Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Złamana osobistym dramatem Felicja Stefańska, reporterka śledcza i rzeczniczka prasowa gminy Kryszewo, rzuca wszystko i ucieka od swego obecnego życia. Lecz im dalej ucieka, tym bardziej przeszłość ją ściga…
Nagle zostaje pilnie wezwana do Kryszewa. Życie jej najbliższych przyjaciół jest w niebezpieczeństwie, decyduje się więc wrócić.
Ktoś popełnił w miasteczku okrutną zbrodnię. Felicji przyjdzie szukać odpowiedzi w trudnym środowisku – wśród lokalnych rekinów biznesu – tropy zaś prowadzą w przeszłość.
Dziennikarka podąża za nimi w mrok, w którym kryją się prawdopodobnie początki dramatu, a kluczową rolę zdaje się odgrywać budynek starej papierni o dość ponurej historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
CZĘŚĆ I
Trzydzieści lat wcześniej
W mroku czuł się bezpiecznie, jak nocne zwierzę. Sprzyjał mu, otulał go i chronił przed jedynym wrogiem, którego musiał się obawiać: przed człowiekiem. Stanął pod drzewem, bo mżyło, wyjął z kieszeni papierośnicę z monogramem i zapalił. Błysk ognia wykrzesanego z eleganckiej srebrnej zapalniczki rozświetlił na moment czerń, wydobył zarysy torów i obmurowania, przy którym rosły stare lipy, i padł na sygnet, a ten odbił światło, jakby mrugnął porozumiewawczo.
Mężczyzna uśmiechnął się z zadowoleniem, dumny z siebie. Wybił się. Był kimś. Był kimś lepszym od innych. Wybrańcem. Miał pieniądze, władzę, do niego należała przyszłość. Nie tylko własna, ale także innych ludzi, w ten czy inny sposób od niego zależnych. Dlatego był teraz w tym miejscu. Czekał.
Prywatny samochód zostawił po drugiej stronie dogorywającej stacji kolejowej. Lepiej, żeby nikt go tutaj nie zobaczył, nawet jeśli psia pogoda i tak nie zachęcała do spacerów. Nigdy nic nie wiadomo. Czasem jakiś pijak wracający z knajpy mógł spowodować kłopoty. Wszyscy go tutaj znali, nie był anonimowy. Wiedział, jak szybko rozchodzą się plotki, wolał dmuchać na zimne. Nie lubił korzyć się przed nikim. Tłumaczyć. Był panem, królem życia.
W jego żyłach buzowały wypite podczas wystawnej kolacji drinki, w głowie odrobinę szumiało. Ale nie upił się jak świnia, był to raczej przyjemny stan lekkiej ekscytacji. Normalny i nawet pożądany w jego branży, dodawał sił, umacniał samozadowolenie. Lekko zniecierpliwiony zerknął na podświetlony zegarek, równie drogi i markowy jak zapalniczka, papierośnica czy sygnet. Osoba, z którą się tu umówił, spóźniała się. Spotkanie miało się odbyć jak zwykle w nieczynnej papierni, od mniej więcej roku formalnie należącej do jego przedsiębiorstwa. Lecz by stąd do niej dotrzeć, trzeba przejść przez nieużytki rozciągające się tuż za torami. Nieoświetlone, błotniste, pełne wertepów, porośnięte chwastami. Nikt tam samotnie nie chodził. Okolice papierni – podobnie jak budynek – budziły w ludziach strach. Ale nie w nim. Od początku stara papiernia stała się jego drugim domem. Drogi też się nie obawiał, w końcu znał tutejsze ścieżki na pamięć, korzystał z nich, gdy chciał być niezauważony. Kiedyś zbuduje tam nowy dojazd i duży parking, ale bez pośpiechu. Teraz te bezdroża bywały przydatne. Buty co najwyżej pobrudzi, wprawdzie sporo kosztowały, ale miał ich kilka par. Musiał dziś załatwić definitywnie tę sprawę, by iść naprzód. Nie potrzebuje więcej problemów. Nikt nie ma prawa narzucać mu czegokolwiek, dyktować warunków. Ktoś się przeliczył. Czas pozbyć się zbędnych obciążeń. Skończyć z tym.
W skórzanej torbie na ramieniu spoczywał telefon komórkowy, kolejny przedmiot dumy – jego firma jako jedna z pierwszych w kraju miała je na wyposażeniu. Wyjął go teraz, czule pieszcząc dłońmi znajome kształty. Wysunął antenę, lecz aparat zasygnalizował brak zasięgu. „Nic dziwnego przy tej pogodzie”, pomyślał z niesmakiem. Wyłączył urządzenie i włożył je z powrotem do torby. Zapalił następnego papierosa, kilka razy zaciągając się głęboko i nasłuchując w ciemnościach. Zadrżał, gdy w górze poderwał się do lotu jakiś ptak. Gdzieś po drugiej stronie torów coś stuknęło… zapewne zwierzę buszuje w śmieciach. Od strony głównej ulicy miasteczka dobiegł go dźwięk silnika auta, który po chwili oddalił się i ucichł.
Niemal w tym samym momencie usłyszał szelest, kilka zimnych kropli spadło z drzewa wprost na dopalającego się papierosa, gasząc go w ułamku sekundy. Ciemność wokół zgęstniała. Zaklął pod nosem, a wtedy jego mózg, zamroczony oparami wilgotnej mgły unoszącej się nad mokrą ziemią oraz resztkami alkoholu, zarejestrował odgłos kroków.
Ale to nie była jedna osoba…
FELICJA
Ponad rok wcześniej Wspomnienia
Greta nie wierzyła, że to zrobię, że zrezygnuję ze stanowiska rzeczniczki prasowej gminy, porzucę Kryszewo, a wraz z nim swoje dotychczasowe życie. A przecież już nieraz to robiłam, przeniosłam się przecież przed kilkoma laty z Trójmiasta na prowincję. Może nie dotarło do niej znaczenie tej zmiany, a może nie chciała uwierzyć w moją determinację. Ala ja już tak mam. Gdy w pewnym momencie podejmuję decyzję – kiedy czuję, że muszę – trwam przy niej. A wtedy dusiłam się w Kryszewie. Mogę siedzieć gdzieś na tyłku przez wieki, dopóki nie wezwie mnie zew, a on jest jak nakaz. Wtedy zostawiam wszystko za sobą i zaczynam od nowa. Nie miałam zresztą czego zostawiać. Po śmierci Sebastiana byłam jak pęknięta wydmuszka. Krucha i pusta. Musiałam ją jakoś posklejać i czymś wypełnić. Ale nie tutaj, gdzie wszędzie widziałam nasze cienie. Nie, to nie była ucieczka, raczej świadome wycofanie się, choć nie miałam zielonego pojęcia, co zrobię, dokąd się udam. Pomógł mi przypadek, a raczej kilka przypadków.
Gdy Kaśka, moja asystentka i następczyni, zajmowała się portalem, marnotrawiłam czas, oglądając od niechcenia jakieś filmiki w Internecie. Tam po raz pierwszy usłyszałam o życiu w samochodzie, tak zwanym van life. Uznałam, że to coś dla mnie, jako że nie przywiązuję się ani do miejsc, ani do ludzi. Kiedy jeden jedyny raz zdarzyło mi się naruszyć tę żelazną zasadę, skończyło się to fatalnie dla mnie, dla niego, dla innych. A życie w drodze byłoby symbolicznym spełnieniem. Myśl zakiełkowała i zakwitła, a ja pielęgnowałam ją wprawdzie ukradkiem, lecz konsekwentnie.
Los chciał, że w tym samym czasie, z polecenia znajomego fotoreportera, zaproponowało mi współpracę pewne amerykańskie czasopismo zajmujące się, ogólnie rzecz biorąc, folklorem i kulturą regionów Europy. Z głupia frant zapytałam, czy byliby zainteresowani reportażami z podróży. Owszem, byliby. I w tym momencie sprawa została już w zasadzie przesądzona. Sprzedałam za bezcen moją wysłużoną dryndę. Zaczęłam szukać kampera…
Wszystko robiłam po amatorsku, na wyczucie. Nie zamierzałam nawiązywać kontaktów z kamperowcami, nie interesowało mnie to środowisko jako takie. Chciałam ruszyć przed siebie. Jak najszybciej. Kupiłam więc vana, którego znalazłam w ogłoszeniach w sieci i na którego było mnie stać z pieniędzy uciułanych przez lata pracy, a także kwoty, którą uzbieraliśmy z Sebastianem na nasz ślub i wspólną przyszłość. Myślałam, że w pewnym sensie on będzie tam razem ze mną. W tym aucie. Samochód sprzedawała para emerytów, ludzi po siedemdziesiątce, pasjonatów, byłych hipisów. Podobno nie tyle rezygnowali z karawaningu, ile raczej zdecydowali się zmienić auto na większy, wygodniejszy w ich wieku model. Podczas załatwiania formalności zwierzyli mi się, że ten styl życia wchodzi w krew, i jeśli o nich chodzi, to zapewne umrą w podróży. Kiedyś, bo świetnie się trzymali. Jeszcze bardziej mnie to nakręciło. Decyzji zakupu, być może pochopnej, ponieważ samochód – ford transit – okazał się ostatecznie do remontu, nie żałuję do dziś. Mimo wszystko spełnił moje oczekiwania: sprawdził się, dla mnie był w sam raz, niczego mi nie brakowało. Choć gdyby nie Ryba, który z zaciśniętymi ustami, lecz lojalnie, pomógł mi z remontem, nie wiem, czy w ogóle wyruszyłabym w tę trasę.
– Po co ci to, Felicja?! – napadła na mnie Greta, moja najlepsza przyjaciółka, której zawdzięczam wiele i dlatego na wiele jej pozwalam. – Zastanów się! Pomału zbliżasz się do pięćdziesiątki. Nie jesteś już młódką, wariatko. Samotne życie w jakimś… cholernym samochodzie?! Na dodatek zimą! Ty, lalunia z miasta, wychuchana panienka z wyższych sfer? Nie mogłabyś zaczekać przynajmniej do lata? Przemyśl to jeszcze. Niby czego się spodziewasz po tej eskapadzie?
– Gretka, daj mi święty spokój, pozwól żyć po swojemu, dobrze? Nigdy nie byłam lalunią, i doskonale o tym wiesz.
Machnęła ręką.
– Ale to wcale nie jest po twojemu!
– Niby dlaczego? I, kurde, nie wypominaj mi wieku – ciągnęłam. – Ty, zdaje się, już przekroczyłaś sześćdziesiątkę, co nie? Cicho siedź! – dodałam, bo już otwierała gębę. – Wyglądasz świetnie, trzymasz się świetnie, roznosi cię energia za dziesięciu, rzucasz się co chwilę z motyką na słońce. Masz ze stu wielbicieli, wciąż z nimi byś romansowała, gdybyś nie uwielbiała męża, którego złapałaś raptem parę lat temu. Sama widzisz. Wiek cię przed niczym nie powstrzymuje. A ja nie wiem, co jest „po mojemu”. Chcę się przekonać. Czego się spodziewam? Zmiany. Potrzebuję jej w tej chwili jak tlenu.
– Gonisz za cieniami…
– Cienie są tutaj – odparłam. – Właśnie tutaj. I niech tu zostaną.
– Więc przed nimi uciekasz. A ucieczka nigdy nie była w twoim stylu. – Greta była uparta, nie odpuszczała.
– Kiedy ja wcale nie uciekam. Chcę spróbować czegoś całkiem nowego. Zostawić za sobą… mrok, w którym zaczynałam się pogrążać. Rozumiesz? – Broniłam się, jak umiałam, choć tak naprawdę nie byłam pewna, co mną kieruje.
Na szczęście Greta chyba pojęła wreszcie, że przegrała. Że i tak zrobię, co postanowiłam, a powstrzymywanie mnie może tylko pogorszyć sytuację.
– Okej. Rozumiem. – Ustąpiła wreszcie. – Więc jedź po to swoje wyzwolenie, może gdzieś w drodze uda ci się je dogonić. Tylko nie trać z nami kontaktu. Będziemy tu na ciebie czekać, pamiętaj o tym…
Kazałam jej spieprzać, zanim obie się popłaczemy jak dwie durne pensjonarki. Wyruszyłam następnego dnia po zdaniu ostatnich spraw Kasi, która przejęta rolą, lekko spanikowana uściskała mnie, szepcząc do ucha, że ona i tak chwilowo mnie zastępuje. Za towarzysza miałam jedynie Burego – kochane wierne psisko, które adoptowaliśmy wspólnie z Sebastianem. Imię otrzymał ponoć od „wiejskiego burka”, choć jest rudy, co budzi wieczne kontrowersje, jak się z czasem okazało, nie tylko w Polsce. Obcokrajowcom nawet trudniej przychodziło wyjaśnić genezę jego imienia.
Zebrali się w trójkę: obie dziewczyny i Zygmuś Ryba, by pomachać nam na pożegnanie. Greta nawet chusteczką. Serio. Po drodze zatrzymałam się na noc u rodziców. Nie do końca zdradziłam im swoje plany, bo i tak by nie zrozumieli, o co chodzi. Powiedziałam tylko, że jadę do pracy dla tej „cudzoziemskiej” – jak mówi matka – gazety. W pewnym sensie była to prawda. Ojciec przyjął informację ze stoickim spokojem, mama – jak zwykle – z paniką. Teraz nagle doceniła mój etat w „prowincjonalnej” gazetce: tutaj miała mnie przynajmniej pod ręką.
Tak zaczęła się moja przygoda…
Pierwsza trasa prowadziła do Chorwacji, gdzie miałam zrobić banalny reportaż jeszcze przed sezonem turystycznym. Miałam naświetlić temat raczej z perspektywy mieszkańców. Na początek, żebym się wdrożyła, tak umówiłam się z moją nową redakcją, potem dadzą mi coś bardziej ambitnego. W kamperze od razu poczułam się jak w domu, a nawet lepiej, bo prawdziwego domu nigdy nie miałam, może z wyjątkiem dzieciństwa – choć w tym akurat nigdy nie czułam się zbyt dobrze. Po prostu od dziecka uchodziłam za czarną owcę w „przyzwoitej” rodzinie. Pewnie dlatego ten wysłużony van był pierwszym moim własnym, przeze mnie wybranym prawdziwym domem. O dziwo, Bury również doskonale się w nim zaaklimatyzował, zresztą zawsze lubił jeździć autem.
Spodobała mi się ta zimowa jazda przed siebie, czasem w śnieżycy, czasem w deszczu, bez pośpiechu, bez obciążeń, jakby w oderwaniu od znanej mi do tej pory uporządkowanej (przez system, nie przeze mnie) rzeczywistości. Nocowaliśmy zazwyczaj na specjalnie do tego celu wyznaczonych parkingach albo na dziko, gdyż większość kempingów była jeszcze nieczynna. Mój nowy domek na kółkach miał wprawdzie niewielkie rozmiary, lecz dzięki zapobiegliwości poprzednich właścicieli było w nim wszystko, czego potrzebowałam, mogłam więc z niego właściwie nie wychodzić. Nawet gotowałam sobie, bo pies posiadał zapas własnej karmy, i po raz pierwszy w życiu zaczęło mi to sprawiać przyjemność. Wcześniej nie lubiłam tracić czasu na przygotowywanie posiłków: za dużo spraw miałam na głowie i w głowie, za wiele natrętnych myśli, które wolałam zagłuszyć w nieustającej „akcji”.
Z nostalgią wspominam ten pierwszy etap naszej podróży. Nikt mi nie przeszkadzał, nie narzucał się, nie zmuszał do udawania, myślenia czy rozmów. Polubiłam samotność, Bury jako towarzysz w zupełności mi wystarczył. Odżyłam. Nowe doświadczenie podziałało na mnie odświeżająco.
Chorwacja również mnie zachwyciła. I klimat, i krajobrazy, i ludzie. No i żarcie, bo z racji tematu musiałam się nim też zainteresować. Greta byłaby zachwycona, ona kocha morskie pędraki! Do tej pory żywiłam się głównie serkiem homogenizowanym, sucharami i herbatą, a teraz – tutaj – zrozumiałam jej nieustanny zachwyt. Spędziliśmy tam mniej więcej dwa tygodnie, Bury wybiegał się i odmłodniał. Przygotowałam całkiem niezły materiał, mnóstwo zdjęć. Szefowa była zadowolona do tego stopnia, że zażyczyła sobie podobnego reportażu z Grecji. Ruszyliśmy więc w dalszą trasę – przez Albanię.
Wcześniej przebąkiwano już w mediach o dziwnym wirusie z Chin, ale niespecjalnie się tym interesowałam: przecież tyle było innych przed nim… Te wszystkie świńskie czy ptasie grypy uznawałam za coś w rodzaju mitu – jeśli nie kitu – za objaw ludzkiej paranoi, a w najlepszym wypadku za zasłużoną karę wymierzoną ludzkości przez zmaltretowaną naturę. Tymczasem w marcu Światowa Organizacja Zdrowia oficjalnie ogłosiła pandemię COVID-19, która uziemiła nas właśnie w Albanii. Kraju raczej brzydkim i nieciekawym w moim ówczesnym mniemaniu, obserwowanym głównie przez okna samochodu, pełnym brudnych miast i surowych ludzi. Jeszcze brzydszy wydał mi się, gdy wprowadzono tam stan klęski żywiołowej: reżim sanitarny graniczący z obłędem, godzina policyjna w miastach oraz wiele innych męczących ograniczeń, włącznie z zamknięciem granic. Wszędzie wojsko i policja, przynajmniej w pierwszym okresie lockdownu. Mundurowi mogli wobec opornych używać przemocy, lepiej więc było stosować się do nakazów.
Poczułam się jak w pułapce, ogarnęła mnie frustracja, w dodatku przepędzano nas z miejsca na miejsce i ustawicznie kontrolowano. Zaczęłam szukać jakiegoś cichego miejsca, gdzie moglibyśmy w miarę bezboleśnie przetrwać to szaleństwo. Wtedy jeszcze wydawało się, że i ta epidemia szybko się skończy i wkrótce wszystko wróci do normy. Posłuchałam rady tubylców, by udać się na Riwierę Albańską w południowej Albanii, na wybrzeże Adriatyku, gdzie panuje względny spokój, jest raczej dziko, ciepło i podobno ładnie, a na turystów patrzą przychylnym okiem.
Pojechaliśmy najpierw do Wlory, nadmorskiego miasta, a potem kilkanaście kilometrów do miejscowości Zvernec nad zatoką Narta. Tam dowiedziałam się, że niedaleko znajduje się dzika plaża, na której mogłabym przeczekać to pandemonium. Podobno nie będę pierwsza, ale miejsca nie zabraknie. Po przejechaniu kilku kilometrów kiepską, pokrytą koleinami żwirową drogą dotarliśmy do… raju. Gdybym miała wyobrazić sobie mityczny raj, to właśnie tak by wyglądał. Plaża jak z obrazka: szmaragdowa laguna pod błękitnym niebem otoczona piaskiem, a całość zamknięta pierścieniem żółtych skał, które w promieniach słońca przybierały złotą barwę. Szum fal, cisza, czasem tylko krzyk ptactwa krążącego nad wodą, no i ten kojący spokój nieujarzmionej przez człowieka natury, choć rzeczywiście nie byłam tam sama, bo, oprócz paru samochodów miejscowych rybaków, przy skałkach zatrzymał się drugi kamper. Odległości od innych pojazdów były jednak na tyle duże, że zupełnie mi to nie przeszkadzało.
Postanowiłam, że zostaję i że nie dam się stąd wypędzić za żadne skarby. Bury też wyglądał na uszczęśliwionego, hasał po plaży jak szczeniak, brodząc w płytkiej wodzie, z nosem uwalanym w piasku, uśmiechnięty od ucha do ucha. Głębiej nie wchodził, zresztą nie pozwoliłabym mu na to. Uprzedzano mnie, żeby nawet latem nie ryzykować w tym miejscu kąpieli, ponieważ w lagunie występują niebezpieczne prądy morskie. „No i git”, pomyślałam. „Nie musimy się tu kąpać”. Zresztą nie było jeszcze na tyle ciepło, by odczuwać potrzebę pluskania się w morzu. Przyjdzie czas, to pojedziemy popływać gdzie indziej. Są przecież w okolicy miejsca przeznaczone do kąpieli.
Nigdy nie zapomnę pierwszej nocy na plaży, kiedy przyśnił mi się Sebastian. Był tutaj razem z nami, podziwialiśmy zachód słońca. Obudziłam się szczęśliwa. I tak zostało przez ponad dwa miesiące, które tam z Burym spędziliśmy. W tym czasie udało mi się zwiedzić stary zabytkowy monastyr na wyspie Zvernec, zaprzyjaźnić się z albańskimi rybakami i z sympatycznym małżeństwem podróżników z Hiszpanii zamieszkujących sąsiedni kamper. Dwa razy widziałam brodzące na płyciźnie charakterystyczne, bo białe flamingi. Na niezbędne zakupy jeździłam do Wlory, miasta leżącego nad dwoma morzami: Adriatykiem i Jońskim, pełnego białych domów, hoteli i pensjonatów. Prawdziwa bajka. Bajkowe życie w podłym czasie…
Pierwszego czerwca zostały otwarte lądowe przejścia graniczne z sąsiadami, między innymi z Grecją. Mogłam ruszać dalej, oczywiście po wykonaniu testu na obecność koronawirusa, który na szczęście dał wynik negatywny. Opuszczałam to miejsce z żalem, musiałam jednak kontynuować podróż, bo choć w trakcie pobytu w Albanii zrobiłam nadprogramowy materiał, to redakcja nalegała na ten grecki, wcześniej zaplanowany.
Grecję znałam, więc mniej mnie zauroczyła niż – o ironio – Albania, która początkowo wydawała mi się brzydka i nieprzyjazna. Teraz obiecałam sobie, że do niej wrócę, niech tylko skończy się ta cholerna pandemia. Tymczasem korzystając z poluzowania obostrzeń, pisałam reportaż między innymi w Atenach, Salonikach i Kawali, pstrykałam zdjęcia. Czas płynął, moje notowania w redakcji rosły. Otrzymałam kolejne zamówienia, tym razem we Włoszech, na Sycylii, potem w Turcji. Trochę się najeździłam. W Turcji poczułam się jak ryba w wodzie, zachwyciła mnie i zaintrygowała swoimi kontrastami. Przebywałam tam nawet dłużej, niż to było potrzebne, ale tego nie żałuję. Niestety, doszło do kolejnej fali pandemii i zrobiło się trochę mniej miło, poza tym kończyła mi się kasa z oszczędności, a amerykańska gazeta aż tak dobrze nie płaciła, pomijając fakt, że nieregularnie.
Zastanawiałam się, jak przetrwać kolejny kryzys. Redakcja zleciła mi opracowanie czegoś w rodzaju miniprzewodnika do wydania specjalnego, opartego na moich materiałach z podróży. Mogłabym wracać do kraju, jednak nie ciągnęło mnie tam. Nie chciałam przebywać w miejscach zaludnionych, obawiałam się też, że się zarażę, choć udało mi się zaszczepić w Grecji „służbowo” jako korespondentce prasowej. Uznałam, że mam okazję wrócić na moją ulubioną albańską plażę… zanim znów zamkną granice.
I tak zrobiłam. Tym razem już wiedziałam, gdzie się kierować. Naszą miejscówkę zastałam niezmienioną. Wyglądała, jakbyśmy wyjechali stąd wczoraj, tyle że zamiast jednego kampera po sąsiedzku miałam dwa. Hiszpanie wyjechali, przybyli młodzi Anglicy, dwóch spokojnych brodatych facetów w busie, a także para około sześćdziesiątki ze Szwecji w aucie z dużą przyczepą kempingową, urządzoną jak lśniący czystością luksusowy apartament. Nie to co u mnie – wieczny rozgardiasz.
Najwyraźniej wszyscy mieli plan podobny do mojego, czyli przeczekać w tym sielankowym miejscu kolejny atak koronawirusa. Byli mili, nie sprawiali żadnych kłopotów, a razem było nam raźniej. Czasem zapraszaliśmy się na piwo albo kawę, gawędziliśmy do późnej nocy, nawet wspólnie spędziliśmy święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Anglicy prowadzili podróżniczego bloga czy też raczej vloga. Namawiali mnie do tego i nawet przez chwilę się zastanawiałam, bo okazało się, że można w ten sposób całkiem nieźle zarobić. Szybko mi jednak przeszło. Nie jestem zbyt otwarta ani szczególnie gadatliwa, a kto chciałby oglądać i słuchać w sieci wynurzeń stukniętej baby w średnim wieku. I jeszcze łożyć na to kasę…
W nowym roku wszystko się zmieniło, moi towarzysze wyjechali, zostaliśmy z Burym zupełnie sami. Wprawdzie regularnie odwiedzali mnie Albańczycy, z którymi zdążyłam się już całkiem dobrze poznać, mimo to zaczęłam coraz bardziej odczuwać samotność. Pracowałam dużo, by zabić czas i zarobić na chleb (czy może raczej na albańską pittę), ale dni się dłużyły, a noce stały bezsenne. Sama przed sobą nie chciałam przyznać, że tęsknię za krajem, zresztą nie wiem, czy tak było naprawdę, czy tylko po raz kolejny nie widziałam sensu w tym, co robię. Piękno krajobrazu przestało zachwycać, nastąpił przesyt. Wracała depresja, by ponownie chwycić mnie w swoje drapieżne szpony. I coraz bardziej brakowało mi Sebastiana. Przestałam czuć obok siebie jego niematerialną, a bliską obecność. Tak jakby namacalnie się ode mnie oddalał, znikał, a wraz z nim i ja. Przynajmniej ta ważniejsza część mnie.
Coraz częściej zaczęłam sięgać po alkohol, coraz częściej też zdarzało mi się przeholować. Zaczęłam od lokalnego piwa, potem przerzuciłam się na greckie wina, których było tutaj do wyboru, do koloru, a skończyłam na rakiji z morwy. Tak się składa, że w Albanii alkoholu jest pod dostatkiem: można go kupić we wszelkich postaciach i gatunkach, a do tego bardzo tanio w każdym sklepie spożywczym. Korzystałam więc z tego ochoczo, próbując zabić niemoc i frustrację. Odpływałam. Pies wpatrywał się we mnie z wyrzutem, posmutniał.
Tamtego dnia, na dodatek w moje urodziny, gdy zapadał zmierzch, byłam już po dwóch czy trzech piwach. Siedziałam na piasku przed otwartym kamperem, w którym spał Bury, i otwierałam butelkę rakiji, gdy nagle śpiewnie rozdzwoniła się moja komórka. Wystraszyła mnie. W pierwszej chwili nawet nie rozpoznałam dźwięku, tak się od niego odzwyczaiłam. Od dawna nikt do mnie nie telefonował. Z redakcją kontaktowałam się mailowo, a rodzice obrazili się i przestali do mnie dzwonić, czekali, aż sama to zrobię, co zdarzało mi się rzadko, bo zazwyczaj rozmowa i tak kończyła się kłótnią.
Zanim dobrnęłam do telefonu, zdążyłam zwalić się na tyłek ze stopnia wozu i obudzić psa, który wodził za mną zaniepokojonym wzrokiem. Biedne, wierne stworzenie, jedyna miłość w moim życiu – tylko on mi został. Gdyby i jego zabrakło, w ogóle nie miałabym po co budzić się rano. Rozczuliłam się. W stanie upojenia dość często mi się to zdarza. W końcu dopadłam aparatu i udało mi się odebrać. Na ekranie wyświetlił się jakiś numer, ale wzrok z lekka mi się już mącił, poza tym byłam zdenerwowana.
– Halo? – wybełkotałam niepewnie.
W odpowiedzi usłyszałam najpierw trzaski, a następnie znajomy głos, niesłyszany od miesięcy, bo choć miałyśmy stały kontakt, to z czasem niemal się urwał. Każda z nas żyła teraz innym życiem, no i… tak to bywa.
– Felicja, czy to ty? – Gretę rozpoznałam od razu, ale ona mnie chyba nie za bardzo.
– Ja, a kto? – Zapaliłam papierosa i pociągnęłam łyk z butelki.
– Nie byłam pewna. Dziwnie mówisz. Masz zachrypnięty głos…
– Jestem przeziębiona – odparłam.
– Ale chyba nie masz covida?
– Wal się. Chyba ty!
– No to super, bo…
– Stęskniliście się za mną? Raczej nie, bo dawno się nie odzywałaś!
– I vice versa – ucięła. – Ale fakt, stęskniliśmy się. I mam propozycję. Powiedz, co robisz, gdzie jesteś. Pracujesz?
– A bo co?
– Czy ty jesteś pijana, Felka?!
– Tylko nie Felka, dobrze?! Zwariowałaś, ja pijana?! W życiu! Odczep się. Chyba, kuźwa, ty! Jestem w Albanii, pracuję, to znaczy właśnie skończyłam i teraz odpoczywam. – Postawiłam się do pionu, to znaczy usiadłam prosto i odstawiłam butelkę. – Czemu pytasz?
– Bo… – Usłyszałam w jej głosie wahanie. – Coś się wydarzyło w gminie. Sprawa dla ciebie. Powiem krótko, pomyśleliśmy, że może byś do nas wróciła…
Zatkało mnie, odczułam to jak uderzenie. Cios był za szybki.
– Mowy nie ma! – wypaliłam bez zastanowienia. Co ona sobie myśli?! Dzwoni po dwóch miesiącach i wali prosto z mostu, jak gdyby nigdy nic. Nie pyta, co czuję. A czułam się zraniona, bunt we mnie narastał, alkohol tańczył we krwi.
– Ale posłuchaj, stara…
– Nie. Powiedziałam „nie”! Nie zrozumiałaś?
– Felicja!
– Coś jeszcze? Bo muszę wracać do pracy. Nie jesteś już moją szefową.
– Czuję, że coś jest z tobą nie tak – brnęła. – Martwię się. Proszę cię, wysłuchaj mnie chociaż…
Wkurzyłam się, choć w oczach poczułam łzy. Bury zaskomlał i wyszedł, by położyć się na moich kolanach. Znów to przeklęte pijackie rozrzewnienie… Nie, do diabła. Dosyć tego!
– Nie mam czasu – walnęłam. – Może innym razem. Jakoś się do tej pory nie martwiłaś. Bywaj, stara. – Rozłączyłam się i dopiero wtedy rozryczałam. Gdyby to nie były akurat moje urodziny! Niby nigdy nie przywiązywałam do tego wagi, ale mimo to w duchu spodziewałam się życzeń.
Chciałam pójść z Burym na wieczorny spacer brzegiem laguny, jednak skończyło się na obaleniu do dna butelki rakiji. Zasnęłam na plaży, a on mnie pilnował. Noc była chłodna: w końcu to zima, za dnia kilkanaście stopni, na słońcu odczuwalnie nawet więcej, ale w nocy zaledwie kilka. A ja miałam na sobie tylko dżinsy i bluzę z polaru. Chłód otrzeźwił mnie w końcu i obudził. Wstawał świt, z oddali pomachał do mnie któryś z rybaków, po czym wrócił do swojego zajęcia. Najwyraźniej wcześniej obserwował mnie z troską, jak już wiele razy bywało. Czasem budzili mnie z alkoholowych oparów, bojąc się, że zamarznę, przy okazji wysłuchując wiązanek, na szczęście po polsku, więc i tak nie rozumieli. Tym razem poczułam się głupio. Wstydziłam się siebie, swojego życia, zachowania, swoich od dawna niemytych włosów zwisających w smutnych strąkach, bo nie chciało mi się ich nawet spiąć. Co by pomyślał Sebastian, gdyby mnie taką zobaczył? Rozmowa z Gretą wydawała mi się teraz snem. Nie byłam pewna, czy wydarzyła się naprawdę, czy była jedynie wytworem mojej zamroczonej wódą imaginacji. Ostatecznie wróciliśmy z Burym do samochodu i spaliśmy do południa…
Ostatni etap naszej podróży w czasie i przestrzeni – bo tak ją nazwałam – wspominam mgliście, lecz od tamtego momentu przestałam chlać. Podświadomie oczekiwałam kolejnego telefonu od Grety. Nie chciałam, żeby znowu przyłapała mnie w stanie wskazującym na spożycie. Ona jednak nie dzwoniła. Mijał dzień za dniem. Wszystkie zlewają mi się w pamięci w długą wzburzoną rzekę światła, mroku, lęku i nadziei. Wiem, że mogłam do niej zatelefonować, ale nie potrafiłam się na to zdobyć. Coś mnie blokowało, podejrzewam, że wtedy jeszcze nie myślałam normalnie, wciąż tkwiłam w tej dziwnej zapaści psychicznej.
Przypomniałam sobie natomiast, że jakiś czas temu dostałam maila od Kasi, w którym prosiła mnie o pomoc. Domyśliłam się, że chodzi o pomoc w pracy. Nie wnikałam, nie dopytywałam, zinterpretowałam to sobie jako próbę wkręcenia mnie na powrót w sprawy gminy. Odpisałam krótko, że mnie nikt nie pomagał, więc i ona sobie poradzi. Kończyłam wtedy artykuł dla amerykańskiego magazynu, miałam na głowie wybór dziesiątków zdjęć, podpisów, kłopoty z korektą (pisałam po angielsku). Nie miałam zamiaru wikłać się w cudze problemy, marzyłam tylko o tym, żeby zrobić swoje i… się napić. Kaśka już nie napisała. Teraz połączyłam jej wiadomość z tamtym telefonem od Grety, nie przypuszczałam jednak, że…
Ale po kolei.
Doczekałam się. Greta zadzwoniła o świcie, kiedy jeszcze spałam, lecz już byłam wyczulona na dźwięk komórki, więc odebrałam natychmiast. Nie dała mi dojść do głosu. Płakała. Coś chaotycznie wyjaśniała, ale jej nie zrozumiałam.
– Co się dzieje, Greta, do cholery? Czy możesz mówić wyraźnie? – zniecierpliwiłam się w końcu.
– Wracaj, musisz wrócić!
– Co się stało, gadaj normalnie!
Moja przyjaciółka rozkaszlała się z emocji. Upłynęła dłuższa chwila, zanim była w stanie dokończyć urwaną myśl. Jednak gdy wróciła do rozmowy, jej głos brzmiał już normalnie i rzeczowo:
– Kaśka jest w szpitalu – oznajmiła. – Walczy o życie.
– Co?!
– Została napadnięta, poważnie ranna i leży nieprzytomna. Lekarze nadal nie wiedzą, czy przeżyje.
– W co wyście się…
– Daj spokój. Wszystko opowiem ci na miejscu. Tak, młoda wplątała się w aferę kryminalną. Bo chciała być taka jak ty, nie rozumiesz? Dorównać ci. Byłaś dla niej wzorem, bohaterką. Wmówiła sobie, że ona też może być dziennikarką śledczą. Ostrzegałam ją, ale mnie nie posłuchała.
Usiadłam na łóżku i zapaliłam papierosa. Bury przytulił się do mnie całym swoim kudłatym ciałem.
– Co to za afera?
– Morderstwo – odparła krótko. – Straszny syf. Nie mogę o tym gadać przez telefon. Sytuacja jest zbyt skomplikowana. Kaśka zostawiła swoje notatki, przejrzałam je, ale niewiele z tego rozumiem. Tylko ty możesz pomóc.
– A policja?
– Sama wiesz, jak jest…
Domyśliłam się, że chodzi o sprawę z tak zwanym drugim dnem, inaczej nie byłoby problemu.
– Kto się teraz zajmuje gazetą? – zapytałam.
– Nikt. Została zawieszona, portal też nie działa. Wrócisz?
– Dobra. Przemyślę to. Ale jeśli wrócę, zrobię to przede wszystkim dla Kasi. Niech się nie waży umierać!
Wyjechałam jeszcze tego samego popołudnia. Szczęśliwym trafem fala pandemii już opadła, granice otwarto, można było normalnie podróżować. Co mnie czeka w kraju, tego jeszcze nie wiedziałam.
Czułam jednak, że coś gorszego nawet od koronawirusa…
Kryszewo, trzeci rok pandemii
– I się nie bałaś? – zapytała Greta, gdy skończyłam opowiadać.
– Ale czego?
– No, wiesz, sama w tym samochodzie, często na odludziu… Bury by cię przecież nie obronił.
– Nie doceniasz go. – Pogłaskałam psa tulącego się do mojej nogi. – Nie wiem tylko, przed czym miałby mnie bronić. Ani razu podczas tej podróży nie spotkałam się z agresją. Ludzie czasem bywają nachalni, dociekliwi, ale nic poważnego się nie wydarzyło. Poza tym wiesz, że potrafię bronić się sama. Skończyłam kurs samoobrony, no i miałam w samochodzie gaz łzawiący. Na wszelki wypadek.
– Wiem, wiem, że znasz sztuki walki… tym się zresztą pocieszałam. Bałam się o was, o ciebie i o Burego, naprawdę.
– Świat nie jest taki zły, Gretko. Tylko ci, którzy nim rządzą.
– Ludzie też nie anioły. A ty przez telefon brzmiałaś… zachowywałaś się dziwnie – dodała z wyrzutem.
Nie skomentowałam tego, bo po co, miała rację. Greta dolała mi kawy. Dotarłam do nich przed godziną. Dałam jej znać esemesem, że za chwilę będę razem z Burym. Czekała na mnie z kolacją mimo późnej pory. Przemek, jej mąż, już się położył spać – zazwyczaj o świcie wstaje do pracy w firmie. Jechałam dzień i noc, prawie się nie zatrzymując, z wyjątkiem dwóch godzin poświęconych po drodze na wykonanie testu antygenowego, bo na PCR zabrakło mi już czasu. Dzięki temu uniknę kwarantanny. A jednak nie czułam zmęczenia, adrenalina działała lepiej od kawy. Uściskałyśmy się z Gretą bez słowa i zapytałam o Kasię. Okazało się, że jej stan jest poważny, lecz stabilny, rokowania są dobre. To była dobra wiadomość na powitanie. Nadal jednak nie można z nią rozmawiać.
Zgodnie postanowiłyśmy z Gretą najpierw coś zjeść, a dopiero po kolacji omówić wszystko. Gdy przyjechałam, miała już przygotowaną wielką tacę z kanapkami oraz miskę smakołyków dla psa. Ale najpierw moja najlepsza i jedyna od lat przyjaciółka wyciągnęła ze mnie wspomnienia z „wojaży”, jak to nazwała. Potem przyniosła dzbanek mocnej kawy. Dla mnie (choć za kawą nie przepadam, teraz jednak była mi potrzebna), bo sama, ze względu na porę, popijała tylko herbatkę ziołową.
– Słyszałaś o tej młodej parze amerykańskich blogerów, którzy pozabijali się w podróży takim kamperem? – zapytała jeszcze.
Złapałam się za głowę.
– Rany, Greta! Jasne, że słyszałam, każdy chyba słyszał. Z tego co mi wiadomo, on ją zabił, a potem popełnił samobójstwo. Tam chodziło o przemoc domową, to były jeszcze dzieciaki. Co to ma ze mną wspólnego?
– Nic. – Wzruszyła ramionami. – Ale może taka izolacja od normalnego życia źle na ludzi działa?
– A co to niby jest „normalne życie”? To tak, jakbyś powiedziała, że jako ludzkość musimy zrezygnować z domów, bo w domach ludzie się nawzajem mordują. I to znacznie częściej niż w kamperach. Musielibyśmy chyba wracać do jaskiń. Ale zapewniam cię, że ludzie zabijają się wszędzie…
Spochmurniała.
– Tego nie musisz mi mówić. – Pokiwała głową. – Akurat coś o tym wiem.
– No właśnie – podchwyciłam. – Doszłyśmy do sedna. Więc może opowiedz mi wreszcie wszystko po kolei.
– Zaraz cię na szybko we wszystko wprowadzę, tylko ustalmy szczegóły. Dziś oczywiście przenocujesz u nas. Jutro wracasz do siebie. Twoje poddasze czeka, ale gospodarze chcą tam jeszcze posprzątać. Cieszą się na twój powrót. Kaśka nie mieszkała tam, przychodziła do pracy, do biura. Swój wóz, jeśli zechcesz, możesz zostawić tutaj, mamy jeszcze sporo miejsca w garażu. Twój etat jest wciąż aktualny, tak jak wcześniej obiecałam. Oficjalnie wracasz z bezpłatnego urlopu…
– Dobra, to nie jest najważniejsze, o tym możemy pogadać później – przerwałam jej. – Co do samochodu, zobaczymy. Czymś w końcu muszę jeździć.
Przypatrywała mi się z namysłem.
– Co jest? – zaniepokoiłam się.
– Nie, nic. Trochę się zmieniłaś. Jesteś jakby, nie wiem, spokojniejsza? Powiedz, spotkałaś tam… w drodze… swoje przeznaczenie?
– Nie jestem pewna, co masz na myśli. – Uśmiechnęłam się; jak ona dobrze mnie znała! – Ale chyba tak. Wiele zrozumiałam. A teraz opowiadaj…
GRETA
Kurczę, nie wiem, od czego zacząć, to cholernie zagmatwana historia. Może od tego, że jakieś pół roku temu… Nie, nie od tego. Ta sprawa ma głębsze korzenie, więc cofnę się w czasie. Dość daleko, bo o trzydzieści lat. Chyba nawet dokładnie tyle. Pamiętasz na pewno te czasy, przemiana ustrojowa, początki kapitalizmu i III RP. Epoka bezhołowia, chaos i „dziki zachód” pomieszany z „dzikim wschodem”. Dużo się wtedy działo, głównie w polityce i biznesie, a często na styku tychże, a jak wiesz, na tych „stykach” aktywni byli i ówcześni, a także obecni politycy, i ci dawni, z PZPR, poza tym służby i gangsterzy. Oni się zresztą często mieszali. Uczciwym ludziom, którzy wtedy próbowali coś rozkręcać, system na to nie pozwalał. „Prawo” było dla swoich. Osobiście to przerobiłam w latach dziewięćdziesiątych, ale o tym już wiesz. Jednak tamci też nie zawsze dobrze na tym wychodzili. Zdarzało się nader często, że tracili swoje majątki równie szybko, jak się ich dorobili, a czasem też głowy…
To było ogólne tło, a teraz konkrety. Na terenie naszej gminy działali wtedy różni nowi biznesmeni, dorobkiewicze, szemrani przedsiębiorcy. Często wywodzili się z trzech środowisk: partyjnych lub ubeckich albo z marginesu. Typy spod ciemnej gwiazdy, czyli z kryminalnego podziemia. Jak było z tym, o którym za chwilę, sama nie do końca wiem. Pochodził raczej z porządnej mieszczańskiej rodziny, przybyłej do nowej Polski gdzieś ze wschodu, zaraz po wojnie, on sam natomiast – tak przynajmniej plotkowano – sprzedał się komunie, wysługiwał partii, współpracował z bezpieką, był TW. Za PRL-u pracował w budownictwie, naturalnie w zakładach państwowych. Nazywał się Aleksander Żelazny. Gdy komuna upadła, szybko się odnalazł wśród nowych „elit”. Otworzył dużą prywatną firmę budowlaną, a nawet kilka – niby to odrębnych, w których prawie na pewno prał brudne pieniądze. Chodziły też słuchy, że handlował nielegalnie bursztynem albo go nawet wykopywał, nie jestem pewna. Skupywał zbankrutowane zakłady, budynki i grunty. Działał na granicy prawa, przynajmniej z pozoru, bo na żadnym przestępstwie oficjalnie nigdy go nie przyłapano. W każdym razie błyskawicznie się dorobił – jak na tamte czasy – fortuny. Nabył między innymi zamykany wówczas budynek starej papierni, coś tam chciał z nim robić, jakieś biura chyba, nie wiem. Obiekt miał kiepską opinię, bo gdy system padał, lokalni funkcjonariusze nocami palili w nim kompromitujące dokumenty i narkotyki, przede wszystkim marihuanę pochodzącą z konfiskaty. Na niby palili, oczywiście, bo nieoficjalnie handlowali nią na czarnym rynku. Jak już wspomniałam, dawne służby (nowe zresztą też) były umoczone w lewe interesy. Palili te rzeczy nawet wtedy, gdy Żelazny był już formalnym właścicielem papierni. Nic dziwnego, skoro on też w tym siedział. Niejedna mroczna tajemnica uleciała wtedy z dymem przez komin…
Żelazny miał rodzinę, żonę i dwoje wówczas nieletnich dzieci. Ta żona, na imię miała Sylwia, była piękną kobietą, to pamiętam. Ale raczej surową, to nie był typ słodkiej blondynki u boku bogatego samca. Zajmowała ważne stanowisko w jego firmie, miała też w niej udziały. I teraz uwaga. Pewnego dnia o poranku przechodnie zaalarmowali policję. A może była to wtedy jeszcze milicja? Nie, chyba jednak nie. Wydaje mi się, że działo się to w dziewięćdziesiątym drugim roku. A milicję przekształcono w policję w dziewięćdziesiątym. No więc zawiadomiono policję, że na torach leży rozkawałkowane ciało, najwyraźniej ofiara wypadku kolejowego. W tych latach nasza stacja kolejowa cienko przędła, wkrótce została zamknięta, ale pociągi towarowe i drezyny jeszcze z rzadka tu jeździły. Ciało zidentyfikowano jako zwłoki Aleksandra Żelaznego. Nieopodal zabezpieczono jego samochód, który był splądrowany, ale, o dziwo, cenne przedmioty, które w chwili wypadku miał przy sobie, pozostały nietknięte. Na przykład drogi telefon komórkowy, wiesz, to wielkie ustrojstwo z anteną, wtedy rzadkość, w skórzanej torbie. Postawiono trzy hipotezy: pierwszą był oczywiście nieszczęśliwy wypadek, facet miał trochę procentów we krwi, a wcześniej uczestniczył w uroczystej kolacji biznesowej w eleganckiej lokalnej knajpie, która już nie istnieje. Wyjaśnienie wygodne, gdyby nie fakt, że autopsja wykazała ponad wszelką wątpliwość wcześniejsze urazy zadane tępym narzędziem, co potwierdziły także ślady krwi poza torowiskiem. Wyglądało na to, że ktoś najpierw go zaatakował, a potem zawlókł jego ciało na tory, gdzie reszty dokonał pociąg, a maszynista nawet tego nie zauważył. Ta teoria jednak upadła. Drugą był rozbój. Wiadomo, też wygodny. No ale dziwny, skoro nie zrabowano cennych przedmiotów, choćby tego telefonu, złotego zegarka, wypchanego portfela, a auto stało dość daleko od prawdopodobnego miejsca zbrodni, na dzikim parkingu po przeciwnej stronie torów. Nieopodal papierni. Skąd niby złodzieje mieliby o tym wiedzieć?
Trzecią było morderstwo z premedytacją, a podejrzani różni: mafia, konkurencja, wspólnicy, a także żona. Żelazny ponoć zdradzał ją jawnie na prawo i lewo, a ona należała do tych, które nie pozwoliłyby wystawiać się na drwiny. Mogło tak być, bo był to znany dziwkarz. Niektórzy twierdzą, że w burdelach też miał swoje udziały, podobnie jak w handlu narkotykami. Tego jednak oficjalnie nie potwierdzono. Ponadto od jakiegoś czasu spierali się z żoną o wizję firmy, jej udziały i stanowisko (a była jednym z prezesów). Możliwe, że kryła jakieś jego przekręty albo raczej nie chciała ich dłużej kryć.
Tak czy siak znakomicie im pasowała, więc na niej się skrupiło, choć po latach procesów poszlakowych w końcu została uniewinniona. Do dziś wielu uważa, że była winna, w tym jej syn mieszkający w Stanach. I do dziś nie wiadomo, jak było naprawdę. Mało tego, jakiś czas później ich córka – już dorosła – padła ofiarą kraksy drogowej, wraz z kierowcą i asystentem. Ona również pracowała w tej samej rodzinnej firmie, kierowca wcześniej był zatrudniony u jej ojca, podobnie jak asystent. Tam zresztą do dziś toczą się jakieś sprawy spadkowe i komornicze. Firma, po krótkim okresie zawirowań po śmierci Żelaznego, dalej nieźle prosperowała i się rozwijała, bo jak się okazało, Sylwia Żelazna miała nie tylko talent do biznesu, lecz także niezłe układy. O śmierć córki również ją obwiniano, ale oficjalnie śledztwo wykazało nieszczęśliwy wypadek…
Wracając do Sylwii Żelaznej. Przez trzydzieści lat żyła z piętnem morderczyni. Nikt tego oczywiście głośno nie powiedział, ale ludzie swoje myśleli i za plecami gadali. Zresztą nadal gadają. Wyrok uniewinniający nic nie znaczy, zwłaszcza tutaj, na prowincji, a wydaje mi się, że zarówno policja wtedy – albo inne służby – jak i dziennikarze, chętnie i celowo przykleili jej tę łatkę. Jawnie nie miał jej kto podskoczyć, nie te progi. Jej firma – nazywa się Budomax – jest zbyt potężna. Budują osiedla domów, obiekty publiczne, sportowe, wypoczynkowe. Ale jak wiesz, plotka żyje własnym życiem. Uprzedzając twoje pytanie, nie mam swojego zdania w temacie. Nie znam ludzi. W tamtych czasach byłam płotką, oni byli na świeczniku. Nie miałam pojęcia o ich życiu prywatnym, znałam tylko plotki, tak jak każdy zwykły śmiertelnik. Nie wiem, czy mogła go zabić, moim zdaniem taka kobieta była do tego zdolna. To typ „władczyni”, ostrej, apodyktycznej, zdeterminowanej, nastawionej na zysk i skutecznej. Czy zabiła, to już całkiem inne pytanie. Nie do mnie.
A teraz przechodzę do sedna. Okazuje się, że pytanie jest nadal otwarte, ponieważ jakieś pół roku temu znaleziono Sylwię Żelazną martwą. Została zamordowana w okrutny sposób, we własnej rezydencji, tutaj, na wzgórzach Kryszewa. Od lat mieszkała sama, ale dom był zabezpieczony na wszelkie możliwe sposoby. A jednak. Dosłownie ją zmasakrowano. Policja stwierdziła, że zabójstwo wygląda na akt zemsty lub wyrok. Mordercy nie znaleziono, sprawę zamknięto. Wiem, że podejrzewali między innymi jej syna przebywającego w Stanach. Że mógł kogoś napuścić, wynająć. Ale bez dowodów mogą mu skoczyć. No i właśnie w tę paskudną aferę wkręciła się nasza Kaśka. Informacje, które ci tu przedstawiłam, pochodzą głównie z jej notatek, które oczywiście dostaniesz, i moich wspomnień.
Dlaczego tak mi na tej sprawie zależy? Po pierwsze, ze względu na nią. Na Kasię. To dziewczyna z sąsiedztwa. Nasza. O mały włos nie straciła życia. Została brutalnie napadnięta, gdy wracała z pracy, z naszego biura. Ktoś chciał ją zabić, ale nie udało mu się tylko dlatego, że bandziora – albo bandziorów – spłoszyli jacyś przechodnie. Po drugie, chyba sama rozumiesz. Naszą gminę znów okryła niesława. Inwestorzy się wycofują, nie chcą tu prowadzić działalności. Jeden przedsiębiorca, związany z gminą od wielu lat, zamierza przenieść siedzibę swojej firmy do sąsiedniej miejscowości. Może się boją. Może mają coś na sumieniu. Nie mogę do tego dopuścić, żeby za moich rządów gmina zbankrutowała. Po moim trupie!
FELICJA
Kryszewo, luty
– Ile lat miała Żelazna? – zapytałam, gdy Greta zamilkła.
Zastanawiała się przez chwilę, licząc w pamięci.
– Bo ja wiem, chyba około sześćdziesiątki – odpowiedziała z wahaniem, wzruszając ramionami. – Jej mąż zginął trzydzieści lat temu, musiała wtedy mieć przynajmniej trzydziestkę. Była mniej więcej w moim wieku, może trochę starsza. Ale wieku po niej byś nigdy nie odgadła. Aktywna do samego końca, stale nowe inwestycje, plany. Bardzo atrakcyjna babka, może i po liftingu, ale stać ją było na operacje plastyczne. Wyglądała najwyżej na cztery dychy.
– Więc może jakiś romans, odtrącony kochanek, zazdrość, coś w tym klimacie?
– Nie, nie sądzę. Zabójstwo było zbyt brutalne, sprofanowano ciało. Wygląda to na przemyślane działanie, nie w afekcie.
– Co to znaczy „sprofanowano”?
Greta rozlała do filiżanek Rosenthala resztki kawy.
– Zwłoki były rozebrane i upozowane, ubranie… bieliznę założyli jej na głowę, twarz wysmarowali krwią. Jej krwią. I na ścianie krwią wyrysowali literę „V”, tak to przynajmniej zinterpretowała policja. Że niby znak zwycięstwa.
– Ma to podtekst seksualny. To raczej nie syn, nawet skłócony z matką. Sprawdzali pod tym kątem? Ślady gwałtu?
– Nie, nic takiego. – Pokręciła głową.
– A w ogóle jakieś ślady? Odciski palców, ślady butów?
– Właśnie nie, policja nic nie znalazła. Wszystko starannie usunięto. Komplet informacji znajdziesz w notatkach Kaśki.
– Będę musiała porozmawiać z Rybą. Mam nadzieję, że jeszcze tutaj pracuje? – Gdy Greta potwierdziła skinięciem głowy, dodałam: – Okej, daj mi ten notes. Poczytam do poduszki.
– A właśnie. Czas się zdrzemnąć. Na pewno jesteś skonana, ja zresztą też. Pokój już dla ciebie przygotowałam, gościnny, tutaj, na parterze…
Podczas gdy Greta szukała notatnika Kasi, zamyśliłam się, drapiąc za uchem Burego przysypiającego u moich stóp.
– A jej firma? – zapytałam, gdy weszła z powrotem do kuchni.
– Co firma? – Nie zrozumiała.
– Czy dalej działa? Ktoś ją odziedziczył? I ta papiernia…
– Aha, o to ci chodzi. – Pokiwała głową. – Na razie nie wiadomo, kto będzie dziedziczył. Sprawy spadkowe trwają, mówiłam ci. Jeszcze po nim, a teraz dojdzie jakiś jej testament. Ale firma działa, to w tej chwili wielkie przedsiębiorstwo. Z tego, co wiem, prowadzą ją jej wspólnicy. A papiernia ma nowego właściciela, odkupił ją wiele lat temu. Teraz jest tam muzeum. Chodź, zaprowadzę cię do twojej sypialni. To ten notatnik. – Podała mi oprawny w skóropodobną okładkę kalendarz. – Jutro do południa mam od cholery roboty, ale po południu, jak już się z powrotem rozlokujesz na swoim poddaszu, oprowadzę cię po miejscach związanych z tymi zabójstwami. Zobaczysz jej posesję, siedzibę firmy, pierwotną, bo teraz to filia. Główny budynek mają w Gdańsku. No i pójdziemy do tej starej papierni i tam, gdzie trzydzieści lat temu znaleźli jej męża. Czyli spacer śladami zbrodni – uśmiechnęła się smutno. – Bo pewnie nie wszystkie te miejsca znasz…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki