Ucieczka - Lisa Childs - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Ucieczka ebook i audiobook

Childs Lisa

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

39 osób interesuje się tą książką

Opis

Wyspa u wybrzeży stanu Maine. Dawny zakład zamknięty zostaje ponownie otwarty jako Halycon Hall. Jednak pomimo wysiłków, by prezentować się jako uzdrowisko dla bogatych i sławnych, nie może uciec od złej sławy i nawiedzonej przeszłości…

Zdesperowana Rosemary Tulle przybywa na wyspę, by odnaleźć swoją młodszą siostrę, która zostawiła niepokojącą wiadomość.

Pracownicy nie chcą wpuścić kobiety, a także upierają się, że jej siostra uciekła. Rosemary wie jednak, czym było Halycon Hall w przeszłości, a instynkt podpowiada jej, że prawda o siostrze jest zupełnie inna. Zmuszona jest zwrócić się o pomoc do mężczyzny, którego miała nadzieję nigdy więcej nie zobaczyć.

Jakie sekrety skrywa Halycon Hall? Jaka mroczna przeszłość upomniała się o Rosemary i jej siostrę?

„Wciąga od pierwszej strony. Lisa Childs tworzy niesamowity, zapadający w pamięć nastrój, który trzyma w napięciu aż do ostatniej strony!” – Rita Herron, autorka bestsellerów „USA Today

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 435

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 9 min

Lektor: Tomasz Ignaczak
Oceny
4,0 (239 ocen)
99
75
37
21
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Z braku laku…

Historia może i ciekawa, okrucieństwo do jakiego jest zdolna matka... Ale wykonanie nudne jak flaki z olejem. Zmęczyłam audiobooka do końca
50
Iza_Pietrzak1968

Nie polecam

Z dobrze zapowiadającego się kryminału wyszedł łzawy melodramat. Szkoda
20
MaBy123

Nie polecam

Robię DNF. Nudna jak flaki z olejem. Przeczytałam połowę i czuję, że nie mam po co czytać. W ogóle mnie nie ciekawi zakończenie, bo treść wcale nie zachęca, a muszę dodać, że lubię książki, w których akcja rozgrywa się w miejscach odizolowanych, tajemniczych i ponurych.
10
Kopelia

Z braku laku…

Cóż…… słaba
00
Avatar1

Dobrze spędzony czas

Fajnie, lekko sie czytalo aczkolwiek oczekiwalam calkowitego wyjasnienie sprawy . Czulam lekki niedosyt.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuTHE RU­NA­WAY
Re­dak­cjaAnna Pła­skoń-So­ko­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieMagda Wit­kow­ska
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Co­py­ri­ght © 2020 by Lisa Childs First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All ri­ghts re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2024 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2024 Magda Wit­kow­ska
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-18-3
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Mu­siała ucie­kać. Wie­działa, że je­śli nie uciek­nie, to skoń­czy jak one wszyst­kie.

Straci ży­cie.

Albo jesz­cze go­rzej.

Aby jed­nak uciec, mu­siała sta­wić czoło ży­wio­łom.

Prze­ni­kliwy wiatr sma­gał ka­mie­ni­stą skarpę, sie­kąc ją dro­bin­kami mor­skiej wil­goci, która za­ma­rzała na ska­li­stej po­wierzchni i po­kry­wała ją śli­ską po­włoką. Wraz z ko­lej­nymi po­dmu­chami spod ciem­nych chmur sy­pały się na zie­mię co­raz to nowe grudki lodu. Igiełki mrozu kłuły ją w po­liczki i ra­miona. Ku­ląc się przed zim­nem, wiel­kim wy­sił­kiem woli zmu­siła się do dal­szej wspi­naczki po stro­mym zbo­czu, żeby uciec od brzegu, uciec od wody. Chwy­tała się pni so­sen, nie zwa­ża­jąc na to, że szorstka kora rani jej dło­nie. Nie zwra­cała też uwagi, że biały puch, który zdą­żył już po­kryć zie­mię, pa­rzy ją w po­de­szwy stóp. Pie­cze­nie zresztą roz­prze­strze­niało się w górę i obej­mo­wało cały gołe nogi, osło­nięte je­dy­nie wil­gotną szpi­talną ko­szulą, która le­piła się do ud.

Z każ­dym ko­lej­nym me­trem wy­cie tylko na­ra­stało. Nie było to jed­nak wy­cie wia­tru, lecz ko­jo­tów. Ich uja­da­nie i pi­skliwe za­wo­dze­nie wy­brzmie­wały jak wrza­ski prze­ra­że­nia albo bo­le­sna skarga.

Ona sama po­wstrzy­my­wała krzyk, choć ten ci­snął jej się do gar­dła. Nie chciała ni­komu ujaw­nić, gdzie jest. I tak zdra­dzały ją ślady na śniegu. Po nich ła­two dało się ją od­na­leźć. Dla­tego mu­siała cały czas brnąć na­przód. Mu­siała ucie­kać. Tylko że nogi miała ta­kie cięż­kie, te­ren był taki nie­równy, a grunt taki śli­ski... I ta za­mieć, która nie od­pusz­czała ani na chwilę, ośle­piała ją jesz­cze bar­dziej niż ciem­ność, kłuła jak ostrzał igieł.

Igły...

Im sku­tecz­nie się opie­rała. Bo gdyby się nie oparła...

Gdyby po­dali jej leki...

Wtedy ni­gdy by się nie wy­rwała z tych ka­za­mat hor­roru. Ale prze­cież cią­gle jesz­cze nie mo­gła ode­tchnąć. A tu­taj do­dat­kowo za­gra­żały jej jesz­cze ko­joty. Na­wo­ły­wały się, a ich wy­cie nio­sło się echem po le­sie wo­kół niej, i po ska­łach, i po skar­pach. Za­gro­że­nie było co­raz bli­żej.

Drzewa i za­ro­śla po­ru­szał nie tylko wiatr. Ktoś lub coś po­dą­żało za nią i skra­cało dy­stans za każ­dym ra­zem, gdy jej stopa po­śli­zgnęła się na śniegu. Do­tarła do szczytu skarpy, ale roz­cią­ga­jące się za nią zbo­cze było na­wet bar­dziej strome, na­wet bar­dziej zdra­dliwe. Ru­szyła w dół, bez­rad­nie się śli­zga­jąc. Gdy w pew­nym mo­men­cie nie­ocze­ki­wa­nie upa­dła, z jej ust wy­do­był się nie­opatrzny okrzyk.

Chciała umrzeć tam, w tym śniegu. Chciała po pro­stu za­mknąć oczy. Ale oni byli tak bli­sko. Tak bli­sko, że naj­pew­niej mo­gli już usły­szeć jej ciężki od­dech i osza­lałe ło­mo­ta­nie jej serca.

