Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dla miłośników Michaela Crichtona
Genialny debiut scenarzysty Jurassic Park, Mision: Impossible i Spider-Mana: przerażająca, karkołomna misja trojga nieznajomych – aby uratować świat, muszą powstrzymać wysoce zakaźny, śmiercionośny organizm.
Agent Pentagonu do spraw bezpieczeństwa narodowego i bioterroryzmu, Roberto Diaz, zostaje wysłany w celu zbadania podejrzenia biochemicznego ataku. Odkrywa coś znacznie gorszego niż znana do tej pory człowiekowi broń biochemiczna: organizm o wyjątkowej zdolności do mutacji, którego siła rażenia może doprowadzić do całkowitego zniszczenia życia na Ziemi. Aby nie dopuścić do globalnej katastrofy, Diaz ukrywa próbki niebezpiecznego organizmu w podziemnej chłodni, zbudowanej pod mało używanym magazynem wojskowym. Po dziesięcioleciach tkwienia w zapomnianej piwnicy obcemu organizmowi udaje się wydostać na zewnątrz. Wygłodniały atakuje w śmiertelnym szale.
W pierwszej kolejności zagrożeni są niczego nieświadomi strażnicy dawnego obiektu wojskowego: Naomi Williams – samotna matka i Travis Meacham – były skazaniec. Jedyną osobą, która wie, jak powstrzymać zarazę, jest emerytowany już agent Diaz. Wszyscy troje stają przed ryzykownym wyzwaniem. Ich jedyną bronią są łut szczęścia, odwaga oraz… czarne poczucie humoru.
Czy to wystarczy, aby ocalić ludzkość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
Tłumaczenie:Danuta Fryzowska
Dla Melissy,która powiedziała: „No, pewnie!”
Grzyb Armillaria solidipes, znany lepiej jako opieńka ciemna, to największy pojedynczy organizm żyjący na Ziemi. Został odkryty w Górach Błękitnych w Oregonie, gdzie przez osiem tysięcy lat rozprzestrzenił się na powierzchni około dziewięciuset sześćdziesięciu hektarów, wytwarzając rozległą, podziemną sieć grzybni w postaci długich nitkowatych strzępek produkujących owocniki, które wyrastają ponad poziom gruntu.
Jako gatunek opieńka ciemna jest stosunkowo niegroźna, ale nie dla drzew, krzewów i niektórych bylin. Dla nich jest zabójcza. Atakuje system korzeniowy i stopniowo obejmuje wyższe partie roślin, ostatecznie pozbawiając je wody i substancji odżywczych. Przyrasta od trzydziestu do dziewięćdziesięciu centymetrów rocznie, a żeby zabić przeciętnej wielkości drzewo, potrzebuje od trzydziestu do pięćdziesięciu lat. Gdyby rozrastała się dużo szybciej, dziewięćdziesiąt procent roślinności znikłoby z powierzchni Ziemi, atmosfera zamieniłaby się w trujący gaz, a ludzi i zwierzęta czekałoby wymarcie. Ale ten grzyb rozrasta się powoli.
Inne grzyby są szybsze.
Znacznie szybsze.
Roberto Diaz i Trini Romano dostali pozwolenie na powrót do kraju dopiero wtedy, gdy spalili swoje ubrania, ogolili głowy i wyszorowali się niemal do krwi, chociaż wciąż nie czuli się całkiem czyści. Wiedzieli jednak, że zrobili wszystko, co mogli, a o reszcie zadecyduje los.
Jechali właśnie rządowym sedanem, tłukąc się międzystanową siedemdziesiątką trójką do oddalonego o kilka kilometrów obiektu na terenie dawnej kopalni w Atchison. Trzymali się tuż za ciężarówką z otwartym nadwoziem – na tyle blisko, żeby nie rozdzielił ich żaden cywilny samochód.
Trini siedziała na miejscu pasażera z nogami opartymi o deskę rozdzielczą, co zawsze irytowało Roberta, który prowadził.
– Zostawisz ślady – upomniał ją po raz setny.
– To tylko pył – odparła Trini, również po raz setny. – Już wycieram, popatrz. – Próbowała zetrzeć ślady ręką, ale z mizernym skutkiem.
– Nie, Trini, nie wycierasz, tylko rozsmarowujesz cały ten brud i potem ja będę musiał to czyścić. Albo zapomnę i ktoś inny będzie musiał to zrobić. A nie lubię dokładać nikomu roboty.
Trini zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem przymrużonych oczu. Dzięki tym oczom i temu, co były w stanie dostrzec, w wieku zaledwie czterdziestu lat została podpułkownikiem, ale jej niepohamowana potrzeba komentowania tego, co dostrzegała, nie pozwalała wspiąć się wyżej. Trini nie miała żadnych hamulców i wcale jej to nie przeszkadzało.
Wpatrując się w niego w pełnym zadumy milczeniu, zaciągnęła się głęboko newportem, którego trzymała między palcami, i kątem ust wypuściła chmurę dymu.
– Drobiazg, Roberto – rzuciła.
Spojrzał na nią zdziwiony.
– Co?
– Wiem, że chcesz mnie przeprosić. Za tamto. To dlatego jesteś dla mnie taki wredny. Jeździsz po mnie, bo nie potrafisz przyznać, że ci przykro. Oszczędzę ci trudu. Przyjmuję twoje przeprosiny.
Trini miała rację, bo Trini zawsze miała rację. Roberto przez długą chwilę się nie odzywał, tylko patrzył przed siebie na drogę.
Wreszcie, odzyskawszy rezon, wycedził:
– Dziękuję.
Trini wzruszyła ramionami.
– Widzisz? I po bólu.
– Źle się zachowałem.
– No trochę. Ale niezupełnie. Teraz to już bez znaczenia.
