Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Arcydzieło true crime o najgłośniejszej szkolnej strzelaninie.
Eric Harris i Dylan Klebold wyglądali na zwykłych licealistów. Chodzili do szkoły na przedmieściach Denver, umawiali się z dziewczynami – lub próbowali je podrywać – i podłapywali pierwsze prace. Lada chwila mieli iść na studia. Jednak na wiele miesięcy przed balem maturalnym zaczęli planować zamach bombowy na swoich rówieśników. Zrobili to 20 kwietnia 1999 roku. Bomby nie wybuchły, więc zastrzelili dwanaścioro uczniów i nauczyciela, ranili jeszcze dwadzieścia cztery osoby. To wydarzenie przeszło do historii jako masakra w liceum Columbine. Właśnie do tej tragedii porównywano wszystkie kolejne strzelaniny w amerykańskich szkołach.
Dave Cullen był jednym z pierwszych dziennikarzy na miejscu zdarzenia. Dokumentował tę książkę aż dziesięć lat, demaskując wszystkie narosłe wokół tej sprawy mity i przyglądając się losom zmagającej się z dramatem lokalnej społeczności. Korzystając z obszernego materiału dowodowego, stworzył wielokrotnie nagradzany klasyk współczesnego reportażu. To historia drogi do morderstwa, ale też krzepiąca opowieść o gojeniu się ran i nadziei.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 713
Rok wydania: 2022
Dla Rachel, Danny’ego, Dave’a, Cassie, Stevena, Coreya,
Kelly, Matthew, Daniela, Isaiaha, Johna, Lauren i Kyle’a.
I dla Patricka – za to, że daje mi nadzieję.
Od autora – o źródłach
Ogromna część materiału, który złożył się na tę opowieść, została zarejestrowana na taśmach lub zapisana w notatnikach i dziennikach – przez morderców przed masakrą, a przez śledczych, dziennikarzy i badaczy już po niej. Jeszcze więcej udało się wydobyć ze wspomnień ocalałych lub zrekonstruować na ich podstawie. Wszystko, co pojawia się jako cytat, zostało albo zarejestrowane przeze mnie, innych dziennikarzy lub policyjnych śledczych, opublikowane w oficjalnych dokumentach, albo – w przypadku rozmów – z dużą dozą pewności przywołane przez jednego lub więcej uczestników. Skróciłem niektóre z tych rozmów. Poprawiłem błędy gramatyczne. Żadne wypowiedzi nie zostały wymyślone.
Takiej samej metody użyłem, gdy cytowałem wypowiedzi morderców. Bardzo dokładnie notowali swoje słowa i nagrywali samych siebie. Ich zapiski zostały przytoczone tu w takiej formie, w jakiej powstały, zachowano też ich specyficzne cechy.
Fragmenty, które sugerują przebieg toku myślenia zamachowców, pochodzą z tychże zapisków i nagrań. Dla ich potwierdzenia wykorzystano też liczne źródła dodatkowe, w tym zadania domowe, rozmowy ze znajomymi, członkami rodziny oraz nauczycielami; sięgnięto po dzienniki kluczowych osób, a także liczne akta policyjne spisane przed morderstwami, głównie podsumowania sesji terapeutycznych. Często używałem dokładnych zapisów myśli zamachowców branych z ich dzienników – bez oznaczania tych fragmentów jako cytatów. Inne odczucia podsumowywałem lub parafrazowałem, ale ich źródłem są oni sami. Mimo to mordercy pozostawili kilka znaczących luk w swojej motywacji. Próbowałem zapełnić je z pomocą ekspertów w dziedzinie psychokryminalistyki, którzy pracowali nad tą sprawą całymi latami. Wszystkie przypuszczenia co do myśli zabójców są oznaczone jako takie.
Użyto prawdziwych imion i nazwisk, z jednym wyjątkiem: dziewczyna, o której obsesyjnie pisał Dylan, pojawia się pod pseudonimem jako Harriet. Dla ułatwienia lektury poboczne postacie nie pojawiają się pod imieniem i nazwiskiem. Są jednak zidentyfikowane w rozszerzonej wersji przypisów opublikowanej na mojej stronie w internecie.
Źródłem chronologii masakry jest raport szeryfa hrabstwa Jefferson, chociaż niektórzy członkowie rodzin ofiar uważają, że atak zaczął się kilka minut później. Użyte znaczniki czasowe należy uznać za przybliżenie – ale rzetelne pod względem ich umiejscowienia względem siebie.
Zajmowałem się tym tematem jako dziennikarz, począwszy od południa w dniu ataku. Sceny opisane w książce to połączenie materiału zbieranego wtedy i efektów dziewięciu lat późniejszych badań. Złożyły się na nie setki rozmów z kluczowymi postaciami, lektura ponad dwudziestu pięciu tysięcy stron raportów policyjnych oraz obejrzenie i przesłuchanie setek godzin nagrań. Korzystałem też ze starannej pracy innych dziennikarzy, których uważam za rzetelnych.
Aby uniknąć włączenia siebie w tę opowieść, zazwyczaj piszę o dziennikarzach w trzeciej osobie. Jednak i ja byłem wśród winnych tych medialnych wpadek, kiedy na początku prawie wszyscy pomylili się co do podstawowych faktów. Mam nadzieję, że ta książka przyczyni się do naprawienia tych błędów.
Wstęp do wydania z 2019 roku
Gdy 20 kwietnia 1999 roku jechałem drogą numer sześć w kierunku Gór Skalistych z nadzieją, że jakoś znajdę tę szkołę, o której nigdy wcześniej nie słyszałem, a w której miały paść strzały – jeszcze nie mówiono nic o rannych – nie miałem pojęcia, jak bardzo duży zakręt właśnie wzięło moje życie. Trudno mi byłoby sobie wyobrazić, że miną dwie dekady, a ja wciąż będę zajmował się tym tematem. Tego, co działo się w tej szkole, też nikt nie mógł sobie wyobrazić, ale jeszcze gorsze okazały się następstwa tamtych wydarzeń.
Któż mógłby wiedzieć, u progu czego stanęliśmy? Policja też nie była gotowa: funkcjonariusze okrążyli szkołę i czekali na żądania, których nie było. Jeszcze nie istniał Protokół Aktywnego Strzelca[1*]; jeszcze nikt nie wymyślił ćwiczeń „na lockdown”[2*] – wtedy były nie do pomyślenia. Dlaczego mielibyśmy szkolić dzieci, jak chować się, gdy ktoś będzie do nich strzelał? Nikt z nas nie wiedział, że zaczęła się era szkolnego zamachowca.
Era szkolnego zamachowca. Ta fraza nie pojawi się w głównym tekście tej książki. To dlatego, że nawet dziesięć lat po zamachu, podczas którego pierwszy raz jej użyto, wciąż nie patrzyłem w ten sposób na dotykające nas wydarzenia. Nikt tak nie patrzył. To trwało już długo, zbyt długo, ale trudno było przewidzieć trwałość lub kierunek dalszego rozwoju tego zjawiska. I chociaż gardzę tym, jak dziennikarze prowadzą tę swoją punktację – nadają tym draniom tytuły jak mistrzom ringu, a więc robią dokładnie to, czego tamci pragną – jedną statystykę warto odnotować: najbardziej niesławne masowe morderstwo w historii Stanów Zjednoczonych już wypadło poza pierwszą dziesiątkę. Od tego czasu doszło do czterech z pięciu najbardziej krwawych zamachów, trzy z nich wydarzyły się w ostatnich trzech latach. To się nie kończy, jest coraz gorzej.
Zajmuję się tym tematem dwadzieścia lat później nie tylko z powodu tego, co się stało, ale też z uwagi na reakcję mediów. Pomyliliśmy się. Absurdalnie się pomyliliśmy. Byliśmy w szoku, przerażeni, rozpaczliwie pragnęliśmy odpowiedzi, mieliśmy służyć odbiorcom żądnym wytłumaczenia tego „szaleństwa” – no to je znaleźliśmy. Tyle że błędne. (Okaże się, że to coś o wiele gorszego niż „szaleństwo”, ale takie było wówczas powszechnie przyjęte założenie).
Począwszy od 20 kwietnia, przestudiowałem większość przypadków masowych strzelanin i do pewnego stopnia niektóre z tych mniejszych. Pisałem o nich oddzielnie i razem w artykułach do magazynów pod tytułami takimi jak Kolekcjonerzy niesprawiedliwości lub Co myśli morderca?. Dołączyłem do zespołu analizującego podobne wypadki, by uczestniczyć w badaniach niektórych z tych wypadków, między innymi w wizji lokalnej na miejscu strzelanin w Virginia Tech i Las Vegas, a także zdalnej analizie zamachu w Norwegii z 2011 roku na młodzieżówkę Partii Pracy. Dociekania ujawniły niepokojący trend: w dziesięcioleciu po Columbine wielu masowych morderców naśladowało Erica Harrisa i Dylana Klebolda. Uznawano ich za wzory. Dzisiaj robi to większość. W posłowiu, które dodałem do wydania tej książki z 2016 roku, pokazałem, jak powszechne stało się ubóstwianie Erica i Dylana. Od tego czasu FBI ujawniło ponad tysiąc pięćset stron dokumentów na temat masakry w szkole podstawowej Sandy Hook w Newton w stanie Connecticut z 2012 roku, kiedy Adam Lanza zabił dwudziestu pierwszoklasistów, sześciu pedagogów, a także swoją matkę. Materiały dowodzą, że Adam obsesyjnie naśladował Erica i Dylana. Zebrał na swoim twardym dysku mnóstwo informacji o Columbine, często zaglądał na internetowy czat poświęcony zamachowi, a do tego wcielał się w postacie Erica i Dylana w internetowej grze. I gdyby tylko to był odosobniony przypadek.