Strach dał jej jed­nak siłę do pod­ję­cia ko­lej­nej próby. Pod­nio­sła się z ziemi, ale nogi, po­zba­wione już czu­cia, znów spod niej ucie­kły i upa­dła po­now­nie.

Po­wta­rzała so­bie, że musi się dźwi­gnąć.

Je­śli ją znajdą, znik­nie dla świata na za­wsze.

Roz­dział 1

Długi most drżał od po­dmu­chów wia­tru, a pod cię­ża­rem sa­mo­chodu do­dat­kowo jesz­cze trzesz­czał i skrzy­piał. Trząsł się też sa­mo­chód, więc Ro­se­mary kur­czowo za­ci­skała palce na kie­row­nicy, żeby utrzy­mać koła we wła­ści­wej po­zy­cji. Ro­biła, co mo­gła, aby prze­szy­wa­jący wi­cher nie ze­pchnął jej wraz z po­jaz­dem do lo­do­wa­tej wody. Ni­sko za­mon­to­wane ba­riery z ku­tego że­laza nie spra­wiały wra­że­nia do­sta­tecz­nie so­lid­nych, żeby mo­gły sta­no­wić rze­czy­wi­ste za­bez­pie­cze­nie dla sa­mo­chodu czy choćby czło­wieka.

Gdyby ktoś pró­bo­wał po­ko­nać ten most na pie­chotę...

Ro­se­mary zer­k­nęła przez szybę pa­sa­żera i ba­rierkę na cią­gnącą się po ho­ry­zont wodę, wi­ru­jącą i spie­nioną wo­kół wiel­kich zę­ba­tych skal­nych wy­stę­pów. Wo­lała na­wet nie my­śleć, co by się stało z tym kimś lub z tym czymś, co spa­dłoby z mo­stu.

Wła­śnie ze względu na ka­mie­ni­stość li­nii brze­go­wej na wy­spę Bane, od­da­loną od wy­brzeża stanu Ma­ine, można się było do­stać wła­ści­wie tylko mo­stem. Trasę z lądu na od­lu­dzie po­ko­ny­wały cza­sem he­li­kop­tery i promy, ale te ostat­nie po­dej­mo­wały trud prze­prawy tylko w okre­sie let­nim, gdy tem­pe­ra­tura wody ro­sła, a fale ła­god­niały. Tak w każ­dym ra­zie wy­ni­kało z usta­leń, które Ro­se­mary po­czy­niła, gdy za­częła pla­no­wać od­wie­dziny u swo­jej sio­stry.

Czemu do­wie­działa się o tym wszyst­kim tak późno?

Te­le­fon wpięła do uchwytu przy de­sce roz­dziel­czej wzię­tego z wy­po­ży­czalni sa­mo­chodu i pod­łą­czyła go do ła­do­warki, bo słaby za­sięg ży­ło­wał ba­te­rię zu­peł­nie tak samo jak pod­czas jej ze­szło­ty­go­dnio­wego po­bytu w No­wej Ze­lan­dii. To wła­śnie przez ten wy­jazd nie od­słu­chała wia­do­mo­ści wcze­śniej – bo te­le­fon jej nie za­dzwo­nił. Ba­te­ria się roz­ła­do­wała i po­łą­cze­nie zo­stało prze­kie­ro­wane do poczty gło­so­wej.

Ro­se­mary na­wet do głowy by nie przy­szło, żeby od­ry­wać w tym mo­men­cie choćby jedną rękę od kie­row­nicy, ale też nie mu­siała od­twa­rzać tej wia­do­mo­ści, żeby przy­po­mnieć so­bie jej treść. Słowa sio­stry w kółko roz­brzmie­wały jej w gło­wie, nie da­jąc spo­koju.

„Ro­se­mary”...

„Po­móż mi”...

„Mama z tatą przy­słali mnie w to okropne miej­sce, a ja się tak boję. Tak bar­dzo się boję”...

Tego ostat­niego na­wet nie mu­siała mó­wić. Ro­se­mery od razu wy­chwy­ciła prze­ra­że­nie w drżą­cym i unie­sio­nym gło­sie sio­stry. Prze­ra­że­nie gra­ni­czące z hi­ste­rią.

Ge­ne­vieve tym­cza­sem, choć była na­sto­latką, ni­gdy nie wpa­dała w hi­ste­rię. Nie dra­ma­ty­zo­wała, nie prze­ży­wała ni­czego nad­mier­nie. Ra­zem z Ro­se­mary do­ra­stały w domu, w któ­rym na ta­kie re­ak­cje po pro­stu nie było miej­sca.

Ro­se­mary też zo­stała kie­dyś ode­słana z domu, i to poza gra­nice stanu, a nie tak bli­sko jak Ge­ne­vieve. Wy­spa Bane znaj­do­wała się w od­le­gło­ści za­le­d­wie kilku go­dzin drogi na pół­noc od Por­t­land, gdzie miesz­kali ich ro­dzice. Ro­se­mary już się stam­tąd wy­pro­wa­dziła.

Za­trzę­sła się wraz z mo­stem, a po­tem po­ko­nała ostat­nich kilka me­trów me­ta­lo­wej kon­struk­cji cią­gną­cej się przez bli­sko pięć ki­lo­me­trów nad wodą – i wresz­cie zna­la­zła się na sta­łym lą­dzie. Cał­kiem sta­łym i cał­kiem nie­ru­cho­mym. Opony śli­zgnęły się lekko na mało przy­czep­nym as­fal­cie, więc Ro­se­mary jesz­cze moc­niej za­ci­snęła palce na kie­row­nicy, zdo­łała jed­nak po­wstrzy­mać się przed ja­kim­kol­wiek gwał­tow­nym ru­chem. Trzy­ma­jąc mocno kurs, wy­pro­wa­dziła sa­mo­chód z po­śli­zgu, le­dwo tylko uni­ka­jąc zde­rze­nia z ta­blicą z na­pi­sem „Wy­spa Bane”. Gdy nie­bez­pie­czeń­stwo mi­nęło, ode­tchnęła z wy­raź­nym nie­po­ko­jem.

Zda­wała so­bie sprawę, że nie zdoła po­móc sio­strze, je­śli się roz­bije, za­nim ją znaj­dzie. Na szczę­ście wie­działa, gdzie jej szu­kać.

„Wy­słali mnie do ta­kiego ośrodka te­ra­peu­tycz­nego. Na­zywa się Hal­cyon Hall. Ale po­wi­nien się na­zy­wać Dom Stra­chów”... Głos w słu­chawce za­ła­mał się od łez, a po­tem bła­gal­nym to­nem po­pro­sił: „Za­bierz mnie stąd!”.

Ro­se­mary od­dzwo­niła na­tych­miast po od­słu­cha­niu wia­do­mo­ści, ale po­łą­cze­nie zo­stało od razu prze­kie­ro­wane do skrzynki gło­so­wej. To aku­rat jej nie zdzi­wiło, zwa­żyw­szy na od­da­le­nie tego miej­sca od świata. To i tak cud, że Ge­ne­vieve w ogóle zdo­łała się stąd do­dzwo­nić.

– Je­stem już – wy­szep­tała w prze­strzeń wy­chło­dzo­nego sa­mo­chodu. – Je­stem.

Ge­ne­vieve oczy­wi­ście nie mo­gła jej usły­szeć, ale może była w sta­nie to wy­czuć. Ro­se­mary była tak istot­nie star­sza od sio­stry, że nie wy­cho­wy­wały się ra­zem, ale mimo to łą­czyła je bli­ska więź. Nie miesz­kały pod jed­nym da­chem, lecz były dla sie­bie ważne.

Tylko dla­czego w ta­kim ra­zie Ro­se­mery nie miała po­ję­cia o kło­po­tach Ge­ne­vieve? W co ta­kiego ta dziew­czyna mo­gła się wpa­ko­wać, że matka uznała za ko­nieczne wy­słać ją na le­cze­nie? Czy może wy­pra­wiła ją z domu po pro­stu po to, żeby móc spo­koj­nie wy­je­chać na wa­ka­cje? Osta­tecz­nie Ro­se­mary też wy­brała się w po­dróż dla­tego, że nie chciała przy­jeż­dżać do Por­t­land na Święto Dzięk­czy­nie­nia – dla­tego, że nie miała ochoty na­ra­żać się na dys­kom­fort prze­by­wa­nia w to­wa­rzy­stwie matki i oj­czyma.

Tego ich wy­jazdu so­bie nie wy­my­śliła. Matka i oj­czym wy­ru­szyli w rejs po Eu­ro­pie, gdy tylko od­sta­wili Ge­ne­vieve w to miej­sce, które ona na­zwała Do­mem Stra­chów. In­for­ma­cje do­stępne w in­ter­ne­cie je­dy­nie utwier­dziły Ro­se­mary w prze­ko­na­niu, że jej sio­stra naj­pew­niej wcale nie dra­ma­ty­zuje.

Hi­sto­ria Hal­cyon Hall, zna­nego wcze­śniej jak Ba­ine­sworth Ma­nor, miała w so­bie wiele wąt­ków, które ide­al­nie wpi­sa­łyby się w sce­na­riusz hor­roru. Nie za­bra­kło na­wet klą­twy i du­chów tych, któ­rych ona do­tknęła. Kie­dyś mie­ścił się tam szpi­tal psy­chia­tryczny dla mło­dych ko­biet, które ro­dzina po­sta­no­wiła skie­ro­wać na le­cze­nie. I to ta­kie le­cze­nie, które Ro­se­mary – na­wet gdyby nie była psy­cho­lo­giem – uzna­łaby za okrutne, a wręcz nie­ludz­kie. Z ar­ty­ku­łów pra­so­wych wy­ni­kało, że wiele pa­cjen­tek na sku­tek tych te­ra­pii umie­rało, a we­dług le­gendy ich du­chy przez dzie­się­cio­le­cia błą­kały się po­tem po ru­inach dworu. Choć bu­dynki i te­reny wo­kół nich zo­stały w ostat­nim cza­sie do­pro­wa­dzone do na­le­ży­tego stanu, hi­sto­ria tego miej­sca – a może także jego du­chy – na­dal krą­żyła nad ośrod­kiem ni­czym widmo.

Ro­se­mary wzdry­gnęła się po­now­nie – z obrzy­dze­nia, ale też z zimna, które prze­nik­nęło przez swe­ter i raj­stopy otu­la­jące jej nogi pod długą spód­nicą. Ogrze­wa­nie wy­po­ży­czo­nego sa­mo­chodu nie dzia­łało naj­le­piej, choć być może zwy­czaj­nie nie da­wało rady z zim­nem pa­nu­ją­cym w tym od­lud­nym miej­scu po­ło­żo­nym po­śród ska­li­stych wy­brzeży, skarp, gór i so­sen. W pew­nej od­le­gło­ści od mo­stu przy dro­dze po­ja­wiły się bu­dynki i domy miesz­kalne, a na­wet boczne ulice.

Za­tem na tej wy­spie oprócz Hal­cyon Hall znaj­do­wało się także mia­steczko. Ro­se­mary do­strze­gła przy dro­dze na­wet ho­tel. By­naj­mniej nie za­mie­rzała jed­nak za­trzy­my­wać się na noc – ani w tym przy­bytku, ani na wy­spie Bane w ogóle. Pla­no­wała ode­brać sio­strę i czym prę­dzej stąd wy­je­chać.

Tylko naj­pierw mu­siała zna­leźć ten prze­klęty ośro­dek... Skoro jed­nak znaj­do­wał się na wy­spie, mu­siała być już bli­sko. Z mapy, którą zdą­żyła po­brać, za­nim padł jej te­le­fon, wy­ni­kało, że Hal­cyon Hall znaj­duje się przy głów­nej dro­dze pro­wa­dzą­cej od mo­stu do pirsu wy­cho­dzą­cego w mo­rze ze ska­li­stego brzegu.

Choć jed­nak do­tarła do pirsu, ośrodka nie zna­la­zła. Na do­da­tek opony znów śli­zgnęły się na skraju ob­lo­dzo­nej na­wierzchni i Ro­se­mary o mało co nie wje­chała na po­most. Aby się przed tym uchro­nić, gwał­tow­nie skrę­ciła kie­row­nicą i na­ci­snęła na ha­mu­lec, a wtedy sa­mo­chód po­pły­nął po lo­dzie w kie­runku ska­li­stej skarpy i bi­ją­cych w nią fal. Szczę­śli­wie, choć gwał­tow­nie, w końcu się za­trzy­mał, a Ro­se­mary głę­boko ode­tchnęła. Drżą­cymi z ner­wów dłońmi wy­cią­gnęła te­le­fon z uchwytu. Choć ba­te­ria na­ła­do­wała się do pełna, na ekra­nie nic się nie wy­świe­tlało. Ani jed­nej kre­ski. Zero za­sięgu.

Ode­tchnąw­szy raz jesz­cze, ob­ró­ciła kie­row­nicę i po­je­chała od na­brzeża z po­wro­tem w kie­runku mia­steczka. Za­mie­rzała po pro­stu ko­goś za­py­tać o Hal­cyon Hall. Trasa do mia­sta pro­wa­dziła krętą i pu­stą drogą przez so­snowe od­lu­dzie. Jesz­cze za­nim Ro­se­mary do­tarła na miej­sce, ktoś się na niej po­ja­wił. W lu­sterku bły­snęły świa­tła, a upiorną ci­szę prze­szyło wy­cie sy­reny.

Nie za­uwa­żyła wcze­śniej po­li­cyj­nego SUV-a ani za sobą, ani ni­g­dzie przy dro­dze. Po­ja­wił się jakby zni­kąd. Nie bar­dzo też ro­zu­miała, dla­czego ją za­trzy­muje. Prze­cież nie po­peł­niła żad­nego wy­kro­cze­nia. Tym ra­zem...

Mimo to kor­nie zje­chała na po­bo­cze, a tak na­prawdę na wą­ski pas żwiru dzie­lący as­falt od pni so­sen. Ra­dio­wóz nie za­dał so­bie trudu, żeby zo­sta­wić miej­sce na dro­dze, i w za­sa­dzie za­ta­ra­so­wał pas ru­chu. Drzwi się otwo­rzyły i z sa­mo­chodu wy­siadł wy­soki męż­czy­zna w ciem­nym mun­du­rze, po­mimo po­chmur­nej po­gody ukry­wa­jący oczy za oku­la­rami prze­ciw­sło­necz­nymi. Ru­szył w jej stronę, pod­czas gdy Ro­se­mary usi­ło­wała dojść, który z przy­ci­sków opusz­cza szybę.

– Prze­pra­szam, pa­nie ofi­ce­rze – po­wie­działa. – To sa­mo­chód z wy­po­ży­czalni. Nie wiem, co gdzie tu jest. – Ostat­nie stwier­dze­nie do­ty­czyło w rów­nej mie­rze sa­mo­chodu co wy­spy Bane. Ro­se­mary uznała, że może po­li­cjant bę­dzie w sta­nie jej po­móc.

On jed­nak pa­trzył na nią z cał­ko­witą obo­jęt­no­ścią, za­ci­ska­jąc mocno wargi i na­pi­na­jąc kwa­dra­tową szczękę. W końcu się ode­zwał:

– Sze­ry­fie. Je­stem sze­ry­fem.

Ro­se­mary zdu­miała się, że sze­ryf za­prząta so­bie głowę spra­wami ru­chu dro­go­wego. Choć wła­ści­wie w przy­padku tej drogi trudno było mó­wić o ru­chu. Je­chała nią prze­cież tylko ona.

– Prze­pra­szam, sze­ry­fie – po­pra­wiła się. – Nie bar­dzo ro­zu­miem, co ta­kiego zro­bi­łam.

– Wy­ka­zuje się pani bra­kiem ostroż­no­ści za kie­row­nicą – od­parł. – Wi­dzia­łem pa­nią w oko­li­cach pirsu. Mało bra­ko­wało, a zje­cha­łaby pani do wody.

– Wpa­dłam w po­ślizg – wy­ja­śniła.

– To zna­czy, że nie do­sto­so­wała pani pręd­ko­ści do wa­run­ków dro­go­wych.

– Nie zda­wa­łam so­bie sprawy, że jest tak śli­sko – przy­znała, choć wła­ści­wie nie po­winno jej to dzi­wić. Osta­tecz­nie była koń­cówka li­sto­pada, a na­wet w Mi­chi­gan, gdzie te­raz miesz­kała, śnie­życe i ob­lo­dze­nia zda­rzały się na długo przed ofi­cjal­nym roz­po­czę­ciem zimy.

– O tej po­rze roku na dro­gach za­wsze jest lód.

Ro­se­mary prze­szło przez myśl, że w sercu tego czło­wieka pew­nie także. Nie wy­ka­zy­wał choćby krztyny życz­li­wo­ści, a prze­cież mu­siał się do­my­ślić, że ma do czy­nie­nia z przy­jezdną. Za­pewne wszyst­kich miesz­kań­ców wy­spy do­brze znał i praw­do­po­dob­nie to wła­śnie dla­tego ją za­trzy­mał – żeby się do­wie­dzieć, kim ona jest.

Po­twier­dzały to jego na­stępne słowa:

– Prawo jazdy i do­wód re­je­stra­cyjny.

Ro­se­mary się­gnęła do to­rebki po port­fel, z któ­rego wy­jęła prawo jazdy. Po­tem wy­cią­gnęła rękę w kie­runku schowka przy sie­dze­niu pa­sa­żera.

– Nie wiem, czy jest tam do­wód re­je­stra­cyjny...

– Pro­szę nie szu­kać, pani Tulle – od­parł, po czym, z jej do­ku­men­tem w du­żej dłoni scho­wa­nej w rę­ka­wicy, od­wró­cił się i ru­szył w kie­runku swo­jego sa­mo­chodu.

Przez uchy­lone okno wdzie­rał się do środka chłód, ale Ro­se­mary wo­lała nie pod­no­sić szyby. Po­li­cjant i tak już spra­wiał wra­że­nie po­iry­to­wa­nego. Nie chciała go zde­ner­wo­wać jesz­cze bar­dziej. Wcią­gnęła do płuc zimne po­wie­trze, od któ­rego aż ją za­kłuło w środku. Zdą­żyła już stra­cić wiarę w moc sa­mo­cho­do­wego ogrze­wa­nia, ale mimo to pod­krę­ciła na­wiew. Przy dźwię­kach tur­ko­czą­cych wia­tra­ków z otwo­rów po­pły­nęło po­wie­trze, by­naj­mniej jed­nak nie go­rące, a tylko le­dwo cie­płe.

Jej uwagę przy­kuło wy­mowne chrząk­nię­cie. Choć pas bez­pie­czeń­stwa pró­bo­wał ją za­trzy­mać, od­wró­ciła się w kie­runku otwar­tego okna.

– Nie sły­sza­łam, kiedy pan wró­cił – wy­mam­ro­tała.

Nie spo­dzie­wała się go zresztą tak szybko. Wy­cią­gnęła rękę po prawo jazdy i man­dat. Do­stała jed­nak tylko do­ku­ment.

– Po co pani tu przy­je­chała, pani Tulle?

– Do Hal­cyon Hall.

Po­li­cjant przy­glą­dał jej się chwilę zza ciem­nych oku­la­rów, po czym ski­nął głową.

– Oczy­wi­ście.