Gadali ciągle o tym, co zaszło w ciągu czterech ostatnich dni, od chwili, gdy to wszystko się zaczęło, aż w końcu nie było już o czym rozmawiać, bo przeanalizowali każdy moment z każdej możliwej perspektywy. Każdy z wyjątkiem tego jednego. Ten przemilczeli, lecz teraz temat powrócił, a Roberto nie chciał tego tak zostawiać.
– Nie chodzi mi o nią, tylko o to, jak cię potraktowałem.
– Wiem. – Położyła mu rękę na ramieniu. – Wyluzuj.
Roberto pokiwał głową i wbił wzrok przed siebie. Nie było mu łatwo wyluzować. Miał trzydzieści parę lat, ale prywatnie i zawodowo osiągnął znacznie więcej niż inni w tym wieku, i to dlatego, że nigdy nie wrzucał na luz, po prostu załatwiał robotę. Odhaczał kolejne punkty. Najlepszy kadet w akademii? Odhaczone. Major Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych w wieku trzydziestu lat? Odhaczone. Świetna kondycja fizyczna i psychiczna bez śladu oczywistych wad i słabości? Odhaczone. Idealna żona? Odhaczone. Wymarzony syn? Odhaczone. Nie miałby teraz tego wszystkiego, gdyby tylko siedział spokojnie i czekał.
Co dalej? Co dalej? Co dalej? – zadawał sobie to pytanie w kółko. Myślał tylko o przyszłości, planował ją, miał na jej punkcie hopla. Żył szybko, trzymał się planu i zawsze grał czysto.
No, prawie zawsze.
Przez chwilę oboje po prostu gapili się na jadącą z przodu ciężarówkę. Ponad barierką widzieli zarys skrzyni, z którą przelecieli pół świata, przykrytej teraz brezentową plandeką. Ciężarówka podskoczyła na wyboju, a oni mimowolnie wstrzymali oddech, bo skrzynia przesunęła się w stronę krawędzi, o jakieś pół metra. Ale nie spadła. Jeszcze tylko kilka kilometrów i będzie po wszystkim. Skrzynia spocznie bezpiecznie sto metrów pod ziemią. Na wieki.
Na terenie Atchison Caves mieściła się kiedyś kopalnia wapienia. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym szóstym roku otwarto tu ogromne kamieniołomy z wyrobiskami, które ciągnęły się na głębokości prawie pięćdziesięciu metrów pod klifami rzeki Missouri. Produkowały one kruszywo na narzuty kamienne dla pobliskiej kolei i z czasem sięgały coraz głębiej pod ziemię – tak głęboko, jak tylko Bóg i prawa fizyki pozwalały, dopóki wytężenie filarów calizny podtrzymujących stropy nie przekroczyło wszelkich norm bezpieczeństwa. Podczas drugiej wojny światowej Wojenna Administracja ds. Żywności wykorzystała opuszczoną kopalnię – trzydziestodwuhektarową podziemną przestrzeń o naturalnie kontrolowanym klimacie – do przechowywania szybko psujących się produktów. Obiekt, początkowo dzierżawiony za kwotę dwudziestu tysięcy dolarów rocznie, ostatecznie został sprzedany rządowi USA. Ten wydał dodatkowe dwa miliony, żeby stworzyć tam pilnie strzeżony skład na wypadek sytuacji kryzysowych, wymagających zapewnienia ciągłości funkcjonowania państwa, służący jako przechowalnia fabrycznie nowych specjalistycznych narzędzi i maszyn, gotowych do wysłania w każdej chwili i w każde miejsce. Tylko, na Boga, niech wcześniej wybuchnie jakaś wojna jądrowa, żeby to wszystko się opłaciło.
I dziś wreszcie miało się opłacić.
Ten telefon wydał się dziwny już od pierwszego dzwonka. Trini i Roberto pracowali w zasadzie dla agencji DNA[1], która później została wchłonięta przez DTRA[2], ale do tego połączenia doszło dopiero w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym w ramach oficjalnej reorganizacji Departamentu Obrony. Dziesięć lat wcześniej było to jeszcze DNA, a oni mieli jasne i proste wytyczne: nie dopuścić do tego, by inni mieli to, co my. Jeśli gdzieś wywęszą aktywny program jądrowy, mają go wytropić i zniszczyć. Jeśli dostaną cynk o jakiejś koszmarnej broni biologicznej, mają się jej pozbyć na dobre. Bez względu na koszty, bez niepotrzebnych pytań. Dla lepszej kooperacji preferowano zespoły dwuosobowe, ale w razie potrzeby zawsze można było liczyć na posiłki. Trini i Roberto rzadko kiedy potrzebowali wsparcia. W ciągu siedmiu lat odbyli szesnaście misji w różnych punktach zapalnych i mieli na koncie szesnaście trupów. Nie chodziło o prawdziwe trupy; tak w żargonie agentów określano program rozwoju broni, który został zneutralizowany. Owszem, po drodze zdarzały się ofiary, lecz nikt nie zadawał pytań.
Szesnaście misji i żadna nie była tak niebezpieczna jak ta.
Samolot amerykańskich sił powietrznych już czekał w bazie i rozgrzewał silniki, kiedy wskoczyli po schodkach na górę i weszli na pokład. W środku zastali tylko jedną pasażerkę. Trini zajęła miejsce naprzeciwko niej, a Roberto usiadł w rzędzie obok, twarzą do młodej kobiety o bystrym wzroku, ubranej w znoszony strój w stylu safari.
Trini podała jej rękę:
– Podpułkownik Trini Romano.
– Doktor Hero Martins.
Trini skinęła głową, włożyła do ust gumę antynikotynową Nicorette i bezpardonowo zmierzyła Hero wzrokiem. a Potem, milcząc, spojrzała jej w oczy. To było krępujące.
Roberto po prostu kiwnął dwoma palcami, jakby salutował; nie przepadał za tą całą grą w „przejrzałem cię”.
– Major Roberto Diaz.
– Miło pana poznać, majorze – odparła Hero.
– W czym się pani specjalizuje? – spytał Roberto.
– Jestem mikrobiolożką na uniwersytecie w Chicago. Zajmuję się nadzorem epidemiologicznym.
Trini nadal się jej przyglądała.
– To pani prawdziwe imię? Hero?
Hero westchnęła. Przez trzydzieści cztery lata naprawdę często ją o to pytano.
– Tak, to moje prawdziwe imię.
– Hero, jak bohater? Taki Superman? Czy raczej jak Hero z greckiej mitologii? – chciał wiedzieć Roberto.
Odwróciła się, wbijając w niego wzrok. Akurat o to pytano ją rzadko.
– To drugie. Moja mama wykładała literaturę antyczną. Zna pan tę historię?
Roberto podniósł wzrok, mrużąc lewe oko i patrząc gdzieś w prawą stronę, tak jak zwykle, gdy usiłował wydobyć jakiś mglisty fakt z czeluści umysłu. Wreszcie dokopał się do tej cennej informacji i wygrzebał ją z bagna.
– Hero mieszkała w wieży nad rzeką?
Kobieta przytaknęła.
– Nad cieśniną Hellespont.
– I miała kochanka.
– Leandra. Każdej nocy przypływał do niej wpław z drugiego brzegu, a Hero zapalała w wieży lampę, żeby wskazać mu drogę.
– Ale zginął, prawda?
Trini odwróciła się i z wyraźnym niezadowoleniem spojrzała na Roberta. Roberto był irytująco przystojny. Jako syn Meksykanina i kalifornijskiej blond piękności miał nienaganną fizjonomię i bujną czuprynę, którą z pewnością będzie mógł się szczycić do końca życia. Miał również mądrą i zabawną żonę Annie, którą Trini nawet tolerowała, a to o czymś świadczyło. Mimo to ledwo znalazł się na pokładzie, a już próbował uwieść tę kobietę. Trini nigdy nie uważała go za drania i miała nadzieję, że jej partner się nim nie okaże. Świdrowała go wzrokiem, wyładowując frustrację na gumie do żucia.
Ale Hero zdawała się tym nie przejmować. Mówiła do Roberta, kompletnie ignorując Trini.
– Afrodyta była zazdrosna o ich miłość. Którejś nocy zdmuchnęła lampę, a Leander stracił orientację i utonął. Kiedy Hero zobaczyła zwłoki swojego kochanka, rzuciła się z wieży.
– I jaki z tego płynie morał? – spytał po namyśle Roberto. – Znajdź sobie kogoś, kto mieszka po tej samej stronie rzeki?
Hero wykrzywiła się w uśmiechu i wzruszyła ramionami.
– Prędzej: nie wkurzaj bogów.
Znudzona tymi przekomarzankami Trini obejrzała się na pilotów i zakręciła palcem w powietrzu. W jednej chwili rozległ się ryk silników, samolot szarpnął i zaczął się toczyć po pasie. Żarciki się skończyły.
Hero rozejrzała się dookoła, zaniepokojona.
– Chwila, startujemy? A gdzie reszta waszego zespołu?
– Więcej już nas nie będzie – odparła Trini.
– Ale… jesteście pewni? Nie wiem, czy sami sobie z tym poradzimy.
Roberto wyraził to samo przekonanie co Trini, ale darował sobie ironię.
– Może zdradzi nam pani, o co chodzi – zasugerował. – A my powiemy, czy damy sobie radę.
– Nic wam nie powiedzieli? – spytała.
– Tylko tyle, że lecimy do Australii, a pani już będzie wiedziała, co dalej – wyjaśniła Trini.
Hero wyjrzała przez okno, patrząc, jak maszyna odrywa się od ziemi. Klamka zapadła. Nie było odwrotu.
– Nigdy nie zrozumiem armii. – Pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Ja też – odpowiedział Roberto. – Oboje służymy w siłach powietrznych. Oddelegowano nas do Agencji Obrony Przeciwatomowej.
– Tu nie chodzi o zagrożenie atomowe.
Trini zmarszczyła brwi.
– Skoro wezwali mikrobiolożkę, to pewnie podejrzewają jakąś broń biologiczną?
– Nie.
– No więc co?
Hero namyślała się przez chwilę.
– Dobre pytanie. – Otworzyła leżące na stole akta i zaczęła opowiadać.
Po sześciu godzinach skończyła.
To, co Roberto wiedział na temat Australii Zachodniej, zmieściłoby się w cienkiej książeczce. A raczej w ulotce: jedna strona zadrukowana dużą czcionką. Hero wyjaśniła, że lecą do odległej wioski zwanej Kiwirrkurrą, położonej pośrodku Pustyni Gibsona, jakieś tysiąc dwieście kilometrów na wschód od Port Hedland. Została ona założona dziesięć lat wcześniej jako osada plemienia Pintupi w ramach nieustających starań rządu australijskiego zachęcającego grupy Aborygenów do powrotu na ziemie należące do ich przodków. Przez dziesięciolecia ciemiężeni rdzenni mieszkańcy Australii byli z nich wielokrotnie wysiedlani – ostatnio w latach sześćdziesiątych w wyniku prowadzonych tam testów pocisków balistycznych Blue Streak. „Nie za bardzo możecie żyć na terenach, które zamierzamy wysadzić w powietrze. To niezdrowe”.
Jednak w połowie lat siedemdziesiątych testy się zakończyły, wzrosła wrażliwość polityczna i ostatni z plemienia Pintupi zostali sprowadzeni ciężarówkami do Kiwirrkurry, czyli nawet nie na kompletny wygwizdów, a kilkaset kilometrów za wygwizdowem. Ale oto tu żyli – cała grupa licząca dwudziestu siedmiu Pintupi – tak spokojni i szczęśliwi, na ile to możliwe na spowitej duszącym pyłem pustyni, bez prądu i telefonu, z dala od cywilizacji. Chociaż to im akurat pasowało – szczególnie starszyźnie, która cieszyła się z powrotu na ziemie przodków.
A potem na głowy spadło im niebo.
Niecałe, wyjaśniła Hero. Tylko fragment.
– A konkretnie? – spytał Roberto. Przez całą opowieść utrzymywał z nią kontakt wzrokowy i niech się wam nie wydaje, że Trini tego nie zauważyła. Gapiła się na niego, jakby chciała go zmusić telepatycznie, żeby już przestał.
– Skylab.
Trini nagle odwróciła głowę i spojrzała na Hero.
– To było w siedemdziesiątym dziewiątym?
– Tak.
– Myślałam, że szczątki spadły do Oceanu Indyjskiego.
Hero potwierdziła ruchem głowy.
– Większość owszem. Część spadła na ziemię nieopodal miasteczka Esperance, również w zachodniej Australii.
– W pobliżu Kiwirrkurry? – spytał Roberto.
– Nic nie leży w pobliżu Kiwirrkurry. Esperance jest oddalone o dwa tysiące kilometrów i liczy dziesięć tysięcy mieszkańców. W porównaniu z Kiwirrkurrą to wielka metropolia.
– Co stało się z tymi szczątkami, które wylądowały w Esperance?
Hero zajrzała do akt. Elementy, które tam spadły zostały dość sprawnie pozbierane przez tamtejszą ludność, a potem umieszczone w miejscowym muzeum – dawnej dyskotece, którą szybko zaadaptowano na Muzeum Miasta Esperance i Obserwatorium Skylab. Wstęp kosztował cztery dolary, za które można było zobaczyć największy zbiornik tlenowy satelity, zamrażarkę do przechowywania żywności i innych rzeczy, kule z azotem wykorzystywane w silniczkach korekcyjnych ACT i fragment włazu, przez który przeciskali się astronauci, odbywając kosmiczne spacery. Na pokaz wystawiono także kilka innych niezidentyfikowanych części, w tym blaszkę z idealnie zachowanym napisem skylab, namalowanym pośrodku jasnoczerwoną farbą, który wyglądał dość podejrzanie.
– NASA przez lata zakładała, że to wszystko, co można było odzyskać, a reszta, o ile nie spłonęła przy wejściu w atmosferę, spoczywa na dnie oceanu – ciągnęła dalej Hero. – Uważano, że jeśli coś przeoczono, to do tej pory dawno by się znalazło, albo po prostu zalega w jakimś odludnym i zapomnianym przez Boga miejscu.
– Takim jak Kiwirrkurra – podsunął Roberto.
Skinęła głową i przewróciła kolejną kartkę.
– Trzy dni temu skontaktował się ze mną oddział badań astrobiologicznych NASA. Za pośrednictwem sześciu różnych agencji rządowych dotarła do nich informacja, że dzwonił ktoś z zachodniej Australii, bo „coś wydostało się ze zbiornika”.
– Z jakiego zbiornika?
– Dodatkowego, z tlenem. Tego, który spadł na Kiwirrkurrę.
Trini pochyliła się w jej stronę.
– Kto dzwonił?
Hero zerknęła do notatek.
– Przedstawił się jako Enos Namatjira. Twierdził, że jest z Kiwirrkurry i że jego wujek przed pięcioma czy sześcioma laty znalazł w dole jakiś zbiornik. Słyszał o jakimś statku kosmicznym, który się rozbił, więc przytaszczył zbiornik do domu i zachował go na pamiątkę. Tylko że coś się z nim stało, a stan mężczyzny zaczął się pogarszać. I to szybko.
Roberto zmarszczył brwi, próbując poskładać to do kupy.
– Skąd wiedział, gdzie dzwonić?
– Nie wiedział. Zaczął od Białego Domu.
– I przełączono go do NASA? – spytała z niedowierzaniem Trini. Z czymś takim jeszcze się nie spotkała.
– Próbował siedemnaście razy i za każdym razem jeździł pięćdziesiąt kilometrów do najbliższego telefonu, ale tak, w końcu dodzwonił się do NASA.
– Musiał być bardzo zdeterminowany – stwierdził Roberto.
– Owszem, bo w tym czasie ludzie zaczęli umierać. Wreszcie, niecałe dwa dni temu, skontaktowano go ze mną. Czasami pracuję dla NASA. Przeprowadzam inspekcję promów kosmicznych pod kątem obecności obcych form życia, których zresztą nigdy nie znajduję.
– Ale tym razem myśli pani, że coś przybyło z kosmosu? – spytała Trini.
– Niezupełnie. I tu zaczyna robić się ciekawie.
Roberto pochylił się do przodu.
– Według mnie już jest całkiem ciekawie.
Hero uśmiechnęła się do niego, a Trini starała się nie przewracać oczami.
– Zbiornik był szczelnie zamknięty – kontynuowała Hero. – Wątpię, żeby wrócił z czymś, z czym nie opuścił Ziemi. Przejrzałam wszystkie dokumenty dotyczące Skylaba i wygląda na to, że ten konkretny pojemnik, który wysłano podczas ostatniej misji zaopatrzeniowej, nie był przeznaczony do podtrzymania cyrkulacji tlenu wewnątrz stacji, tylko miał zostać przyłączony do jednego z zewnętrznych ramion. W środku znajdował się żywy organizm, bliski kuzyn Ophiocordyceps unilateralis. To taki fajny mały pasożytniczy grzyb, który przeskakuje z jednego gatunku na drugi, adaptując się do nowego gospodarza. Jest w stanie przetrwać w ekstremalnych warunkach, trochę jak zarodniki Clostridium difficile. Słyszeliście o nich?
Patrzyli na nią pustym wzrokiem. W ich fachu wiedza na temat Clostridium difficile nie była wymagana.
– Cóż, są szkodliwe i wyjątkowo odporne. Potrafią przeżyć wewnątrz wulkanu, na dnie morza, a nawet w kosmosie.
Nie odzywali się. Wierzyli jej na słowo.
– Tak czy siak – kontynuowała – próbka została umieszczona w zbiorniku w ramach projektu badawczego. Grzyb cechowała swoista specyfika wzrostu i chciano sprawdzić, jak wpłyną na niego warunki panujące w przestrzeni kosmicznej. Pamiętajcie, że to były lata siedemdziesiąte, stacje orbitalne miały być kolejnym wielkim przełomem w podboju kosmosu, więc musieli opracować skuteczne leki przeciwgrzybicze dla milionów ludzi, którzy mieli na nich zamieszkać. Ale nie było im to dane.
– Bo Skylab się rozbił.
– Tak. No więc zbiornik, który przez pięć czy sześć lat tkwił przed domem wujka Enosa Namatjiry, w końcu zaczął rdzewieć. Mężczyzna chciał go trochę odświeżyć, żeby wyglądał jak nowy i ładnie błyszczał. Kto wie, może ludzie chętnie by zapłacili, żeby go obejrzeć. Usiłował usunąć rdzę, ale okazała się wyjątkowo oporna. Według Enosa wujek wypróbował wielu różnych środków czyszczących, aż wreszcie sięgnął po stary, sprawdzony, domowy sposób: przeciął ziemniaka na pół, polał go płynem do mycia naczyń i potarł nim powierzchnię zbiornika.
– Podziałało?
– Owszem. Rdza zeszła bez trudu, a pojemnik odzyskał dawny blask. Jednak po kilku dniach wujek zachorował. Zaczął się dziwnie zachowywać, można rzec, że irracjonalnie. Wspiął się na dach swojego domu i nie chciał zejść, a potem zaczął nienaturalnie puchnąć.
– Do diabła, co się stało? – spytała Trini.
– Wszystko, co teraz powiem, to tylko i wyłącznie hipoteza.
Zrobiła wymowną pauzę. Czekali, aż zacznie mówić. Świadomie czy nie, doktor Martins potrafiła porwać słuchaczy. Roberto i Trini patrzyli na nią jak urzeczeni.
– Podejrzewam, że chemiczna mieszanka użyta przez wujka przeniknęła przez mikroszczeliny w powłoce zbiornika i tak mieszczący się w środku cordyceps został ponownie nawodniony.
– Dzięki ziemniakowi? – zdziwił się Roberto. Nie wydawał mu się zbyt soczysty.
Przytaknęła.
– Przeciętny ziemniak składa się w siedemdziesięciu ośmiu procentach z wody. Ale nie chodziło tylko o nawodnienie; grzyb otrzymał także pożywkę w postaci pektyny, celulozy, białka i tłuszczów. I odpowiednie środowisko do rozwoju. O tej porze roku na pustyni w zachodniej Australii jest zwykle grubo powyżej trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza. Wewnątrz zbiornika było pewnie z pięćdziesiąt pięć. Taka temperatura dla nas jest zabójcza, ale wymarzona dla grzyba.
Trini chciała już przejść do sedna.
– I twierdzi pani, że to coś ożyło?
– Niezupełnie. To znów tylko spekulacje, ale możliwe, że zawarte w ziemniaku polisacharydy połączyły się z palmitynianem sodu wchodzącym w skład płynu do mycia naczyń, stwarzając idealne warunki do rozwoju. Osobno to duże, nieciekawe, bierne cząsteczki, ale jeśli je ze sobą połączyć, to rezultat może być naprawdę zaskakujący. Nie ma co winić wujka; znaczy się, w końcu o to mu chodziło, starał się doprowadzić do reakcji chemicznej.
Wyraźnie się rozkręcała – w oczach miała ten błysk świadczący o intelektualnym wyzwaniu. Roberto po prostu nie mógł oderwać od niej wzroku.
– I co? Udało się? – spytał.
– Kurwa, jeszcze jak!
Boże, do tego przeklina, pomyślał i się uśmiechnął.
– Ale czynnikiem inicjującym raczej nie były polisacharydy ani palmitynian sodu.
Pochyliła się do przodu, jakby chciała opowiedzieć puentę żartu, która wszystkich rzuci na kolana.
– Była nim rdza. Fe2O3 ∙ nH2O.
Trini wypluła zżutą gumę w chusteczkę i włożyła do ust świeżą.
– Pani doktor, czy mogłaby pani jakoś to skondensować?
Hero odwróciła się do niej, ponownie pełna powagi.
– Jasne. Wysłaliśmy w kosmos hiperagresywnego ekstremofila, odpornego na wysokie temperatury i zdolnego przetrwać w próżni, lecz wrażliwego na zimno. Tam przeszedł w stan uśpienia, pozostając zarazem niezwykle receptywnym. I pewnie wtedy coś się do niego przypałętało. Być może został wystawiony na promieniowanie słoneczne. Możliwe też, że jakiś zarodnik przeniknął przez mikroszczeliny w zbiorniku podczas wchodzenia w atmosferę. Tak czy siak, kiedy grzyb wrócił na Ziemię, był już wybudzony. Znalazł się w gorącym, bezpiecznym, bogatym w białko i sprzyjającym wzrostowi środowisku. I coś spowodowało zmiany w jego strukturze genetycznej.
– Jakie zmiany? – chciał wiedzieć Roberto.
Przeskoczyła wzrokiem między nim a Trini, jak nauczyciel spoglądający na swoich lekko opornych uczniów, którzy nie dostrzegają tego, co oczywiste.
– Chyba stworzyliśmy nowy gatunek – wyjaśniła wprost. Jako że sama na to wpadła, uznała, że ma prawo nadać mu nazwę, dlatego po chwili ciszy dodała: – Cordyceps novus.
Trini spojrzała na nią i spytała:
– Co powiedziała pani Enosowi?
– Że muszę coś sprawdzić i poprosiłam, żeby zadzwonił do mnie za sześć godzin. Już się nie odezwał.
– I co wtedy pani zrobiła?
– Zadzwoniłam do Departamentu Obrony.
– A oni co na to? – dociekał Roberto.
Wykonała gest ręką.
– Przysłali was.
Kolejne sześć godzin lotu minęło we względnej ciszy. Kiedy przelatywali nad zachodnim wybrzeżem Afryki i zapadł zmierzch, Trini zrobiła to, co robiła podczas każdej misji, gdy tylko miała ku temu okazję – poszła spać. Poza tym zawsze korzystała z wolnej toalety. Ot, takie drobnostki, ale istotne. Grunt to niewygórowane potrzeby.
Hero znudziło się patrzenie na buty Trini oparte o sąsiednie siedzenie, więc kiedy większość świateł zgasła, a kabina pogrążyła się w półmroku, wstała, przelazła nad jej nogami i przeszła na drugą stronę, gdzie siedział Roberto.
– Mogę? – wyszeptała, wskazując wolne miejsce obok niego.
Oczywiście, że może. Jeszcze jak!
Przesunął nogi, a ona przecisnęła się między siedzeniami i usadowiła wygodnie w fotelu.
Pewnie przesiadła się, żeby też móc wyciągnąć nogi, ale przecież mogła to zrobić także tam, gdzie siedziała, pomyślał. Może tak naprawdę chodziło o te ukradkowe spojrzenia, które wymienialiśmy, odkąd skończyła streszczać sytuację.
Ostatecznie uznał, że będzie lepiej – przynajmniej z psychologicznego punktu widzenia – jeśli założy, że powód jest bardziej prozaiczny. Ale i tak wiedział, że to nieprawda.
Co też człowiek potrafi sobie wmówić.
Prawda była taka, że Roberto wcale nie był taki niewinny, na jakiego pozował. Natychmiast poczuł fizyczny pociąg do Hero Martins i choć nigdy by mu nie uległ, musiał mieć pewność, że jego dawny urok wciąż działa. On i Annie byli małżeństwem od blisko trzech lat i nie mieli łatwego początku. Przez pierwszy rok oboje byli przytłoczeni pracą, a Annie zaszła w ciążę wcześniej, niż planowali, w dodatku z komplikacjami, więc przez ostatnie cztery czy pięć miesięcy siedziała kołkiem w domu. To trudne dla każdego, a co dopiero dla takiego chodzącego perpetuum mobile jak Annie, która była dziennikarką i przywykła do życia w ruchu. Leżenie w łóżku traktowała jak karę. A potem na świat przyszło dziecko i… wiadomo, jak to z dzieckiem.
To tyle w kwestii poślubnej sielanki.
Gdzie się podziały te lata, które mieli spędzić tylko we dwoje, gdzie ten błogi okres, w którym mieli się cieszyć młodością, urodą, swobodą i sobą nawzajem, i gdzie – skoro już o tym mowa – podział się seks, na litość boską?
Roberto nie chciał powielać tego stereotypu, nie chciał być kolejnym żonatym kolesiem, który narzeka na brak seksu po narodzinach dziecka, a jednak. Był dorosłym mężczyzną w kwiecie wieku. I w danej chwili nie potrafił sobie wyobrazić, że on i Annie dotrwają razem do emerytury. Nie, jeśli wszystko będzie się działo w tym tempie.
Sęk w tym, że ją kochał. I nie chciał jej zdradzać.
Dlatego flirtował. Nigdy nie był w tym dobry, kiedy mu na kimś zależało, ale robienie tego z myślą, że nie chce, by to się w coś przerodziło, ułatwiało sprawę. Roberto sam był zdziwiony, z jaką łatwością przychodziła mu teraz rozmowa z atrakcyjnymi kobietami i jak pozytywnie na niego reagowały. Pracujący, ustatkowany i niedostępny mężczyzna po trzydziestce to nie to samo, co dwudziestoczteroletni trep z permanentną erekcją, który nie jest w stanie wykrztusić z siebie słowa.
Ten zestaw cech idealnie współgrał z upodobaniami i preferencjami Hero. Od czasu, kiedy po studiach zakończyła swój przydługi, toksyczny związek z Maksem, zdziecinniałym doktorantem mniej więcej w jej wieku, Hero miała coś à propos żonatych mężczyzn. Nie do żonatych mężczyzn – to by sugerowało pewne niemoralne pożądanie, robienie czegoś, bo jest złe, a nie pomimo tego, że jest złe. Nie, Hero miała coś à propos żonatych mężczyzn, a konkretnie osobiste zasady i wytyczne, bazujące na oczywistych zaletach, które pewnego razu podczas wyjątkowo nudnych zajęć z mikroobróbki laserowej spisała w notesie. Zaczynając od najważniejszej:
Zachowywali się bardziej dojrzale, pogodziwszy się z naturalnym procesem zmian, o czym świadczy gotowość do ożenku i dzielenia z kimś życia, co z założenia wymaga kompromisów i myślenia o innych.
Z reguły byli lepsi w łóżku, nie dlatego, że robili to częściej, tylko dlatego, że robili to wielokrotnie z tą samą partnerką, a to nieuchronnie prowadziło do wyrobienia w sobie pewnego zmysłu, jak dawać przyjemność i jak ją przyjmować, no chyba że byli kompletnymi narcyzami, co zwykle było mało prawdopodobne, zważywszy na punkt pierwszy.
Byli uprzejmi i wdzięczni, i przynajmniej przez jakiś czas przyuczani do porządku przez dorosłą kobietę, która nie była ich matką, więc nie zostawiali po sobie zbyt dużego bałaganu.
Po seksie wracali do domu, zwykle w rozsądnym przedziale czasowym, dzięki czemu wieczorami mogła w spokoju popracować.
Z definicji nie szukali związku na wyłączność, więc miała wolną rękę, w razie gdyby trafiło się coś lepszego.
Hero świetnie zdawała sobie sprawę, że było też wiele argumentów, które nie przemawiały na ich korzyść i nie stawiały żonatych kochanków w dobrym świetle. I wszystko to ujęła trafnie w jednym jedynym punkcie na sąsiedniej stronie:
1. Byli oszustami.
Ona też. I miała tego pełną świadomość. Nie zdradzała ich; nigdy jednocześnie nie romansowała z kilkoma facetami – jeden uczuciowy galimatias naraz w zupełności jej wystarczał. Nie oszukiwała też – przynajmniej we własnej ocenie – ich nieszczęsnych małżonek, ponieważ ich nie znała i niczego im nigdy nie obiecywała. Oszukiwała wyłącznie siebie, zadając się z kolejnymi typami, którzy, sądząc po charakterze tych relacji, nie potrafili kochać.
Lecz oto ona i on, Roberto, znaleźli się tu razem i zmierzali ku niechybnej zgubie (niezła wymówka!), więc nie widziała nic złego w miłej, podnoszącej na duchu rozmowie z przystojnym trzydziestoparoletnim żołnierzem, któremu wyraźnie się podobała. To, że nosił na palcu obrączkę, było czystym przypadkiem.
Podczas gdy Trini spała, Roberto i Hero oparli nogi na siedzeniach przed sobą, odchylili się w fotelach najdalej, jak mogli, i zaczęli do siebie szeptać. Nie czuli zmęczenia – to iskrzenie między nimi było takie ożywcze – więc rozmawiali: o nim i jego życiu (pomijając żonę i dziecko) i o niej (pomijając jej romantyczne przygody z takimi facetami jak on). Rozmawiali o jego i jej pracy, o niebezpiecznych akcjach, w których Roberto brał udział, i o egzotycznych, przerażających miejscach, które Hero odwiedziła w poszukiwaniu nowych mikroorganizmów. Z każdą chwilą osuwali się coraz niżej w fotelach, a ich głowy pochylały się lekko ku sobie, aż wreszcie gdzieś nad Kenią, kiedy w kabinie powiało chłodem, Roberto wstał, przyniósł dwa koce z szorstkiej wełny, które znalazł w schowku obok, i oboje się nimi otulili.
A potem Hero podrapała się po nosie.
Gdy opuszczała rękę, położyła ją na sąsiednim fotelu, i małym palcem musnęła jego prawe udo. Poczuł to, a ona nie cofnęła ręki. I tak minęło kolejne dwadzieścia minut, kolejne dwadzieścia minut swobodnej, niewymuszonej rozmowy bez cienia niestosowności. Następny ruch należał do niego.
Wykonał go, poprawiając się na siedzeniu, jakby chciał rozprostować zesztywniałe nogi. Jednak kiedy ponownie oparł stopy na fotelu, jego noga przylgnęła do jej, a Hero niemal natychmiast przycisnęła ją jeszcze mocniej. Nie skomentowali tego; w żaden sposób do tego nie nawiązali. Słuchając ich z boku, można by pomyśleć, że to tylko dwoje fachowców z nieco innych dziedzin, którzy spotkali się na stopie zawodowej i prowadzili zupełnie niewinną, najzwyklejszą i najnudniejszą rozmowę na świecie.
Ale ona nie zabrała ręki, a ich nogi nie przestały się o siebie zapierać. Oboje to czuli. Tylko nic nie mówili.
Po chwili Hero przeciągnęła się i wstała, rzucając krótkie:
– Toaleta.
Wskazał na tył samolotu. Uśmiechnęła się w podziękowaniu, przecisnęła między fotelami i poszła w tamtym kierunku.
Roberto odprowadził ją wzrokiem. W środku panikował, i to już od kilku godzin. Nie wierzył w to, co się dzieje. Żaden z jego względnie niewinnych flirtów nie zaszedł aż tak daleko. Czuł się, jakby tonął w ruchomych piaskach. Z każdym ruchem grzązł coraz głębiej, a kiedy się nie ruszał, było jeszcze gorzej, bo do gry wkraczała grawitacja, ciągnąc go w dół.
I to mu się podobało. Był zły i niezaspokojony, bo w domu nie dostawał tego, co chciał i na co zasługiwał, więc czemu nie? Czemu nie spróbować z tą kobietą, z tą piękną i błyskotliwą istotą, która tak niewiele od niego wymagała, uważała, że jest fascynujący i ewidentnie była nim szczerze zainteresowana? Czemu nie, poza tym, że to absolutnie niewłaściwe? A może tylko coś sobie ubzdurał, może za jej dotykiem nie kryło się nic dwuznacznego – na Boga, pewnie nawet tego nie zauważyła – a on jak zwykle pozwolił, by jego wybujałe libido wzięło górę nad rozsądkiem.
A co, jeśli wcale mu się nie zdawało i jeśli tego chciał? Może wstanie, pójdzie na tył, zamieni z nią jeszcze parę słów i jeśli zapatrzą się na siebie dłużej, niż powinni, pocałuje ją. Może tak właśnie zrobi. Może zrobi to właśnie teraz.
Roberto zebrał w sobie całą niechęć, wszystkie słuszne pretensje, jakie się w nim skumulowały przez trzy lata małżeństwa, i wstał.
Ledwo się podniósł, poczuł na ręce czyjąś dłoń.
Odwrócił się. Trini nie spała; wpatrywała się w niego, zaciskając palce prawej ręki na jego lewym przedramieniu.
Objął ją wzrokiem, przybierając niezbyt wiarygodną maskę niewiniątka, lecz nawet w półmroku widział jej świdrujące spojrzenie.
– Siadaj, Roberto.
Otworzył usta, ale nie mógł wydobyć ani jednego słowa. Nie umiał kłamać, a zwłaszcza zmyślać na poczekaniu, więc zamiast wydukać coś głupiego, po prostu zacisnął zęby i wzruszył ramionami, udając, że nie wie, o co jej chodzi.
– Siadaj!
Usiadł. Trini nachyliła się do niego i położyła mu dłoń na karku.
– Ty tak nie robisz.
Roberto poczuł, że płoną mu policzki – złość, zażenowanie i niespełniona żądza pompowały mu do twarzy każdą kroplę krwi.
– Nie mieszaj się do tego.
– Tobie też bym radziła – zripostowała, uporczywie go lustrując.
Roberto odwrócił wzrok. Czuł się upokorzony i chciał, żeby ona poczuła to samo.
– Zazdrosna? – rzucił, ponownie się odwracając.
Chciał się wyładować i to zrobił; chciał zadać ból i trafił prosto w serce. Trini zesztywniała i zbladła, nie tyle z powodu urażonej dumy, co rozczarowania.
Minęło dziesięć lat, odkąd zakończyła swoje pierwsze i jedyne małżeństwo, choć już sam fakt, że w ogóle wyszła za mąż, był czymś wyjątkowym. Jej związek rozpadł się nie przez jej ciągłe podróże i tajemnice związane z pracą, lecz przez jej wrodzoną niechęć do ludzi. Dla jasności, nic do nich nie miała; po prostu nie lubiła ich widoku i paplaniny. Dlatego od dziesięciu lat była sama. I nie żałowała.
Fizyczny pociąg, jaki okazjonalnie odczuwała do Roberta, był w jej uznaniu czysto chemiczną reakcją na jego wyjątkowo atrakcyjny wygląd. Darzyła go sympatią, lubiła z nim pracować, podziwiała jego profesjonalizm i to, że nie tracił czasu na gadki szmatki, ale nigdy nie żywiła do niego romantycznych uczuć. Był tylko kolegą z pracy. Niesamowicie przystojnym kolegą z pracy. Lecz nawet ci, którzy nie przepadają za słodyczami, od czasu do czasu rozpływają się na widok ciasta czekoladowego. Bo o to w tym chodzi: ono powinno wyglądać smakowicie. Tak samo jak on. I na ogół tak wyglądał.
Nic wielkiego. Nie było tematu.
Jednak w osiemdziesiątym trzecim Trini miała wypadek samochodowy i złamała dwa kręgi w dolnej części kręgosłupa, co było wyjątkowo bolesne i skończyło się tym, że uzależniła się od środków przeciwbólowych, które lekarz tak chętnie jej przepisywał. Najmilej było wieczorem, gdy kładła się spać; godzinę wcześniej łykała jedną tabletkę i zapadała w błogi, opioidowy sen, czując, że ból odpływa, a nawet lepiej, że już nigdy, przenigdy nie wróci. Czy coś może to przebić?
Z upływem czasu jej uzależnienie coraz bardziej się pogłębiało, ale jakoś przez pół roku nikt niczego nie zauważył. Nikt z wyjątkiem Roberta. Rozmówił się wreszcie z przyjaciółką, a potem poświęcił mnóstwo czasu i energii, udzielając Trini emocjonalnego wsparcia, żeby pomóc jej wyjść z nałogu. Trini upierała się, że zrobi to sama, bez jakiekolwiek pomocy z zewnątrz, i Roberto zgodził się spróbować. Kiedy podczas jednej z pierwszych ciężkich nocy, Trini nie mogła zmrużyć oka i zaczęła panikować, dygocąc z zimna i pocąc się jak mysz, Roberto położył się obok i ją przytulił, po prostu, żeby jakoś to przetrwała. W którymś momencie Trini spojrzała mu w oczy, wyznała, że go kocha – że zawsze go kochała – i przysunęła się, żeby go pocałować. Ale on się uchylił. Kazał jej się zamknąć i iść spać. A ona go posłuchała.
Spędzili tak całą noc i nic się nie wydarzyło. Roberto nigdy nie powiedział o tym Annie i nawet z Trini nie poruszał tego tematu.
Aż do teraz, bo teraz Roberto chciał ją zranić.
Co zresztą zrobił.
Drzwi toalety na końcu kabiny zatrzasnęły się cicho i Hero ruszyła z powrotem na swoje miejsce.
Trini odwróciła wzrok i skuliła się na fotelu, próbując ponownie zasnąć.
Roberto tymczasem przysunął się do okna, oparł o nie poduszkę i podciągnął koc pod brodę. Gdy Hero wróciła, udawał pogrążonego we śnie.
Tak oto cała ich trójka doleciała do Australii z bagażem o wiele większym niż ten, z którym wsiedli na pokład.
[1] Defense Nuclear Agency (DNA) – Agencja Obrony Przeciwatomowej (wszystkie przypisy i przekłady cytatów pochodzą od tłumaczki).
[2] Defense Threat Reduction Agency (DTRA) – Agencja Obrony i Redukcji Zagrożenia.
Tytuł oryginału: Cold Storage
Pierwsze wydanie: HarperCollins Publishers LLC, Nowy Jork, USA, 2019
Projekt okładki: Renata De Oliveira
Redaktor prowadzący: Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne: Elżbieta Derelkowska
Korekta: Roma Król
Opracowanie graficzne okładki: Madgrafik
Ilustracje na okładce: Shutterstock, Turbosquid.com. Wszystkie prawa zastrzeżone.
COLD STORAGE. Copyright © 2019 by David Koepp. All rights reserved.
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa, 2019
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Niniejsze wydanie zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.
Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN 9788327644749