Pracując nad tym tematem, doświadczyłem kilku załamań, które także opisuję pokrótce w posłowiu. Z tego powodu obserwowałem kolejne tragedie z bezpiecznego dystansu emocjonalnego i obiecywałem, że już nigdy nie dam się wciągnąć w świeżą zbrodnię. Złamałem tę przysięgę daną sobie i mojemu terapeucie rok temu, kiedy wybuchła strzelanina w liceum Marjory Stoneman Douglas w Parkland na Florydzie. Zrobiłem to, bo Parkland wydało mi się inne. Tamtejsi uczniowie od razu po masakrze stanęli na czele ruchu przeciwko zbyt pobłażliwemu prawu regulującemu dostęp do broni. Emma Gonzales powiedziała: „dosyć pieprzenia bzdur”, a David Hogg rzucił wyzwanie Dorosłej Ameryce, która pozwala dzieciom umierać. Naród był wtedy jak podpięty do prądu, a pięć tygodni później grupa licealistów stanęła na czele trzeciej lub czwartej największej demonstracji w historii Stanów Zjednoczonych. Nareszcie. Jakaś droga wyjścia. Columbine nie było pierwszą szkolną strzelaniną, Parkland nie było ostatnią, ale mam nadzieję, że jeśli będę musiał wrócić w to miejsce za następne dziesięć lat, te dwie tragedie wyznaczą ramy tej epidemii: jej wybuch i początek końca. To praca nad książką o Parkland spowodowała, że zacząłem nazywać Columbine miejscem narodzin tej plagi[3*]. Za pierwszym razem poczułem dreszcz, ale nie mogłem już temu dłużej zaprzeczać. Dzisiejsi sprawcy patrzą na Erica i Dylana jak na ojców założycieli ich małego, wynaturzonego ruchu. To oni stworzyli narrację, wytłumaczenie i scenariusz, którymi upajają się naśladowcy. Gdyby tylko ci żałośni chłopcy i mężczyźni – oraz rzadko kobiety – naprawdę zobaczyli Erica i Dylana. Oni widzą tylko „Erica” i „Dylana” – postacie z legendy o zemście w Columbine, kiedy to dwóch samotnych wyrzutków z Mafii Prochowców w końcu wstawiło się za wszystkimi gnębionymi nastolatkami i dało osiłkom krwawą nauczkę za to, że tak długo ich prześladowali. To potężna opowieść. Wciąż inspiruje kolejnych gniewnych, zdesperowanych młodych mężczyzn do naśladowania tych rzekomych obrońców uciśnionych, by zabijali na ich rzekome podobieństwo.
To potężna opowieść, ale zmyślona. Ci herosi są nieprawdziwi, stworzyli ich niechlujni dziennikarze, nie do końca w jedną noc, ale w dużej mierze w ciągu jednego popołudnia. Większość narracji ustalono do dwudziestej czasu letniego w rejonie Gór Skalistych we wtorek 20 kwietnia 1999 roku. W piątek fikcyjni mściciele nabrali pełnych kształtów.
Spędziłem kolejną dekadę, użalając się nad tym, jak to sknociliśmy, jak zawiedliśmy opinię publiczną. Pozwólcie, że powtórzę przeprosiny, które znaleźliście już w nocie od autora. Jako dziennikarze mamy jedno zadanie: by mówić prawdę – kiedy już ją odkryjemy – a my to schrzaniliśmy. Nie ze złej woli czy ze złymi intencjami, ale przez to, że chcieliśmy aż za bardzo, a także przez zlekceważenie skutków naszych lekkomyślnych spekulacji i tego, jak szybko skostnieją w „fakty”. Kolejną dekadę – podczas której liczba ofiar drastycznie wzrosła – zajęło mi zrozumienie pełnego obrazu tego, co zrobiliśmy. Co by się stało, gdybyśmy opowiedzieli historię o dwóch samolubnych dzieciakach, którym chodziło tylko o wywyższanie się? Gdybyśmy przedstawili ich w ten sposób, ilu zamachowców by ich dzisiaj naśladowało?
Nie skreślimy mitów już spisanych. Ale możemy je obnażyć.
Dave Cullen
luty 2019
Jestem człowiekiem chorym... Człowiekiem złym. [...] Ale wiecie państwo, co było istotnym powodem mojej złości? Otóż w tym właśnie cały smak, w tym tkwiła najobrzydliwsza plugawość, że nawet w momencie największego rozdrażnienia w głębi duszy ze wstydem stwierdzałem, iż nie tylko nie jestem zły, ale nawet nie jestem przykry i tylko ot tak, niepotrzebnie udaję złość dla własnej przyjemności.
Fiodor Dostojewski, Notatki z podziemia, przeł. Gabriel Karski
Świat łamie każdego i potem niektórzy są jeszcze mocniejsi w miejscach złamania.
Ernest Hemingway, Pożegnanie z bronią, przeł. Bronisław Zieliński
CZĘŚĆ I. RANNA KOBIETA
1. Pan D.
Powiedział im, że ich kocha[1]. Każdego z osobna. Mówił bez kartki i ostrożnie dobierał słowa. Frank DeAngelis przeczekał występ czirliderek, nagrody za wyniki w nauce i przygotowane przez uczniów filmy. Kiedy po godzinie wszystkie te punkty hucznej uroczystości się skończyły, ten niski mężczyzna w średnim wieku przeszedł przez lśniące boisko do koszykówki, by wygłosić swoje przemówienie. Nie spieszył się. Z uśmiechem minął orkiestrę marszową, czirliderki i logo rebelsów, szkolnej drużyny, wymalowane pod łopoczącymi proporcami, świadectwami ostatnich zwycięstw. Stanął przed dwoma tysiącami rozemocjonowanych licealistów siedzących na drewnianych trybunach. Skupili na nim całą swoją uwagę. Wtedy powiedział im, jak wiele dla niego znaczą. Że pękłoby mu serce, gdyby miał stracić choćby jedno z nich.
To było dosyć dziwne – że ktoś z dyrekcji powiedział zgromadzeniu nastolatków akurat coś takiego. Ale Frank DeAngelis dłużej był trenerem niż dyrektorem i całym sercem wierzył w motywowanie przez szczerość. Szesnaście lat szkolił drużyny futbolu i baseballu, ale wyglądał jak zapaśnik: nabite ciało, postawa żołnierza piechoty morskiej, jednak bez fanfaronady. Próbował bagatelizować swoją trenerską przeszłość, ale widać ją było jak na dłoni.
W jego głosie pobrzmiewała obawa. Nie próbował jej ukryć, tak jak nie wstrzymywał łez, które napłynęły mu do oczu. I darowali mu to. Te dzieciaki mogły wyczuć ściemę od razu, a potem wyrazić dezaprobatę śmiechem, wierceniem się i pomrukiem niezadowolenia. Ale oni kochali pana D. Mógł powiedzieć im prawie wszystko – i często to robił. Nic nie ukrywał, nie owijał w bawełnę, nie mówił do nich jak do głupków. Tego piątkowego poranka 16 kwietnia 1999 roku dyrektor Frank DeAngelis był człowiekiem na wskroś przezroczystym.
Wszyscy uczniowie zgromadzeni w sali gimnastycznej zrozumieli, co miał na myśli. Od licealnego balu dzieliło ich mniej niż trzydzieści sześć godzin – a bal oznaczał sporo picia i sporo jeżdżenia samochodami. Prawienie tym dzieciakom morałów spowodowałoby tylko przewracanie oczami, więc zamiast tego opowiedział im o trzech tragediach z własnego życia. Jego kolega ze studiów zginął w wypadku motocyklowym.
– Pamiętam, jak siedziałem w poczekalni, jak patrzyłem na jego krew – powiedział. – Więc nie mówcie, że to niemożliwe.
Opisał im, jakie to uczucie trzymać w ramionach nastoletnią córkę, kiedy ktoś, kogo znała, zmarł w płonącym wraku. Ale najtrudniejsze nadeszło, kiedy musiał zebrać całą licealną drużynę baseballu, żeby powiedzieć im, że jeden z ich kolegów stracił panowanie nad autem. Znowu się wzruszył.
– Nie chcę iść na kolejny pogrzeb.
Później polecił:
– Spójrzcie w lewo. A teraz w prawo.
Zachęcił ich, by przyjrzeli się uśmiechniętym twarzom, a następnie zamknęli oczy i wyobrazili sobie, że nagle jednego z nich zabrakło. Poprosił, by powtarzali za nim:
– Jestem wartościowym członkiem społeczności liceum Columbine. Nie jestem sam.
To wtedy powiedział im, że ich kocha – zawsze to powtarzał.
– A teraz otwórzcie oczy. Chcę ujrzeć wszystkie wasze promienne, uśmiechnięte twarze w poniedziałek rano.
Zamilkł na chwilę.
– Jeśli przyjdzie wam do głowy zrobić coś, co być może ściągnie na was kłopoty, pamiętajcie: zależy mi na was. Kocham was, ale pamiętajcie – chcę, byśmy byli wszyscy razem. Bo jesteśmy rodziną, jesteśmy...
Nie dokończył. To był dla nich znak. Poderwali się na nogi i krzyknęli:
– CO-LUM-BINE!
Ivory Moore, nauczyciel-petarda, zawsze podkręcający atmosferę, wybiegł i zaintonował:
– Jesteśmy...
– CO-LUM-BINE!
Tym razem głośniej. Ich ręce wyrwały się ku niebu.
– Jesteśmy...
– CO-LUM-BINE!
– Jesteśmy...
– CO-LUM-BINE!
Głośniej, szybciej, mocniej, jeszcze szybciej – wprowadził ich w gorączkę. A potem pozwolił im się rozejść.
Uczniowie zapełnili korytarze. Kończyli ostatni dzień szkoły. Do ich ważnego weekendu zostało tylko kilka godzin.
Po balu, w poniedziałek, dwa tysiące uczniów – wszyscy – wróciło bezpiecznie do szkoły. Ale następnego popołudnia, we wtorek 20 kwietnia 1999 roku, dwadzieścioro czworo z dzieci pana D. i pracowników szkoły karetki zabiorą do szpitali[2]. Trzynaście ciał zostanie w budynku szkoły, a jeszcze dwa – na jej terenie. To będzie najgorsza szkolna strzelanina w historii Stanów Zjednoczonych – chociaż taki opis uraziłby dwóch chłopaków, którzy właśnie finalizowali swoje plany.
2. Buntownicy
Eric Harris bardzo chciał pójść na bal z dziewczyną. Był w ostatniej klasie, zaraz miał opuścić liceum Columbine na zawsze. Nie chciał być wykluczony z najważniejszego wydarzenia towarzyskiego swojego dotychczasowego życia. Naprawdę bardzo chciał pójść na bal z dziewczyną.
Na ogół randki nie stanowiły problemu. Eric był mózgowcem, ale z rzadkiej podkategorii: mózgowcem, ale spoko. Palił, pił, umawiał się z dziewczynami. Zapraszali go na imprezy. Czasami zajarał trawę. Z wyglądem też mocno się starał: wojskowa fryzura – krótko, spiczasto, mnóstwo żelu – a do tego czarne T-shirty i workowate bojówki. Puszczał w swojej hondzie ostry, industrialny rock, niemiecki, zawsze na full. Lubił odpalać fajerwerki i jeździć na wycieczki do Wyoming po towar, żeby uzupełniać zapasy. Łamał zasady, nadał sobie ksywkę – Reb – ale sumiennie odrabiał prace domowe, dostawał najlepsze oceny. Kręcił niezłe filmiki, puszczali je w szkole. I zadawał się z laskami. Miał tłumy lasek.
W ogólnoszkolnym rankingu podrywów Eric wyprzedzał większość kolesi z drużyny futbolowej. Był uroczy. Po prostu podchodził do dziewczyn w centrum handlowym i zdobywał je, bo miał gadane, czarujące dołeczki i rozbrajający uśmiech. Pracował w pizzerii, Blackjack Pizza, więc miał dobry tekst: zapraszał je, by wpadły na darmową pizzę. I często wpadały. Blackjack to była licha sieciówka, z tych tanich, poziom niżej od Domino’s. Restauracja, w której pracował, malutka klitka w centrum handlowym, mieściła się niedaleko jego domu. Klienci najczęściej brali na wynos lub zamawiali z dostawą, ale było też kilka stolików i rząd krzeseł barowych – dla smutasów, którzy nie mieli gdzie się podziać. Eric i Dylan pracowali jako „wewnętrzni”, co oznaczało, że zajmowali się wszystkim poza dostawami – głównie robili pizzę, stali za ladą, sprzątali. Ciężka, śmierdząca potem praca w gorącej kuchni, i nudna jak diabli.
Z twarzy Eric był uderzająco przystojny: wyraźne kości policzkowe, nieco zapadnięte policzki, rysy proporcjonalne, schludna fryzura, typowy amerykański chłopak. Profil miał jednak problematyczny: jego długi, spiczasty nos podkreślał spadziste czoło i słabo uwydatniony podbródek. Nastroszone włosy też mu nie pomagały, wydłużając ten jego kanciasty profil – ale to pasowało mu do stylu luzaka. Jego asem w rękawie był uśmiech. Dokładnie wiedział, jak go używać. Był nieśmiały, szczery, ale i kokieteryjny. Dziewczyny na to leciały. Raz wkręcił się na bal dla absolwentów powracających z uniwersytetów. Był wtedy siedemnastoletnim pierwszoroczniakiem, a udało mu się wyrwać dziewczynę starszą o sześć lat. Z tego numeru był dumny.
Ale z balem na koniec liceum miał problem. Z jakiegoś powodu – brak farta, zły czas – nie udawało mu się. Już wariował od tego szukania dziewczyny. Poprosił jedną, ale miała chłopaka. Najadł się wstydu. Spróbował z kolejną, znowu dostał kosza. Nie krępował się poprosić o pomoc znajomych. Jego koledzy prosili w jego imieniu, tak samo koleżanki, z którymi spędzał czas, on sam też – i nic, nic, nic.
Jego najlepszy przyjaciel, Dylan, już miał dziewczynę na bal. Kto by pomyślał? Dylan Klebold był cichy, nieśmiały, naprawdę wstydliwy. Ledwo mógł wydusić coś z siebie przy obcej osobie, a co dopiero przy dziewczynie. Czasami towarzyszył Ericowi jak cień, kiedy ten chodził na podryw do centrów handlowych. Zgrywał wtedy niewidzialnego. Eric zasypywał dziewczyny komplementami; Dylan dawał im ciasteczka podczas lekcji – tak pokazywał im, że mu się podobają. Znajomi Dylana powiedzieli później, że nigdy nie był na randce; być może nawet nigdy nie zaprosił nigdzie żadnej dziewczyny – wliczając tę, z którą poszedł na bal.
Dylan Klebold też był mózgiem, ale już nie takim spoko. Na pewno sam tak o sobie nie myślał. Bardzo starał się naśladować Erica – na niektórych nagranych z nim filmach napinał się, udawał twardziela, a potem spoglądał na przyjaciela, szukając aprobaty. Dylan był wyższy i bystrzejszy niż Eric, ale zdecydowanie mniej przystojny. Dylan nienawidził swoich wydatnych rysów i asymetrycznej twarzy. Szczególnie nosa – według niego wyglądał jak gigantyczna narośl. Chłopak widział tylko najgorszą wersję siebie.
Pomogłoby, gdyby się ogolił. Właśnie zaczął mu się sypać zarost, ale tylko trochę, kępki puchu na brodzie. Wydawał się z nich dumny, jakby nie był świadom tego, jak wyglądają.
Jednak to Dylan bardziej pasował na buntownika. Długie, cienkie loki opadały mu na ramiona. Górował nad rówieśnikami. Dopiero wchodził w okres dojrzewania, jeszcze miał urosnąć, ale już miał metr dziewięćdziesiąt. Prawie sześćdziesiąt pięć kilogramów wyciągniętej wagi. Mógłby nosić się z dumą, rzucać wyzwanie swoim adwersarzom, ale bał się tej wysokości, tego wystawienia na widok. Dlatego się garbił, co zmniejszało go o kilkanaście centymetrów. Większość jego znajomych przekroczyła metr osiemdziesiąt – tylko Eric był wyjątkiem, miał metr siedemdziesiąt pięć. Jego wzrok napotykał grdykę Dylana.
Eric też nie był zachwycony swoim wyglądem, ale rzadko dawał to po sobie poznać. W podstawówce przeszedł zabieg w celu zniwelowania wrodzonej wady: pectus excavatum, nienormalnie zapadniętego mostka[3]. Wcześniej podkopywało to jego pewność siebie, ale poradził sobie z tym, pozując na twardziela.
Jednak to właśnie Dylanowi udało się znaleźć dziewczynę na bal. Wypożyczył smoking, kupił kwiaty i razem z piątką innych par zamówili wspólną limuzynę. Zabierał na bal słodką, bystrą dziewczynę, wierzącą. Pomogła im załatwić trzy z pięciu sztuk broni palnej. Na tyle przepadała za Dylanem, że uwierzyła w opowieść Erica, że potrzebują strzelb na polowanie. Robyn Anderson była ładną, filigranową blondynką, która kryła się za swoimi długimi, prostymi włosami, często zasłaniającymi sporą część jej twarzy. Działała w kościelnym kółku młodzieżowym. Teraz pojechała ze swoją grupą na weekendową wycieczkę do stolicy, ale miała wrócić na bal. Dostawała same szóstki, a za miesiąc miała odebrać dyplom z wyróżnieniem. Codziennie widziała się z Dylanem na lekcjach matematyki, razem chodzili korytarzami, spędzała z nim czas, kiedy tylko mogła. Dylan ją lubił, jej sympatia mu schlebiała, ale nie podobała mu się na tyle, by zostać jego dziewczyną.
Dylan traktował szkołę serio. Eric też. Chodzili na mecze, na potańcówki, występy. Kręcili materiały dla szkolnej telewizji Rebel News Network. Dla Dylana ważny był szkolny teatr. Nigdy nie chciał występować przed publicznością, ale dobrze czuł się za kulisami, przy konsolecie reżysera dźwięku. Bliżej początku roku uratował Rachel Scott, ślicznotkę z trzeciej klasy, kiedy podczas jej występu na przeglądzie talentów magnetofon zjadł jej taśmę. Za kilka dni ją zabije.
Obu brakowało talentu sportowego, ale byli zapalonymi kibicami. W dzieciństwie obaj grali w małej lidze baseballu i w piłkę nożną. Eric nadal trochę kopał, ale Dylan raczej tylko patrzył. Eric kibicował rockiesom i cieszył się na wiosenne treningi. Dylan był za drużyną BoSox, ciągle chodził w ich czapce. Oglądał dużo baseballu, studiował tabele z wynikami, kompilował własne statystyki. Był najlepszy w wymyśloną ligę, w którą bawili się ze znajomymi. Nikt nie mógł zagiąć w analizach Dylana Klebolda, bo przygotowywał się na marcowe okienko transferowe na długo przed. Innym nudziło się już po pierwszych turach, ale Dylan zawsze chciał mieć mocną drużynę. Teraz, w swoim ostatnim tygodniu, poinformował komisarza ich ligi, że zamierza wciągnąć do swojej ekipy świeżaka, miotacza. Będzie pracował nad kupnem tego zawodnika cały weekend, aż do poniedziałku, ostatniej nocy swojego życia. Żył baseballem – powiedział ktoś, kto go znał.
Eric lubił myśleć o sobie, że jest niepokorny, ale zależało mu na akceptacji. Najmniejsza zniewaga wyprowadzała go z równowagi. Na lekcjach wyrywał się do odpowiedzi i zawsze znał poprawną. Na ostatnie zajęcia z kreatywnego pisania napisał wiersz o końcu nienawiści i miłości do świata. Lubił cytować Nietzschego i Szekspira, ale jakoś umknęła mu ironiczna wymowa jego ksywki, Reb: taki rebeliant, że na ksywkę wybrał sobie imię szkolnej maskotki.
Dylan podpisywał się VoDKa, podkreślając wielkimi literami swoje inicjały w nazwie ulubionego alkoholu[4]. Dużo pił i był z tego dumny; podobno zyskał to przezwisko po tym, jak wypił na raz całą butelkę. Eric wolał jacka danielsa, ale skrupulatnie krył się przed rodzicami. W oczach dorosłych to Eric był tym grzecznym, chociaż jego niewłaściwe zachowanie miewało swoje konsekwencje – ojciec często wymierzał mu kary, głównie takie, które ograniczały jego swobodę. Eric miał w sobie coś z osoby władczej, lubiącej kontrolę. Starannie badał granice, próbując ustalić, co ujdzie mu na sucho. A jeśli na czymś mu zależało, potrafił podlizywać się jak nikt.
Właściciel restauracji Blackjack Pizza dobrze znał nieposkromioną stronę charakteru Erica. Kiedy zamykał, Robert Kirgis czasami zabierał Erica i Dylana na dach, gdzie razem pili browary, a chłopaki wystrzeliwali fajerwerki nad dachem centrum handlowego. Kirgis miał dwadzieścia dziewięć lat, ale lubił spędzać z nimi czas. Uważał ich za bystre dzieciaki; czasami wysławiali się jak dorośli. Eric wiedział, kiedy jest czas na zabawę, a kiedy trzeba poważnie. Gdyby na tym dachu zjawił się policjant, pewnie to Eric by z nim rozmawiał. Kiedy klienci oblegali ladę, a kierowcy czekali na pizzę, ktoś musiał to ogarniać – i Eric robił to dobrze. Pod presją zamieniał się w robota. Nic go nie deprymowało, kiedy zależało mu na wyniku. A do tego potrzebował tej pracy; miał kosztowne hobby i nie zamierzał ryzykować dla jakichś chwilowych uciech. Kiedy Kirgis wychodził z restauracji, to Eric przejmował ster.
Dylana nikt nie zostawiał na posterunku. Nie można było na nim polegać. Przez ostatni rok pracował w kratkę. Starał się o lepszą robotę w sklepie komputerowym, wysłał profesjonalnie przygotowane CV. Zrobił wrażenie na właścicielu i został przyjęty. Ani razu tam nie poszedł.
Ale nic tak nie różniło chłopaków jak zachowanie w momentach konfrontacji. Dylan zaczynał ciężko oddychać, a Eric spokojnie kalkulował. Jego zimna krew uchroniła go od większości tarapatów, ale obu przydarzały się szkolne bójki. Lubili naprzykrzać się młodszym dzieciakom. Raz Dylan wpadł, kiedy wydrapywał obsceniczne rysunki na szafce jednego pierwszoroczniaka. Kiedy nauczyciel Peter Horvath zwrócił mu uwagę, Dylan zaczął wariować. Zwyzywał Horvatha, walił w ściany, zachowywał się jak szaleniec. Eric wywinąłby się z tego, przepraszając, robiąc uniki, zarzekając się, że jest niewinny – dobrałby strategię do odbiorcy. Szybko czytał ludzi i dostosowywał do nich swoje komunikaty. Był niewzruszony, podczas gdy Dylan wybuchał. Nie miał pojęcia, na co Horvath zareagowałby dobrze, i nie obchodziło go to. Był kłębkiem emocji. Kiedy dowiedział się, że do szkoły na rozmowę o szafce jechał jego ojciec, wkopał się jeszcze bardziej. Logika nie miała znaczenia.
Obaj potrafili myśleć analitycznie, matematyka nie sprawiała im problemów, w lot łapali technologiczne nowinki. Gadżety, komputery, gry wideo – dać im cokolwiek nowego i byli zachwyceni. Tworzyli strony internetowe, adaptowali gry, żeby opowiadały o stworzonych przez nich postaciach i wymyślonych przez nich przygodach, kręcili masę filmów – etiudy, które sami napisali, wyreżyserowali i w których grali. Co zaskakujące, tyczkowaty i nieśmiały Dylan wykazywał talent aktorski. Eric był tak na chłodno spokojny i opanowany, że nawet nie umiał udawać intensywnych emocji. W osobistym kontakcie był uroczy, pewny siebie i ujmujący, ale udając rozemocjonowanego młodzieńca, był nudny i nieprzekonujący, niezdolny do przekazania uczuć. Dylan za to był jak podpięty pod prąd. Na co dzień delikatny i nieśmiały, ale nie zawsze: gdy ktoś stawał mu na odcisk, wybuchał. Na filmach uwalniał ten gniew i stawał się szaleńcem, dosłownie rozpadał się przed kamerą na kawałki. Oczy wychodziły mu z orbit, kiedy rozciągał policzki, trzymając je w palcach i odsłaniając rozszerzone pory wokół nosa.
Eric i Dylan prezentowali się jako normalni młodzieńcy w ostatniej klasie liceum. Testowali granice tego, co dozwolone, próbowali swoich umiejętności w kontaktach z płcią przeciwną. Czasami mieli dosyć głąbów, z którymi musieli się użerać – bo byli też trochę przemądrzali. Nic niezwykłego jak na liceum.
Rebel Hill opada łagodnie, wyrastając ponad Columbine tylko na dwanaście metrów – ale to wystarczy, by zdominować okolicę. Już z połowy wzniesienia rozciąga się spektakularny widok na Góry Skaliste. Z każdym krokiem ku górze coraz wyraźniej nad płaskowyżem ukazują się postrzępione, brązowe ściany wyrastające z Wielkich Równin. Góry wystrzeliwują na prawie tysiąc metrów, nieskończone i na pozór niemożliwe do spenetrowania, ciągną się aż po horyzont ku północy i równie daleko na południe. Miejscowi nazywają je pogórzem. Górujące nad Columbine pasmo Front Range przewyższa najbardziej masywne szczyty Appalachów. Drogi i osiedla kończą się tuż przed górami. Nawet rośliny muszą tam walczyć o przeżycie. Tylko pięć kilometrów dalej, a jakby koniec świata.
Na Rebel Hill niewiele rośnie. Wzgórze pokrywa czerwonawa glina, spośród jej pęknięć gdzieniegdzie wystają chwasty, chociaż na ogół nie udaje się im tam zadomowić. Niedaleko od niego za sprawą osiedli znów daje o sobie znać cywilizacja. Wśród szerokich, krętych ulic i ślepych zaułków i sosen wyrastają dwupiętrowe domy, centra handlowe, boiska piłkarskie – i kościoły, kościoły, wszędzie kościoły.
Liceum Columbine mieści się na rozległej łące na skraju dużego parku w cieniu Gór Skalistych. To duża, nowoczesna placówka – ponad dwadzieścia trzy tysiące metrów kwadratowych solidnej, nieudziwnionej konstrukcji. Beżowa elewacja z betonu i nieliczne okna sprawiają, że szkoła przypomina fabrykę. Budynek jest praktyczny, tak samo jak mieszkańcy południowej części hrabstwa Jefferson. Jeffco, jak skrótowo nazywa się hrabstwo, oszczędzało na architektonicznych zbytkach, ale hojnie inwestowało w laboratoria chemiczne, komputery, pracownię audio-wideo i pierwszorzędną kadrę nauczycielską.
W piątkowy poranek, po apelu w sali gimnastycznej, korytarze aż buzowały od młodzieńczej ekscytacji. Uczniowie wylewali się z sali, śmiejąc się, flirtując, ganiając się i przepychając. Ale już za północnym wyjściem z budynku, gdzie szczyty Gór Skalistych wyglądały znad Rebel Hill, ten zgiełk dwóch tysięcy rozkrzyczanych nastolatków ginął bez śladu. Dwukondygnacyjna budowla i okalający ją kompleks sportowy były jedyną w okolicy oznaką, że jest się w dwudziestej pod względem wielkości amerykańskiej metropolii. Centrum Denver było oddalone o zaledwie szesnaście kilometrów na północny wschód, ale miasto zasłaniały ograniczające horyzont drzewa. W cieplejsze dni drzwi szkolnego warsztatu stolarskiego otwierano na oścież. Chłopcy zbliżali narzędzia tnące do wirujących bloków drewna, a szum tokarek konkurował z hałasem wentylacji. Ale minionej środy na równinę opadł front zimnego powietrza. Wciąż było chłodno, kiedy pan D. powiedział swoim uczniom, jak bardzo ich kocha.
Zimno nie odstraszało palaczy[5]. Każdego dnia roku szkolnego można było zobaczyć ich, jak krążą wokół oficjalnej palarni, odgrodzonego słupami telefonicznymi skrawka trawy, ulokowanego tuż za parkingiem, zaraz za terenem szkoły. Mieli tam spokój. Żadnych nauczycieli, reguł, tłumu – i żadnego stresu.
Eric i Dylan byli stałymi bywalcami palarni. Palili te same papierosy, camele z filtrem. Eric zaczął pierwszy, Dylan zaraz po nim.
Ich znajomi zauważyli, że ostatnio częściej wagarowali i opuszczali się w pracach domowych. Dylan ciągle obrywał za spanie na lekcjach. Eric wyglądał na zdenerwowanego i wkurzonego, ale też w niepokojący sposób wyzutego z emocji. Któregoś dnia znajomy nakręcił na wideo, jak Eric siedział z kolegami w stołówce[6]. Rozmawiali o rozrządach, zaworach i o tym, ile można dać za używaną mazdę. Eric bawił się telefonem, wciągnęło go to, kręcił nim kółka na blacie stołu. Wyglądał, jakby nie słuchał, ale było wprost przeciwnie – chłonął każde słowo.
Do stołówki wszedł chłopak.
– Weź spierdalaj! – burknął jeden z kolegów Erica, chociaż adresat nie mógł tego usłyszeć. – Nie znoszę chuja!
Inny kumpel przytaknął. Eric odwrócił się powoli i spojrzał przez ramię z typowym dla siebie spokojem. Przyglądał się chłopakowi, po czym odwrócił się, równie niezainteresowany jak zabawą telefonem.
– Ja nienawidzę prawie wszystkich – odparł chłodno – O, tak. Oderwałbym mu łeb i go oszamał.
Powiedział to beznamiętnym głosem. Żadnej złości, gniewu. Ledwie słyszalny ton ciekawości. Jego brwi uniosły się przy „O, tak” – jakby chciał pogratulować sobie niezłego tekstu, który zaraz rzuci niby od niechcenia.
Nikt nie zobaczył w tej reakcji nic niezwykłego. Przywykli już do Erica.
Zaczęli wspominać ten raz, kiedy nabijali się z jednego pierwszoroczniaka. Eric udawał dzieciaka z klasy dla uczniów z niepełnosprawnościami, takiego jąkającego się. Piersiasta dziewczyna przeszła koło nich. Eric zamachał do niej i wszyscy przy stoliku zaczęli ją podrywać.
3. Wiosna
U stóp gór rozkwitła wiosna. Drzewa pokrywały się liśćmi, mrowiska pięły się w górę, trawniki szybko nabierały życia w tym krótkim okresie, kiedy ziemia znajdowała się gdzieś między nierozkwitłym brązem zimowym a charakterystycznym dla lata brązem wysuszonym. Miliony wystrzelonych w powietrze klonowych skrzydlaków opadały kolistym ruchem ku ziemi. Nauczyciele gonili przez ostatnie rozdziały podręczników; dzieciaki zaczynały stresować się egzaminami i śnić na jawie o wakacjach. Ostatnie roczniki wybiegały myślami ku jesieni. Columbine należało do najlepszych stanowych liceów – osiemdziesiąt procent absolwentów dostawało się na studia. Wszyscy rozmawiali teraz o uczelniach: o grubych pakietach dla przyjętych i cieniutkich kopertach z odmowami, ostatnich wizytach na kampusach w celu wyłonienia najbardziej obiecujących. Nadchodził czas, by się zdecydować, wpłacić zaliczkę i zacząć wybierać zajęcia na pierwszy semestr. Liceum już się właściwie skończyło.
W górach wciąż trwała zima. Stoki były otwarte, chociaż śnieg już się cofał. Dzieciaki błagały rodziców o jeden dzień laby, żeby pójść ostatni raz na deskę. Pewnej trzecioklasistce, żarliwej ewangelikance, udało się nakłonić rodziców, by puścili ją dzień przed apelem pana D. Cassie Bernall pojechała do Breckenridge ze swoim bratem Chrisem. Żadne z nich jeszcze nie poznało ani Erica, ani Dylana.
Obiady wciąż stanowiły ważny punkt każdego dnia. Stołówka w Columbine była otwartą przestrzenią, na którą wychodziło się z szerokiego korytarza między wejściem dla uczniów na południowym krańcu kompleksu a szerokimi kamiennymi schodami, na których mogło obok siebie iść nawet dwanaście osób. Dzieciaki nazywały to miejsce „bufetem”. Stołówkę otaczała kratownica z białych stalowych belek, liczne zadaszenia i dekoracyjne wzory ze stalowych kabli. W porze obiadu w środku aż buzowało. Kiedy zaczynał się lunch, wpadało tam sześciuset uczniów. Niektórzy tylko na chwilę, używając stołówki jako miejsca zbiórki albo po prostu by wziąć przekąski na wynos. Przez pięć minut było tłoczno, ale szybko się rozluźniało. Przez całą przerwę obiadową przebywało tam od trzystu do czterystu uczniów. Wszyscy siedzieli na plastikowych krzesłach wokół przenośnych stołów, w grupach od sześciu do ośmiu osób.
Dwie godziny po apelu pan D. zaczynał swój dyżur obiadowy. To była jego ulubiona część dnia. Większość kierowników szkół zlecała to podwładnym, ale dyrektor DeAngelis nigdy się nie uchylał, przeciwnie – zawsze mu było mało.
– Znajomi śmieją się ze mnie – powiedział później. – Dyżur obiadowy! Ech! Ale ja uwielbiam tam być. Wtedy można pobyć z dzieciakami, pogadać z nimi.
Pan D. przechadzał się po bufecie, zagadywał dzieci przy każdym stoliku, zatrzymywał się, kiedy ktoś podbiegał, żeby mu coś powiedzieć. Meldował się tu na początku przerwy prawie codziennie. Jego dyżury były luźne, schodziły na rozmowach. Słuchał, pomagał rozwiązywać problemy – chociaż unikał dyscyplinowania. Tylko raz nie mógł się powstrzymać, kiedy zobaczył pozostawione tace z resztkami jedzenia. Liceum, które mu powierzono, nie było zbyt imponujące pod względem architektury, ale zależało mu, żeby było przynajmniej czyste.
Tak bardzo irytowały go niewdzięczność i niechlujstwo, że zlecił zainstalowanie w stołówce czterech kamer. Codziennie o 11.15 woźny wkładał do magnetowidu nową kasetę, a obracające się kamery nagrywały piętnastosekundowe urywki tego, co się tam działo. Dzień po dniu łapały najbardziej banalne sceny, jakie można sobie wyobrazić. Nikt za to nie mógł wyobrazić sobie, co te kamery zarejestrują ledwie cztery miesiące po tym, jak zostały włączone.
Straszliwe nieszczęście spadło na amerykańskie miasteczka i przedmieścia. Szkolny zamachowiec. Wiedzieliśmy o nim, bo oglądaliśmy telewizję. Czytaliśmy gazety. Pojawił się dwa lata wcześniej, nie wiadomo skąd. W lutym 1997 roku szesnastolatek z odległego Bethel na Alasce przyniósł do liceum strzelbę i otworzył ogień. Zabił dyrektora, ucznia i ranił dwie inne osoby. W październiku pojawił się jeszcze jeden, znowu chłopak, tym razem w Pearl w stanie Missisipi. Dwie osoby zabite, siedem rannych. W grudniu dwa kolejne ataki, znowu na prowincji: West Paducah w Kentucky i Stamps w Arkansas. Do końca roku zginęło jeszcze siedem osób. Liczba rannych – szesnaście.
Następny rok okazał się jeszcze gorszy: dziesięć ofiar śmiertelnych, trzydzieści pięć osób rannych, w pięciu przeprowadzonych oddzielnie atakach. Przemoc wzmagała się na wiosnę, kiedy rok szkolny zbliżał się ku końcowi. Sezon strzelecki – tak zaczęto to nazywać. Sprawcą zawsze był biały chłopak, zawsze nastolatek, z jakiegoś spokojnego miasta, o którym mało kto słyszał. Większość zamachowców działała w pojedynkę. Każdy atak zaczynał się niespodziewanie i prędko się kończył, dlatego telewizja zawsze je przegapiała. Naród oglądał to, co działo się później: niekończące się obrazy szkół otoczonych karetkami, opanowanych przez policjantów – zakrwawione, przerażone dzieciaki.
Kiedy nadszedł ostatni dzień szkoły w 1998 roku, można było odnieść wrażenie, że w kraju panuje epidemia. Po każdym ataku miasteczka i przedmieścia żyły w coraz większym napięciu. Miejskie szkoły od dawna stały się arsenałami, ale przedmieścia przecież miały być bezpieczne.
Opinia publiczna była wstrząśnięta, pogrążona w prawdziwej panice. Ale czy strach był uzasadniony? To się może zdarzyć wszędzie – powtarzali wszyscy jak refren. „Ale to nie dzieje się wszędzie” – odpowiadał w „Washington Post” Vincent Schiraldi, dyrektor Justice Policy Institute, organizacji zajmującej się więziennictwem[7]. „I w ogóle dzieje się rzadko” – dodawał. To samo napisano w komentarzu opublikowanym w „New York Timesie”[8]. Statystycy oceniali ryzyko śmierci dziecka w szkole na jeden do miliona. I wskaźnik zastygł – a trend był albo stały, albo spadkowy, w zależności od tego, jak daleko w przeszłość spojrzeć[9].
Ale dla białych rodziców z klasy średniej to wszystko było nowością. Każda tragedia sprawiała, że miliony kręciły głowami, zastanawiając się, w którym mieście kolejny wyrzutek chwyci za broń.
A potem... nic się nie działo. Przez cały rok szkolny 1998/1999 nie pojawił się ani jeden zamachowiec. Groźba wyparowała, a serwisy informacyjne opanowała odległa wojna. Powolnie rozpadająca się Jugosławia rozgorzała na nowo. W marcu 1999 roku, kiedy Eric i Dylan finalizowali swoje plany, NATO stawiło opór serbskiej agresji w Kosowie. Stany Zjednoczone rozpoczęły największą kampanię lotniczą od czasów Wietnamu. Chmara myśliwców F-15 zrzuciła grad bomb na Belgrad. Europa Środkowa pogrążyła się w chaosie, a Ameryka toczyła wojnę. Szkolny zamachowiec, ten upiór przedmieść, zniknął.
4. Rock’n’Bowl
Eric i Dylan chodzili na lunch, ale rzadko przebywali w stołówce, kiedy wizytował ją pan D. Columbine było otwartą szkołą, więc starsze dzieciaki, które już miały prawo jazdy i samochody, jechały sobie na kanapki do Subwaya, na fast food do Wendy’s lub jakiejś innej z niezliczonych restauracji rozrzuconych po okolicy. Większość rodziców miała dość pieniędzy, żeby kupić swoim dzieciom auta. Eric jeździł czarną hondą prelude, a Dylan starym bmw, które odnowił jego ojciec. Codziennie parkowali obok siebie na miejscach dla ostatnich klas. Podczas przerwy obiadowej chłopaki wsiadali do któregoś z nich z garstką znajomych i ruszali, żeby coś zjeść i zapalić.
W ten piątek pan D. miał jeden zasadniczy cel; Eric Harris miał dwa. Pan D. chciał przypomnieć uczniom o wartości mądrych decyzji. Zależało mu, żeby w poniedziałek wszyscy wrócili cali. Eric chciał załatwić amunicję i dziewczynę na bal.
Zgodnie z planem Eric i Dylan mieli zginąć tuż po weekendzie, ale w piątkowy wieczór zamierzali jeszcze coś zrobić: chcieli odbębnić ostatnią zmianę w pizzerii. Dzięki tej robocie Eric mógł konstruować swoje bomby, kupować broń i eksperymentować z napalmem. W Blackjack płacili nieco więcej niż pensję minimalną: Dylan zarabiał 6,50 dolara za godzinę, Eric, starszy stażem, dostawał 7,65, chociaż uważał, że zasługuje na więcej.
– Kiedy skończę szkołę, też to rzucę – powiedział znajomemu, który zrezygnował tydzień wcześniej. – Ale jeszcze nie teraz. Po szkole znajdę bardziej przyszłościową pracę.
Kłamał. Nie miał zamiaru skończyć liceum.
Eric nie mówił nic o swoich planach, co wydawało się dziwne jak na chłopaka z potencjałem. Był utalentowanym uczniem, ale nie zamierzał iść na studia. Nie myślał o żadnej karierze, nie miał ambicji. Jego rodzice wychodzili z siebie.
Za to Dylan miał przed sobą obiecującą przyszłość. Zamierzał studiować, oczywiście. Chciał być informatykiem. Przyjęło go kilka uczelni, właśnie był z tatą na czterodniowej wycieczce do Tucson, żeby obejrzeć kampus University of Arizona. Wybrał nawet pokój w akademiku. Podobała mu się pustynia. Decyzja była ostateczna; jego mama miała wpłacić zaliczkę już w przyszły poniedziałek.
Eric na kilka tygodni spacyfikował ojca, rozmawiając z rekruterem wojskowym. Nie miał zamiaru się zaciągać, ale to była dobra zasłona dymna. Ojciec Erica, Wayne, służył jako oblatywacz w siłach powietrznych, z odznaczeniami. Przeszedł na emeryturę jako major, po dwudziestu trzech latach w armii.
W tamtym czasie Blackjack to była dobra fucha – niezła kasa i sporo okazji towarzyskich. Chris, Nate, Zack i jeszcze kilku kolegów już tam pracowali. Do tego Eric nieustannie myślał o dziewczynach. Urabiał jedną już kilka miesięcy: Susan pracowała dorywczo jako recepcjonistka w zakładzie fryzjerskim Great Clips w tym samym centrum handlowym, ciągle przychodziła po pizzę dla fryzjerek. Widywał ją też w szkole, głównie kiedy szedł na papierosa. Mówił jej po imieniu – nie była pewna, skąd je znał – i zachodził do zakładu, żeby pogadać. Chyba go lubiła. Eric źle znosił kłopotliwe sytuacje, więc wypytywał jej znajomych, żeby poznać swoje szanse. Tak, podobał się jej. W piątek wieczorem nic się nie działo, akurat trwała jedna z ostatnich zamieci śnieżnych, więc kiedy przyszła po zamówienie, mieli czas porozmawiać dłużej. Poprosił ją o numer i dostał go.
Z Susan szło dobrze, a do tego nowy szef Erica miał dla niego dobre wieści. Kirgis sprzedał restaurację sześć tygodni wcześniej i nadchodziły zmiany. Nowy właściciel zwolnił część załogi. Eric i Dylan mieli zostać, ale od teraz dach miał być zamknięty: koniec z browarkami i fajerwerkami. Eric zrobił na nim znakomite wrażenie. Kirgis ufał chłopakowi na tyle, że często zostawiał go za sterami, ale teraz nowy właściciel dał mu awans. Cztery dni przed masakrą Eric został menedżerem zmiany. Wyglądał na zadowolonego.
Obaj poprosili tego wieczora o zaliczki. Eric chciał dwieście dolarów, Dylan sto dwadzieścia – za godziny, które już przepracowali[10]. Nowy szef zapłacił im w gotówce.
Po pracy pojechali na kręgle do Belleview Lanes. W piątki odbywało się tam Rock’n’Bowl, ich cotygodniowa impreza. Zazwyczaj przychodziło szesnaście osób – niektóre z kręgu Blackjacka, inne spoza tej grupy. Zajmowali cztery sąsiednie tory i śledzili punktację na podwieszonych ekranach. Eric i Dylan grali co piątek. Szło im nie najlepiej – Dylan zdobywał średnio 115 punktów, Eric 108 – ale zawsze dobrze się bawili. Grywali też w kręgle na wuefie. Dylan nienawidził poranków, ale od poniedziałku do środy zawoził ich do Belleview jeszcze przed wschodem słońca. Zajęcia zaczynały się o szóstej rano, ale rzadko się spóźniali, prawie zawsze byli obecni. Mimo to i tak nie mogli się doczekać piątkowych wieczorów: to samo miejsce, tyle że bez nadzoru dorosłych. Mogli trochę poszaleć. Eric ostatnio wkręcił się w ten cały niemiecki klimat: Nietzsche, Freud, Hitler, niemieckie zespoły, takie jak KMFDM i Rammstein, industrial, jakieś koszulki z napisami po niemiecku. Czasami przybijał piątki, mówiąc „Sieg Heil” lub „Heil Hitler”. Relacje nie są zgodne co do tego, czy Dylan szedł w jego ślady. Znajoma Dylana, Robyn Anderson, ta, która zapytała go, czy pójdzie z nią na bal, zazwyczaj przyjeżdżała po nich do Blackjacka i wiozła na kręgle. W tym tygodniu jednak nie wróciła jeszcze z wycieczki do Waszyngtonu z kółkiem religijnym.
Tego wieczora wrócili do domu wcześniej – Eric był umówiony na telefon[11]. Zadzwonił do Susan po dziewiątej, jak obiecał, ale odebrała jej matka. Chłopak czarował ją, aż powiedziała mu, że Susan nocowała u koleżanki. Wtedy Eric się zezłościł. Dziwne, pomyślała matka, że zdenerwował się tak szybko tylko dlatego, że Susan nie było w domu. Odrzucenie, szczególnie przez kobiety, działało na Erica jak czerwona płachta na byka. Nie zachowywał się wtedy tak nerwowo jak Klebold, ale maska spadała, a jego gniew wychodził na powierzchnię. Wściekał się. Miał długą listą podłych dziewczyn, które zawiodły jego zaufanie, dosłownie „czarną listę”, zapisywał je na komputerze. Susan się na niej nie znalazła. Jej matka podała Ericowi numer pagera. Wysłał wiadomość.
Susan oddzwoniła, a nagle Eric znów stał się miły. Rozmawiali o szkole, komputerach – i o dzieciakach, które wbiły Ericowi nóż w plecy. Ciągle mówił o jednym chłopaku, który go zdradził. Gadali pół godziny, aż w końcu Eric zapytał ją o sobotni wieczór. Była zajęta? Nie. Świetnie. Zadzwoni do niej wczesnym popołudniem. No wreszcie! Miał randkę na bal!
5. Dwa Columbine
W piątkowe wieczory trenera Sandersa najłatwiej można było znaleźć w Columbine Lounge, ulokowanej w pasażu handlowym knajpie utrzymanej w klimacie koncertu Allman Brothers gdzieś w Georgii w latach siedemdziesiątych[12]. Bywali tam najrozmaitsi ludzie – głównie wieśniacy, ale czarni i Latynosi też się tam odnajdywali, tak samo jak punkowcy i deskorolkowcy. Wszyscy się dogadywali. Motocykliści ze lśniącymi glacami albo włosami związanymi w kucyk rozmawiali ze starszymi paniami w swetrach w kwiatki. Stałym punktem większości wieczorów był „mikrofon dla wszystkich” – można było posłuchać, jak podstarzały pijak brzdąka Stairway to Heaven, przechodzi do melodii z czołówki serialu Wyspa Gilligana, a na końcu zapomina słów. Kiedy zespoły zaczynały grać, barmani kładli na stołach do bilardu płyty ze sklejki, zamieniając knajpę w imprezownię. Umowną granicę oświetlonej podwieszonymi u sufitu aluminiowymi lampami sceny stanowiły wieża wzmacniaczy i stół dźwiękowca. Wąski pas dywanu służył za parkiet do tańca. Zapełniały go głównie kobiety pod czterdziestkę, z krótkimi włosami à la Dorothy Hamill. Próbowały wyciągać do tańca swoich mężczyzn, ale rzadko im się udawało. Dave Sanders należał do wyjątków. Lubił sunąć przez ten dywan. Jego popisowym krokiem był electric slide. To trzeba było zobaczyć. Nie stracił nic z gracji, z którą trzydzieści lat wcześniej poruszał się po boisku do koszykówki. Grał jako rozgrywający – i był dobry.
Trener Sanders obracał się w wyższych kręgach niż reszta bywalców, ale nie myślał kategoriami klasy. Cenił w ludziach uprzejmość, uczciwe starania i szczerość, a w tej knajpie było tego pod dostatkiem. Dave lubił się odprężyć i dobrze zabawić. Miał serdeczny śmiech, który często rozlegał się w Lounge.
Kiedy trener Sanders pojawił się w Columbine w 1974 roku, stał się uosobieniem miejscowej społeczności. Wychował się w Veedersburgu w Indianie, cichej, rolniczej mieścinie podobnej do hrabstwa Jefferson, gdzie przeniósł się od razu po studiach. Dwadzieścia pięć lat później dopasowanie już nie było tak idealne. Columbine Lounge mieściło się kilka przecznic na południe od liceum. Dawniej po lekcjach lub treningach w knajpie przesiadywało sporo pracowników szkoły. Mieszali się z byłymi uczniami, rodzeństwem obecnych i rodzicami. Każdego tygodnia przez bar przetaczało się pół miasta. Nowi nauczyciele patrzyli na to z dezaprobatą, chociaż i tak tam nie pasowali, tak samo jak napływowi zamożniejsi mieszkańcy osiedli, które zaczęły wyrastać w Jeffco pod koniec lat siedemdziesiątych; ich dzieci szybko stały się większością uczniów liceum. Nowe Columbine gustowało w koktajlbarach, restauracjach Benningan’s i prywatnych przyjęciach w dwukondygnacyjnych domach w stylu ranczerskim lub katedralnych McWillach. Rodzina Cassie Bernall należała do nowego Columbine, tak samo Harrisowie i Kleboldowie. Pan D. zaczynał wśród starych, ale ewoluował – przeszedł na stronę nowych. Mimo to stare Columbine wciąż się trzymało, co prawda w mniejszości, ale nieprzejęte nowymi przybyszami. Liczne rodziny osiadłe tam od dawna mieszkały w prawdziwych domach ranczerskich postawionych pięćdziesiąt lat wcześniej lub na małych posiadłościach ze stadninami koni, które zajmowały większość tej okolicy w czasach, kiedy wybudowano szkołę.
Liceum Columbine wzniesiono w 1973 roku, przy nieutwardzonej drodze odchodzącej od większej nieutwardzonej drogi, w głębi domeny hodowców koni. Nazwano je na cześć orlików, kwiatów, które porastały połacie Gór Skalistych. Nowy budynek otaczały słabo porośnięte, pachnące sosnami i końskim łajnem łąki. Prawie nikt tam nie mieszkał, ale Jeffco szykowało się na napływ nowych mieszkańców. Zarządzona odgórnie integracja rasowa wywołała ucieczkę białych z Denver. Na okolicznych pagórkach zaczęły powstawać nowe osiedla.
Urzędnicy z Jeffco debatowali nad tym, gdzie osiedlą się ci przyjezdni. Postawiono trzy tymczasowe siedliska w dziczy, żeby jakoś umieścić tam ten nawał. Licea też były tymczasowymi skorupami, gotowymi do przerobienia na użytek przemysłu, gdyby nowi mieszkańcy się nie zmaterializowali. Liceum Columbine też przypominało fabrykę. Klasy oddzielały ruchome ściany zwijające się w harmonijkę. Dźwięk niósł się od sali do sali, ale uczniowie umieli radzić sobie z takimi drobnymi utrudnieniami.
Deweloperzy stawiali osiedle za osiedlem, każde kolejne droższe od poprzedniego. Ostały się wszystkie trzy prowizoryczne szkoły. W 1995 roku, tuż przed tym, kiedy zjawili się w nim Eric i Dylan, liceum przeszło gruntowny remont. Wstawiono porządne ściany, starą stołówkę we wschodnim skrzydle przerobiono na klasy. Dodano ogromne skrzydło zachodnie, które podwoiło rozmiar budynku. Pojawił się rozpoznawczy element konstrukcji: zaokrąglone, zielone oszklenie stołówki, a nad nim nowa biblioteka.
W kwietniu 1999 roku cała równina była już zabudowana, aż do wzgórz, ale uparcie niezależni mieszkańcy nie chcieli tworzyć nowego miasta. To by oznaczało tylko nowe reguły i podatki. Sto tysięcy przybyszów wypełniło jedno wielkie przedmieście, które nie miało centrum, głównej ulicy, ratusza, miejskiej biblioteki – i nazwy. Nikt nie wiedział, jak je nazywać. Później pisano, że do masakry doszło w Littleton, cichym przedmieściu na południe od Denver, ale to nie tak. Chociaż nazwa Columbine stała się synonimem tragedii, prawdziwe Columbine leży kilkanaście kilometrów na zachód, na drugim brzegu South Platte River, w innym hrabstwie, w innym okręgu szkolnym, ma też osobne służby porządkowe. Poczta przykleiła etykietkę „Littleton” ogromnemu obszarowi, liczącemu tysiąc osiemset kilometrów kwadratowych. Mieszkańcy równiny przyzwyczajali się do nazwy najbliższego liceum – centralnego punktu życia lokalnej społeczności. Dla trzydziestu tysięcy mieszkających wokół nowej szkoły nazwą ich okolicy było Columbine.
Dave Sanders uczył maszynopisania, a także przedsiębiorczości i ekonomii[13]. Nie były to dla niego przedmioty szczególnie interesujące, ale dzięki temu mógł być trenerem. Ćwiczył drużyny w siedmiu różnych dyscyplinach. Zaczynał, trenując chłopców, ale z czasem zauważył, że to dziewczęta potrzebują go bardziej.
– Umiał sprawić, że każdy czuł się pewny siebie – powiedziała osoba, która go znała.
Przy nim dzieciaki były z siebie zadowolone.
Dave nie krzyczał ani nie krytykował dziewczyn, ale na treningach był wymagający i uparty. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Przyglądał się im w milczeniu, a kiedy się odzywał, mogły liczyć na analizę lub motywację. W poprzednim semestrze przejął stanowisko głównego trenera drużyny koszykarek – zespołu, który przegrał dwanaście poprzednich sezonów. Przed pierwszym meczem dał im koszulki z napisem JEDEN NA DWANAŚCIE. Wiosną dotarły do mistrzostw stanowych.
Kiedy ktoś nadepnął mu na odcisk, odpowiadał „spojrzeniem”: zimnym, nieustępliwym. Raz spojrzał tak na dwie zagadane dziewczyny na lekcji przedsiębiorczości. Od razu ucichły, ale znowu zaczęły, kiedy tylko odwrócił wzrok. Dlatego postawił swoje krzesło tuż przed ich ławką i poprowadził resztę zajęć z tego miejsca, spoglądając raz na jedną, raz na drugą – i tak aż do dzwonka.
Dave spędzał każdy wieczór w sali gimnastycznej lub w kompleksie sportowym, także w weekendy, a do tego prowadził wakacyjne obozy treningowe na University of Wyoming. Lubił praktyczne rozwiązania, dlatego brał ze sobą do pracy córkę, gdy już skończyła swoje lekcje. Dziewczyny z drużyny znały Angelę, odkąd nauczyła się chodzić. Kręciła się po hali i patrzyła, jak tata je trenuje: drybling, rozgrywka, jeden na jeden... W malutkiej walizce przynosiła zabawki. Pod koniec treningu były już porozrzucane na trybunach i wokół boiska. Dziewczęta głośno wzdychały, kiedy Dave wołał do Angeli, żeby zaczynała sprzątać. Dawał im popalić, a to był znak, że trening się kończył.
Angela uwielbiała te późne popołudnia.
– Dorastałam w tym liceum – powiedziała.
Dave był coraz większy, z czasem zaczął przypominać niedźwiedzia, więc kiedy przytulał Angelę, czuła się bezpieczna.
Jej mama nie była tym zachwycona. Kathy Sanders rozwiodła się z Dave’em, kiedy Angela miała trzy latka. Dave znalazł mieszkanie niedaleko, więc ich relacja przetrwała. Później Angie zamieszkała z nim. Rozwód był na tyle pokojowy, że Kathy zaprzyjaźniła się z jego drugą żoną, Lindą Lou.
– Kathy jest przesłodka, dobrze dogadywali się z Dave’em – powiedziała Linda. – Kiedyś zapytałam ją: „Dlaczego się w ogóle rozwiedliście?”. Odpowiedziała: „Nigdy nie było go w domu. Jakbym wyszła sama za siebie”[14].
Lindzie bardzo pasował taki układ. Kiedy wyszła za Dave’a, Angie miała siedemnaście lat, a jej dwie córki też były już prawie dorosłe. Linda przez wiele lat wychowywała je sama, a do tego pracowała. Była przyzwyczajona do samodzielności, chociaż coraz bardziej polegała na Davie. Kiedy chciała, umiała pokazać siłę, ale wolała mieć przy sobie mężczyznę, który mógłby być dla niej wsparciem. Niezależność była wspaniała, ale tamto życie miała za sobą.
Linda Lou często wpadała na Dave’a w Columbine Lounge, kiedy przychodził tam po treningu. Wtedy spędzali wieczór razem. Przepadała za tym miejscem niemal tak mocno, jak Dave. Poznali się właśnie tam, w 1991 roku. Dwa lata później wyprawili w tej knajpie swoje wesele. Czuli się tam swojsko, tak samo jak Linda przy Davie.
Był mężczyzną, na którego czekała: troskliwym, opiekuńczym, uroczo romantycznym. Oświadczył się jej na wycieczce do Las Vegas. Kiedy wchodzili na mostek prowadzący do kasyna Excalibur, poprosił ją, żeby pokazała pierścionek, który kupiła sobie z okazji rozwodu – nosiła go na serdecznym palcu. Podała mu rękę, a on wrzucił ten pierścionek do sadzawki. Zapytał, czy za niego wyjdzie. Z radością powiedziała „tak”.
Wprowadziła się do niego z dwiema córkami – teraz wychowywali je razem z Angelą. Dave przysposobił młodszą córkę Lindy, Coni. Wszystkie dziewczęta były dla niego córkami, a one nazywały go tatą.
Z biegiem lat jego sylwetka tyczkowatego biegacza zyskała masy. Broda najpierw stała się szpakowata, a potem siwa. Jednak uśmiech pozostał ten sam. W niebieskich oczach wciąż miał błysk. Zaczął przypominać nieco młodszego Świętego Mikołaja. Poza tym nie zmienił się ani trochę: wciąż trenował, śmiał się, cieszył czasem spędzonym z wnukami, chociaż nie widział się z nimi zbyt często. Jeździł starzejącym się fordem escortem, zazwyczaj ubrany w workowate poliestrowe spodnie i zwykłą koszulę. Włosy mu rzedły, ale schludnie zaczesywał je na lewą stronę. Nosił ogromne okulary z niemodnymi oprawkami. Każdy dzień kończył, siedząc w fotelu, podśmiewując się z talk-show Johnny’ego Carsona i popijając ze szklanki jacka danielsa z dietetyczną colą. Kiedy Carson przeszedł na emeryturę, Sandersowie mieli już antenę satelitarną, więc Dave zawsze znajdował sobie mecz. Linda czekała na niego na górze.
Kilka tygodni przed balem zupełnie znienacka postanowił zmienić wizerunek. Miał czterdzieści siedem lat – najwyższa pora. Zaskoczył Lindę, pokazując się jej w cieniutkich oprawkach. To było pierwsze w jego życiu tak wyraźne stanowisko w kwestii mody. Sam je wybrał. Ojej! – aż krzyknęła. Nigdy nie widziała, by tak się zachowywał!
Był bardzo zadowolony z tych okularów.
– Nareszcie dotarłem do dziewięćdziesiątego dziewiątego roku – powiedział.
Czas na ich premierę nadszedł w niedzielę wielkanocną. Pojawił się w nowych okularach na wystawnym spotkaniu rodzinnym z wnukami. Nikt nie zauważył.
Kiedy wieczorem byli sam na sam, powiedział Lindzie, jak bardzo przykro mu się zrobiło.
Planował jeszcze więcej zmian. Chciał odwołać w tym roku obóz koszykarski. Mniej trenowania, więcej czasu dla córek i wnucząt. Jeszcze mógł wszystko naprawić.
Przestawił się też na innego drinka: teraz wieczorem pił dietetyczną colę z rumem.
W niedzielę przed balem rodzina wyprawiła urodziny czteroletniemu synkowi Angeli, Austinowi. Dave lubił robić wnukom kanapki z masłem orzechowym i dżemem. Zawsze odkrajał skórkę – lubiły, gdy były miękkie. Czasami chował w dżemie żelkowe misie. Zaskakiwał tym dzieci za każdym razem.
W weekend balu Austin zadzwonił do dziadka, ale akurat go nie było. Później Dave oddzwonił i nagrał się na sekretarkę. Angela wykasowała tę wiadomość. Spróbuje go złapać w tygodniu.
Bal miał się odbyć 17 kwietnia, ale dla większości uczniów ten dzień był kulminacją długiego, bolesnego tańca trwającego już od środka zimy. Co wieczór Patrick Ireland leżał na łóżku, w jednej ręce trzymając telefon, a w drugiej piłeczkę. Podrzucał ją, łapał w powietrzu i modlił się, by jego najlepsza przyjaciółka, Laura, w końcu załapała. Wciąż wypytywał ją o zamiary. Jakieś pomysły? Ktoś już cię zaprosił? A ona tylko odbijała piłeczkę: A kogo ty zaprosisz? Kiedy? Na co czekasz?
Patrick nie rozumiał swojego braku zdecydowania. Grał w szkolnych drużynach koszykówki i baseballu, do tego zdobywał złote medale w nartach wodnych, a wszystko to przy utrzymywaniu wysokiej średniej. Był skupiony, zawsze zorientowany na cel. Kiedy jego drużyna przegrywała pięcioma punktami, a on właśnie zepsuł prosty rzut spod kosza albo piłka odbiła mu się od nogi przy kozłowaniu i czuł się jak przegrany, mówił sobie: Otrząśnij się! Jeśli chce się wygrać, trzeba skupić się na następnej zagrywce. Ale przy Laurze nie mógł się skupić na niczym.
Był skromny, ale pewny siebie, przynajmniej w większości sytuacji. Ale to było zbyt ważne. Nie mógł ryzykować powtórki z czwartej klasy. Laura była jego pierwszą miłością, pierwszą dziewczyną. To było w trzeciej klasie. Mieli gorący okres, ale skończyło się źle, bo przez cały następny rok nie chciała z nim rozmawiać. Dopiero w liceum znowu się zbliżyli. Przez pewien czas pozostawali tylko przyjaciółmi, ale potem serce znów zaczęło mu walić. Chyba nie mylił się co do niej już wtedy, w trzeciej klasie. Ona na pewno czuła to samo. Chyba że mu się tylko wydawało. Nie, przecież z nim flirtowała, na pewno. Tylko czy to był flirt takiego rodzaju?
Laura miała już tego dość. Nie chodziło nawet o sam bal, tylko o całe tygodnie planowania, wybierania sukienki, dodatków, niekończące się rozmowy o strachu przed odrzuceniem, smutne spojrzenia, politowanie koleżanek – cały ten okres pełen zakłopotania.
Pojawiła się jeszcze jedna propozycja. Z początku grała na czas, ale ostatecznie się zgodziła. Koleś był w niej totalnie zakochany.
Patrick w końcu zaprosił Corę, mieli iść jako przyjaciele, jak cała jego grupa. Żadnej presji, po prostu dobra zabawa.
Nadeszła noc balu. Większość grup zrobiła z tego dwunastogodzinny maraton: fotki, obiad w porządnej restauracji, bal, afterparty. Ekipa Patricka zaczęła imprezę w restauracji Gabriel’s, mieszczącej się w starej wiktoriańskiej posiadłości na wsi, którą przerobiono na lokal ze stekami i owocami morza. Zajechali limuzyną i zjedli jak królowie. Potem czekała ich długa droga do Denver, na wielki wieczór. Komitet organizacyjny balu wybrał Denver Design Center, kompleks znany jako „ten budynek z tym dziwnym żółtym”. „Tym dziwnym” była ogromna stalowa rzeźba pod tytułem Ściana przegubowa, wyglądająca jak prawie dwudziestosześciometrowa nić DNA, górująca nad sklepami i restauracjami ulokowanymi w starych magazynach.
Wybór znanej miejscówki oznaczał kompromis w kwestii przestrzeni. Na parkiecie był ścisk, ledwo dało się ruszyć. Drugim najcenniejszym wspomnieniem Patricka Irelanda z tego wieczoru był taniec do Ice Ice Baby[4*]. Występował z tą piosenką na przeglądzie talentów w trzeciej klasie – śpiewał z playbacku – więc przez całą kolejną dekadę, kiedy tylko ją słyszeli, łapał kolegów i tańczyli ten sam głupkowaty układ. Ale to było nic w porównaniu z trzymaniem w objęciach Laury. Udało mu się zatańczyć z nią jeden raz. Wolnego. Niebo.
Cassie Bernall nikt nie zaprosił na potańcówkę[15]. Była ładna, ale, jak sama uważała, nie miała szczęścia. Inni chłopcy z jej kółka kościelnego ledwie ją zauważali. Co innego w szkole, ale zainteresowanie, które wzbudzała, miało podtekst seksualny. Trudno było o prawdziwą bliskość. Ale razem ze swoją przyjaciółką Amandą i tak się wystroiły, zrobiły sobie włosy, odstawiły się i poszły na bankiet – firma mamy Amandy organizowała tego dnia imprezę w Marriotcie. Potem pojechały na szkolne afterparty, gdzie można było przyjść bez pary, i bawiły się do rana.
6. Jego przyszłość
Paczka Dylana też wynajęła limuzynę. Robyn Anderson przyjechała po niego w sobotę po południu. Zrobili sobie kilka zdjęć z jego rodzicami, a potem spotkali się z jeszcze pięcioma innymi parami i razem ruszyli do miasta. Robyn miała na sobie kreację z ciemnogranatowej satyny z kimonowymi rękawami i pasujące rękawiczki operowe. Zakręciła włosy w długie blond loki, opadające na głęboki dekolt w kształcie prostokąta – to była podmiejska wariacja na temat stylu prerafaelickiego.
Kiedy się szykował, Dylan był wesoły i rozpromieniony; wreszcie zadbał o siebie[16]. Starał się, by wszystko wyglądało, jak trzeba. Wyprostował mankiety koszuli i marynarkę od smokingu. Wybrał tradycyjny, czarny. Lekko przekrzywił muszkę. Klapę rozjaśniała mu różowa róża ze wstążką w kolorze sukni Robyn. Włosy zaczesał w krótki kucyk, który doprowadzał go do szału. Ogolił się. Tata chodził za nim z kamerą, rejestrując każdy jego krok. Dylan patrzył prosto w obiektyw:
– Tato, ale będziemy się z tego śmiali za dwadzieścia lat.
Pojechali do miasta w dużej limuzynie z przyciemnianymi szybami i lustrzanym sufitem. Ale jazda! Dylan trzymał Robyn za rękę i komplementował jej kreację. Zaczęli od kolacji w Bella Ristorante, modnym lokalu w centrum. Wszyscy dobrze się bawili: były żarty, przekomarzanki, zabawy nożami i zapałkami – udawali, że się podpalają. Dylan pochłonął dużą sałatkę, danie z owoców morza i deser. Ciągle mówił o spotkaniu z grupą wyjątkowo uzdolnionych dzieci z podstawówki – mieli się spotkać po latach. Będzie super znowu zobaczyć się z mądralińskimi z dzieciństwa. Dylan zaproponował, że wykorzysta swoje dojścia w Blackjacku, żeby załatwić jakieś pizze.
Skończyli kolację, a jeszcze było wcześnie. Dylan wyszedł zapalić. Zapytał kolegę, Nate’a Dykemana, czy chciałby pójść z nim. Było zimno, ale przyjemnie – akurat żeby złapać chwilę spokoju, pobyć z dala od całego zamieszania. Dobre jedzenie, świetne towarzystwo, obaj pierwszy raz jechali limuzyną.
– Wszystko szło idealnie, zgodnie z planem – powiedział później Nate.
Górował wzrostem nad Dylanem, miał ponad metr dziewięćdziesiąt, a do tego był przystojniejszy. Miał klasyczną urodę i ciemne, gęste brwi podkreślające jego świdrujące spojrzenie. Rozmawiali jeszcze jakiś czas o spotkaniach po latach. Obaj planowali wyjazdy na studia. Dylan wybierał się do Arizony, a Nate aż na drugi koniec kraju, na Florydę. Nate chciał pracować w Microsofcie. Co z ich planów uda im się zrealizować przed spotkaniem absolwentów? Przerzucali się możliwościami.
– Absolutnie nic nie wskazywało na to, że coś mogło być nie tak – wspominał Nate. – Po prostu dobrze się bawiliśmy. To był nasz bal. Bawiliśmy się, jak powinniśmy.
Krótki przejazd do Design Center to dopiero był odlot: głośna muzyka z głośników, wyrzut adrenaliny. Dokuczali sobie nawzajem, nabijali się z przechodniów, pokazywali im środkowe palce. Oni widzieli przez szyby, ale ludzie na zewnątrz nie widzieli ich. Niezły ubaw.
Dylan był w świetnym nastroju. Musimy zachować kontakt, nalegał. Ta ekipa była zbyt fajna, by ją stracić.
Eric ryzykował. Bardzo zależało mu, żeby pójść z dziewczyną, ale czekał z telefonem do Susan aż do późnego popołudnia. Zaprosił ją do siebie na film. Był pewny siebie. Dziewczyny go lubiły. Jego rodzice właśnie wyszli na kolację, świętowali rocznicę. Eric chciał puścić Susan Ukryty wymiar, niskobudżetowy horror o statku kosmicznym, który wrócił z piekła. To był jego ulubiony film. Obejrzeli cały, a potem rozmawiali w jego pokoju w piwnicy.
Rodzice wrócili i zeszli na dół, żeby poznać Susan. Później rozmawiali o niczym, na przykład o tym, że ojciec Erica strzygł się w Great Clips. Susan pomyślała, że państwo Harrisowie są sympatyczni. Dobrze się dogadywali. Kiedy rodzice poszli, puścił jej swoje ulubione kawałki. Dla niej to były głównie krzyki i łomoty, ale nagle włączał coś newage’owego, na przykład Enyę. Raz ją objął, ale nie próbował pocałować. Był bardzo uprzejmy, kiedy już miała jechać do domu, zaproponował, że rozgrzeje jej samochód. Została do jedenastej – pół godziny dłużej, niż powinna. Pocałował ją w policzek i życzył dobrej nocy.
Bal poszedł jak zwykle. Wybrano królową, później króla, pan D. odetchnął z ulgą, że wszyscy przeszli przez to cali. Dylan i Robyn dobrze się bawili, ale to nie zabawa była głównym celem. Bardziej chodziło o inscenizację dorosłości: trzeba było ubrać się jak na jakieś kiczowate wesele, trzymać się za ręce i zachowywać się jak para, nawet jeśli nigdy nie było się na randce, i przestrzegać zasad dla debiutantek z przełomu wieków, nagle rzuconych w wir celebryckiego życia: limuzyny, czerwone dywany, a do tego tłum paparazzich – w tej roli rodzice, nauczyciele i wynajęci fotografowie.