– Przy­je­cha­łam po sio­strę – do­dała. – Za­brać ją z ośrodka. – Mocno po­wąt­pie­wała w ce­lo­wość kie­ro­wa­nia Ge­ne­vieve na ja­ką­kol­wiek sta­cjo­narną te­ra­pię. Matka zwy­czaj­nie wy­ka­zała się nad­gor­li­wo­ścią.

Sze­ryf wzru­szył ra­mio­nami, jakby go to nie ob­cho­dziło albo jakby jej nie uwie­rzył.

– A czy może mi pan po­wie­dzieć, gdzie to jest?

– Tu­taj – od­parł.

– Wiem, że na wy­spie, ale...

On jed­nak wy­ce­lo­wał kciuk w ja­kiś punkt za swo­imi ple­cami.

– To jest tu­taj – po­wtó­rzył. – Za tymi drze­wami i za mu­rem.

Zer­k­nęła we wska­za­nym kie­runku. Te­raz się nie prze­miesz­czała, więc mo­gła się uważ­niej przyj­rzeć drze­wom. Za­uwa­żyła ka­mie­nie mię­dzy pniami i ko­na­rami so­sen.

– Aha... A jak się do­stać do środka?

– A na pewno chce pani się tam do­stać? – za­py­tał.

– Przy­je­cha­łam po sio­strę – przy­po­mniała mu.

Wtedy wy­ce­lo­wał kciuk w nieco bar­dziej od­da­lony punkt przy dro­dze.

– Je­śli bę­dzie pani je­chać do­sta­tecz­nie po­woli, zo­ba­czy pani bramę.

– Ja... Oczy­wi­ście – za­pew­niła go, jakby cią­gle jesz­cze cze­kała na man­dat.

Naj­wy­raź­niej od­gadł istotę jej wa­ha­nia, bo rzu­cił:

– Tym ra­zem tylko pa­nią po­uczę. Ale po­winna pani być ostroż­niej­sza, pani Tulle. Znacz­nie ostroż­niej­sza!

Prze­szło jej przez myśl, że te słowa być może wcale nie do­ty­czą pro­wa­dze­nia sa­mo­chodu. On jed­nak nic wię­cej nie do­dał, tylko od­wró­cił się i ru­szył z po­wro­tem do ra­dio­wozu.

Jesz­cze za­nim szyba się unio­sła, Ro­se­mary znów usły­szała coś, co ją za­sko­czyło. Tym ra­zem nie było to jed­nak chrząk­nię­cie, lecz za­wo­dze­nie – jakby pi­skliwy jęk roz­pa­czy.

Czy ludzki?

– A co to? – za­wo­łała w stronę sze­ryfa.

Za­trzy­mał się przy swoim sa­mo­cho­dzie i przez chwilę na­słu­chi­wał, a po­tem jego wargi roz­chy­liły się w lek­kim uśmie­chu.

– Ko­jot.

Po­czuła, jak prze­szywa ją dreszcz. Po­spiesz­nie za­mknęła okno, aby od­ciąć się od chłodu i od tego wy­cia. Sze­ryf tym­cza­sem wsiadł do SUV-a, ale nie od­je­chał, jakby cze­kał, aż ona zrobi to pierw­sza.

Ru­szyła więc, by w śli­ma­czym tem­pie po­ko­nać ko­lejne me­try drogi, aż w końcu do­strze­gła kutą bramę w ka­mien­nym mu­rze. So­sny ro­sły wzdłuż drogi tak gę­sto, że nie­mal ją za­sła­niały.

Czyżby cho­dziło o to, aby nie dało się zna­leźć tego miej­sca?

Brama była za­mknięta. W mu­rze za­mon­to­wano in­ter­kom. Da­łoby się do niego się­gnąć przez okno, ale Ro­se­mary otwo­rzyła drzwi i wy­sia­dła.

Wo­kół niej roz­brzmiało echem wy­cie, to roz­pacz­liwe wy­cie. Drżą­cym pal­cem wdu­siła gu­zik na pa­nelu.

– Hal­cyon Hall, w czym mogę po­móc? – ode­zwał się dźwięczny ko­biecy głos, ra­do­sny i życz­liwy, przez co cał­ko­wi­cie od­mienny od wszyst­kiego, z czym Ro­se­mary ze­tknęła się do­tąd na wy­spie Bane.

Ode­tchnęła z ulgą.

– Przy­je­cha­łam po moją sio­strę, Ge­ne­vieve Wal­cott.

– Na­zwi­sko?

– Ro­se­mary Tulle.

Na­stą­piła długa ci­sza. Tak długa, że Ro­se­mary uznała za sto­sowne po­now­nie na­ci­snąć gu­zik.

– Halo! Jest pani tam? – za­py­tała.

Wiatr się wzmógł i te­raz sma­gał ją dro­bin­kami lodu po twa­rzy, owi­jał jej wo­kół nóg długą spód­nicę i pod­ry­wał opa­da­jące na ra­miona włosy. Ro­se­mary od­su­nęła na bok ko­smyk, który za­plą­tał jej się w rzęsy, a po­tem zaj­rzała do środka przez bramę. Zo­ba­czyła wą­ski pod­jazd wi­jący się mię­dzy drze­wami i ska­łami.

– Halo?

Gło­śnik za­trzesz­czał, po czym ode­zwał się w nim głos, tym ra­zem nie­mal tak zimny jak wiatr:

– Pani Tulle, nie ma pani na li­ście.

– Na ja­kiej li­ście?

– Nie ma pani na li­ście go­ści.

– Ge­ne­vieve do mnie dzwo­niła – po­wie­działa Ro­se­mary. – Po­pro­siła, że­bym po nią przy­je­chała.

Tak na­prawdę to bła­gała, wręcz roz­pacz­li­wie bła­gała...

– Nie ma pani na li­ście.

Z gło­śnika do­bie­gło klik­nię­cie sy­gna­li­zu­jące wy­łą­cze­nie in­ter­komu.

Ro­se­mary jesz­cze wie­lo­krot­nie na­ci­skała gu­zik i krzy­czała do mi­kro­fonu:

– Halo? Halo! Pro­szę otwo­rzyć bramę! Otwórz­cie tę cho­lerną bramę!

Brama jed­nak się nie otwo­rzyła i nikt wię­cej się nie ode­zwał. Od­po­wie­dział jej tylko ko­jot, tym swoim roz­pacz­li­wym za­wo­dze­niem.

Ro­se­mary po­de­szła bli­żej do za­gro­dzo­nego wej­ścia i znów zaj­rzała przez kute pręty. Po dru­giej stro­nie do­strze­gła pa­da­jący na drogę cień. Być może rzu­cały go drzewa, a być może ja­kieś głazy, kształ­tem jed­nak przy­po­mi­nał czło­wieka. Trudno jej było oprzeć się wra­że­niu, że ktoś tam stoi i ją ob­ser­wuje.

Zmro­żona zie­mia chrzę­ściła mu pod bu­tami, gdy szedł przez traw­nik ota­cza­jący dwór. Tyle że to już nie był dwór. Te­raz to był ośro­dek te­ra­peu­tyczny. Miał po­ma­gać, a nie szko­dzić.

Żadne re­monty i prze­róbki ni­czego jed­nak nie zmie­nią. Wznie­siona z ka­mie­nia po­sia­dłość i przy­na­leżne do niej bu­dynki ni­gdy nie uciekną od swo­jej prze­szło­ści. Z Ba­ine­sworth Ma­nor nikt ni­gdy nie zdo­łał uciec tak do końca.

A na pewno nie on.

Ro­se­mary za­sta­na­wiała się, gdzie wła­ści­wie jest ten gli­niarz – ten cały sze­ryf – te­raz gdy rze­czy­wi­ście go po­trze­buje. Po dro­dze do mia­steczka nie mi­nęła ani jed­nego sa­mo­chodu. Inna sprawa, że ra­dio­wozu też nie wi­działa, do­póki w lu­sterku wstecz­nym nie roz­bły­sło nie­bie­skie świa­tło.

Po­my­ślała, że za­miast go wy­pa­try­wać na dro­dze, po­winna jesz­cze spod bramy za­dzwo­nić na nu­mer alar­mowy. Ale ten cień, który zo­ba­czyła na dro­dze po dru­giej stro­nie, tak ją wy­pro­wa­dził z rów­no­wagi, że czym prę­dzej czmych­nęła do sa­mo­chodu. Pew­nie tak wła­śnie czuła się Ge­ne­vieve, gdy na­gry­wała tamtą wia­do­mość. Pew­nie ona też chciała stam­tąd czym prę­dzej uciec.

Nie tylko zresztą ten ośro­dek te­ra­peu­tyczny przy­pra­wiał Ro­se­mary o gę­sią skórkę. Cała ta nie­przy­stępna ska­li­sta wy­spa zio­nęła chło­dem, a ni­sko za­wie­szone sta­lowe chmury okry­wały cie­niem wszystko i wszyst­kich. Może zresztą wła­śnie to zo­ba­czyła Ro­se­mary. Może to był tylko cień rzu­cany przez chmury.

Ja­koś nie do końca prze­ko­ny­wało ją to wy­ja­śnie­nie. Ona po­czuła czy­jąś obec­ność.

Czuła ją, do­póki nie za­trza­snęła za sobą drzwi sa­mo­chodu. Od tego mo­mentu czuła się już tylko sa­motna, jakby poza nią ni­kogo na tej wy­spie nie było. Nie mi­nęła się z ani jed­nym sa­mo­cho­dem. Nie wi­działa wzdłuż drogi ni­kogo, kto szedłby na pie­chotę.

Po­tem jed­nak zbli­żyła się do mia­steczka i tam już zo­ba­czyła kilka aut prze­ci­na­ją­cych główną drogę. Jed­nak nie była sama. I tylko do końca nie wie­działa, czy w ta­kim miej­scu jak to – na tej prze­klę­tej wy­spie – na­leży się z tego cie­szyć.

Choć fa­sady bu­dyn­ków sto­ją­cych przy głów­nej ulicy po­ma­lo­wano na żywe ko­lory, mia­steczko jako ta­kie by­naj­mniej nie ro­biło wra­że­nia przy­ja­znego. Ro­se­mary czuła się tu wła­ści­wie tak samo jak na chwiej­nym mo­ście, któ­rym je­chała w stronę ska­li­stych brze­gów wy­spy. Mar­kizy wielu skle­pów zo­stały cia­sno zwi­nięte, a w wi­try­nach wi­siały ta­blice in­for­mu­jące o za­koń­cze­niu se­zonu. Ro­se­mary nie szu­kała jed­nak miej­sca, w któ­rym mo­głaby ku­pić pa­miątki albo krówki. Roz­glą­dała się za po­ste­run­kiem po­li­cji.

Cał­kiem praw­do­po­dobne, że by go prze­ga­piła, gdyby jej uwagi nie przy­kuła re­miza miesz­cząca się w dwu­kon­dy­gna­cyj­nym bu­dynku z ce­gły, zwień­czo­nym wie­życzką i wy­po­sa­żo­nym w nie­ty­powe drzwi. Po­ste­ru­nek po­li­cji miał bo­wiem tylko je­den po­ziom, ukryty pod pła­skim da­chem, i zo­stał wci­śnięty mię­dzy re­mizę a dwu­pię­trową wik­to­riań­ską ka­mie­nicę z szyl­dem ja­dło­dajni zwie­szo­nym z ozdob­nego gzymsu nad po­de­stem pro­wa­dzą­cym do fron­to­wych drzwi. Świa­tło bi­jące z okien re­stau­ra­cji oświe­tlało rów­nież wej­ście do ni­skiego bu­dy­neczku, a także wi­szącą na wy­so­kich sta­lo­wych drzwiach ta­blicę w kształ­cie po­li­cyj­nej od­znaki z na­pi­sem: „Biuro Sze­ryfa Bane”.

Wes­tchnęła z ulgą, a wes­tchnie­nie to za­wi­sło we wnę­trzu sa­mo­chodu ni­czym jedna z tych po­nu­rych chmur spo­wi­ja­ją­cych wy­spę cie­niem. Może stało się tak dla­tego, że ogrze­wa­nie kom­plet­nie wy­sia­dło? Ro­se­mary nie za­dała so­bie trudu, żeby to spraw­dzić, tylko mocno chwy­ciła kie­row­nicę i zje­chała na par­king na ty­łach lo­kalu ga­stro­no­micz­nego. Nie przej­mu­jąc się ta­bliczką in­for­mu­jącą o tym, że miej­sca prze­zna­czone są wy­łącz­nie dla go­ści, wsta­wiła auto mię­dzy inne sa­mo­chody.

Z ser­cem wa­lą­cym mocno ze stra­chu o los sio­stry, otwo­rzyła drzwi i po­pę­dziła na po­ste­ru­nek. Mi­ja­jąc ja­dło­daj­nię, po­czuła za­pach pie­czo­nego kur­czaka, a wtedy bur­cze­nie w żo­łądku przy­po­mniało jej o gło­dzie.

Tego dnia jesz­cze nic nie ja­dła. Wła­ści­wie w ogóle pra­wie nie ja­dła, od­kąd od­słu­chała tę wia­do­mość. Może gdy już wy­do­sta­nie Ge­ne­vieve z Hal­cyon Hall, za­trzy­mają się tu, żeby coś prze­ką­sić jesz­cze przed opusz­cze­niem wy­spy Bane. A może Ge­ne­vieve bę­dzie chciała czym prę­dzej wra­cać do domu.

Do domu...

Znów po­czuła skręt w żo­łądku, ale tym ra­zem z in­nego po­wodu: z obawy. Tak samo prze­cież jak nie mo­gła po­zwo­lić, żeby Ge­ne­vieve zo­stała tu­taj, nie mo­gła od­wieźć jej do domu. W na­głym przy­pły­wie de­ter­mi­na­cji pchnęła drzwi i we­szła do biura sze­ryfa. Dziw­nie się po­czuła, gdy tuż za nimi na­tra­fiła na ko­lejną ścianę z ko­lej­nymi drzwiami, a tym ra­zem także i z oknem. Chwy­ciła za gałkę, ale po­mimo wiel­kiego wy­siłku nie zdo­łała jej prze­krę­cić. Po­de­szła więc do okna, ale za nim znaj­do­wało się tylko biurko – i ni­kogo przy nim nie było.

Za­stu­kała w szybę i za­wo­łała:

– Halo? – Czuła, że po­winna się spie­szyć, więc ude­rzyła w szybę tro­chę moc­niej: – Halo! Halo!!!

Wtedy zza drzwi znaj­du­ją­cych się za biur­kiem wy­szedł męż­czy­zna w ta­kim sa­mym gra­na­to­wym mun­du­rze jak ten, który miał na so­bie sze­ryf. To jed­nak nie był on. Ten czło­wiek nie było ani wy­soki, ani bar­czy­sty. Ro­se­mary za­świ­tało w gło­wie, że sze­ryf mógł jej się tylko taki wy­da­wać, po­nie­waż sie­działa w sa­mo­cho­dzie. Funk­cjo­na­riusz na­ci­snął ja­kiś gu­zik na biurku, a wtedy w nie­wiel­kiej po­cze­kalni roz­legł się głos:

– Jak mogę pani po­móc?

– Może mi pan po­móc do­stać się do Hal­cyon Hall.

Męż­czy­zna wy­ce­lo­wał pa­lec wska­zu­jący w szybę, jakby chciał coś po­ka­zać. Ro­zej­rzaw­szy się wo­kół, Ro­se­mary do­strze­gła gło­śnik i gu­zik za­mon­to­wane przy ra­mie okna. Wi­docz­nie szkło było dźwię­kosz­czelne, a może także ku­lo­od­porne. Naj­wy­raź­niej dbano tu o bez­pie­czeń­stwo tak samo jak w ośrodku te­ra­peu­tycz­nym.

Ro­se­mary na­ci­snęła gu­zik i po­wtó­rzyła od­po­wiedź.

Wtedy wargi męż­czy­zny wy­krzy­wiły się w lekko drwią­cym uśmieszku.

– Czyli chce pani tego sa­mego co wszy­scy – wy­mam­ro­tał. – To jest pry­watny ośro­dek, więc nie pod­lega na­szej ju­rys­dyk­cji, choćby... – Tu znów urwał, co wy­dało się Ro­se­mary mocno za­sta­na­wia­jące.

– Moja sio­stra znaj­duje się w tym ośrodku – wy­ja­śniła. – A oni nie chcą mnie tam wpu­ścić.

– Nie ma pani na li­ście.

Ta od­po­wiedź ją za­sko­czyła.

– A skąd pan to wie?

– Bo nie wej­dzie pani do środka, je­śli nie ma pani na li­ście – od­parł rze­czo­wym to­nem.

Ro­se­mary zmru­żyła oczy i przez chwilę bacz­nie mu się przy­glą­dała przez dzie­lącą ich szybę. Po­li­cjant był od niej młod­szy. Nie da­łaby mu trzy­dzie­stu lat, choć być może miał wię­cej, a tylko na to nie wy­glą­dał ze względu na krą­głość ry­sów. Choć roz­mia­rami ciała z pew­no­ścią ustę­po­wał sze­ry­fowi, był dość przy­sa­dzi­sty, a jego brzuch mocno już na­pie­rał na gu­ziki mun­duru.

– Dużo pan o tym miej­scu wie, mimo że nie pod­lega ono wa­szej ju­rys­dyk­cji.

Po­li­cjant wzru­szył ra­mio­nami i rzu­cił:

– Bane to nie­duża wy­spa.

Na tyle nie­duża, że ku­lo­od­porne szkło na po­ste­runku po­li­cji mo­gło dzi­wić. No, chyba że wcale nie było tu tak bez­piecz­nie, jak mo­głoby się wy­da­wać. Ta myśl tylko wzmo­gła w Ro­se­mary po­trzebę pil­nego dzia­ła­nia.

– Sio­stra we­zwała mnie, że­bym ją ode­brała – oznaj­miła.

Po­li­cjant po­wtór­nie wzru­szył ra­mio­nami.

– W ta­kim ra­zie po­winna była pa­nią wpi­sać na li­stę.

– Na pewno... Na pewno to zro­biła – upie­rała się Ro­se­mary.

On jed­nak po­krę­cił głową.

– W ta­kim ra­zie po­winna pani na niej być.

– Wi­docz­nie oni kła­mią – pa­dła ri­po­sta.

– Oni?

– Oni w tym ośrodku. Ten, kto ode­brał in­ter­kom. – In­ter­kom z gu­zi­kiem ta­kim sa­mym jak ten, który te­raz mu­siała na­ci­skać, żeby po­roz­ma­wiać z po­li­cjan­tem. – Oni kła­mią.

– A niby dla­czego?

– Nie wiem – od­parła. – I dla­tego tu je­stem. Oni prze­trzy­mują moją sio­strę w tym upior­nym miej­scu.

– Lu­dzie płacą kro­cie, żeby się tam do­stać. Nikt ni­kogo nie musi tam trzy­mać wbrew jego woli.

– Ale moją sio­strę trzy­mają – po­wie­działa. – Mam na­gra­nie, które tego do­wo­dzi.

Ro­se­mary się­gnęła po te­le­fon, ale przy­po­mniała so­bie, że zo­stał w sa­mo­cho­dzie, pod­pięty pod ła­do­warkę. Zo­sta­wiła go tam, bo tak bar­dzo się spie­szyła, żeby zor­ga­ni­zo­wać po­moc. Te­raz jed­nak na­bie­rała prze­ko­na­nia, że ten po­li­cjant nie za­mie­rza in­ter­we­nio­wać w jej spra­wie. Li­czyła, że może to na­gra­nie go prze­kona.

– Pójdę po ko­mórkę – po­wie­działa. – Usły­szy pan w gło­sie mo­jej sio­stry, że ona się boi. Że chce się stam­tąd wy­do­stać.

– To dla­czego po pro­stu się nie wy­pi­sze? – za­py­tał. – I w ogóle po co się tam zgło­siła?

– Nie zgło­siła się – wy­ja­śniła Ro­se­mary. – Nasi ro­dzice ją tam od­dali. – Żeby mo­gli po­je­chać na wa­ka­cje bez obaw, że wpa­kuje się w ja­kieś kło­poty... jak kie­dyś jej star­sza sio­stra.

Po­li­cjant zmarsz­czył brwi.

– A ile lat ma pani sio­stra?

– Sie­dem­na­ście.

Wargi funk­cjo­na­riu­sza znów wy­krzy­wiły się w dziw­nym uśmie­chu. Tym ra­zem pro­tek­cjo­nal­nym.

– Ach tak...

– Jest prze­trzy­my­wana jak wię­zień – upie­rała się Ro­se­mary. – Zo­stała tam umiesz­czona wbrew wła­snej woli. – Tak samo jak te dziew­częta, które przy­sy­łano tu przed laty, żeby od­izo­lo­wać je od świata. – Musi mi pan po­móc ją stam­tąd wy­do­stać.

Funk­cjo­na­riusz jed­nak tylko po­krę­cił głową.

– Dla­czego nie chce mi pan po­móc?

– Po­nie­waż to nie jest sprawa dla po­li­cji, pro­szę pani – od­parł. – To jest sprawa ro­dzinna. Musi pani po­roz­ma­wiać z ro­dziną.

– Pró­bo­wa­łam – upie­rała się Ro­se­mary – ale ten cho­lerny ośro­dek nie chce mnie wpu­ścić za bramę.

– Z ro­dzi­cami musi pani po­roz­ma­wiać – do­pre­cy­zo­wał. – Wi­docz­nie mieli ja­kiś po­wód, żeby skie­ro­wać pani sio­strę na te­ra­pię. A także żeby nie wpi­sy­wać pani na li­stę od­wie­dza­ją­cych.

Ro­se­mary znów po­czuła skurcz w żo­łądku.

– Już pró­bo­wa­łam z nimi roz­ma­wiać.

Na­grała im się na skrzynkę gło­sową, tak samo jak wcze­śniej Ge­ne­vieve na­grała się jej. Ro­dzice jed­nak nie od­dzwo­nili.

Do­strze­gła przez szybę wzru­sze­nie ra­mion.

– To jest sprawa ro­dzina – po­wtó­rzył.

W tym mo­men­cie za jej ple­cami otwo­rzyły się drzwi i do nie­wiel­kiej po­cze­kalni we­szła ko­bieta, rów­nież w gra­na­to­wym mun­du­rze. Ro­se­mary zdzi­wiła się, że na tak ma­łej wy­spie jest tylu funk­cjo­na­riu­szy po­li­cji. Czyżby tu było aż tak nie­bez­piecz­nie?

– Czy może mi pani po­móc? – zwró­ciła się do star­szej po­li­cjantki, która spo­glą­dała na nią ła­god­niej i życz­li­wiej niż funk­cjo­na­riusz zza szyby, a z całą pew­no­ścią sym­pa­tycz­niej niż sze­ryf.

Za­nim jed­nak ko­bieta zdą­żyła co­kol­wiek od­po­wie­dzieć, z gło­śnika znów ode­zwał się jej ko­lega:

– Wszystko jest pod kon­trolą, Mar­ga­ret. Pani przy­szła w spra­wie ośrodka.

Z twa­rzy ko­biety w jed­nej chwili znik­nął ła­godny wy­raz. Usi­ło­wała tak roz­ło­żyć ja­kieś po­jem­niki w rę­kach, żeby dać radę otwo­rzyć drzwi – te same, z któ­rymi przed chwilą Ro­se­mary bez­owoc­nie się mo­co­wała. Po­li­cjantka prze­krę­ciła gałkę bez naj­mniej­szego wy­siłku, po czym pchnęła skrzy­dło. Lada mo­ment miała znik­nąć w po­miesz­cze­niu, które wy­glą­dało na jesz­cze mniej­sze niż po­cze­kal­nia. Ro­se­mary przez chwilę chciała się tam we­drzeć ra­zem z nią, ale uznała, że i tak nie zdoła prze­ko­nać po­li­cjan­tów do swo­ich ra­cji. Nie na­kłoni ich, żeby ze­chcieli jej po­moc.

No, chyba że...

Nie na­le­żała jed­nak do osób, które chęt­nie zdra­dzają swoje ta­jem­nice ob­cym. Do­tąd nie po­dzie­liła się nimi z żad­nym z przy­ja­ciół. Na­wet przed sobą nie za bar­dzo chciała się do nich przy­zna­wać.

Drzwi się za­mknęły i Ro­se­mary znów zo­stała sama w po­cze­kalni. Na­ci­snęła gu­zik i za­py­tała:

– A gdzie jest sze­ryf? – Może on ze­chce jej po­móc. Osta­tecz­nie po­ka­zał jej, gdzie jest brama pro­wa­dząca do ośrodka.

– Sze­ryf Ho­well nie ma dziś służby – po­wie­dział funk­cjo­na­riusz.

– Ale... Ale prze­cież do­piero co za­trzy­mał mnie na dro­dze, w po­bliżu ośrodka.

W tym mo­men­cie i tak już małe oczka funk­cjo­na­riu­sza jesz­cze się zwę­ziły.

– Nie po­winno go tam być...

Ro­se­mary usły­szała w jego to­nie coś, z czego wy­czy­tała, że nie cho­dzi tylko o gra­fik. Być może ist­niał ja­kiś inny po­wód, który miał zwią­zek z tym prze­klę­tym miej­scem.

– Dla­czego nie? – za­py­tała.

Po­li­cjant na mo­ment za­ci­snął wargi, a po­tem od­parł:

– Bo to pry­watny ośro­dek, pro­szę pani. Nie mamy tam ju­rys­dyk­cji.

Po tych sło­wach, jakby dla wzmoc­nie­nia efektu, od­da­lił się od szyby i znik­nął za drzwiami, które naj­pew­niej pro­wa­dziły tam, gdzie prze­by­wała jego ko­le­żanka.

Ro­se­mary jesz­cze raz na­ci­snęła gu­zik in­ter­komu, ale spo­dzie­wała się, że po­dob­nie jak w Hal­cyon Hall nikt już jej nie od­po­wie. Nikt jej też nie po­może. Bę­dzie mu­siała zna­leźć ja­kiś inny spo­sób na wy­cią­gnię­cie sio­stry z tego pa­skud­nego miej­sca.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki