwaśniewska przegląda najpilniejszą korespondencję, podpisuje dokumenty, odbiera telefon z Ukrainy, pamięta też o swojej ukraińskiej wolontariuszce, której załatwia wojskowe buty dla walczącego na froncie męża.
– Zaraża entuzjazmem. Ma niezwykłe pomysły. Jest konsekwentna i wie, czego chce. Zawsze doprowadza sprawy do końca – mówi Anna Jankowska-Drabik, dyrektorka Fundacji „Porozumienie bez Barier”. – Pani prezydentowa ma wyjątkowy dar przekonywania innych do swoich idei.
Utworzona w 1997 roku fundacja początkowo miała zajmować się wyrównywaniem szans dzieci niepełnosprawnych, ale przez lata poszerzała obszar swojego działania, obejmując pomocą dzieci chore na nowotwory, dzieci uzdolnione, sieroty, wspierając szpitale i hospicja, tworząc programy integracyjne, prowadząc Fundusz Pomocy Młodym Talentom. Jolanta Kwaśniewska angażuje się w sprawy kobiet – jest współzałożycielką w 2009 roku Kongresu Kobiet, zaangażowała się w pomoc starszym ludziom w Domach Opieki Społecznej, tworząc dla nich przyjazne „Kąciki babci i dziadka”. Projektów, w których uczestniczyła i uczestniczy, jest wiele.
Przez lata u boku męża prezydenta Jolanta Kwaśniewska spotykała się z prezydentami i ich żonami, z artystami, pisarzami, noblistami, ludźmi sportu, rozmawiała z koronowanymi głowami, jechała nawet papamobilem z Janem Pawłem II. Ale oprócz tego, kiedy tylko mogła, podglądała działalność organizacji charytatywnych, jak na przykład podczas wizyty we Francji, gdzie najbardziej interesował ją szpital onkologii dziecięcej, czy w Rzymie, gdzie zamiast proponowanego spotkania z Versace wybrała odwiedziny w klinice dzieci chorych na białaczkę.
Jolanta Kwaśniewska nigdy nie była tylko żoną prezydenta.
Z domu rodzinnego wyniosła najważniejsze cechy, które ukształtowały jej dorosłe życie – po mamie odziedziczyła empatię i potrzebę pomagania, po tacie – energię i dyscyplinę wewnętrzną.
Dziś piękna, elegancka, o nienagannych manierach, w dzieciństwie była małą rozrabiarą. Wychowała się w domu, w którym był tata i cztery kobiety – mama i trzy córki. Jolanta była średnia, Wanda o dwa lata starsza, Ala o dwa lata młodsza.
Obydwie siostry z loczkami na głowie, w kolorowych sukieneczkach były spokojnymi, grzecznymi dziewczynkami. Jola zawsze ubrana w spodnie, z prostymi, krótko obciętymi włosami do spokojnych zdecydowanie nie należała.
I całe szczęście, że nie miałam loczków, bo przeszkadzałyby mi w mojej aktywności podwórkowej – śmieje się.
Zawsze z chłopakami, pierwsza do chodzenie po drzewach, gry w wojnę, w palanta, biegania po ciemnych piwnicach podczas zabawy w podchody. Kiedy siostry pisały list do Mikołaja z prośbą o lalkę, ona prosiła o… armatkę, z której strzelało się kamykami, taką jak miał jeden z kolegów.
Jolanta Konty, później Kwaśniewska, wychowała się w typowym blokowisku lat 50. To było osiedle stoczniowe w Gdańsku-Wrzeszczu, dwupiętrowe bloki ustawione w czworobok, a w środku podwórko – królestwo dzieci. Na podwórku najważniejszy był trzepak.
Jestem z pokolenia trzepakowego. Przewisiałam na trzepaku kawałek dzieciństwa. Robiło się na nim różne akrobacje i wygibasy, wisiało się na zgiętych nogach z głową w dół albo na rękach wspinało na górę. Pomysłów było mnóstwo, bawiliśmy się w okręt, wchodziliśmy wysoko na maszt, robiliśmy zawody, kto wykona najlepszy wymyk. Trzepak był okrętem, szczytem góry, łodzią ratunkową, wieżowcem, wszystkim, co tylko podpowiedziała wyobraźnia, a tej nigdy nie brakowało.
Była inicjatorką wielu, często niebezpiecznych zabaw, właściwie to nawet – jak sama żartuje – podwórkowym hersztem. Miała posłuch także wśród chłopaków. A jeśli prowadzi się tak intensywny tryb życia podwórkowego, to oczywiste, że nie obejdzie się bez urazów. Kilkuletnia Jola miała ciągle pozdzierane kolana i łokcie, mnóstwo siniaków i zadrapań. Kiedyś podczas zabawy w okręt spadła z trzepaka i naderwała sobie nos, innym razem podczas zabawy w podchody stanęła niefortunnie na stłuczoną butelkę i prawie odcięła sobie kawałek pięty. Nie histeryzowała, ranę zabezpieczyła sąsiadka, która była wtedy ze swoimi synami na tej wyprawie, i Jola uczestniczyła w niej nadal.
Nieraz, kiedy wracałam do domu, mama załamywała ręce: „Córeńko, znowu?!” – wołała na mój widok. I już nawet nie przypominała, że przecież jestem dziewczynką, bo to nie odnosiło żadnego skutku. Wiedziała, że taka jestem, tylko martwiła się, gdy za często te różne urazy mi się przytrafiały. No, muszę się przyznać – byłam chłopczycą! – opowiada, śmiejąc się.
Miała zaledwie 6 lat, kiedy razem ze starszą siostrą pojechała na obóz zuchowy, później już w podstawówce jeździła na obozy harcerskie. Uwielbiała te obozy i wszystkie wyzwania, jakim trzeba było podołać: rozbijanie namiotu, budowanie pryczy, gotowanie obiadów na kuchni polowej, mycie menażki w jeziorze, nawet jeśli była tłusta i trzeba było szorować ją piaskiem. To była prawdziwa szkoła samodzielności, zaradności i współżycia w grupie.
Ale chociaż łobuzowała się z chłopakami, miała też inne, bardziej dziewczęce zajęcia, bo mama uważała, że dziewczynce potrzebne jest coś więcej niż tylko sprawność fizyczna. Córki uczęszczały więc na lekcje solfeżu, na zajęcia chóru, na zajęcia sportowe i na popołudniowe lekcje angielskiego. A także na zajęcia baletowe, prowadzone przez Bronisława Prądzyńskiego. Po wielu latach jako prezydentowa miała okazję spotkać się z panem Prądzyńskim, który był już wówczas profesorem, rektorem szkoły baletowej w Gdańsku, i wspomnieć czasy, gdy pod jego okiem ćwiczyła balet klasyczny i tańce ludowe.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki