Stara papiernia - Anna Klejzerowicz - ebook + audiobook + książka

Stara papiernia ebook

Anna Klejzerowicz

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Złamana osobistym dramatem Felicja Stefańska, reporterka śledcza i rzeczniczka prasowa gminy Kryszewo, rzuca wszystko i ucieka od swego obecnego życia. Lecz im dalej ucieka, tym bardziej przeszłość ją ściga…

Nagle zostaje pilnie wezwana do Kryszewa. Życie jej najbliższych przyjaciół jest w niebezpieczeństwie, decyduje się więc wrócić.

Ktoś popełnił w miasteczku okrutną zbrodnię. Felicji przyjdzie szukać odpowiedzi w trudnym środowisku – wśród lokalnych rekinów biznesu – tropy zaś prowadzą w przeszłość.

Dziennikarka podąża za nimi w mrok, w którym kryją się prawdopodobnie początki dramatu, a kluczową rolę zdaje się odgrywać budynek starej papierni o dość ponurej historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 290

Oceny
4,3 (84 oceny)
42
32
4
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lucy1969

Nie oderwiesz się od lektury

Książka ciekawa ale lektorka .........Hm musi jeszcze poćwiczyć.
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo interesująca treść książki.
00
Pestka_m

Dobrze spędzony czas

Ogromna prośba do Autorki! Pani Anno! Proszę uważnie dobierać lektorów i nie zgadzać się na takie czytanie. Pisze Pani dobre książki, po co je psuć podobnym, beznamiętnym bełkotem? Nie wysłucham już nigdy więcej żadnej pozycji, będącej dźwiękiem głosu tej lektorki!
00
emiliaszu

Z braku laku…

Brakuje tej historii, historii w tle…
00

Popularność




Część I

CZĘŚĆ I

Trzydzieści lat wcześniej

Trzy­dzie­ści lat wcze­śniej

W mroku czuł się bez­piecz­nie, jak nocne zwie­rzę. Sprzy­jał mu, otu­lał go i chro­nił przed jedy­nym wro­giem, któ­rego musiał się oba­wiać: przed czło­wie­kiem. Sta­nął pod drze­wem, bo mżyło, wyjął z kie­szeni papie­ro­śnicę z mono­gra­mem i zapa­lił. Błysk ognia wykrze­sa­nego z ele­ganc­kiej srebr­nej zapal­niczki roz­świe­tlił na moment czerń, wydo­był zarysy torów i obmu­ro­wa­nia, przy któ­rym rosły stare lipy, i padł na sygnet, a ten odbił świa­tło, jakby mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem, dumny z sie­bie. Wybił się. Był kimś. Był kimś lep­szym od innych. Wybrań­cem. Miał pie­nią­dze, wła­dzę, do niego nale­żała przy­szłość. Nie tylko wła­sna, ale także innych ludzi, w ten czy inny spo­sób od niego zależ­nych. Dla­tego był teraz w tym miej­scu. Cze­kał.

Pry­watny samo­chód zosta­wił po dru­giej stro­nie dogo­ry­wa­ją­cej sta­cji kole­jo­wej. Lepiej, żeby nikt go tutaj nie zoba­czył, nawet jeśli psia pogoda i tak nie zachę­cała do spa­ce­rów. Ni­gdy nic nie wia­domo. Cza­sem jakiś pijak wra­ca­jący z knajpy mógł spo­wo­do­wać kło­poty. Wszy­scy go tutaj znali, nie był ano­ni­mowy. Wie­dział, jak szybko roz­cho­dzą się plotki, wolał dmu­chać na zimne. Nie lubił korzyć się przed nikim. Tłu­ma­czyć. Był panem, kró­lem życia.

W jego żyłach buzo­wały wypite pod­czas wystaw­nej kola­cji drinki, w gło­wie odro­binę szu­miało. Ale nie upił się jak świ­nia, był to raczej przy­jemny stan lek­kiej eks­cy­ta­cji. Nor­malny i nawet pożą­dany w jego branży, doda­wał sił, umac­niał samo­za­do­wo­le­nie. Lekko znie­cier­pli­wiony zer­k­nął na pod­świe­tlony zega­rek, rów­nie drogi i mar­kowy jak zapal­niczka, papie­ro­śnica czy sygnet. Osoba, z którą się tu umó­wił, spóź­niała się. Spo­tka­nie miało się odbyć jak zwy­kle w nie­czyn­nej papierni, od mniej wię­cej roku for­mal­nie nale­żą­cej do jego przed­się­bior­stwa. Lecz by stąd do niej dotrzeć, trzeba przejść przez nie­użytki roz­cią­ga­jące się tuż za torami. Nie­oświe­tlone, błot­ni­ste, pełne wer­te­pów, poro­śnięte chwa­stami. Nikt tam samot­nie nie cho­dził. Oko­lice papierni – podob­nie jak budy­nek – budziły w ludziach strach. Ale nie w nim. Od początku stara papier­nia stała się jego dru­gim domem. Drogi też się nie oba­wiał, w końcu znał tutej­sze ścieżki na pamięć, korzy­stał z nich, gdy chciał być nie­zau­wa­żony. Kie­dyś zbu­duje tam nowy dojazd i duży par­king, ale bez pośpie­chu. Teraz te bez­droża bywały przy­datne. Buty co naj­wy­żej pobru­dzi, wpraw­dzie sporo kosz­to­wały, ale miał ich kilka par. Musiał dziś zała­twić defi­ni­tyw­nie tę sprawę, by iść naprzód. Nie potrze­buje wię­cej pro­ble­mów. Nikt nie ma prawa narzu­cać mu cze­go­kol­wiek, dyk­to­wać warun­ków. Ktoś się prze­li­czył. Czas pozbyć się zbęd­nych obcią­żeń. Skoń­czyć z tym.

W skó­rza­nej tor­bie na ramie­niu spo­czy­wał tele­fon komór­kowy, kolejny przed­miot dumy – jego firma jako jedna z pierw­szych w kraju miała je na wypo­sa­że­niu. Wyjął go teraz, czule piesz­cząc dłońmi zna­jome kształty. Wysu­nął antenę, lecz apa­rat zasy­gna­li­zo­wał brak zasięgu. „Nic dziw­nego przy tej pogo­dzie”, pomy­ślał z nie­sma­kiem. Wyłą­czył urzą­dze­nie i wło­żył je z powro­tem do torby. Zapa­lił następ­nego papie­rosa, kilka razy zacią­ga­jąc się głę­boko i nasłu­chu­jąc w ciem­no­ściach. Zadrżał, gdy w górze pode­rwał się do lotu jakiś ptak. Gdzieś po dru­giej stro­nie torów coś stuk­nęło… zapewne zwie­rzę buszuje w śmie­ciach. Od strony głów­nej ulicy mia­steczka dobiegł go dźwięk sil­nika auta, który po chwili odda­lił się i ucichł.

Nie­mal w tym samym momen­cie usły­szał sze­lest, kilka zim­nych kro­pli spa­dło z drzewa wprost na dopa­la­ją­cego się papie­rosa, gasząc go w ułamku sekundy. Ciem­ność wokół zgęst­niała. Zaklął pod nosem, a wtedy jego mózg, zamro­czony opa­rami wil­got­nej mgły uno­szą­cej się nad mokrą zie­mią oraz reszt­kami alko­holu, zare­je­stro­wał odgłos kro­ków.

Ale to nie była jedna osoba…

Felicja. Ponad rok wcześniej. Wspomnienia

FELI­CJA

Ponad rok wcze­śniej Wspo­mnie­nia

Greta nie wie­rzyła, że to zro­bię, że zre­zy­gnuję ze sta­no­wi­ska rzecz­niczki pra­so­wej gminy, porzucę Kry­szewo, a wraz z nim swoje dotych­cza­sowe życie. A prze­cież już nie­raz to robi­łam, prze­nio­słam się prze­cież przed kil­koma laty z Trój­mia­sta na pro­win­cję. Może nie dotarło do niej zna­cze­nie tej zmiany, a może nie chciała uwie­rzyć w moją deter­mi­na­cję. Ala ja już tak mam. Gdy w pew­nym momen­cie podej­muję decy­zję – kiedy czuję, że muszę – trwam przy niej. A wtedy dusi­łam się w Kry­sze­wie. Mogę sie­dzieć gdzieś na tyłku przez wieki, dopóki nie wezwie mnie zew, a on jest jak nakaz. Wtedy zosta­wiam wszystko za sobą i zaczy­nam od nowa. Nie mia­łam zresztą czego zosta­wiać. Po śmierci Seba­stiana byłam jak pęk­nięta wydmuszka. Kru­cha i pusta. Musia­łam ją jakoś poskle­jać i czymś wypeł­nić. Ale nie tutaj, gdzie wszę­dzie widzia­łam nasze cie­nie. Nie, to nie była ucieczka, raczej świa­dome wyco­fa­nie się, choć nie mia­łam zie­lo­nego poję­cia, co zro­bię, dokąd się udam. Pomógł mi przy­pa­dek, a raczej kilka przy­pad­ków.

Gdy Kaśka, moja asy­stentka i następ­czyni, zaj­mo­wała się por­ta­lem, mar­no­tra­wi­łam czas, oglą­da­jąc od nie­chce­nia jakieś fil­miki w Inter­ne­cie. Tam po raz pierw­szy usły­sza­łam o życiu w samo­cho­dzie, tak zwa­nym van life. Uzna­łam, że to coś dla mnie, jako że nie przy­wią­zuję się ani do miejsc, ani do ludzi. Kiedy jeden jedyny raz zda­rzyło mi się naru­szyć tę żela­zną zasadę, skoń­czyło się to fatal­nie dla mnie, dla niego, dla innych. A życie w dro­dze byłoby sym­bo­licz­nym speł­nie­niem. Myśl zakieł­ko­wała i zakwi­tła, a ja pie­lę­gno­wa­łam ją wpraw­dzie ukrad­kiem, lecz kon­se­kwent­nie.

Los chciał, że w tym samym cza­sie, z pole­ce­nia zna­jo­mego foto­re­por­tera, zapro­po­no­wało mi współ­pracę pewne ame­ry­kań­skie cza­so­pi­smo zaj­mu­jące się, ogól­nie rzecz bio­rąc, folk­lo­rem i kul­turą regio­nów Europy. Z głu­pia frant zapy­ta­łam, czy byliby zain­te­re­so­wani repor­ta­żami z podróży. Ow­szem, byliby. I w tym momen­cie sprawa została już w zasa­dzie prze­są­dzona. Sprze­da­łam za bez­cen moją wysłu­żoną dryndę. Zaczę­łam szu­kać kam­pera…

Wszystko robi­łam po ama­tor­sku, na wyczu­cie. Nie zamie­rza­łam nawią­zy­wać kon­tak­tów z kam­pe­row­cami, nie inte­re­so­wało mnie to śro­do­wi­sko jako takie. Chcia­łam ruszyć przed sie­bie. Jak naj­szyb­ciej. Kupi­łam więc vana, któ­rego zna­la­złam w ogło­sze­niach w sieci i na któ­rego było mnie stać z pie­nię­dzy uciu­ła­nych przez lata pracy, a także kwoty, którą uzbie­ra­li­śmy z Seba­stia­nem na nasz ślub i wspólną przy­szłość. Myśla­łam, że w pew­nym sen­sie on będzie tam razem ze mną. W tym aucie. Samo­chód sprze­da­wała para eme­ry­tów, ludzi po sie­dem­dzie­siątce, pasjo­na­tów, byłych hipi­sów. Podobno nie tyle rezy­gno­wali z kara­wa­ningu, ile raczej zde­cy­do­wali się zmie­nić auto na więk­szy, wygod­niej­szy w ich wieku model. Pod­czas zała­twia­nia for­mal­no­ści zwie­rzyli mi się, że ten styl życia wcho­dzi w krew, i jeśli o nich cho­dzi, to zapewne umrą w podróży. Kie­dyś, bo świet­nie się trzy­mali. Jesz­cze bar­dziej mnie to nakrę­ciło. Decy­zji zakupu, być może pochop­nej, ponie­waż samo­chód – ford transit – oka­zał się osta­tecz­nie do remontu, nie żałuję do dziś. Mimo wszystko speł­nił moje ocze­ki­wa­nia: spraw­dził się, dla mnie był w sam raz, niczego mi nie bra­ko­wało. Choć gdyby nie Ryba, który z zaci­śnię­tymi ustami, lecz lojal­nie, pomógł mi z remon­tem, nie wiem, czy w ogóle wyru­szy­ła­bym w tę trasę.

– Po co ci to, Feli­cja?! – napa­dła na mnie Greta, moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka, któ­rej zawdzię­czam wiele i dla­tego na wiele jej pozwa­lam. – Zasta­nów się! Pomału zbli­żasz się do pięć­dzie­siątki. Nie jesteś już młódką, wariatko. Samotne życie w jakimś… cho­ler­nym samo­cho­dzie?! Na doda­tek zimą! Ty, lalu­nia z mia­sta, wychu­chana panienka z wyż­szych sfer? Nie mogła­byś zacze­kać przy­naj­mniej do lata? Prze­myśl to jesz­cze. Niby czego się spo­dzie­wasz po tej eska­pa­dzie?

– Gretka, daj mi święty spo­kój, pozwól żyć po swo­jemu, dobrze? Ni­gdy nie byłam lalu­nią, i dosko­nale o tym wiesz.

Mach­nęła ręką.

– Ale to wcale nie jest po two­jemu!

– Niby dla­czego? I, kurde, nie wypo­mi­naj mi wieku – cią­gnę­łam. – Ty, zdaje się, już prze­kro­czy­łaś sześć­dzie­siątkę, co nie? Cicho siedź! – doda­łam, bo już otwie­rała gębę. – Wyglą­dasz świet­nie, trzy­masz się świet­nie, roz­nosi cię ener­gia za dzie­się­ciu, rzu­casz się co chwilę z motyką na słońce. Masz ze stu wiel­bi­cieli, wciąż z nimi byś roman­so­wała, gdy­byś nie uwiel­biała męża, któ­rego zła­pa­łaś rap­tem parę lat temu. Sama widzisz. Wiek cię przed niczym nie powstrzy­muje. A ja nie wiem, co jest „po mojemu”. Chcę się prze­ko­nać. Czego się spo­dzie­wam? Zmiany. Potrze­buję jej w tej chwili jak tlenu.

– Gonisz za cie­niami…

– Cie­nie są tutaj – odpar­łam. – Wła­śnie tutaj. I niech tu zostaną.

– Więc przed nimi ucie­kasz. A ucieczka ni­gdy nie była w twoim stylu. – Greta była uparta, nie odpusz­czała.

– Kiedy ja wcale nie ucie­kam. Chcę spró­bo­wać cze­goś cał­kiem nowego. Zosta­wić za sobą… mrok, w któ­rym zaczy­na­łam się pogrą­żać. Rozu­miesz? – Bro­ni­łam się, jak umia­łam, choć tak naprawdę nie byłam pewna, co mną kie­ruje.

Na szczę­ście Greta chyba pojęła wresz­cie, że prze­grała. Że i tak zro­bię, co posta­no­wi­łam, a powstrzy­my­wa­nie mnie może tylko pogor­szyć sytu­ację.

– Okej. Rozu­miem. – Ustą­piła wresz­cie. – Więc jedź po to swoje wyzwo­le­nie, może gdzieś w dro­dze uda ci się je dogo­nić. Tylko nie trać z nami kon­taktu. Będziemy tu na cie­bie cze­kać, pamię­taj o tym…

Kaza­łam jej spie­przać, zanim obie się popła­czemy jak dwie durne pen­sjo­narki. Wyru­szy­łam następ­nego dnia po zda­niu ostat­nich spraw Kasi, która prze­jęta rolą, lekko spa­ni­ko­wana uści­skała mnie, szep­cząc do ucha, że ona i tak chwi­lowo mnie zastę­puje. Za towa­rzy­sza mia­łam jedy­nie Burego – kochane wierne psi­sko, które adop­to­wa­li­śmy wspól­nie z Seba­stia­nem. Imię otrzy­mał ponoć od „wiej­skiego burka”, choć jest rudy, co budzi wieczne kon­tro­wer­sje, jak się z cza­sem oka­zało, nie tylko w Pol­sce. Obco­kra­jow­com nawet trud­niej przy­cho­dziło wyja­śnić genezę jego imie­nia.

Zebrali się w trójkę: obie dziew­czyny i Zyg­muś Ryba, by poma­chać nam na poże­gna­nie. Greta nawet chu­s­teczką. Serio. Po dro­dze zatrzy­ma­łam się na noc u rodzi­ców. Nie do końca zdra­dzi­łam im swoje plany, bo i tak by nie zro­zu­mieli, o co cho­dzi. Powie­dzia­łam tylko, że jadę do pracy dla tej „cudzo­ziem­skiej” – jak mówi matka – gazety. W pew­nym sen­sie była to prawda. Ojciec przy­jął infor­ma­cję ze sto­ic­kim spo­ko­jem, mama – jak zwy­kle – z paniką. Teraz nagle doce­niła mój etat w „pro­win­cjo­nal­nej” gazetce: tutaj miała mnie przy­naj­mniej pod ręką.

Tak zaczęła się moja przy­goda…

Pierw­sza trasa pro­wa­dziła do Chor­wa­cji, gdzie mia­łam zro­bić banalny repor­taż jesz­cze przed sezo­nem tury­stycz­nym. Mia­łam naświe­tlić temat raczej z per­spek­tywy miesz­kań­ców. Na począ­tek, żebym się wdro­żyła, tak umó­wi­łam się z moją nową redak­cją, potem dadzą mi coś bar­dziej ambit­nego. W kam­pe­rze od razu poczu­łam się jak w domu, a nawet lepiej, bo praw­dzi­wego domu ni­gdy nie mia­łam, może z wyjąt­kiem dzie­ciń­stwa – choć w tym aku­rat ni­gdy nie czu­łam się zbyt dobrze. Po pro­stu od dziecka ucho­dzi­łam za czarną owcę w „przy­zwo­itej” rodzi­nie. Pew­nie dla­tego ten wysłu­żony van był pierw­szym moim wła­snym, przeze mnie wybra­nym praw­dzi­wym domem. O dziwo, Bury rów­nież dosko­nale się w nim zaakli­ma­ty­zo­wał, zresztą zawsze lubił jeź­dzić autem.

Spodo­bała mi się ta zimowa jazda przed sie­bie, cza­sem w śnie­życy, cza­sem w desz­czu, bez pośpie­chu, bez obcią­żeń, jakby w ode­rwa­niu od zna­nej mi do tej pory upo­rząd­ko­wa­nej (przez sys­tem, nie przeze mnie) rze­czy­wi­sto­ści. Noco­wa­li­śmy zazwy­czaj na spe­cjal­nie do tego celu wyzna­czo­nych par­kin­gach albo na dziko, gdyż więk­szość kem­pin­gów była jesz­cze nie­czynna. Mój nowy domek na kół­kach miał wpraw­dzie nie­wiel­kie roz­miary, lecz dzięki zapo­bie­gli­wo­ści poprzed­nich wła­ści­cieli było w nim wszystko, czego potrze­bo­wa­łam, mogłam więc z niego wła­ści­wie nie wycho­dzić. Nawet goto­wa­łam sobie, bo pies posia­dał zapas wła­snej karmy, i po raz pierw­szy w życiu zaczęło mi to spra­wiać przy­jem­ność. Wcze­śniej nie lubi­łam tra­cić czasu na przy­go­to­wy­wa­nie posił­ków: za dużo spraw mia­łam na gło­wie i w gło­wie, za wiele natręt­nych myśli, które wola­łam zagłu­szyć w nie­usta­ją­cej „akcji”.

Z nostal­gią wspo­mi­nam ten pierw­szy etap naszej podróży. Nikt mi nie prze­szka­dzał, nie narzu­cał się, nie zmu­szał do uda­wa­nia, myśle­nia czy roz­mów. Polu­bi­łam samot­ność, Bury jako towa­rzysz w zupeł­no­ści mi wystar­czył. Odży­łam. Nowe doświad­cze­nie podzia­łało na mnie odświe­ża­jąco.

Chor­wa­cja rów­nież mnie zachwy­ciła. I kli­mat, i kra­jo­brazy, i ludzie. No i żar­cie, bo z racji tematu musia­łam się nim też zain­te­re­so­wać. Greta byłaby zachwy­cona, ona kocha mor­skie pędraki! Do tej pory żywi­łam się głów­nie ser­kiem homo­ge­ni­zo­wa­nym, sucha­rami i her­batą, a teraz – tutaj – zro­zu­mia­łam jej nie­ustanny zachwyt. Spę­dzi­li­śmy tam mniej wię­cej dwa tygo­dnie, Bury wybie­gał się i odmłod­niał. Przy­go­to­wa­łam cał­kiem nie­zły mate­riał, mnó­stwo zdjęć. Sze­fowa była zado­wo­lona do tego stop­nia, że zaży­czyła sobie podob­nego repor­tażu z Gre­cji. Ruszy­li­śmy więc w dal­szą trasę – przez Alba­nię.

Wcze­śniej prze­bą­ki­wano już w mediach o dziw­nym wiru­sie z Chin, ale nie­spe­cjal­nie się tym inte­re­so­wa­łam: prze­cież tyle było innych przed nim… Te wszyst­kie świń­skie czy pta­sie grypy uzna­wa­łam za coś w rodzaju mitu – jeśli nie kitu – za objaw ludz­kiej para­noi, a w naj­lep­szym wypadku za zasłu­żoną karę wymie­rzoną ludz­ko­ści przez zmal­tre­to­waną naturę. Tym­cza­sem w marcu Świa­towa Orga­ni­za­cja Zdro­wia ofi­cjal­nie ogło­siła pan­de­mię COVID-19, która uzie­miła nas wła­śnie w Alba­nii. Kraju raczej brzyd­kim i nie­cie­ka­wym w moim ówcze­snym mnie­ma­niu, obser­wo­wa­nym głów­nie przez okna samo­chodu, peł­nym brud­nych miast i suro­wych ludzi. Jesz­cze brzyd­szy wydał mi się, gdy wpro­wa­dzono tam stan klę­ski żywio­ło­wej: reżim sani­tarny gra­ni­czący z obłę­dem, godzina poli­cyjna w mia­stach oraz wiele innych męczą­cych ogra­ni­czeń, włącz­nie z zamknię­ciem gra­nic. Wszę­dzie woj­sko i poli­cja, przy­naj­mniej w pierw­szym okre­sie lock­downu. Mun­du­rowi mogli wobec opor­nych uży­wać prze­mocy, lepiej więc było sto­so­wać się do naka­zów.

Poczu­łam się jak w pułapce, ogar­nęła mnie fru­stra­cja, w dodatku prze­pę­dzano nas z miej­sca na miej­sce i usta­wicz­nie kon­tro­lo­wano. Zaczę­łam szu­kać jakie­goś cichego miej­sca, gdzie mogli­by­śmy w miarę bez­bo­le­śnie prze­trwać to sza­leń­stwo. Wtedy jesz­cze wyda­wało się, że i ta epi­de­mia szybko się skoń­czy i wkrótce wszystko wróci do normy. Posłu­cha­łam rady tubyl­ców, by udać się na Riwierę Albań­ską w połu­dnio­wej Alba­nii, na wybrzeże Adria­tyku, gdzie panuje względny spo­kój, jest raczej dziko, cie­pło i podobno ład­nie, a na tury­stów patrzą przy­chyl­nym okiem.

Poje­cha­li­śmy naj­pierw do Wlory, nad­mor­skiego mia­sta, a potem kil­ka­na­ście kilo­me­trów do miej­sco­wo­ści Zver­nec nad zatoką Narta. Tam dowie­dzia­łam się, że nie­da­leko znaj­duje się dzika plaża, na któ­rej mogła­bym prze­cze­kać to pan­de­mo­nium. Podobno nie będę pierw­sza, ale miej­sca nie zabrak­nie. Po prze­je­cha­niu kilku kilo­me­trów kiep­ską, pokrytą kole­inami żwi­rową drogą dotar­li­śmy do… raju. Gdy­bym miała wyobra­zić sobie mityczny raj, to wła­śnie tak by wyglą­dał. Plaża jak z obrazka: szma­rag­dowa laguna pod błę­kit­nym nie­bem oto­czona pia­skiem, a całość zamknięta pier­ście­niem żół­tych skał, które w pro­mie­niach słońca przy­bie­rały złotą barwę. Szum fal, cisza, cza­sem tylko krzyk ptac­twa krą­żą­cego nad wodą, no i ten kojący spo­kój nie­ujarz­mio­nej przez czło­wieka natury, choć rze­czy­wi­ście nie byłam tam sama, bo, oprócz paru samo­cho­dów miej­sco­wych ryba­ków, przy skał­kach zatrzy­mał się drugi kam­per. Odle­gło­ści od innych pojaz­dów były jed­nak na tyle duże, że zupeł­nie mi to nie prze­szka­dzało.

Posta­no­wi­łam, że zostaję i że nie dam się stąd wypę­dzić za żadne skarby. Bury też wyglą­dał na uszczę­śli­wio­nego, hasał po plaży jak szcze­niak, bro­dząc w płyt­kiej wodzie, z nosem uwa­la­nym w pia­sku, uśmiech­nięty od ucha do ucha. Głę­biej nie wcho­dził, zresztą nie pozwo­li­ła­bym mu na to. Uprze­dzano mnie, żeby nawet latem nie ryzy­ko­wać w tym miej­scu kąpieli, ponie­waż w lagu­nie wystę­pują nie­bez­pieczne prądy mor­skie. „No i git”, pomy­śla­łam. „Nie musimy się tu kąpać”. Zresztą nie było jesz­cze na tyle cie­pło, by odczu­wać potrzebę plu­ska­nia się w morzu. Przyj­dzie czas, to poje­dziemy popły­wać gdzie indziej. Są prze­cież w oko­licy miej­sca prze­zna­czone do kąpieli.

Ni­gdy nie zapo­mnę pierw­szej nocy na plaży, kiedy przy­śnił mi się Seba­stian. Był tutaj razem z nami, podzi­wia­li­śmy zachód słońca. Obu­dzi­łam się szczę­śliwa. I tak zostało przez ponad dwa mie­siące, które tam z Burym spę­dzi­li­śmy. W tym cza­sie udało mi się zwie­dzić stary zabyt­kowy mona­styr na wyspie Zver­nec, zaprzy­jaź­nić się z albań­skimi ryba­kami i z sym­pa­tycz­nym mał­żeń­stwem podróż­ni­ków z Hisz­pa­nii zamiesz­ku­ją­cych sąsiedni kam­per. Dwa razy widzia­łam bro­dzące na pły­ciź­nie cha­rak­te­ry­styczne, bo białe fla­mingi. Na nie­zbędne zakupy jeź­dzi­łam do Wlory, mia­sta leżą­cego nad dwoma morzami: Adria­ty­kiem i Joń­skim, peł­nego bia­łych domów, hoteli i pen­sjo­na­tów. Praw­dziwa bajka. Baj­kowe życie w pod­łym cza­sie…

Pierw­szego czerwca zostały otwarte lądowe przej­ścia gra­niczne z sąsia­dami, mię­dzy innymi z Gre­cją. Mogłam ruszać dalej, oczy­wi­ście po wyko­na­niu testu na obec­ność koro­na­wi­rusa, który na szczę­ście dał wynik nega­tywny. Opusz­cza­łam to miej­sce z żalem, musia­łam jed­nak kon­ty­nu­ować podróż, bo choć w trak­cie pobytu w Alba­nii zro­bi­łam nad­pro­gra­mowy mate­riał, to redak­cja nale­gała na ten grecki, wcze­śniej zapla­no­wany.

Gre­cję zna­łam, więc mniej mnie zauro­czyła niż – o iro­nio – Alba­nia, która począt­kowo wyda­wała mi się brzydka i nie­przy­ja­zna. Teraz obie­ca­łam sobie, że do niej wrócę, niech tylko skoń­czy się ta cho­lerna pan­de­mia. Tym­cza­sem korzy­sta­jąc z polu­zo­wa­nia obostrzeń, pisa­łam repor­taż mię­dzy innymi w Ate­nach, Salo­ni­kach i Kawali, pstry­ka­łam zdję­cia. Czas pły­nął, moje noto­wa­nia w redak­cji rosły. Otrzy­ma­łam kolejne zamó­wie­nia, tym razem we Wło­szech, na Sycy­lii, potem w Tur­cji. Tro­chę się najeź­dzi­łam. W Tur­cji poczu­łam się jak ryba w wodzie, zachwy­ciła mnie i zain­try­go­wała swo­imi kon­tra­stami. Prze­by­wa­łam tam nawet dłu­żej, niż to było potrzebne, ale tego nie żałuję. Nie­stety, doszło do kolej­nej fali pan­de­mii i zro­biło się tro­chę mniej miło, poza tym koń­czyła mi się kasa z oszczęd­no­ści, a ame­ry­kań­ska gazeta aż tak dobrze nie pła­ciła, pomi­ja­jąc fakt, że nie­re­gu­lar­nie.

Zasta­na­wia­łam się, jak prze­trwać kolejny kry­zys. Redak­cja zle­ciła mi opra­co­wa­nie cze­goś w rodzaju mini­prze­wod­nika do wyda­nia spe­cjal­nego, opar­tego na moich mate­ria­łach z podróży. Mogła­bym wra­cać do kraju, jed­nak nie cią­gnęło mnie tam. Nie chcia­łam prze­by­wać w miej­scach zalud­nio­nych, oba­wia­łam się też, że się zarażę, choć udało mi się zaszcze­pić w Gre­cji „służ­bowo” jako kore­spon­dentce pra­so­wej. Uzna­łam, że mam oka­zję wró­cić na moją ulu­bioną albań­ską plażę… zanim znów zamkną gra­nice.

I tak zro­bi­łam. Tym razem już wie­dzia­łam, gdzie się kie­ro­wać. Naszą miej­scówkę zasta­łam nie­zmie­nioną. Wyglą­dała, jak­by­śmy wyje­chali stąd wczo­raj, tyle że zamiast jed­nego kam­pera po sąsiedzku mia­łam dwa. Hisz­pa­nie wyje­chali, przy­byli mło­dzi Anglicy, dwóch spo­koj­nych bro­da­tych face­tów w busie, a także para około sześć­dzie­siątki ze Szwe­cji w aucie z dużą przy­czepą kem­pin­gową, urzą­dzoną jak lśniący czy­sto­ścią luk­su­sowy apar­ta­ment. Nie to co u mnie – wieczny roz­gar­diasz.

Naj­wy­raź­niej wszy­scy mieli plan podobny do mojego, czyli prze­cze­kać w tym sie­lan­ko­wym miej­scu kolejny atak koro­na­wi­rusa. Byli mili, nie spra­wiali żad­nych kło­po­tów, a razem było nam raź­niej. Cza­sem zapra­sza­li­śmy się na piwo albo kawę, gawę­dzi­li­śmy do póź­nej nocy, nawet wspól­nie spę­dzi­li­śmy święta Bożego Naro­dze­nia i Nowy Rok. Anglicy pro­wa­dzili podróż­ni­czego bloga czy też raczej vloga. Nama­wiali mnie do tego i nawet przez chwilę się zasta­na­wia­łam, bo oka­zało się, że można w ten spo­sób cał­kiem nie­źle zaro­bić. Szybko mi jed­nak prze­szło. Nie jestem zbyt otwarta ani szcze­gól­nie gada­tliwa, a kto chciałby oglą­dać i słu­chać w sieci wynu­rzeń stuk­nię­tej baby w śred­nim wieku. I jesz­cze łożyć na to kasę…

W nowym roku wszystko się zmie­niło, moi towa­rzy­sze wyje­chali, zosta­li­śmy z Burym zupeł­nie sami. Wpraw­dzie regu­lar­nie odwie­dzali mnie Albań­czycy, z któ­rymi zdą­ży­łam się już cał­kiem dobrze poznać, mimo to zaczę­łam coraz bar­dziej odczu­wać samot­ność. Pra­co­wa­łam dużo, by zabić czas i zaro­bić na chleb (czy może raczej na albań­ską pittę), ale dni się dłu­żyły, a noce stały bez­senne. Sama przed sobą nie chcia­łam przy­znać, że tęsk­nię za kra­jem, zresztą nie wiem, czy tak było naprawdę, czy tylko po raz kolejny nie widzia­łam sensu w tym, co robię. Piękno kra­jo­brazu prze­stało zachwy­cać, nastą­pił prze­syt. Wra­cała depre­sja, by ponow­nie chwy­cić mnie w swoje dra­pieżne szpony. I coraz bar­dziej bra­ko­wało mi Seba­stiana. Prze­sta­łam czuć obok sie­bie jego nie­ma­te­rialną, a bli­ską obec­ność. Tak jakby nama­cal­nie się ode mnie odda­lał, zni­kał, a wraz z nim i ja. Przy­naj­mniej ta waż­niej­sza część mnie.

Coraz czę­ściej zaczę­łam się­gać po alko­hol, coraz czę­ściej też zda­rzało mi się prze­ho­lo­wać. Zaczę­łam od lokal­nego piwa, potem prze­rzu­ci­łam się na grec­kie wina, któ­rych było tutaj do wyboru, do koloru, a skoń­czy­łam na rakiji z morwy. Tak się składa, że w Alba­nii alko­holu jest pod dostat­kiem: można go kupić we wszel­kich posta­ciach i gatun­kach, a do tego bar­dzo tanio w każ­dym skle­pie spo­żyw­czym. Korzy­sta­łam więc z tego ocho­czo, pró­bu­jąc zabić nie­moc i fru­stra­cję. Odpły­wa­łam. Pies wpa­try­wał się we mnie z wyrzu­tem, posmut­niał.

Tam­tego dnia, na doda­tek w moje uro­dziny, gdy zapa­dał zmierzch, byłam już po dwóch czy trzech piwach. Sie­dzia­łam na pia­sku przed otwar­tym kam­pe­rem, w któ­rym spał Bury, i otwie­ra­łam butelkę rakiji, gdy nagle śpiew­nie roz­dzwo­niła się moja komórka. Wystra­szyła mnie. W pierw­szej chwili nawet nie roz­po­zna­łam dźwięku, tak się od niego odzwy­cza­iłam. Od dawna nikt do mnie nie tele­fo­no­wał. Z redak­cją kon­tak­to­wa­łam się mailowo, a rodzice obra­zili się i prze­stali do mnie dzwo­nić, cze­kali, aż sama to zro­bię, co zda­rzało mi się rzadko, bo zazwy­czaj roz­mowa i tak koń­czyła się kłót­nią.

Zanim dobrnę­łam do tele­fonu, zdą­ży­łam zwa­lić się na tyłek ze stop­nia wozu i obu­dzić psa, który wodził za mną zanie­po­ko­jo­nym wzro­kiem. Biedne, wierne stwo­rze­nie, jedyna miłość w moim życiu – tylko on mi został. Gdyby i jego zabra­kło, w ogóle nie mia­ła­bym po co budzić się rano. Roz­czu­li­łam się. W sta­nie upo­je­nia dość czę­sto mi się to zda­rza. W końcu dopa­dłam apa­ratu i udało mi się ode­brać. Na ekra­nie wyświe­tlił się jakiś numer, ale wzrok z lekka mi się już mącił, poza tym byłam zde­ner­wo­wana.

– Halo? – wybeł­ko­ta­łam nie­pew­nie.

W odpo­wie­dzi usły­sza­łam naj­pierw trza­ski, a następ­nie zna­jomy głos, nie­sły­szany od mie­sięcy, bo choć mia­ły­śmy stały kon­takt, to z cza­sem nie­mal się urwał. Każda z nas żyła teraz innym życiem, no i… tak to bywa.

– Feli­cja, czy to ty? – Gretę roz­po­zna­łam od razu, ale ona mnie chyba nie za bar­dzo.

– Ja, a kto? – Zapa­li­łam papie­rosa i pocią­gnę­łam łyk z butelki.

– Nie byłam pewna. Dziw­nie mówisz. Masz zachryp­nięty głos…

– Jestem prze­zię­biona – odpar­łam.

– Ale chyba nie masz covida?

– Wal się. Chyba ty!

– No to super, bo…

– Stę­sk­ni­li­ście się za mną? Raczej nie, bo dawno się nie odzy­wa­łaś!

– I vice versa – ucięła. – Ale fakt, stę­sk­ni­li­śmy się. I mam pro­po­zy­cję. Powiedz, co robisz, gdzie jesteś. Pra­cu­jesz?

– A bo co?

– Czy ty jesteś pijana, Felka?!

– Tylko nie Felka, dobrze?! Zwa­rio­wa­łaś, ja pijana?! W życiu! Odczep się. Chyba, kuźwa, ty! Jestem w Alba­nii, pra­cuję, to zna­czy wła­śnie skoń­czy­łam i teraz odpo­czy­wam. – Posta­wi­łam się do pionu, to zna­czy usia­dłam pro­sto i odsta­wi­łam butelkę. – Czemu pytasz?

– Bo… – Usły­sza­łam w jej gło­sie waha­nie. – Coś się wyda­rzyło w gmi­nie. Sprawa dla cie­bie. Powiem krótko, pomy­śle­li­śmy, że może byś do nas wró­ciła…

Zatkało mnie, odczu­łam to jak ude­rze­nie. Cios był za szybki.

– Mowy nie ma! – wypa­li­łam bez zasta­no­wie­nia. Co ona sobie myśli?! Dzwoni po dwóch mie­sią­cach i wali pro­sto z mostu, jak gdyby ni­gdy nic. Nie pyta, co czuję. A czu­łam się zra­niona, bunt we mnie nara­stał, alko­hol tań­czył we krwi.

– Ale posłu­chaj, stara…

– Nie. Powie­dzia­łam „nie”! Nie zro­zu­mia­łaś?

– Feli­cja!

– Coś jesz­cze? Bo muszę wra­cać do pracy. Nie jesteś już moją sze­fową.

– Czuję, że coś jest z tobą nie tak – brnęła. – Mar­twię się. Pro­szę cię, wysłu­chaj mnie cho­ciaż…

Wku­rzy­łam się, choć w oczach poczu­łam łzy. Bury zaskom­lał i wyszedł, by poło­żyć się na moich kola­nach. Znów to prze­klęte pijac­kie roz­rzew­nie­nie… Nie, do dia­bła. Dosyć tego!

– Nie mam czasu – wal­nę­łam. – Może innym razem. Jakoś się do tej pory nie mar­twi­łaś. Bywaj, stara. – Roz­łą­czy­łam się i dopiero wtedy roz­ry­cza­łam. Gdyby to nie były aku­rat moje uro­dziny! Niby ni­gdy nie przy­wią­zy­wa­łam do tego wagi, ale mimo to w duchu spo­dzie­wa­łam się życzeń.

Chcia­łam pójść z Burym na wie­czorny spa­cer brze­giem laguny, jed­nak skoń­czyło się na oba­le­niu do dna butelki rakiji. Zasnę­łam na plaży, a on mnie pil­no­wał. Noc była chłodna: w końcu to zima, za dnia kil­ka­na­ście stopni, na słońcu odczu­wal­nie nawet wię­cej, ale w nocy zale­d­wie kilka. A ja mia­łam na sobie tylko dżinsy i bluzę z polaru. Chłód otrzeź­wił mnie w końcu i obu­dził. Wsta­wał świt, z oddali poma­chał do mnie któ­ryś z ryba­ków, po czym wró­cił do swo­jego zaję­cia. Naj­wy­raź­niej wcze­śniej obser­wo­wał mnie z tro­ską, jak już wiele razy bywało. Cza­sem budzili mnie z alko­ho­lo­wych opa­rów, bojąc się, że zamar­znę, przy oka­zji wysłu­chu­jąc wią­za­nek, na szczę­ście po pol­sku, więc i tak nie rozu­mieli. Tym razem poczu­łam się głu­pio. Wsty­dzi­łam się sie­bie, swo­jego życia, zacho­wa­nia, swo­ich od dawna nie­my­tych wło­sów zwi­sa­ją­cych w smut­nych strą­kach, bo nie chciało mi się ich nawet spiąć. Co by pomy­ślał Seba­stian, gdyby mnie taką zoba­czył? Roz­mowa z Gretą wyda­wała mi się teraz snem. Nie byłam pewna, czy wyda­rzyła się naprawdę, czy była jedy­nie wytwo­rem mojej zamro­czo­nej wódą ima­gi­na­cji. Osta­tecz­nie wró­ci­li­śmy z Burym do samo­chodu i spa­li­śmy do połu­dnia…

Ostatni etap naszej podróży w cza­sie i prze­strzeni – bo tak ją nazwa­łam – wspo­mi­nam mgli­ście, lecz od tam­tego momentu prze­sta­łam chlać. Pod­świa­do­mie ocze­ki­wa­łam kolej­nego tele­fonu od Grety. Nie chcia­łam, żeby znowu przy­ła­pała mnie w sta­nie wska­zu­ją­cym na spo­ży­cie. Ona jed­nak nie dzwo­niła. Mijał dzień za dniem. Wszyst­kie zle­wają mi się w pamięci w długą wzbu­rzoną rzekę świa­tła, mroku, lęku i nadziei. Wiem, że mogłam do niej zate­le­fo­no­wać, ale nie potra­fi­łam się na to zdo­być. Coś mnie blo­ko­wało, podej­rze­wam, że wtedy jesz­cze nie myśla­łam nor­mal­nie, wciąż tkwi­łam w tej dziw­nej zapa­ści psy­chicz­nej.

Przy­po­mnia­łam sobie nato­miast, że jakiś czas temu dosta­łam maila od Kasi, w któ­rym pro­siła mnie o pomoc. Domy­śli­łam się, że cho­dzi o pomoc w pracy. Nie wni­ka­łam, nie dopy­ty­wa­łam, zin­ter­pre­to­wa­łam to sobie jako próbę wkrę­ce­nia mnie na powrót w sprawy gminy. Odpi­sa­łam krótko, że mnie nikt nie poma­gał, więc i ona sobie pora­dzi. Koń­czy­łam wtedy arty­kuł dla ame­ry­kań­skiego maga­zynu, mia­łam na gło­wie wybór dzie­siąt­ków zdjęć, pod­pi­sów, kło­poty z korektą (pisa­łam po angiel­sku). Nie mia­łam zamiaru wikłać się w cudze pro­blemy, marzy­łam tylko o tym, żeby zro­bić swoje i… się napić. Kaśka już nie napi­sała. Teraz połą­czy­łam jej wia­do­mość z tam­tym tele­fo­nem od Grety, nie przy­pusz­cza­łam jed­nak, że…

Ale po kolei.

Docze­ka­łam się. Greta zadzwo­niła o świ­cie, kiedy jesz­cze spa­łam, lecz już byłam wyczu­lona na dźwięk komórki, więc ode­bra­łam natych­miast. Nie dała mi dojść do głosu. Pła­kała. Coś cha­otycz­nie wyja­śniała, ale jej nie zro­zu­mia­łam.

– Co się dzieje, Greta, do cho­lery? Czy możesz mówić wyraź­nie? – znie­cier­pli­wi­łam się w końcu.

– Wra­caj, musisz wró­cić!

– Co się stało, gadaj nor­mal­nie!

Moja przy­ja­ciółka roz­kasz­lała się z emo­cji. Upły­nęła dłuż­sza chwila, zanim była w sta­nie dokoń­czyć urwaną myśl. Jed­nak gdy wró­ciła do roz­mowy, jej głos brzmiał już nor­mal­nie i rze­czowo:

– Kaśka jest w szpi­talu – oznaj­miła. – Wal­czy o życie.

– Co?!

– Została napad­nięta, poważ­nie ranna i leży nie­przy­tomna. Leka­rze na­dal nie wie­dzą, czy prze­żyje.

– W co wyście się…

– Daj spo­kój. Wszystko opo­wiem ci na miej­scu. Tak, młoda wplą­tała się w aferę kry­mi­nalną. Bo chciała być taka jak ty, nie rozu­miesz? Dorów­nać ci. Byłaś dla niej wzo­rem, boha­terką. Wmó­wiła sobie, że ona też może być dzien­ni­karką śled­czą. Ostrze­ga­łam ją, ale mnie nie posłu­chała.

Usia­dłam na łóżku i zapa­li­łam papie­rosa. Bury przy­tu­lił się do mnie całym swoim kudła­tym cia­łem.

– Co to za afera?

– Mor­der­stwo – odparła krótko. – Straszny syf. Nie mogę o tym gadać przez tele­fon. Sytu­acja jest zbyt skom­pli­ko­wana. Kaśka zosta­wiła swoje notatki, przej­rza­łam je, ale nie­wiele z tego rozu­miem. Tylko ty możesz pomóc.

– A poli­cja?

– Sama wiesz, jak jest…

Domy­śli­łam się, że cho­dzi o sprawę z tak zwa­nym dru­gim dnem, ina­czej nie byłoby pro­blemu.

– Kto się teraz zaj­muje gazetą? – zapy­ta­łam.

– Nikt. Została zawie­szona, por­tal też nie działa. Wró­cisz?

– Dobra. Prze­my­ślę to. Ale jeśli wrócę, zro­bię to przede wszyst­kim dla Kasi. Niech się nie waży umie­rać!

Wyje­cha­łam jesz­cze tego samego popo­łu­dnia. Szczę­śli­wym tra­fem fala pan­de­mii już opa­dła, gra­nice otwarto, można było nor­mal­nie podró­żo­wać. Co mnie czeka w kraju, tego jesz­cze nie wie­dzia­łam.

Czu­łam jed­nak, że coś gor­szego nawet od koro­na­wi­rusa…

Kryszewo, trzeci rok pandemii

Kry­szewo, trzeci rok pan­de­mii

– I się nie bałaś? – zapy­tała Greta, gdy skoń­czy­łam opo­wia­dać.

– Ale czego?

– No, wiesz, sama w tym samo­cho­dzie, czę­sto na odlu­dziu… Bury by cię prze­cież nie obro­nił.

– Nie doce­niasz go. – Pogła­ska­łam psa tulą­cego się do mojej nogi. – Nie wiem tylko, przed czym miałby mnie bro­nić. Ani razu pod­czas tej podróży nie spo­tka­łam się z agre­sją. Ludzie cza­sem bywają nachalni, docie­kliwi, ale nic poważ­nego się nie wyda­rzyło. Poza tym wiesz, że potra­fię bro­nić się sama. Skoń­czy­łam kurs samo­obrony, no i mia­łam w samo­cho­dzie gaz łza­wiący. Na wszelki wypa­dek.

– Wiem, wiem, że znasz sztuki walki… tym się zresztą pocie­sza­łam. Bałam się o was, o cie­bie i o Burego, naprawdę.

– Świat nie jest taki zły, Gretko. Tylko ci, któ­rzy nim rzą­dzą.

– Ludzie też nie anioły. A ty przez tele­fon brzmia­łaś… zacho­wy­wa­łaś się dziw­nie – dodała z wyrzu­tem.

Nie sko­men­to­wa­łam tego, bo po co, miała rację. Greta dolała mi kawy. Dotar­łam do nich przed godziną. Dałam jej znać ese­me­sem, że za chwilę będę razem z Burym. Cze­kała na mnie z kola­cją mimo póź­nej pory. Prze­mek, jej mąż, już się poło­żył spać – zazwy­czaj o świ­cie wstaje do pracy w fir­mie. Jecha­łam dzień i noc, pra­wie się nie zatrzy­mu­jąc, z wyjąt­kiem dwóch godzin poświę­co­nych po dro­dze na wyko­na­nie testu anty­ge­no­wego, bo na PCR zabra­kło mi już czasu. Dzięki temu uniknę kwa­ran­tanny. A jed­nak nie czu­łam zmę­cze­nia, adre­na­lina dzia­łała lepiej od kawy. Uści­ska­ły­śmy się z Gretą bez słowa i zapy­ta­łam o Kasię. Oka­zało się, że jej stan jest poważny, lecz sta­bilny, roko­wa­nia są dobre. To była dobra wia­do­mość na powi­ta­nie. Na­dal jed­nak nie można z nią roz­ma­wiać.

Zgod­nie posta­no­wi­ły­śmy z Gretą naj­pierw coś zjeść, a dopiero po kola­cji omó­wić wszystko. Gdy przy­je­cha­łam, miała już przy­go­to­waną wielką tacę z kanap­kami oraz miskę sma­ko­ły­ków dla psa. Ale naj­pierw moja naj­lep­sza i jedyna od lat przy­ja­ciółka wycią­gnęła ze mnie wspo­mnie­nia z „wojaży”, jak to nazwała. Potem przy­nio­sła dzba­nek moc­nej kawy. Dla mnie (choć za kawą nie prze­pa­dam, teraz jed­nak była mi potrzebna), bo sama, ze względu na porę, popi­jała tylko her­batkę zio­łową.

– Sły­sza­łaś o tej mło­dej parze ame­ry­kań­skich blo­ge­rów, któ­rzy poza­bi­jali się w podróży takim kam­pe­rem? – zapy­tała jesz­cze.

Zła­pa­łam się za głowę.

– Rany, Greta! Jasne, że sły­sza­łam, każdy chyba sły­szał. Z tego co mi wia­domo, on ją zabił, a potem popeł­nił samo­bój­stwo. Tam cho­dziło o prze­moc domową, to były jesz­cze dzie­ciaki. Co to ma ze mną wspól­nego?

– Nic. – Wzru­szyła ramio­nami. – Ale może taka izo­la­cja od nor­mal­nego życia źle na ludzi działa?

– A co to niby jest „nor­malne życie”? To tak, jak­byś powie­działa, że jako ludz­kość musimy zre­zy­gno­wać z domów, bo w domach ludzie się nawza­jem mor­dują. I to znacz­nie czę­ściej niż w kam­pe­rach. Musie­li­by­śmy chyba wra­cać do jaskiń. Ale zapew­niam cię, że ludzie zabi­jają się wszę­dzie…

Spo­chmur­niała.

– Tego nie musisz mi mówić. – Poki­wała głową. – Aku­rat coś o tym wiem.

– No wła­śnie – pod­chwy­ci­łam. – Doszły­śmy do sedna. Więc może opo­wiedz mi wresz­cie wszystko po kolei.

– Zaraz cię na szybko we wszystko wpro­wa­dzę, tylko ustalmy szcze­góły. Dziś oczy­wi­ście prze­no­cu­jesz u nas. Jutro wra­casz do sie­bie. Twoje pod­da­sze czeka, ale gospo­da­rze chcą tam jesz­cze posprzą­tać. Cie­szą się na twój powrót. Kaśka nie miesz­kała tam, przy­cho­dziła do pracy, do biura. Swój wóz, jeśli zechcesz, możesz zosta­wić tutaj, mamy jesz­cze sporo miej­sca w garażu. Twój etat jest wciąż aktu­alny, tak jak wcze­śniej obie­ca­łam. Ofi­cjal­nie wra­casz z bez­płat­nego urlopu…

– Dobra, to nie jest naj­waż­niej­sze, o tym możemy poga­dać póź­niej – prze­rwa­łam jej. – Co do samo­chodu, zoba­czymy. Czymś w końcu muszę jeź­dzić.

Przy­pa­try­wała mi się z namy­słem.

– Co jest? – zanie­po­ko­iłam się.

– Nie, nic. Tro­chę się zmie­ni­łaś. Jesteś jakby, nie wiem, spo­koj­niej­sza? Powiedz, spo­tka­łaś tam… w dro­dze… swoje prze­zna­cze­nie?

– Nie jestem pewna, co masz na myśli. – Uśmiech­nę­łam się; jak ona dobrze mnie znała! – Ale chyba tak. Wiele zro­zu­mia­łam. A teraz opo­wia­daj…

Greta

GRETA

Kur­czę, nie wiem, od czego zacząć, to cho­ler­nie zagma­twana histo­ria. Może od tego, że jakieś pół roku temu… Nie, nie od tego. Ta sprawa ma głęb­sze korze­nie, więc cofnę się w cza­sie. Dość daleko, bo o trzy­dzie­ści lat. Chyba nawet dokład­nie tyle. Pamię­tasz na pewno te czasy, prze­miana ustro­jowa, początki kapi­ta­li­zmu i III RP. Epoka bez­ho­ło­wia, chaos i „dziki zachód” pomie­szany z „dzi­kim wscho­dem”. Dużo się wtedy działo, głów­nie w poli­tyce i biz­ne­sie, a czę­sto na styku tychże, a jak wiesz, na tych „sty­kach” aktywni byli i ówcze­śni, a także obecni poli­tycy, i ci dawni, z PZPR, poza tym służby i gang­ste­rzy. Oni się zresztą czę­sto mie­szali. Uczci­wym ludziom, któ­rzy wtedy pró­bo­wali coś roz­krę­cać, sys­tem na to nie pozwa­lał. „Prawo” było dla swo­ich. Oso­bi­ście to prze­ro­bi­łam w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, ale o tym już wiesz. Jed­nak tamci też nie zawsze dobrze na tym wycho­dzili. Zda­rzało się nader czę­sto, że tra­cili swoje majątki rów­nie szybko, jak się ich doro­bili, a cza­sem też głowy…

To było ogólne tło, a teraz kon­krety. Na tere­nie naszej gminy dzia­łali wtedy różni nowi biz­nes­meni, dorob­kie­wi­cze, szem­rani przed­się­biorcy. Czę­sto wywo­dzili się z trzech śro­do­wisk: par­tyj­nych lub ubec­kich albo z mar­gi­nesu. Typy spod ciem­nej gwiazdy, czyli z kry­mi­nal­nego pod­zie­mia. Jak było z tym, o któ­rym za chwilę, sama nie do końca wiem. Pocho­dził raczej z porząd­nej miesz­czań­skiej rodziny, przy­by­łej do nowej Pol­ski gdzieś ze wschodu, zaraz po woj­nie, on sam nato­miast – tak przy­naj­mniej plot­ko­wano – sprze­dał się komu­nie, wysłu­gi­wał par­tii, współ­pra­co­wał z bez­pieką, był TW. Za PRL-u pra­co­wał w budow­nic­twie, natu­ral­nie w zakła­dach pań­stwo­wych. Nazy­wał się Alek­san­der Żela­zny. Gdy komuna upa­dła, szybko się odna­lazł wśród nowych „elit”. Otwo­rzył dużą pry­watną firmę budow­laną, a nawet kilka – niby to odręb­nych, w któ­rych pra­wie na pewno prał brudne pie­nią­dze. Cho­dziły też słu­chy, że han­dlo­wał nie­le­gal­nie bursz­ty­nem albo go nawet wyko­py­wał, nie jestem pewna. Sku­py­wał zban­kru­to­wane zakłady, budynki i grunty. Dzia­łał na gra­nicy prawa, przy­naj­mniej z pozoru, bo na żad­nym prze­stęp­stwie ofi­cjal­nie ni­gdy go nie przy­ła­pano. W każ­dym razie bły­ska­wicz­nie się doro­bił – jak na tamte czasy – for­tuny. Nabył mię­dzy innymi zamy­kany wów­czas budy­nek sta­rej papierni, coś tam chciał z nim robić, jakieś biura chyba, nie wiem. Obiekt miał kiep­ską opi­nię, bo gdy sys­tem padał, lokalni funk­cjo­na­riu­sze nocami palili w nim kom­pro­mi­tu­jące doku­menty i nar­ko­tyki, przede wszyst­kim mari­hu­anę pocho­dzącą z kon­fi­skaty. Na niby palili, oczy­wi­ście, bo nieofi­cjal­nie han­dlo­wali nią na czar­nym rynku. Jak już wspo­mnia­łam, dawne służby (nowe zresztą też) były umo­czone w lewe inte­resy. Palili te rze­czy nawet wtedy, gdy Żela­zny był już for­mal­nym wła­ści­cie­lem papierni. Nic dziw­nego, skoro on też w tym sie­dział. Nie­jedna mroczna tajem­nica ule­ciała wtedy z dymem przez komin…

Żela­zny miał rodzinę, żonę i dwoje wów­czas nie­let­nich dzieci. Ta żona, na imię miała Syl­wia, była piękną kobietą, to pamię­tam. Ale raczej surową, to nie był typ słod­kiej blon­dynki u boku boga­tego samca. Zaj­mo­wała ważne sta­no­wi­sko w jego fir­mie, miała też w niej udziały. I teraz uwaga. Pew­nego dnia o poranku prze­chod­nie zaalar­mo­wali poli­cję. A może była to wtedy jesz­cze mili­cja? Nie, chyba jed­nak nie. Wydaje mi się, że działo się to w dzie­więć­dzie­sią­tym dru­gim roku. A mili­cję prze­kształ­cono w poli­cję w dzie­więć­dzie­sią­tym. No więc zawia­do­miono poli­cję, że na torach leży roz­ka­wał­ko­wane ciało, naj­wy­raź­niej ofiara wypadku kole­jo­wego. W tych latach nasza sta­cja kole­jowa cienko przę­dła, wkrótce została zamknięta, ale pociągi towa­rowe i dre­zyny jesz­cze z rzadka tu jeź­dziły. Ciało ziden­ty­fi­ko­wano jako zwłoki Alek­san­dra Żela­znego. Nie­opo­dal zabez­pie­czono jego samo­chód, który był splą­dro­wany, ale, o dziwo, cenne przed­mioty, które w chwili wypadku miał przy sobie, pozo­stały nie­tknięte. Na przy­kład drogi tele­fon komór­kowy, wiesz, to wiel­kie ustroj­stwo z anteną, wtedy rzad­kość, w skó­rza­nej tor­bie. Posta­wiono trzy hipo­tezy: pierw­szą był oczy­wi­ście nie­szczę­śliwy wypa­dek, facet miał tro­chę pro­cen­tów we krwi, a wcze­śniej uczest­ni­czył w uro­czy­stej kola­cji biz­ne­so­wej w ele­ganc­kiej lokal­nej knaj­pie, która już nie ist­nieje. Wyja­śnie­nie wygodne, gdyby nie fakt, że autop­sja wyka­zała ponad wszelką wąt­pli­wość wcze­śniejsze urazy zadane tępym narzę­dziem, co potwier­dziły także ślady krwi poza toro­wi­skiem. Wyglą­dało na to, że ktoś naj­pierw go zaata­ko­wał, a potem zawlókł jego ciało na tory, gdzie reszty doko­nał pociąg, a maszy­ni­sta nawet tego nie zauwa­żył. Ta teo­ria jed­nak upa­dła. Drugą był roz­bój. Wia­domo, też wygodny. No ale dziwny, skoro nie zra­bo­wano cen­nych przed­mio­tów, choćby tego tele­fonu, zło­tego zegarka, wypcha­nego port­fela, a auto stało dość daleko od praw­do­po­dob­nego miej­sca zbrodni, na dzi­kim par­kingu po prze­ciw­nej stro­nie torów. Nie­opo­dal papierni. Skąd niby zło­dzieje mie­liby o tym wie­dzieć?

Trze­cią było mor­der­stwo z pre­me­dy­ta­cją, a podej­rzani różni: mafia, kon­ku­ren­cja, wspól­nicy, a także żona. Żela­zny ponoć zdra­dzał ją jaw­nie na prawo i lewo, a ona nale­żała do tych, które nie pozwo­li­łyby wysta­wiać się na drwiny. Mogło tak być, bo był to znany dziw­karz. Nie­któ­rzy twier­dzą, że w bur­de­lach też miał swoje udziały, podob­nie jak w han­dlu nar­ko­ty­kami. Tego jed­nak ofi­cjal­nie nie potwier­dzono. Ponadto od jakie­goś czasu spie­rali się z żoną o wizję firmy, jej udziały i sta­no­wi­sko (a była jed­nym z pre­ze­sów). Moż­liwe, że kryła jakieś jego prze­kręty albo raczej nie chciała ich dłu­żej kryć.

Tak czy siak zna­ko­mi­cie im paso­wała, więc na niej się skru­piło, choć po latach pro­ce­sów poszla­ko­wych w końcu została unie­win­niona. Do dziś wielu uważa, że była winna, w tym jej syn miesz­ka­jący w Sta­nach. I do dziś nie wia­domo, jak było naprawdę. Mało tego, jakiś czas póź­niej ich córka – już doro­sła – padła ofiarą kraksy dro­go­wej, wraz z kie­rowcą i asy­sten­tem. Ona rów­nież pra­co­wała w tej samej rodzin­nej fir­mie, kie­rowca wcze­śniej był zatrud­niony u jej ojca, podob­nie jak asy­stent. Tam zresztą do dziś toczą się jakieś sprawy spad­kowe i komor­ni­cze. Firma, po krót­kim okre­sie zawi­ro­wań po śmierci Żela­znego, dalej nie­źle pro­spe­ro­wała i się roz­wi­jała, bo jak się oka­zało, Syl­wia Żela­zna miała nie tylko talent do biz­nesu, lecz także nie­złe układy. O śmierć córki rów­nież ją obwi­niano, ale ofi­cjal­nie śledz­two wyka­zało nie­szczę­śliwy wypa­dek…

Wra­ca­jąc do Syl­wii Żela­znej. Przez trzy­dzie­ści lat żyła z pięt­nem mor­der­czyni. Nikt tego oczy­wi­ście gło­śno nie powie­dział, ale ludzie swoje myśleli i za ple­cami gadali. Zresztą na­dal gadają. Wyrok unie­win­nia­jący nic nie zna­czy, zwłasz­cza tutaj, na pro­win­cji, a wydaje mi się, że zarówno poli­cja wtedy – albo inne służby – jak i dzien­ni­ka­rze, chęt­nie i celowo przy­kle­ili jej tę łatkę. Jaw­nie nie miał jej kto pod­sko­czyć, nie te progi. Jej firma – nazywa się Budo­max – jest zbyt potężna. Budują osie­dla domów, obiekty publiczne, spor­towe, wypo­czyn­kowe. Ale jak wiesz, plotka żyje wła­snym życiem. Uprze­dza­jąc twoje pyta­nie, nie mam swo­jego zda­nia w tema­cie. Nie znam ludzi. W tam­tych cza­sach byłam płotką, oni byli na świecz­niku. Nie mia­łam poję­cia o ich życiu pry­wat­nym, zna­łam tylko plotki, tak jak każdy zwy­kły śmier­tel­nik. Nie wiem, czy mogła go zabić, moim zda­niem taka kobieta była do tego zdolna. To typ „wład­czyni”, ostrej, apo­dyk­tycz­nej, zde­ter­mi­no­wa­nej, nasta­wio­nej na zysk i sku­tecz­nej. Czy zabiła, to już cał­kiem inne pyta­nie. Nie do mnie.

A teraz prze­cho­dzę do sedna. Oka­zuje się, że pyta­nie jest na­dal otwarte, ponie­waż jakieś pół roku temu zna­le­ziono Syl­wię Żela­zną mar­twą. Została zamor­do­wana w okrutny spo­sób, we wła­snej rezy­den­cji, tutaj, na wzgó­rzach Kry­szewa. Od lat miesz­kała sama, ale dom był zabez­pie­czony na wszel­kie moż­liwe spo­soby. A jed­nak. Dosłow­nie ją zma­sa­kro­wano. Poli­cja stwier­dziła, że zabój­stwo wygląda na akt zemsty lub wyrok. Mor­dercy nie zna­le­ziono, sprawę zamknięto. Wiem, że podej­rze­wali mię­dzy innymi jej syna prze­by­wa­ją­cego w Sta­nach. Że mógł kogoś napu­ścić, wyna­jąć. Ale bez dowo­dów mogą mu sko­czyć. No i wła­śnie w tę paskudną aferę wkrę­ciła się nasza Kaśka. Infor­ma­cje, które ci tu przed­sta­wi­łam, pocho­dzą głów­nie z jej nota­tek, które oczy­wi­ście dosta­niesz, i moich wspo­mnień.

Dla­czego tak mi na tej spra­wie zależy? Po pierw­sze, ze względu na nią. Na Kasię. To dziew­czyna z sąsiedz­twa. Nasza. O mały włos nie stra­ciła życia. Została bru­tal­nie napad­nięta, gdy wra­cała z pracy, z naszego biura. Ktoś chciał ją zabić, ale nie udało mu się tylko dla­tego, że ban­dziora – albo ban­dzio­rów – spło­szyli jacyś prze­chod­nie. Po dru­gie, chyba sama rozu­miesz. Naszą gminę znów okryła nie­sława. Inwe­sto­rzy się wyco­fują, nie chcą tu pro­wa­dzić dzia­łal­no­ści. Jeden przed­się­biorca, zwią­zany z gminą od wielu lat, zamie­rza prze­nieść sie­dzibę swo­jej firmy do sąsied­niej miej­sco­wo­ści. Może się boją. Może mają coś na sumie­niu. Nie mogę do tego dopu­ścić, żeby za moich rzą­dów gmina zban­kru­to­wała. Po moim tru­pie!

Felicja

FELI­CJA

Kry­szewo, luty

– Ile lat miała Żela­zna? – zapy­ta­łam, gdy Greta zamil­kła.

Zasta­na­wiała się przez chwilę, licząc w pamięci.

– Bo ja wiem, chyba około sześć­dzie­siątki – odpo­wie­działa z waha­niem, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Jej mąż zgi­nął trzy­dzie­ści lat temu, musiała wtedy mieć przy­naj­mniej trzy­dziestkę. Była mniej wię­cej w moim wieku, może tro­chę star­sza. Ale wieku po niej byś ni­gdy nie odga­dła. Aktywna do samego końca, stale nowe inwe­sty­cje, plany. Bar­dzo atrak­cyjna babka, może i po liftingu, ale stać ją było na ope­ra­cje pla­styczne. Wyglą­dała naj­wy­żej na cztery dychy.

– Więc może jakiś romans, odtrą­cony kocha­nek, zazdrość, coś w tym kli­ma­cie?

– Nie, nie sądzę. Zabój­stwo było zbyt bru­talne, spro­fa­no­wano ciało. Wygląda to na prze­my­ślane dzia­ła­nie, nie w afek­cie.

– Co to zna­czy „spro­fa­no­wano”?

Greta roz­lała do fili­ża­nek Rosen­thala resztki kawy.

– Zwłoki były roze­brane i upo­zo­wane, ubra­nie… bie­li­znę zało­żyli jej na głowę, twarz wysma­ro­wali krwią. Jej krwią. I na ścia­nie krwią wyry­so­wali literę „V”, tak to przy­naj­mniej zin­ter­pre­to­wała poli­cja. Że niby znak zwy­cię­stwa.

– Ma to pod­tekst sek­su­alny. To raczej nie syn, nawet skłó­cony z matką. Spraw­dzali pod tym kątem? Ślady gwałtu?

– Nie, nic takiego. – Pokrę­ciła głową.

– A w ogóle jakieś ślady? Odci­ski pal­ców, ślady butów?

– Wła­śnie nie, poli­cja nic nie zna­la­zła. Wszystko sta­ran­nie usu­nięto. Kom­plet infor­ma­cji znaj­dziesz w notat­kach Kaśki.

– Będę musiała poroz­ma­wiać z Rybą. Mam nadzieję, że jesz­cze tutaj pra­cuje? – Gdy Greta potwier­dziła ski­nię­ciem głowy, doda­łam: – Okej, daj mi ten notes. Poczy­tam do poduszki.

– A wła­śnie. Czas się zdrzem­nąć. Na pewno jesteś sko­nana, ja zresztą też. Pokój już dla cie­bie przy­go­to­wa­łam, gościnny, tutaj, na par­te­rze…

Pod­czas gdy Greta szu­kała notat­nika Kasi, zamy­śli­łam się, dra­piąc za uchem Burego przy­sy­pia­ją­cego u moich stóp.

– A jej firma? – zapy­ta­łam, gdy weszła z powro­tem do kuchni.

– Co firma? – Nie zro­zu­miała.

– Czy dalej działa? Ktoś ją odzie­dzi­czył? I ta papier­nia…

– Aha, o to ci cho­dzi. – Poki­wała głową. – Na razie nie wia­domo, kto będzie dzie­dzi­czył. Sprawy spad­kowe trwają, mówi­łam ci. Jesz­cze po nim, a teraz doj­dzie jakiś jej testa­ment. Ale firma działa, to w tej chwili wiel­kie przed­się­bior­stwo. Z tego, co wiem, pro­wa­dzą ją jej wspól­nicy. A papier­nia ma nowego wła­ści­ciela, odku­pił ją wiele lat temu. Teraz jest tam muzeum. Chodź, zapro­wa­dzę cię do two­jej sypialni. To ten notat­nik. – Podała mi oprawny w skó­ro­po­dobną okładkę kalen­darz. – Jutro do połu­dnia mam od cho­lery roboty, ale po połu­dniu, jak już się z powro­tem roz­lo­ku­jesz na swoim pod­da­szu, opro­wa­dzę cię po miej­scach zwią­za­nych z tymi zabój­stwami. Zoba­czysz jej pose­sję, sie­dzibę firmy, pier­wotną, bo teraz to filia. Główny budy­nek mają w Gdań­sku. No i pój­dziemy do tej sta­rej papierni i tam, gdzie trzy­dzie­ści lat temu zna­leźli jej męża. Czyli spa­cer śla­dami zbrodni – uśmiech­nęła się smutno. – Bo pew­nie nie wszyst­kie te miej­sca znasz…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki