Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Małgosia wraz z siedmioletnią Marynią wiodą w Urokach spokojne i bezpieczne życie, otoczone życzliwymi im ludźmi, przyjaciółmi i zwierzętami. Małgosia prowadzi gabinet weterynaryjny, a rezolutna i samodzielna Marynia spędza wakacyjne dni, buszując po okolicznych lasach razem z bandą przyjaciół. Dzieciaki, mimo przestróg dorosłych, zapuszczają się w leśne ostępy, gdzie pewnego dnia dochodzi do wydarzenia, które początkuje całą serię tragicznych wypadków.
Okaże się, że przeszłość nigdy nie pozwoli o sobie zapomnieć, a dawne zbrodnie wciąż potrafią rzucać długie cienie.
--------------- ------------------
Opisana historia jest na tyle prawdziwa, że znając realia małej miejscowości, mogła się wydarzyć i może dlatego czytałam ją z zapartym tchem! Polecam książkę czytelniczkom, aby poznały, czym tak właściwie jest wartość człowieka.
Ewa Formella,
Książki Idy
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Anna Klejzerowicz
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Joanna Podolska
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektkroniczne 2022
eISBN 978-83-66989-90-0
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
Za dawnych czasów ludzie bardzo często zakopywali pieniądze w garnkach. Znalezienie takiego skarbu jest rzeczą niezwykle pożyteczną, a zarazem przyjemną. Chcę tu zalecić najprostszy i najłatwiejszy sposób, jak można taki skarb odszukać.
Należy kupić niewielki szmat ziemi i podzielić go na sto równych części. Następnie trzeba sprawić sobie łopatę i zacząć kopać pierwszą cząstkę jak najgłębiej. Gdy skarbu nie znajdziemy, należy przenieść się na drugą ze stu cząstek i kopać ją do tej samej głębokości, co i pierwszą. Gdy i tu skarbu nie będzie, trzeba kopać trzecią cząstkę, potem czwartą itd. aż do setnej. Gdyby się skarb w dalszym ciągu nie znalazł, kupujemy drugi szmat ziemi dowolnej wielkości, dzielimy go znów na sto części i każdą część kopiemy po kolei aż do skutku. Wcześniej czy później skarb musi się znaleźć. Gdyby i tu nie było, należy kupić trzeci szmat ziemi, potem czwarty itd. i kopać je w sposób opisany wyżej, dopóki nie natrafi się na skarb.
Jan Brzechwa, Jak znaleźć skarb
Tę chwilę gdy byliśmy razem
wspólnej pokory się uczyć
zamknąłem by nie uciekła
na złoty kluczyk.
Jan Twardowski, Skarb
Mojej Rodzinie, sąsiadom,
ludziom szanującym zwierzęta i przyrodę.
Marzec 1945
Pod Gdańskiem
Noc nadeszła zimna, ciemna. Nad lasami, polami, wioskami zawisła cisza – otuliła je grubą warstwą niczym śnieg, który już stopniał. Nie była miłosierna, lecz złowroga, pełna lęków i oczekiwania. Domostw nie było widać, w żadnym oknie nie paliła się nawet świeca, niektóre opuszczono już wcześniej. Trochę wiało. Z lasów dobiegał głuchy szum, jakby tylko drzewa żyły, czuwały, ostrzegając przed czymś strasznym ludzi i zwierzynę. Lecz nie był to jedyny dźwięk, jaki dało się słyszeć, gdy ktoś już odważył się wyjść z zabarykadowanej chałupy w ciemność: z oddali zbliżały się odgłosy nadciągającego frontu. Nawet noc nie była od nich wolna…
Nagle w te monotonne pomruki wdarł się warkot silników. Z początku ledwie słyszalny, wraz z upływem kolejnych minut coraz głośniejszy, coraz wyraźniejszy. Dobiegał od strony miasta. Później ucichł gdzieś na wysokości linii lasu rozdzielonego wstęgą szosy i znów jedynie szmer wiatru hulającego w gałęziach drzew zakłócał pozorny spokój natury.
Konwój jedzie – pomyślał chłopiec, którego ciekawość wygnała z checzy. Pewnikiem Niemcy znów uciekają i za wsią zatrzymali się na popas. Z pierwszym brzaskiem pojadą dalej. Nie wiedział, czy powinien bać się bardziej szkopów czy ruskich. Ojciec z matką też nie wiedzieli, mawiali jednak, że co ma być, to będzie. Byle ostać się na ojcowiźnie. To ich największy, jedyny skarb: ta ziemia. Tyle już przetrwali, tera niech Pan Bóg kule nosi.
Spokój nie na długo jednak zagościł. Już po chwili ponownie dał się słyszeć warkot, jakby pojedynczy, za to bliski. Coraz bliższy. Chłopak rozpoznał ten odgłos. Wojskowa ciężarówka wjechała w leśną drogę, wąski gruntowy trakt prowadzący do ich osady. Ciekawe, że tylko jedna. Jedno auto. Na szosie było ich więcej. Nie miał jednak czasu na rozmyślania, gdyż zaraz potem – niedaleko – rozpętało się piekło: rozrywające ciemność błyski świateł, latarek, nawoływania, przekleństwa po niemiecku, trzaskanie drzwiami. Znowu warkot silnika, tym razem oddalający się dość szybko w kierunku pobliskiego lasu. I ponownie cisza, trwająca dość długo, na tyle długo, że – przemarznięty – już chciał wracać do chaty, uznając, że przedstawienie zakończone. Wówczas, spomiędzy gęstwiny drzew, jego uszu dobiegła krótka seria z karabinu. Nic więcej. Nie było krzyków, lamentów. Tylko cisza.
Warkot na drodze.
Cisza…
Cisza.
Noc nadal była głucha, do świtu jeszcze daleko. Chłopiec cichcem wślizgnął się z powrotem do izby. Z ociąganiem, ale lepiej wracać, zanim tatko się zbudzi.
Na szczęście ojciec głośno chrapał. Wszyscy mocno spali. Tylko jego stale nosiło. Trzeba będzie milczeć, udawać. Nikomu nic nie powie. Nie zdradzi, co usłyszał, bo wtedy musiałby wyznać, że wychodził po nocy z chałupy, choć tego w żadnym wypadku nie wolno mu było robić, nawet za potrzebą.
A może lepiej powiedzieć? Może choć mamulce? Albo kamrôtom zza płota?
O jednym nie miał pojęcia: że nie on jeden w wiosce czuwał tej nocy. Ktoś jeszcze nie spał, ktoś – prócz niego – wiedział…
Współcześnie
Uroki pod Gdańskiem
Część I
1.
Nazywałam ją swoim skarbem. Ale czasem – utrapieniem. W życiu przecież nie może być tylko dobrze.
Marynka od ponad godziny miała już być w domu. Na siódme urodziny kupiłam jej mały telefon z odzysku, w sam raz dla dzieciaków. Różowa obudowa w kwiatki, lekki, mały, żeby zmieścił się w kieszeni – żaden smartfon. Ma jej (nam) służyć po prostu do kontaktu oraz do kontrolowania czasu zamiast zegarka. Młoda jest bystra, rezolutna, samodzielna i nad wiek dojrzała, uznałam więc, że sprosta.
Do tej pory tak było, teraz jednak telefon nie odpowiadał, a obojętny, monotonny głos z automatu uprzejmie donosił, że abonent jest poza zasięgiem sieci. Czyli poszła do lasu, choć zarzekała się, że nie ma takiego zamiaru. Na początku się nie denerwowałam, w końcu nie pierwszy raz się spóźniała. Nie należę do nadopiekuńczych matek. Od paru lat wychowuję ją sama, prowadzę gabinet weterynaryjny na miejscu i trzy dni w tygodniu dorabiam w dużej przychodni dla psów i kotów w Dolnym Popowie. Mieszkamy w małej osadzie, gdzie wszyscy się znają, mnie też wychował las, w którym czułam się bezpieczniej niż w domu z wiecznie pijaną matką oraz jej klientami, do których kazała zwracać się „wujku”. Dziesiątki „wujków”, nie byłam w stanie nawet ich rozróżnić. Tak było, póki nie zapiła się na śmierć (do dziś nie potrafię jej tego wybaczyć, choć już wiem, że padła ofiarą systemu, tak zwanej „tradycji”, zacofania i nędzy). Wtedy przyjęli mnie pod swój dach Ada z Michałem, moja rodzina zastępcza. I znowu: dopóki nie odnalazł mnie rodzony ojciec ze swoją nową rodziną. Przyjęli mnie z miłością. Od tamtej pory mam podwójnych rodziców, a Marynia podwójnych dziadków. Wszyscy są w niej zakochani. Nic dziwnego, mała ma wdzięk. Ada i Michał wciąż mieszkają dwa domy dalej, po przeciwnej stronie ulicy. Może smarkata do nich poszła? Często tak było, w sumie całe dnie spędzała u nich w domu, kiedy pracowałam…
Chwyciłam za komórkę. Odebrała Ada, na szczęście, bo Michał od razu by panikował.
– Cześć, Adziu! Czy jest u was Marynka? – zapytałam z nadzieją.
– Nie… a miała być? – W głosie Ady nie słychać było jeszcze niepokoju, raczej lekkie zdziwienie. – Mignęła mi na drodze parę godzin temu, była w grupie dzieciaków. Tylko mi pomachała.
– Gdzieś szli? Zauważyłaś, w którą stronę?
– W stronę lasu, na lewo – odparła Ada. Uroki, naszą wioskę, dookoła otacza las. Czy od lewej, czy od prawej, wszystkie drogi prowadzą do lasu. – Czy coś się stało, Gośka? Słyszę, że jesteś zdenerwowana…
– Nie, na pewno nie! – Postarałam się nadać swemu głosowi bagatelizujące brzmienie. – Po prostu się spóźnia. Szczerze mówiąc, to jestem bardziej zła niż zdenerwowana. Zmieniła się ostatnio. Może to już ten pierwszy bunt? Odkąd poczuła się drugoklasistką, uważa się za prawie dorosłą! – zaśmiałam się sztucznie. – Wczoraj nawet oburzyła się, kiedy nazwałam ją dzieckiem, bo jej zdaniem teraz jest już „młodzieżą”. Pojęcia nie mam, skąd jej to przyszło do głowy. Na pewno za chwilę wróci…
– W ciebie się wdała. A jej komórka?
– Poza zasięgiem.
– Jeśli poszli do lasu, to tam zasięg mógł jej paść. Nie bój się, w naszym lesie nie zabłądzą. Próbuj dalej do niej dzwonić.
– Tak zrobię.
– I daj znać, czy wróciła. Jak nie, to pójdziemy jej szukać.
– Tylko nie mów na razie nic Michałowi, dobrze? Nie ma co wszczynać alarmu, za wcześnie na to.
– Michał jeszcze nie wrócił z pracy. Mają w firmie dużo roboty. Wezmę Reksa i pójdziemy we dwie.
Rozłączyłam się i ponownie wybrałam numer Marynki. To samo. Piknięcie i komunikat. Pomału zapadał zmierzch. Teraz już na serio się wystraszyłam. Dzieci z wioski, z moją córką na czele, znały nasze lasy jak własną kieszeń. Nie bały się dzikich zwierząt, wiedziały, jak się zachować, gdy napotkały na przykład stado dzików. Co innego ludzie. Zawsze uważałam, że ludzie są o wiele bardziej niebezpieczni od zwierząt. Nasza osada też się zmieniła. Dawniej Ada chodziła na spacery z kotami, które podążały za nią spokojnie krok w krok, była z tego znana w okolicy. Obecnie nie zaryzykowałaby: przybyło ludzi, samochodów, motocykli. W sezonie tłumnie przyjeżdżaliletnicy.
Nie miałam ochoty dzwonić do Damiana ani teściowej – byłej teściowej, trzeciej babki Marynki – w tej sytuacji jednak…
Na szczęście nie zdążyłam, bo usłyszałam trzy szybkie dzwonki do drzwi. W progu stała moja genialna wyrodna córka, zdyszana jak po biegu, otrzepując z błota kalosze.
– Spóźniłaś się prawie dwie godziny! Mało zawału nie dostałam… Gdzie byłaś?! – napadłam na nią, choć błoga ulga zalewała mi serce. – Dlaczego twój telefon nie działa, nie naładowałaś go, wyłączyłaś?!
Smarkula spojrzała na mnie jak na głupią.
– Ojej, no przecież nic się nie stało – prychnęła jak zniecierpliwiona kocica. – Bawiliśmy się i po prostu przegapiłam godzinę. Serio dzwoniłaś? – Wyciągnęła z kieszeni komórkę i zerknęła na ekran. – Działa! – Obróciła go w moją stronę.
– Czyli chodziliście do lasu – tryumfowałam, gdy zdejmowała kurtkę i witała się z psami i kotem. – Ile razy ci mówiłam, że o tej porze…
– Oj, mamo! Nigdy w życiu się nie bawiłaś?
– To powiedz, gdzie się bawiliście? Gdzie byłaś przez tyle godzin?!
– Nooo, wcześniej byłam u Ady…
– Nie bujaj, skarbie! Rozmawiałam z Adą. Nie było cię tam.
– Ale się z nią widziałam! No już dobra, byliśmy w lesie z Marzenką, Arturem i Mariuszem, obserwowaliśmy robaczki świętojańskie. I bawiliśmy się w podchody.
A jednak zauważyłam coś dziwnego w wyrazie jej twarzy. Znam dobrze swoje dziecko. Grała. Coś było nie tak.
– Umawiałyśmy się, że kiedy idziesz do lasu, to tylko w większej grupie i najpierw masz mi o tym powiedzieć. I odbierać telefon. Coś się wam przydarzyło? – zapytałam, wstawiając wodę naherbatę.
Spłoszyła się.
– Co…? Nic się nie przydarzyło, niby co? Zgłodniałam! Dasz pączka, mamo? – Próbowała się przymilać.
Coś musiało być nie tak, ale chwilowo postanowiłam nie drążyć. I tak mi teraz nic nie powie. Może się pokłócili. Marynka lubiła przewodzić, a nie wszystkim dzieciakom to się podobało.
– Pączka po kolacji – odparłam stanowczo, ignorując jej ostentacyjne westchnienie. – Idź, umyj ręce, zaraz siadamy do stołu.
Znowu prychnięcie.
– Nie mów do mnie jak do małego dziecka! – zaprotestowała. – Mam prawie osiem lat!
– Dopiero niedawno skończyłaś siedem – zripostowałam, popychając ją lekko w stronę łazienki.
Zanim w końcu tam weszła, gwizdnęła na psy. Oczywiście natychmiast truchcikiem pobiegły za nią, nie wyłączając kota Burczysława, który – od małego chowany z psami – uważał się za jednego z nich. Napisałam esemesa do Ady, żeby się nie martwiła, po czym, jak dobra matka, udałam się do kuchni, by przyszykować spóźnioną kolację dla córki marnotrawnej.
– Tatuś dzwonił? – zapytała, grzebiąc widelcem w sałatce, wyraźnie bez apetytu, choć zrobiłam jej ulubioną, z ogórkiem i fetą. Była dziwnie roztargniona.
– Dziś nie, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś sama do niego zadzwoniła. Czemu się tak bawisz z tą sałatką? Jadłaś u kogoś?
– Nieee… tylko nie chce mi się jeść. Zadzwonię do taty!
– Po kolacji. – Gestem zatrzymałam ją na miejscu, bo już zdążyła poderwać się z krzesła, odsuwając od siebie talerz. – Latasz przez cały dzień i nie jesteś głodna? Więc chyba za dużo wrażeń, co?
– Cha, cha, cha – odparła z przekąsem. – Po kolacji powiesz, że już za późno, bo mogę obudzić babcię.
– Wiesz, że babcia chodzi bardzo wcześnie spać, bo cierpi na migreny. Jak zadzwonisz jutro, to też się nic nie stanie.
Trzy lata temu, po rozwodzie, Damian zamieszkał ze swoją matką w szarym domu stojącym na samym wjeździe do wioski, tuż za przystankiem autobusowym. Z Marynką miał przez cały czas świetny kontakt. Z alimentami było gorzej, zwłaszcza odkąd stracił pracę w gazecie wujka Pawła. Cały czas zresztą twierdzi, że maczałam w tym palce, co jest absolutną bzdurą. Paweł zwolnił go, bo Damian pił i zawalił mu kilka ważnych zleceń. Nie miałam z tym nic wspólnego. Z Damianem omijamy się szerokim łukiem, ale choćby ze względu na małą nie wojujemy ze sobą otwarcie.
– Te migreny to jakaś ciężka choroba? – zainteresowała się moja córka.
– Nie, ale chory cierpi na bóle głowy.
– Tak jakby nabić sobie guza?
– Niezupełnie. Nigdy nie bolała cię głowa?
– Sama z siebie? Nigdy. Muszę zjeść tę sałatkę?
– Zjedz chociaż pół. To dostaniesz pączka! – Mrugnęłam.
– Okej…
– Opowiedz, jak się bawiłaś. Co robiliście w lesie? – zapytałam podchwytliwie i zauważyłam z niepokojem, że młoda od razu stała się czujna.
– Bawiliśmy się w podchody. Mówiłam ci już! – ucięła, pałaszując pospiesznie sałatkę, jednocześnie rozdzielając kawałki sera czuwającym obok stołu zwierzakom.
– No dobrze. Skoro nie chcesz nic mówić… – westchnęłam, zabierając resztę naczyń do zlewu. Moja kuchnia jest mała i prosto urządzona, bez zmywarek i innych cudów techniki. Dzięki temu wygląda ciepło, swojsko i przytulnie, rustykalnie na serio, a nie na niby. To po prostu wiejska kuchnia.
– Oj, nie bądź taka smutna, mamusiu. Chcę, tylko po prostu nic się nie działo, przysięgam, przecież bym ci powiedziała!
– Nie przysięgaj, mówiłam ci sto razy, że przysięgi się składa jedynie w ważnych momentach i tylko wtedy, kiedy człowiek wie, że potrafi ich dotrzymać.
– Spoko, potrafię. To co, mogę zdzwonić do taty, a potem dasz mi tego pączka?
– Idź, dzwoń. A ja przez ten czas przygotuję herbatę – ustąpiłam z rezygnacją. – Ale zaraz po dobranocce idziesz spać!
– Już nie oglądam dobranocek. – Wzruszyła ramionami i dodała z godnością: – To dobre dla maluchów. Nie jestem dzieckiem. Raczej poczytałabym sobie w łóżku książkę. Dasz mi ten kryminał, no ten… o psie, który straszył na bagnach? Widziałam go na półce pod telewizorem i już sobie trochę czytałam…
Cała Marynia. W wieku sześciu lat przeczytała w całości W pustyni i w puszczy. I choć najbardziej spodobał jej się słoń, a najmniej Nel (stwierdziła, że Nel jest stara, a głupia), zrozumiała prawie wszystko. Teraz zabrała się za Sherlocka Holmesa. Że też ja, durna, nie schowałam tych książek!
Rano, przed śniadaniem, na telefon domowy zadzwonił znienacka Damian. O mało z krzesła nie spadłam.
– Dzwonię w sprawie Maryni – podkreślił na wstępie. – Co się z nią dzieje? Wczoraj miała przez cały dzień wyłączony telefon, kilka razy usiłowałem się do niej dodzwonić. I nic. Może ty mi to wyjaśnisz? Nie choruje? Wszystko w porządku?
– A nie dzwoniła do ciebie wieczorem?
– Nie.
Osłupiałam. Wczoraj twierdziła, że rozmawiała z ojcem. Tak jej na tym zależało…! Nie rozumiałam, co się dzieje. Marynia nigdy nie była grzeczną, słodką dziewczynką, ale rzadko kiedy z premedytacją kłamała. Tymczasem od wczoraj buja jak najęta! Co w nią wstąpiło?
Uspokoiłam Damiana. Obiecałam, że Marynka za chwilę do niego oddzwoni i – korzystając z tego, że młoda siedzi w łazience – szybko sprawdziłam połączenia wychodzące z jej telefonu. Okazało się, że owszem, dzwoniła. Ale wcale nie do Damiana. Wieczorem przez ponad pięć minut rozmawiała z Arturem, parę lat starszym kolegą z sąsiedztwa…
– Oj, no dobra, nakłamałam! – przyznała, z lekka zakłopotana. – Chciałam zadzwonić do taty, ale nie wyszło. Sama mówiłaś, że równie dobrze mogę zadzwonić jutro!
– Oczywiście, ale po co oszukiwałaś?
Wzruszyła ramionami. W łazience długo jej zeszło, bo zaplatała warkocz. Zwykle nosiła koński ogon, tym razem jednak poświęciła czas na zrobienie ekstra fryzury. W dzisiejszych czasach „ekstra”, bo w moich było normą, że dziewczynki na wsi nosiły warkocze, sama je nosiłam. Dopiero gdy zamieszkałam z Adą i Michałem, zaprowadzili mnie do fryzjera, który obciął mi włosy tak, by było modniej i wygodniej. Później jednak z własnej woli wróciłam do warkocza, tyle tylko, że zaplatałam go bardziej fantazyjnie. Jeszcze do niedawna często upinałam włosy we francuski warkocz, dopiero ostatnio mi się odechciało – życie zbyt szybko pędzi – i zazwyczaj zostawiam je rozpuszczone.
Teraz uderzyło mnie, jak bardzo Marynka jest do mnie podobna – do mnie tamtej. Jasnowłosa, z tymi oczami o zmiennych tęczówkach, które raz wydawały się pełne ciepła, miodowe, raz zielonkawe, a w chwili wzburzenia – szare, ciemniejące jak pochmurne niebo. Michał zawsze powtarzał, że moje oczy są odbiciem przyrody. U Marynki jest dokładnie tak samo. Słomkowy warkocz pasował do niebieskiego sweterka, który tego dnia włożyła. Z biegiem lat włosy jej ściemnieją: będą jasnobrązowe… lub rudobrązowe, jak teraz u mnie. I ten uparty trójkątny podbródek. Bez dwóch zdań, z charakteru również mnie przypomina. Damian jest jednak zupełnie inny, kieruje się prostymi emocjami. Tyle że moje dzieciństwo było trudne, burzliwe, natomiast nasza jedynaczka od urodzenia ma praktycznie wszystko, czego zapragnie.
Z wyjątkiem taty w domu, pomyślałam z goryczą.
– Nie oszukiwałam – odparła tymczasem. – Tylko nie powiedziałam całej prawdy. Po prostu nie chciało mi się gadać.
– Ale do Artura wydzwaniałaś. Wieczorem? Po co?
– Bo miałam do niego ważną sprawę. I nie pytaj jaką, bo ci i tak nie powiem! – mruknęła i się nadąsała.
– Nie wstyd ci? – zaśmiałam się. – Dziewczynie nie wypada latać za chłopakiem. Miejże ambicję, młoda!
O matko! – pomyślałam, widząc rumieniec na jej twarzy.
– Wypada, wypada… – podchwyciła zrzędliwie. Potrafiła już być ironiczna. – Wcale za nim nie latam! On jest dla mnie za stary. My tylko…
– No? Co wy tylko?
– A, nieważne. Bawimy się razem.
Odwróciła się i przymierzyła przed lustrem słomkowy kapelusik, który dostała od Damiana na urodziny. W końcu nałożyła go lekko na bakier.
Już otwierałam usta, żeby dalej drążyć, ale zrezygnowałam. Wiedziałam, że i tak nic mi więcej nie zdradzi. Znałam ją, bo znałam siebie.
– Dokąd się dziś wybierasz? – zapytałam tylko.
– Do taty.
– To dobrze. Wróć na obiad.
– Babcia powiedziała, że da mi obiad. Możesz sobie spokojnie pracować.
– Aha. Okej. Do lasu nie pójdziesz?
– Nie. Dziś nie – zakończyła krótko i wybiegła.
Została mi prawie godzina do otwarcia gabinetu. Postanowiłam zaparzyć sobie w tym czasie kawę.
2.
Kiedyś zdawało mi się, że jesteśmy z Damianem udanym małżeństwem. A jednak porzucił mnie z małym dzieckiem i wrócił pod skrzydła mamusi, która w dużym stopniu ponosi winę za rozkład naszego związku. Z drugiej strony… może w sumie dobrze się stało, bo co to za facet, który wierzy bardziej matce niż żonie. Więc pewnie nigdy spod tych skrzydeł tak naprawdę nie wyszedł. Wcześniej tego nie widziałam, choć znaliśmy się od dziecka. Od zawsze. Urodziliśmy się w tej samej wiosce, dzieliły nas tylko dwa lata. Dorastaliśmy razem, bawiliśmy się razem, wspólnie poznawaliśmy las i wszystkie jego tajemnice. Rozmawialiśmy z dzikimi zwierzętami. Razem psuliśmy sidła kłusownikom i sikaliśmy do ambon myśliwych. Bronił mnie przed całym światem, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Zresztą nie tylko wtedy, także później, gdy już dorosłam i musiałam zmierzyć się ze wspomnieniem stanowiącym największy koszmar mojego dzieciństwa. I gdy byłam świadkiem w sprawie morderstwa. On jeden wiedział o mojej tajemnicy. Tylko z nim rozmawiałam w czasach, kiedy „nie mówiłam”. Wszyscy myśleli, że jestem dzieckiem autystycznym, a ja po prostu nie odzywałam się do nikogo oprócz zwierzaków i Damiana. Nosiłam po nim rzeczy, z których wyrósł, bo moja matka niczego mi nie kupowała. Ufałam mu jak nikomu, może z wyjątkiem Babci Od Jajek. Był przyjacielem, prawie bratem. Od małego powtarzał, że jak dorośnie, to się ze mną ożeni. I dopiął swego, choć później, zwłaszcza podczas studiów, miałam wielu chłopaków. Nigdy jednak nie mówił, że się ze mną rozwiedzie…
Nie planowałam dziecka, ale kiedy się na nie zdecydowałam, cieszyłam się, choć już wcześniej nasz związek był burzliwy. Powodem był chyba światopogląd. Bardzo się różniliśmy. Damian – pod wpływem swojej matki – oczekiwał tradycyjnego małżeństwa. Miłej żoneczki, która będzie siedziała w domu, pichciła obiadki i niańczyła gromadkę dzieciaków. Tymczasem ja miałam swoje plany, marzenia, pasje. I własne ambicje. Przecież znał mnie dobrze, jak mógł myśleć, że z nich zrezygnuję? Potem już każdy pretekst był dobry.
Okazało się, że Damian jest zazdrosny o każdego mężczyznę, z którym rozmawiam. Afera zaczęła się od Roberta, archeologa; współpracowałam z nim po odkryciu rycerskiego nagrobka w podziemiach kościoła w Popowie. W Popowie mieszkają moi „drudzy” rodzice, a raczej, jak by to ująć, mój rodzony ojciec Jarek z żoną Ulą oraz moim przyrodnim młodszym bratem, Jasiem. Cóż w tym dziwnego, że sprawa mnie wciągnęła? Zawsze interesowała mnie historia regionu, przez wiele lat prowadziłam gminny portal i pisałam na ten temat własne artykuły. Oczywiście Damian czuł się ważniejszy, był wtedy początkującym fotoreporterem, zawodowcem, gdzie mi do niego! Tak właśnie myślał. Tymczasem to mnie, nie jego, zaproszono do współpracy. I klops. Podejrzewał mnie o romans z archeologiem, w czym teściowa miała swój udział.
Wtedy po raz pierwszy się rozstaliśmy, jednak udało nam się z powrotem zejść. Jeszcze się kochaliśmy, jeszcze potrafiliśmy ze sobą rozmawiać. Otworzyłam własny gabinet weterynaryjny. Urodziła się Marynia. Imię dostała po Babci Od Jajek – naszej sąsiadce, która wychowywała mnie w pierwszych latach życia w zastępstwie matki nurzającej się w alkoholowych oparach. Babcia nadal żyje, ma bystry umysł i wciąż jest mi bliska. Zawsze w trudnych chwilach potrafi doradzić, jak żyć, choć pomału zbliża się do setki. Marynkę również traktuje jak swoją wnuczkę, od samego początku. Dlatego to jej imię wybrałam dla córki, pomimo oporu teściowej, bo ta, jak zwykle, miała odmienne zdanie.
Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, ale nie było. Damian oczekiwał, że rzucę pracę. Zrezygnuję ze wszystkiego, z własnego życia, z siebie. Jego matka mu wtórowała. Swoją drogą nie wiem, co oni sobie wyobrażali, kto niby miałby nas utrzymywać? Bo przecież nie Damian. Zarabiał słabiutko, a z mojego gabinetu udawało nam się jako tako przetrwać. Jednak ważniejsza była urażona ambicja. Oboje z matką oskarżali mnie o coraz to nowe romanse, bo jakżeby inaczej… Nasz dom z dnia na dzień zamieniał się w piekło. Nie chciałam wychowywać dziecka w takiej atmosferze, nawet zwierzaki nie mogły jej znieść. Chorowały, traciłam je. Mała ciągle płakała. Nie dawało się w ten sposób żyć. Powiedziałam mu o tym. Nawet nie próbował niczego zmienić, porozmawiać ze mną. Wyprowadził się i wzięliśmy rozwód.
Od tej pory radzę sobie sama. Nie mam wyboru, muszę. Nie jest lekko, ale przynajmniej Marynia jest szczęśliwa. Zdecydowałam się dać jej dużo swobody, poczucie wolności. Sama tak się wychowałam, a potem Ada z Michałem uszanowali to i nigdy nie próbowali na siłę mnie zmieniać. Dzieciaki na wsi są inne niż w mieście, zaradne, żyją bliżej natury, nie siedzą zamknięte w domach przed komputerami. Wydaje mi się, że ostatecznie wyrosłam na przyzwoitego człowieka, nie poddałam się, skończyłam wymarzone studia, nie pozwoliłam pokonać się przeszłości, przezwyciężyłam swoje lęki i traumy z dzieciństwa. Nauczyłam się czegoś ważnego o życiu. Tym bardziej nie zamierzam teraz córki trzymać pod kloszem, kontrolować, nadzorować, wyręczać; przede wszystkim postanowiłam jej ufać, dyskretnie nad nią czuwać i szanować jej indywidualność. Naturalnie według matki Damiana zaniedbuję dziecko. Moich argumentów nigdy nie rozumiała, nawet nie starała się ich wysłuchać. Choć sama jest ze wsi, ostatnio pozuje na „miastową”. Jednak własnego syna za rączkę nie prowadzała, przecież pamiętam.
Marynia wyrosła na bardzo bystrą dziewczynkę, dojrzałą ponad swój wiek, dlatego w szkole zapisano ją – zaczyna od września – od razu do drugiej klasy. Materiał z pierwszej ma w małym palcu, czyta i pisze, świetnie liczy, jest samodzielna. Bez problemu nawiązuje relacje z innymi dziećmi. Mam jednak nadzieję, że nie do końca zdaje sobie sprawę z naszej sytuacji rodzinnej. Była mała, kiedy Damian odszedł, nie pamięta wiele z tamtego okresu. Ważne, że tata jest blisko, mogą się odwiedzać codziennie. Ten ciężar niosę sama. Oczywiście mam wsparcie rodziny, w szczególności Ady i Michała, którzy zawsze najlepiej mnie rozumieli. Mój rodzony ojciec stale się waha pomiędzy hołdowaniem tradycyjnemu modelowi rodziny a akceptacją mnie takiej, jaką jestem. Podobnie jest z Ulką; kocha mnie jak własną córkę, a Marynię jak wnuczkę, ale w kwestiach światopoglądowych bliżej jej do męża. Oboje są raczej konserwatywni. Nie do końca się dogadujemy. Na szczęście jednak to nie hipokryci ani bigoci na pokaz, jak moja była teściowa, mają swój własny rozum. Ostatecznie oni również stoją po mojej stronie, choćby nie wiem co. Jesteśmy dużą, zżytą, lojalną, choć nietypową rodziną.
Od czasu do czasu zastanawiam się nad swoim życiem. Czy i co jeszcze mogłabym w nim zmienić. W końcu nie skończyłam nawet czterdziestki, jeszcze jestem młoda. Silna. Czasem jednak czuję się samotna. Czasem odzywa się żal. Czasem jeszcze marzę. Tylko coraz bardziej brakuje mi sił i czasu na marzenia…
Rano, jak zwykle, miałam niewielu pacjentów. Przybywa ich po południu i wieczorem, kiedy po raz drugi na kilka godzin otwieram gabinet. Kocham swoją pracę, choć czasem bywa trudna emocjonalnie. Szczególnie tutaj, na miejscu, gdzie większość tych czworonogów oraz ich opiekunów znam od urodzenia. W przychodni, w której jestem zatrudniona na godziny, jest mi o wiele łatwiej. Bardziej anonimowo. U siebie praktycznie przez całą dobę siedzę w pracy, pod telefonem, nieważne: świątek, piątek czy niedziela. Gdy długo mnie nie ma, opiekę nad Marynią przejmują Damian albo Ada z Michałem. Czasem Babcia Od Jajek wspólnie z siostrzenicą, która wprowadziła się, by pomagać starej kobiecie w gospodarstwie. Dyżuruję równieżnocami. Nie raz zdarzało mi się biec na wezwanie. Zwykle proszę wtedy Adę, która i tak sypia niewiele, żeby przyszła czuwać nad małą. Nie chcę, żeby Marynia się przestraszyła, zbudziwszy się sama pośród nocy. Muszę być dostępna zawsze, gdy zwierzak cierpi i potrzebuje natychmiastowej pomocy. Czasem nawet – i to są te najtrudniejsze chwile – by pomóc mu przejść spokojnie przez Tęczowy Most. Zdarza się, że ratuję życie bezinteresownie, nie pobieram opłaty w sytuacji, kiedy komuś się nie przelewa. Ludzie przynoszą mi w zamian świeże jajka czy mleko albo pęczek szczypiorku z ogródka. Tak to wygląda na wsi.
Zazwyczaj rozpoznaję z twarzy wszystkich właścicieli moich pacjentów, tym razem jednak było inaczej. Kiedy żegnając ostatniego przed przerwą obiadową, zajrzałam do poczekalni, siedział tam tylko jakiś obcy facet: szpakowaty, opalony, ponury i z sumiastym wąsem. Bez psa czy kota.
– Pan do mnie? – Zerknęłam na zegar: dochodziła piętnasta. Wtedy zamykam gabinet, by otworzyć go ponownie dopiero o osiemnastej. – W czym mogę pomóc?
Gość podniósł się z krzesła, mierząc mnie nieprzyjaznym spojrzeniem.
– Tak, ja do szanownej pani – odparł. – Nazywam się Kowal. Mateusz Kowal. Jestem leśniczym.
– Naprawdę? – zdziwiłam się. – Zdawało mi się, że znam naszego leśniczego…
Leśniczego pamiętałam od dziecka. Był cudownym człowiekiem, zawsze nas chronił i częstował landrynkami.
– Jestem tu od niedawna – oznajmił tymczasem mężczyzna. – Stary Kranc miesiąc temu odszedł na emeryturę. Do tej pory pracowałem jako podleśniczy w sąsiednim leśnictwie, więc może mnie pani nie rozpoznawać. Ale za to ja panią doskonale kojarzę…
Zesztywniałam. W połączeniu z nieokreślonym grymasem oraz lodowatym spojrzeniem stalowoszarych oczu intensywnie we mnie wpatrzonych zabrzmiało to dziwnie groźnie. Prawie jak pogróżka.
– Gabinet już nieczynny. Jeśli przyszedł pan w sprawie leczenia zwierzęcia, to zapraszam od szóstej – odparłam, odwracając się, by wejść z powrotem do pokoju przyjęć.
Kowal jednak był szybszy; zanim zdążyłam złapać za klamkę, przytrzymał skrzydło drzwi, udaremniając mi ruch.
– Przyszedłem w sprawie pani córki – oznajmił butnie, nie odrywając ode mnie szyderczego wzroku. – Wraz z bandą innych młodocianych chuliganów została ostatnio przyłapana przez straż leśną.
– Co takiego?
Teraz już dosłownie osłupiałam. Nie wiedziałam, co robić. Jak na złość nie było żadnego spóźnionego klienta, byłam sama z agresywnym dziadem, który nie przebierał w słowach i niemal ostentacyjnie chciał wywołać we mnie strach. Nie jestem strachliwa. Czasem tylko się obawiam, że kiedy dostanę ataku furii, mogę zaatakować. I co będzie, kiedy na przykład wydrapię mu oczy? Słowo przeciwko słowu. Pójdę siedzieć, bo sukinsyn należy do służb państwowych, a ja jestem tylko prywatnym weterynarzem?
– Nie zaprosi mnie pani do gabinetu? – zapytał z kpiącym uśmieszkiem. Jego obwisłe wąsy przypominały mi gile z nosa. – Tutaj ktoś może wejść i nam przeszkodzić… – zawiesił znacząco głos.
Marzenie ściętej głowy, pomyślałam. Głośno natomiast powiedziałam:
– Już zamknięte. Poza tym do gabinetu zapraszam tylko pacjentów. Z pana jakiego gatunku zwierzę?
Facet poczerwieniał.
– Nie chciałaby pani, żeby ktoś z sąsiadów usłyszał, co mam do powiedzenia na temat pani córuni! – wycharczał wściekle.
– Mam doskonałe relacje z sąsiadami – odparłam. – Proszę się nie obawiać i powiedzieć wreszcie, o co panu chodzi.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzajemnie wzrokiem, w końcu leśniczy usiadł z powrotem na krześle, oczekując pewnie, że pójdę w jego ślady. Stałam jednak dalej, blokując wejście do gabinetu.
– Hmm… – chrząknął i znowu zamilkł, zerkając na mnie wrogo spode łba.
– Więc? Z jakiego powodu straż leśna ściga siedmioletnie dziewczynki?
– Pani córka mówiła, że ma osiem lat! – podchwycił z tryumfem, jakby przyłapał mnie na kłamstwie.
Roześmiałam się.
– To rzeczywiście robi różnicę – zakpiłam. – Córka kończy osiem lat w styczniu. Póki co wciąż ma siedem. Więc? Co takiego nabroiła?
– To nie są żarty, szanowna pani! Banda dzieciaków z tej wsi biega samopas po lesie, płoszy zwierzynę, bezcześci… hmmm… niszczy budowle leśne, przeszkadza w polowaniach. A pani córka jest wyjątkowo pyskata! I dyryguje tą zgrają chuliganów! Chyba nie muszę dodawać, że ci smarkacze również siebie narażają na niebezpieczeństwo, bo któryś myśliwy może ich wziąć za zwierzynę…
Na pozór spokojnie obserwowałam, z jakim trudem przychodzi mu wyartykułowanie tych idiotycznych zarzutów. Facet ewidentnie sam jest myśliwym, pomyślałam. A przynajmniej z nimi trzyma. Być może ze strachu, a może za korzyści materialne. A niech go szlag! Szczerze żałowałam, że nie mogę nagrać tej rozmowy. Niestety komórkę zostawiłam w gabinecie na biurku.
– Czy pan zwariował, panie Kowal? Myśliwy pomyli dziecko z jeleniem? Chyba po pijanemu? Dlaczego straż leśna tym się nie zainteresuje? Pozwalacie, by w waszych lasach grasowali pijani faceci ze strzelbami? Poza tym teren polowań powinien być zamknięty i odpowiednio oznakowany, a myśliwskie imprezy zapowiedziane z wyprzedzeniem. Ten las mieszkańcy od zawsze traktowali jak park, miejsce spacerów i relaksu. Teraz mają go przejąć miłośnicy strzelania? W takim razie proszę się nie dziwić, że nasze dzieci płoszą zwierzynę. Dzieciaki kochają zwierzęta. Pan jest leśnikiem, ale to nie jest pana prywatny folwark. Ani tym bardziej myśliwych. A jakież to „budowle” dzieci bezczeszczą? Myśliwskie ambony? Nie myli ich pan przypadkiem z kościelnymi?
Szlag mnie trafił i może trochę przegięłam. Wiedziałam, że prawo – choć to słowo pasuje tutaj jak pięść do nosa – stoi po jego stronie.
Kowal podniósł się z miejsca, prostując plecy i wypinając klatę, bym poczuła, jak nade mną góruje.
– Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni – odparł nadęty. – Małoletni nie powinni szwendać się po lesie bez opieki. Więc jeśli coś im się przydarzy, na przykład pani córce…
– Pan mi grozi?
– Ostrzegam panią. Jak jeszcze raz złapiemy smarkaczy włóczących się po lesie, sprawa inaczej się zakończy. Proszę trzymać dzieciaka przy sobie. I to samo przekazać sąsiadom. Żegnam.
Wyszedł, zostawiając otwarte drzwi.
Zamknęłam je za nim i od razu przekręciłam klucz. Wróciłam do gabinetu, by zabrać swoje rzeczy. Szybko zadzwoniłam jeszcze do Damiana, upewniając się, że Marynka rzeczywiście jest z nim. Kawy napiję się już w domu. Albo nie, raczej pójdę od razu do Ady, przynajmniej się wygadam. Wolałam w tamtym momencie nie być sama. Przyznaję, z emocji trzęsły mi się ręce. Nie wiem tylko czy bardziej z nerwów, czyz furii…
Ciąg dalszy w wersji pełnej