Córka czarownicy - Anna Klejzerowicz - ebook + audiobook + książka

Córka czarownicy audiobook

Anna Klejzerowicz

4,3

Opis

Małgosia, już jako dorosła kobieta, przyjeżdża na wakacje do swoich przybranych rodziców. Nawet nie przypuszcza, że pobyt u nich będzie również powrotem do smutnych i przykrych wydarzeń z dzieciństwa. Przeszłości nie da się wymazać ani zamknąć jej na klucz i Małgosia ponownie będzie musiała się z nią zmierzyć. Odnajdzie w niej pewien mroczny sekret, który położył się cieniem na jej życiu i tylko od będzie zależeć, czy potrafi sobie z nim poradzić.

Powieść wciągająca i "czarująca" od pierwszej strony. Mamy morderstwo, tajemnice, niewyjaśnione sprawy z przeszłości, a chwilami nawet nastrój grozy. Dostajemy też dużą dawkę ciepła, miłości, życzliwości, mądrości, wzruszeń i humoru. Wspaniała, wciągająca, magiczna powieść.

Grażyna Strumiłowska,

Książka zamiast kwiatka

Córkę czarownicy, pochłonęłam dosłownie w trzy wieczory… Polecam nie tylko osobom preferującym współczesną powieść obyczajową. Znajdziecie w niej sporo bardzo ciekawych wątków, począwszy od psychologicznego, a skończywszy na kryminalnym. Ta lektura jest jak magnes – przyciąga i nie chce puścić!

Ewa Formella

Książki Idy

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 11 min

Lektor: Anna Klejzerowicz
Oceny
4,3 (246 ocen)
114
92
33
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KatarzynaBarszcz

Z braku laku…

Mało wciągająca książka. Przez jej większość dzieje się "nic".. kiedy coś zaczyna kiełkować okazuje się, że to już w zasadzie końcówka powieści. Czyta się lekko, użyty jest bardzo potoczny język.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Anna Klejzerowicz

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2021

 

eISBN 978-83-66790-91-9

 

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim najbliższym

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Osoby i wydarzenia przedstawione w tej książce są fikcyjne.

 

 

 

 

 

 

 

Chcę żyć

zielenią drzew

wilgocią trawy

chłodem kamienia

chcę żyć

zapachem śniegu

przestrzenią nieba jak ptak

a gdy nadejdzie czas

cicho zwinąć skrzydła

i spaść

 

bez skargi

 

w dół

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

To coś szło prosto na mnie. Była noc. W ciemności nie widziałam tego czegoś wyraźnie, czułam jednak duszny, stęchły smród mułu, stojącej wody i martwej rzęsy. Zgnilizny. Rozkładu. Słyszałam też kroki – plask, plask – jakby ktoś zapadał się w błoto. Z każdym krokiem smród narastał. Widziałam tylko zarys sylwetki. Mokre, splątane włosy, sinozielonkawe, galaretowate ciało, wyciągnięte, drżące ręce – czy szpony – które miały mnie dopaść. Zadusić. Albo wciągnąć za sobą w głąb tej cuchnącej trupem wody.

Ze strachu nie byłam w stanie się poruszyć. Moje serce łomotało głośniej niż dzwon, lęk chwytał za gardło skuteczniej od tych zimnych palców, których się spodziewałam w każdej chwili.

Wiedziałam, że to coś to nie wszystko. Z tym czymś mogłabym jeszcze walczyć. Lecz dokoła, w nieokreślonych ciemnościach, w przytłumionym zapachu igliwia i zeschniętych liści czaiło się coś jeszcze – coś znacznie gorszego. To drugie było o wiele bardziej bezwzględne, a może nawet bardziej ślepe od tego czegoś, co przynajmniej odbierałam zmysłami. Tak naprawdę to coś, oprócz strachu, budziło także litość. Za to tamto drugie było złem w czystej postaci. Po prostu zimno i czerń. Żadnych uczuć.

Nie potrafiłam tego zdefiniować – ani sprecyzować – a jednak wiedziałam, że tak jest.

Kroki zbliżały się, słyszałam je już tuż przy mnie. Ciemność z każdej strony wyciągała po mnie macki, smród stawał się nie do zniesienia…

Nie do zniesienia.

Zaczęłam krzyczeć. Cud, że głos w ogóle wydobył się z mojego ściśniętego gardła. Był jak wyzwolenie. Wibrował w ciemnościach, stanowiąc osłonę przed złem czającym się wokół. Tak mi się przynajmniej zdawało. Wrzeszczałam z całych sił.

Schroniłam się we własnym wrzasku jak w kokonie…

 

Dopóki nie kazano mi się zamknąć.

 

 

 

 

 

 

Część 1

 

 

 

 

 

 

MICHAŁ

 

 

Padało, ale wciąż było ciepło. Tego roku maj powitał nas deszczem i bujnie rozkwitającą zielenią. Z kubkiem kawy usiadłem na werandzie i zapatrzyłem w tę młodą zieleń, wsłuchując się jednocześnie w szum spadających kropli, co bardzo szybko wprawiło mnie w refleksyjny nastrój. I, oczywiście, skłoniło do wspomnień. Ile to już lat minęło, odkąd po raz pierwszy przyjechałem do tej zagubionej pośród lasów maleńkiej osady, by przyjrzeć się działce, której wtedy jeszcze nawet nie miałem zamiaru kupować? Czternaście? Piętnaście?

Czy teraz wyobrażam sobie życie gdzie indziej?

Inne życie?

– Michał? Gdzie się podziewasz? – usłyszałem głos żony. Po chwili i ona zajrzała na werandę, także z kubkiem kawy w ręce.

– Aaa, tak sobie siedzę...

– Tak myślałam. Znowu rozmyślasz, co? – zapytała retorycznie, odrobinę rozbawiona, i zapaliła mentolowego papierosa. Dym gęstą chmurką zawisł w wilgotnym powietrzu. Ada zawsze uważała, że skłonność do filozofowania jest moją nieuleczalną chorobą. Sama uznawała się, oczywiście, za realistkę. Choć wcale nią nie była. I nie jest. Lecz kłócić się o to z Adą nie mam najmniejszego zamiaru.

Każdy podobny spór i tak przegrywam w przedbiegach.

– Zastanawiam się, ile to już lat upłynęło, odkąd… – zacząłem, a ona od razu weszła mi w słowo:

– A po co liczyć?

– Wiem, wiem, czas nie istnieje. Zawsze mi to z Małgosią powtarzacie. Ale wiesz, dla mnie to jest… Niesamowite. Czasem mi się zdaje, że dopiero wczoraj przyjechałem tu po raz pierwszy i zobaczyłem ciebie w ogródku przy chatce Baby Jagi. A Gośka dopiero co biegała po tym ogrodzie jako mała dziewczynka z mysim ogonkiem. Teraz jest już dorosła, za parę lat skończy studia. Dziwne to wszystko. A najdziwniejsze, że niczego bym nie cofnął.

– No i o to chodzi. – Ada wzruszyła ramionami. – Zebrało ci się na sentymenty, kochany. Tymczasem trzeba pojechać po zakupy, a to, niestety, twój obowiązek. Ja muszę lecieć do chatki dokończyć wreszcie tę lalkę na wystawę teatralną. I przestań już liczyć miniony czas! Kłania się teraźniejszość. Gośka dzwoniła, że w tym roku przyjeżdża na wakacje już w połowie czerwca i co najmniej miesiąc chciałaby spędzić u nas. Dopiero w sierpniu ma zamiar przenieść się do Uli i Jarka.

– Poważnie? – Ożywiłem się. – To wspaniale! Będzie weselej!

– To ze mną ci smutno?

– Przecież wiesz, że nie to miałem na myśli. Ale z Małgosią będzie… No, jeszcze weselej – poprawiłem się szybko.

– Od razu wiedziałam, że ta wiadomość poprawi ci humor. No to lecę! Nakarm koty, bo znów gdzieś zabalowały. Uważaj na Tygrysa, poszukaj go, taki dziadzio nie powinien moknąć na deszczu. Psy już jadły. Bunia i Bokser śpią, a Reksa zabieram ze sobą.

Ada zgasiła papierosa, gwizdnęła na Reksia, a wilczur natychmiast znalazł się przy jej nodze. Zupełnie jak ten stary, niezapomniany, którego miejsce zajął. Obecny Reks jest nie tylko jego imiennikiem, lecz także następcą. Kilka lat temu znaleźliśmy go zimą w lesie, porzuconego przez jakiegoś zwyrodnialca szczeniaka. Z maleńkiej, bezradnej kulki wyrosło piękne i mądre psisko – tak samo jak poprzednie – uwielbiające Adę bez reszty. Mnie od małego zaledwie toleruje, ale wcale nie jestem o to zazdrosny. Już przywykłem, że u czworonogów to ona ma pierwszeństwo.

– Idziemy, Reks! – rzuciła Ada. – Do chatki Baby Jagi!

Narzuciła żółtą pelerynę i biorąc rower z werandy, dodała w moim kierunku:

– Pa!

Oby ten czerwiec nadszedł jak najszybciej! Adzie się nie przyznam, bo ona nie cierpi sentymentalizmu, ale… Nie mogę się już doczekać.

Cóż. Bardzo stęskniłem się za naszą małą czarownicą…

 

 

Z ogrodu doleciał mnie zapach bzu i ponownie uruchomił wspomnienia. Obserwowałem ich jeszcze przez chwilę: moją niezmiennie piękną żonę i sunącego obok roweru psa, jak znikają za ogrodzeniem, które pomału zaczynało już zarastać pnączem, po czym moje myśli znów wróciły ku przeszłości.

 

 

Pomyślałem sobie, że Adzie dobrze mówić.

Nie wiem, jak ona to robi, ale przez te wszystkie lata nic się nie zmieniła. Nic. Nadal jest tak samo smukła, gibka, zielonooka i ruda, jak wtedy gdy się poznaliśmy. Choć oboje mieliśmy już wówczas około czterdziestki. A teraz…

No tak, miałem nie liczyć.

Czarownica, zawsze to mówiłem. Wprawdzie kiedy pytam, dlaczego w jej włosach nie ma nawet śladu siwizny, ani jednej cholernej białej nitki, Ada śmieje się i odpowiada lekko, że po prostu farbuje je szamponem koloryzującym. Mimo to nigdy nie widziałem w naszej łazience żadnego opakowania po farbie! Może i matoł ze mnie, ale jej nie wierzę. Kiedy zerkam w lustro, widzę coraz bardziej okrągłego faceta w średnim wieku, z coraz bardziej przerzedzoną i coraz mniej kędzierzawą czupryną, na dodatek przyprószoną już popiołem. Co z tego, że niby tylko na skroniach? Zawsze przypominałem dużego misia, ale teraz to już chyba prawdziwego starego niedźwiedzia.

No, nie bądźmy próżni.

Na tej wsi się poznaliśmy i to dla Ady zostałem w tym miejscu. Obok chatki Baby Jagi – która do tej pory służy mojej żonie za pracownię – uwiodła mnie i rzuciła na mnie urok. Choć ona twierdzi, że było całkiem na odwrót. Po niespełna roku byliśmy już małżeństwem, a później…

No właśnie.

Później pojawiła się Małgosia.

 

*

 

Przez kolejny miesiąc szykowaliśmy wszystko na przyjazd Gosi. Odświeżyliśmy jej pokój, kupiliśmy nowe koszykowe bujaki na werandę, skosiliśmy trawniki, powiesiliśmy, gdzie się tylko dało, donice z kwiatami i kolorowe, witrażowe latarenki na świece. Żeby wszystko wyglądało tak, jak lubi najbardziej, czyli magicznie. Czerwiec nadszedł prędko, a razem z nim słońce. Dosłownie i w przenośni, bo raz, że pogoda nastała piękna, prawdziwie letnia, a dwa, że w połowie miesiąca przyjechała wreszcie Małgośka.

Nasze prywatne słońce zaświeciło specjalnie dla nas.

 

 

Wciąż pamiętam tamtą małą dziewczynkę, która rozmawiała wyłącznie ze zwierzętami. Do ludzi nie odzywała się wcale przez ładnych kilka lat. Wszyscy podejrzewali, że jest upośledzonym lub autystycznym dzieckiem. A ona po prostu miała matkę alkoholiczkę i własny świat, w którym chowała się przed obcymi. Gdy została sierotą, przygarnęliśmy ją i jako tak zwana rodzina zastępcza zawalczyliśmy o oficjalną adopcję. I zapewne by do niej doszło, gdyby na horyzoncie nie pojawił się nieoczekiwanie biologiczny ojciec małej, Jarek, jak się okazało – porządny facet. Tyle że okoliczności ułożyły się dla niego niekorzystnie.

Małgosia sama dokonała wtedy wyboru: wybrała rodzonego ojca. Nie mogliśmy stanąć im na drodze, uszanowaliśmy tę decyzję, choć dziecko miało wówczas dopiero osiem lat. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Od tamtej pory Gosia ma dwa domy, dwie rodziny, dwóch ojców i dwie matki. I mnóstwo zwierzaków, bez których nie potrafi żyć, i młodszego brata, Jaśka. Syna Jarka i Uli, żony Jarka. A i my z Adą zyskaliśmy przy okazji rodzinę.

No a potem płynęły lata, aż nagle okazało się, że mamy już całkiem dorosłą, obecnie dwudziestodwuletnią, „przyszywaną” córkę, nie tylko piękną, ale także wyjątkowo zdolną, inteligentną dziewczynę. Wcale nie przesadzam, zwłaszcza że moje zdanie akurat niewiele tu znaczy. To opinia psychologów, a potwierdza ją samo życie. Osobiście wolałbym, żeby Gosia była nieco mniej bystra… Może wtedy mielibyśmy na nią większy wpływ? Bo charakterku jej nie brakuje, co to, to nie. Co sobie postanowi, osiągnie, a uparta jest przy tym jak osioł. Lecz mimo to wszyscy ulegamy jej magicznemu urokowi. Poszła w Adę. Choć niby jak, skoro Ada nie jest jej prawdziwą matką? Zresztą, czy to ważne? Poszła w Adę i już.

Gośka studiuje weterynarię. Wybrała sobie ten kierunek w wieku lat dokładnie siedmiu i nigdy nie zmieniła zdania. Zawsze w pierwszym terminie zdaje wszystkie egzaminy i zapewne dlatego już w połowie czerwca mogła przyjechać do domu na wakacje. Założę się, że jak sobie postanowiła, tak się dokładnie stało.

Cała Małgosia.

 

 

Przywiózł ją Jarek, samochodem. Wysiadła z auta roześmiana, opalona, w dżinsowych rybaczkach, z tym swoim francuskim warkoczem koloru ciemnego miodu, z wizyty na wizytę coraz niżej opadającym na plecy (zawsze powtarza, że zetnie go dopiero po obronie dyplomu). A ja patrzę i się cieszę, bo nie wyobrażam sobie Małgosi bez warkocza. Dopóki go nosi, dopóty pozostaje – w pewnym sensie – tamtym dzieckiem, naszą małą dziewczynką, choć przerosła już dawno zarówno Adę, jak i Ulę, swoją drugą matkę. A w zasadzie trzecią. Bo o tej pierwszej – tej najprawdziwszej – nie zapomniała nigdy, mimo że wspomnień nie ma zbyt pięknych. Ale dość, dość już tego rozpamiętywania!

– Gdzieś ty się zdążyła tak opalić?! – roześmiałem się, gdy z rozbiegu rzuciła mi się na szyję.

– Jak to: gdzie? – zachichotała. – Uczyłam się do egzaminów, tatku Michałku!

– Hm…

– Oj, po prostu wkuwałyśmy na balkonie! Albo w parku. Kto by siedział nad książkami w akademiku przy takiej pogodzie? A gdzie Ada? Gdzie zwierzyniec?

Urwała, bo w tej samej chwili Ada z rozmachem otworzyła drzwi werandy, a nasze trzy psy wyrwały, by z impetem powitać Małgosię. Za sekundę przy nogach gościa pojawiły się także nasze koty, nawet staruszek Tygrys. Ocierały się o łydki, podczas gdy psy lizały Gosię po twarzy, popiskując radośnie. Zanim zdążyła przywitać się z Adą, upłynęło nieco czasu.

– Witaj, mała! – Ada przytuliła ją mocno i obejrzała od stóp do głów. – Pięknie wyglądasz! Coraz piękniej.

– Ty także! – zaśmiała się Małgosia, zawracając po plecak, który Jarek właśnie wyciągnął z bagażnika.

I była to najprawdziwsza prawda. Ada w obcisłych dżinsach, z burzą rudych włosów, spiętych na karku w luźny koński ogon, wyglądała nie mniej pięknie od tej smarkuli. Co skonstatowałem z zadowoleniem męża.

– To ja już polecę… – odezwał się Jarek.

– Nie wpadniesz nawet na kawę? – zapytałem. Lubiłem go. Doskonale się dogadywaliśmy. Zwłaszcza gdy chodziło o Małgosię.

– Nie wiem… Chyba Ula…

– Żadna Ula. Co: Ula? Ona też mogła przyjechać, a jak nie, to jej strata. Zostajesz na kawie i bez wymówek. Nie po to upiekliśmy tyle ciasta, żebyśmy mieli je teraz z Gośką sami zjadać – zaprotestowała Ada, ciągnąc Jarka za rękaw na werandę.

Oczywiście, poszedł za nią potulnie jak baranek. Adzie się nie odmawia, a na dodatek Jarek przecież kocha słodycze. Trudno zresztą nie kochać sernika albo szarlotki domowej roboty, z jabłkami z własnego sadu.

– Ty, Michałku, co najwyżej mały kawałek. – Ada z Gośką zachichotały. – Robi ci się brzuszek piwny…

– Raczej ciasteczkowy! – dołożyła swoje wyrodna córka.

Z przyjemnością patrzyłem, jaka jest radosna, energiczna i szczęśliwa. Pełna życia. A przecież nie zawsze tak było.

Nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby nie zapeszać. W końcu dopiero zaczęło się lato…

Kiedy tak siedzieliśmy razem w cieniu werandy – my z Jarkiem na ławie, a dziewczyny w fotelach na biegunach – pochłaniając sernik, popijając go mocną kawą, zaparzoną w dzbanku (bo Ada tylko taką uznawała) i słuchając, z jakim ożywieniem Gosia opowiada o swoich studiach, egzaminach, planach, koleżankach i kolegach z roku, pomyślałem, że mógłbym godzinami słuchać tej paplaniny. Że nic mi więcej do szczęścia nie trzeba. Pomyśleć, że kiedyś Gosia wcale się nie odzywała… Ona pewnie już tego nie pamięta, za to my…

– Może jutro wybierzemy się na wycieczkę rowerową? Co o tym myślicie? – zaproponowałem.

Małgosia była jakby z lekka zakłopotana.

– Wiesz co… Może pojutrze?

– A co, jesteś zmęczona egzaminami?

– Skąd, egzaminami! Już o nich zapomniałam. Chodzi o to, że na jutro umówiłam się już z Damianem. Chce mnie zabrać na plener zdjęciowy.

Zbaraniałem.

– Damian? Co to za Damian? – wtrącił się Jarek.

– Taki mały srul, który jeździł za Małgośką rowerkiem – odparłem z niesmakiem.

Ada i Gosia, jak na komendę, wybuchnęły śmiechem.

– Oj, faceci… – Ada pokręciła głową.

– Kochani, ten srul z rowerkiem ma w tej chwili dwadzieścia cztery lata i jest bardzo zdolnym fotografem. Artystą. Robi piękne zdjęcia przyrodnicze i publikuje je w prasie – pobłażliwie objaśniła Małgosia. – Rowerem jeździł za mną sto lat temu. Teraz jeździ na motorze. To znaczy nie za mną, tylko w ogóle jeździ motorem. A znamy się od dziecka, bo Damian mieszka po drugiej stronie wioski. Zdzwoniliśmy się wczoraj, no i on…

– Okej, okej, dobrze już, poddaję się! Rozumiem, że wolisz towarzystwo tego, hm, młodego artysty od towarzystwa podstarzałych ramoli, ale na rower i tak cię w końcu wyciągnę! – zażartowałem, choć w duchu ogarnął mnie podstępny i złośliwy mały smuteczek.

– Jasne, podstarzały ramolu. I to nie raz! – Małgosia śmiała się do rozpuku, więc i mnie wrócił dobry humor.

– To ja się będę zbierał – oznajmił Jarek, podnosząc się z ławy. – Już i tak Ulka mnie prześwięci. Powiedziałem jej, że od razu wracam, a tymczasem znów się u was zasiedziałem. Uważajcie na tę latawicę!

– Wpadniecie w niedzielę na obiad?

Od lat mamy taki zwyczaj, że – kiedy Gosia jest na miejscu – niedzielne i świąteczne obiady jadamy wspólnie. A że mieszkamy niedaleko, więc nie ma z tym żadnego problemu.

– Czemu nie. Rybka z grilla?

– Dla was schab, dla nas warzywa – odparła Ada.

My to my. Faceci. I jeszcze Ula. One, czyli Ada i Gosia, nie jadają mięsa.

Odprowadziliśmy Jarka do samochodu, uściskaliśmy go. I pojechał. Ada z Małgosią, paplając, jak to baby, schowały się w domu, mnie pozostawiając włożenie brudnych naczyń do zmywarki. Pewnie pora na zwierzenia, pomyślałem z zazdrością.

 

 

Ech, gdyby tylko życie było takie proste!

 

 

Znałem tego całego Damiana praktycznie od dziecka. Fakt, jeździł ciągle za Gośką na tym swoim cholernym, małym rowerku i już wtedy się w niej durzył. Taki sobie niby-zwyczajny wiejski dzieciak. Gorzej, że wcale mu chyba nie przeszło, bo za każdym razem, gdy młoda u nas bywa, on nie daje jej spokoju. Pewnie dlatego, że wciąż mieszka tutaj razem z matką (ojciec kilka lat temu zmarł na serce). Ona, ta matka, już na emeryturze, uprawia ogródek i robi na sprzedaż suszone bukiety, wianki, stroiki i inne takie ozdoby, a chłopak skończył, zdaje się, jakieś technikum i pracuje na pół etatu w komisie z aparatami cyfrowymi i telefonami komórkowymi w pobliskim miasteczku. O tym, że sam fotografuje, dowiedziałem się dopiero od Małgosi. Faktycznie, w Internecie znalazłem jego zdjęcia, chyba nawet całkiem, całkiem. Przyznaję, spodobały się mi. Najwyraźniej Damian specjalizuje się w fotografii pejzażowej naszego regionu. Ma na koncie jakieś kalendarze, wystawy w ośrodku gminnym, serie widokówek, a podobno nawet szykuje się do wydania autorskiego albumu. Co, moim zdaniem, nie oznacza jednak, że już stał się wielkim artystą – choć Gośka się przy tym upiera. Według mnie na razie chłopak może co najwyżej do tego miana pretendować, ale o efektach pogadamy za lat kilka.

Dość już tego wymądrzania się! Na fotografii za bardzo się nie znam.

Siedziałem rano w kuchni i dopijałem akurat herbatę, kiedy wkroczyła Ada i zwyczajnie mnie sprowokowała. Małgosia akurat wyszła z tym, hm, artystą. Czekał już. Wsiedli na motor i gdzieś ich poniosło.

Nawet nie powiedziała gdzie.

– I co masz taką kwaśną minę?

To Ada zaczęła. Choć musiała wiedzieć, że sytuacja i tak jest jak beczka prochu.

Wzruszyłem ramionami.

– Chodzi ci o Małgośkę? – ciągnęła. – Że wolała spotkać się z kolegą, niż iść z nami na rower? Daj spokój, kochany, to przecież normalne! Teraz tak już będzie. Może nie zauważyłeś, ale ona już dorosła. Nie jest już wyłącznie naszą małą dziewczynką, ma własne życie i własne sprawy. No, nie dąsaj się. Przestań. Jeśli chcesz, weźmiemy rowery i zrobimy sobie małą wycieczkę tylko we dwoje…

– Nie chodzi o wycieczkę! – Adzie, jak zwykle, udała się prowokacja. – Ale mogłaby chociaż powiedzieć, dokąd jadą!

– A po co? Wsiadłbyś w samochód, żeby ich śledzić?

– Nie denerwuj mnie!

Ada uśmiechnęła się (złośliwie!) i zapaliła papierosa.

– To ty się nie denerwuj – powiedziała słodko. – Bo to kompletnie bez sensu. Jesteś po prostu zazdrosny, jak prawdziwy ojciec. Wiem, wiem, jesteś prawdziwym ojcem. Nie musisz tak od razu zrywać się z krzesła… I dlatego każdy facet, który pojawi się na jej drodze, będzie twoim naturalnym przeciwnikiem. Jarek ma tak samo, choć na szczęście on jest trochę mniej uparty. Wydaje wam się, że nikt nie będzie dość dobry dla waszej księżniczki. Wasze prawo. Ale tymczasem możecie sobie gadać, co chcecie, bo to i tak ona, i tylko ona, będzie wybierać. Bez pytania was o zdanie. Bo to jest jej życie, rozumiesz?

Nie zerwałem się z krzesła, ale poczułem pulsowanie w skroni. Wiedziałem, że to, co mówi Ada, jest słuszne, a jednocześnie wszystko się we mnie buntowało.

– Jej życie, ale i nasze też! Bo ona jest jego częścią. Jest jeszcze bardzo młoda i głupia, i…

– Małgosia nie jest głupia. Dobrze o tym wiesz.

– A ty wiesz, że co innego miałem na myśli, i czepiasz się słówek! Młodość zawsze jest naiwna.

– O co ci, w zasadzie, chodzi? Czy stało się coś, co cię niepokoi? Masz jakieś realne podstawy, podejrzenia?

Zaniemówiłem na moment, bo nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Miałem podstawy, tylko jak Adzie to wytłumaczyć?

– Może ja o czymś nie wiem? – zapytała jeszcze.

– E, nieee. To tylko takie sobie przeczucia. – Machnąłem ręką. – Znasz tego chłopaka?

– Znam. Z widzenia.

– No, ja tak samo. Ada, to jest… Przecież wiesz! Może to zabrzmi małostkowo, ale przecież Małgosia kończy studia, już niedługo będzie lekarzem weterynarii. Jest piękna, mądra, wykształcona, oczytana. Nawet pisze. Te jej artykuły naprawdę mają wzięcie…

– No właśnie. – Ada skinęła głową. – Mówiła mi wczoraj, że zamierza napisać coś o naszej gminie dla tej lokalnej gazetki. Damian ma zilustrować tekst swoimi zdjęciami. I co?

– Ada, nie udawaj głupiej. To jest prosty, wiejski chłopak! Skończył zaledwie jakieś technikum. Też mi konkurent! Jaką on jej może zapewnić przyszłość?

Ada zrobiła wielkie oczy.

– Czyli jednak o czymś nie wiem? – zapytała kpiąco. – To on już zaproponował jej małżeństwo?

Wściekłem się. Teraz naprawdę się wściekłem.

– Kiedy to zrobi, może już być za późno! – wypaliłem.

– Kiedy to zrobi, to nie ty będziesz adresatem propozycji – odcięła się. – A poza tym skąd ci to do głowy przyszło? Nic na razie nie zapowiada oświadczyn. Gosia mówi o Damianie wyłącznie jak o koledze z dzieciństwa. Dajże spokój, masz ją za idiotkę? To rozsądna dziewczyna.

– Tak, rozsądna, a co roku nowy chłopak…

– No i co z tego?! – Ada parsknęła śmiechem. – Wiesz, z tobą czasem nie daje się normalnie rozmawiać. A ty byłeś inny w jej wieku?

– Ja? – Nadąłem się bezsilnie. – Ja to co innego. Ja nie byłem dziewczyną!

– No i masz ci los…! – Adzie ze śmiechu pociekły łzy.

Zapaliłem papierosa i obraziłem się na amen. Po chwili moja żona – nie przestając się śmiać – podeszła i cmoknęła mnie w policzek.

Ochłonąłem trochę.

– No, już przestań. Daj spokój. Chodźmy na rowery. To dobrze, że się o nią troszczysz. Ale nie przesadzaj. Chyba sam czujesz, że się trochę zapędziłeś?

– Ale, Aduś… Nie widziałaś, że kiedy wczoraj mówiła nam o tym chłopaku, to się zarumieniła?

Ada znów zaczęła się śmiać.

– Kochany, przestań już, bo zaraz dostanę kolki! Sam się powinieneś zarumienić. Wstyd! Brudne myśli chodzą ci po głowie. Przyczepiłeś się do tego biedaka jak rzep do psiego ogona. Daj spokój młodym ludziom i zaufaj własnej córce!

Połechtała mnie tą „własną córką”, więc się zamknąłem. Ale na rowery nie pojechaliśmy; aż do tego stopnia nie dałem się złamać. Skończyło się na tym, że Ada poszła z książką opalać się na leżaku, a ja wymówiłem się pilną pracą przy komputerze. Jako że był to wyłącznie pretekst, siedziałem tylko, przeglądając serwisy internetowe.

Aż do powrotu Małgosi.

 

 

Wróciła dopiero późnym popołudniem; przez okno usłyszałem warkot motoru. Damian wysadził ją przed bramą, ale nie zobaczyłem nic więcej, bo widok zasłaniał mi żywopłot. W każdym razie Gosia do domu weszła uśmiechnięta i zadowolona z życia.

– Cześć, kochani!

– I co, fajnie było? – zapytałem względnie normalnym tonem.

– Było super. Poznałam fajnych ludzi. No i wreszcie wiem, jak wygląda plener fotograficzny. Udało nam się sfotografować stado żurawi, jak podrywa się do lotu! Damian zrobił piękne zdjęcia.

– Zjesz coś? – zawołała z kuchni Ada. – Została zupa z obiadu!

– Nie, dzięki, nie jestem głodna. Piekliśmy kiełbaski na ognisku. Ale herbaty bym się napiła.

– No to chodźcie, zrobimy sobie herbaty. Został jeszcze kawałek ciasta. Opowiadaj!

– Ale co mam opowiadać? – zdziwiła się Małgosia. – Już wszystko opowiedziałam. Aha, odwiedziliśmy jeszcze babcię od jajek. Właśnie prosto od niej wracam, macie pozdrowienia. Musiałam się przecież przywitać.

Nalałem herbaty do kubków, Ada podała ciasto. Usiedliśmy przy kuchennym stole. U naszych stóp ułożyły się psy, a koty – z wyjątkiem najmłodszego Pysia, którego jeszcze nie bardzo interesowało jedzenie, raczej nieustanna zabawa – krążyły wokół stołu, próbując wdrapać się nam na kolana.

– I co u niej słychać? Dawno tam nie zaglądałem…

– Staruszka świetnie się trzyma! A przecież… Ile ona właściwie ma lat?

Wzruszyłem ramionami.

– Nie mam pojęcia. Na pewno grubo ponad osiemdziesiątkę.

– No to babcia wymiata. Cały czas krąży po ogrodzie, w miejscu nie usiedzi! Macie wpaść po jajka.

Babcia od jajek była naszą sąsiadką i starą znajomą. Nie tylko obdarowywała nas świeżym urobkiem swoich biegających na wolności kurek, ale zawsze, gdy tego potrzebowaliśmy, służyła radą, pomocą i… informacją. Małgosię uwielbiała od zawsze i w dzieciństwie nierzadko zastępowała jej matkę, kiedy ta leżała pijana.

– A do Jolki i Pawła nie zajrzałaś? – zapytałem.

Mówiłem o naszych wspólnych przyjaciołach, jeszcze z miasta. To dzięki nim znalazłem się tutaj. Wyszukali we właściwym czasie tę działkę i tym samym stali się sprawcami wszystkiego.

– Nie było czasu. Nie wszystko naraz, Michał. To znaczy: tatku Michałku – powiedziała jak zawsze, kiedy chciała mnie ugłaskać. – Do nich zajrzymy któregoś dnia wszyscy razem. Dowiemy się wszystkich ploteczek, bo z babci niczego jakoś nie mogłam dzisiaj wyciągnąć. Chyba za bardzo przejęła się moim widokiem.

Gosia zaśmiała się, pałaszując szarlotkę na spółkę z mruczącym na kolanach Tygrysem. Kocisko od wieków jadało wszystko, niczym nie gardząc, nawet ciastem.

– Wiecie co? Teraz będziemy z Damianem wędrować po okolicy i szukać tematów do mojego artykułu. To znaczy ujęć, które mają go zilustrować – ciągnęła z ożywieniem. – Aduś, czy są tu jeszcze moje trapery? Powinny chyba być gdzieś na strychu…

Skrzywiłem się, a Ada kopnęła mnie w kostkę.

– Na pewno są – odparła. – Pójdziemy ich poszukać po kolacji.

– Okej! – Małgosia wsunęła do ust kolejny kawałek ciasta.

– To z naszych rowerów nici? – nie mogłem się powstrzymać.

Straciłem apetyt. Ada podniosła się gwałtownie i zaczęła szukać czegoś w szufladzie. Wiedziałem, że ma ochotę mi przywalić, ale nic nie mogłem poradzić, że poczułem rozczarowanie.

– Jak to: nici? – zdziwiła się Małgosia. – No wiesz co! Żadne nici, jutro jedziemy! A pojutrze na konie. Z Damianem jesteśmy umówieni dopiero pod koniec tygodnia, bo najpierw on musi obrobić te fotki z pleneru. Mamy się zdzwonić. Ludzie, przecież ja tutaj będę przez całe wakacje! To całe wieki!

Ada odetchnęła z wyraźną ulgą.

– No, w twoim wieku to faktycznie wieki – uśmiechnęła się i usiadła z powrotem przy stole. Mnie też ulżyło. Głupi, stary osioł z ciebie, tatku Michałku!, napomniałem się w myślach.

– Zobaczcie, co ten mały robi! – zawołała nagle Gosia, zafascynowana, wpatrując się w kocią miskę z wodą, w której Pysio właśnie…

– Nic nowego. – Wzruszyła ramionami Ada. – Właśnie wyprał skarpetkę Michała. Zawsze to robi.

– Tylko jedną? – oburzyłem się. – Zaraz dam mu drugą. Skoro już pierze, niech przynajmniej robi to porządnie!

– On pierze wszystko, co mu w łapy wpadnie. Uważaj na swoje rzeczy! – ostrzegła Ada radośnie.

– Boski kot! – zawołała Małgosia. – Takiego mi tutaj potrzeba!

Wesoło zrobiło się w naszej przytulnej kuchni. Nareszcie tak, jak powinno być. Potem, gdy Małgośka poszła do siebie na górę, by się przebrać, a my wzięliśmy się do szykowania kolacji, Ada mruknęła znacząco:

– No i widzisz? Było się o co tak pieklić?

 

 

Kolejne dni przeżyliśmy dokładnie tak, jak to sobie wymarzyłem. Pogoda nam sprzyjała, obie moje dziewczyny wyglądały na szczęśliwe, zwierzaki również (bo cała rodzinka nareszcie w komplecie). Ja zająłem się organizacją rozrywek. Wstawaliśmy wcześnie (jak na nas), spacerowaliśmy, jeździliśmy konno albo na rowerach, wylegiwaliśmy się na trawie, drzemaliśmy pod drzewami, pływaliśmy w pobliskim jeziorze. Obiady jadaliśmy gdzieś w drodze: zazwyczaj kanapki i świeże warzywa, popijane mocną herbatą z termosu. Na kolacje wracaliśmy do domu, by upiec coś na ognisku albo na ogrodowym ruszcie. Odwiedzaliśmy sąsiadów, w szczególności Pawła i Jolę. Ich dzieciaków, mniej więcej rówieśników Małgosi, w tym roku nie było. Porozjeżdżały się po świecie.

Z nikim jak z Jolą i Pawłem nie popijało się zimnego piwa prosto z lodówki, bycząc się, jak mawia gospodarz, w ogrodowym hamaku. Śniadania zabezpieczała nam babcia od jajek: codziennie była serwowana jajecznica, jaja na miękko, na twardo albo sadzone. Ada ani słowem nie wspominała o cholesterolu, a ja jajka mogłem jeść na kopy. Zwłaszcza te od prawdziwych kur.

Naprawdę było jak dawniej. I prawie zapomniałem o tym namolnym Damianie…

Moja czujność została uśpiona.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej