Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Osiedle domków jednorodzinnych w Adamowie, położone w urokliwym miejscu wśród łąk i pól, dotknęła niewyobrażalna wręcz tragedia. W wyniku podpalenia jednego z domów życie straciła cała rodzina: młodzi rodzice wraz z małymi dziećmi. Dziwnym zbiegiem okoliczności na terenie, na którym postawiono nowe domy, sto lat wcześniej znajdowała się wieś, która doszczętnie spłonęła. Ale to nie koniec koszmaru, w osiedlu zostaną bowiem popełnione kolejne zbrodnie. Przypadek? Szukające sprawiedliwości duchy czy raczej bezwzględny morderca? Komu zależy na śmierci niewinnych ludzi?
Społeczność miejscowa nie sprzyja nowo przybyłym – „odmieńcom”, przybyszom z miasta – i chroni swoich. Oprócz policji, która bada sprawę, własne dziennikarskie śledztwo prowadzi również Felicja Stefańska, rzeczniczka prasowa urzędu gminy. To ona dotrze do tego, że tropy prowadzą w przeszłość. Na drodze prowadzącej do odkrycia prawdy samozwańcza pani detektyw pozna miłość swego życia, doświadczy porażki i zemsty, a także zmierzy się z bólem straty.
Dwa światy, dwie kryminalne afery: współczesna i historyczna. Co je łączy? Czy Felicji uda się wyjaśnić obie zagadki i zapobiec kolejnym zbrodniom?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
CZĘŚĆ I
PROLOG
Wcześniej
Jak porzucona szmaciana lalka. Na wpół zanurzona w płyciźnie rzeki, obmywana jej leniwym nurtem. Muskana kojącym światłem wschodzącego słońca przefiltrowanym przez pochylone korony drzew, dopiero co okryte młodymi liśćmi. W nieruchomych oczach odbija się skrawek nieba. Może od tego są takie niebieskie. Gdyby ktoś w nie zajrzał, dostrzegłby mądrość i ból dojrzałej kobiety, którą już nigdy się nie stanie.
Ale nikt nie zajrzy. Bo i po co?
Rzeczka jest czysta i przezroczysta, białe ciałko wydaje się poruszać, jakby woda tchnęła w nie nowe własne życie. Mokre włosy dziecka lepią się do czaszki, już nie są złote ani nie zwijają się w figlarne pierścionki. Spłowiała szara sukienka w ciemną kratkę popłynęła wraz z prądem nieco dalej w dół rzeki, a teraz faluje bezradnie, rozdarta, zaczepiona o zwaloną gałąź.
Jakby w oczekiwaniu na ratunek.
Obie tak czekają – już długo. Od zachodu słońca, poprzez burzliwą noc, aż do świtu, który nastał pogodny i radosny, choć powinien był płakać. Słońce już prawie osuszyło trawę na zboczu, omszałe głazy, a także niewielkie połacie żółtego piasku. Nocna ulewa zmyła jednak wszystkie ślady. Również ślady złego człowieka.
Nikt nie szukał dziewczynki. Dzieci jest w końcu tak dużo. Kto by je zliczył? Same się muszą pilnować. Dopiero kobiety, które przyszły nad brzeg o poranku, znalazły nagie zwłoki sześciolatki, a potem krzykiem zaalarmowały mężczyzn pracujących w polu.
Ich gniew skierował się przeciwko bogaczom z miasta – „odmieńcom”, jak nazywali ich pomiędzy sobą. Ten gniew okazał się bardziej rwący niż nurt rzeki i trwalszy niż ludzkie ciało.
I niż pamięć.
Adamów koło Kryszewa, kwiecień
Zbliżała się północ, dzieci już od kilku godzin spały w swoich pokojach na piętrze, a program w telewizji właśnie się kończył, gdy zobaczyła, że mąż usnął w fotelu. Wyłączyła telewizor i zbudziła go, nie zwracając uwagi na pomruki niezadowolenia, sama natomiast poszła jeszcze na górę, by sprawdzić, czy u dzieciaków wszystko w porządku, a przy okazji pozamykać uchylone za dnia okna.
Dom był nowy, jeszcze do niego nie przywykli. Wciąż pachniał farbą i lakierem, nie nimi. Na to potrzeba miesięcy. A może i lat – pomyślała, choć zarazem czuła radość z tego nowego życia po przeprowadzce z miasta. Nowy dom, nowe życie, nowy początek. Za oknami naturalna ciemność – bo jeszcze nie postawiono na ich osiedlu obiecanych latarni – do tego niemal namacalna cisza, może z wyjątkiem szumu wiatru, który hulał tu nader często, i zapach świeżej trawy. Na horyzoncie na tle nocnego nieba majaczący szpaler drzew i rzeczka przepływająca tuż przy nich, u podnóża płaskowyżu. No i ten widok. Za dnia z góry było widać różne piętra zieleni: łąk, pól i domków w ogrodach aż po niewyraźne w oddali zabudowania miasteczka stanowiące podnóżek wzgórz morenowych. To Kryszewo, od niedawna ich miejscowość gminna i najbliższy „ośrodek cywilizacji”, jak żartowali, delektując się tą myślą.
Nad nim już tylko niebo.
Zajrzała najpierw do sypialni córki. Dziewczynka spała pod rozkopaną kołdrą, tuląc do siebie maskotkę, którą dostała od nich na urodziny. Kobieta rozczuliła się – niby zbuntowana nastolatka, ale wciąż jeszcze dziecko. Nie chciała zmian, które jej zafundowali, jednak powoli przekonywała się do nowej szkoły i nowych koleżanek. Matka poprawiła opadającą kołdrę i na palcach wyszła z pokoju. Synek lekko pochrapywał przez sen. Miał katar, pewnie od alergii. Trzeba będzie zrobić mu testy, przeprowadzić kurację odczulającą, zanim organizm przywyknie do tych wszystkich ziół i traw, zanim zagospodarują ogródek, posadzą kwiaty i drzewka owocowe, a dziką łąkę zmienią w trawnik. Mały w przeciwieństwie do starszej siostry od razu polubił wieś. Godzinami potrafił bawić się na polu, no i miał tu rówieśników. Wszystko będzie dobrze – uśmiechnęła się do siebie, zamykając za sobą drzwi. Natura jest mądra. Kiedy zeszła na dół, mąż właśnie wychodził z łazienki, a więc teraz jej kolej. Szybki prysznic, odżywczy krem na noc. Chrapał już, gdy położyła się obok. Jutro oboje wstają do pracy, on odwozi córkę do szkoły, ona zaprowadzi do przedszkola synka. Ale jeszcze trochę, w końcu przyjdą wakacje, praca na uczelni ma tę dodatkową zaletę, że pozwala całe lato spędzać z dziećmi. Mąż weźmie urlop, wykończą dom, uporządkują podjazd, zajmą się urządzaniem ogrodu. Zasypiając, przypomniała sobie, że nie posprzątała po kolacji. Mimo chłodnej jeszcze pogody codziennie bawili się ogrodowym grillem, zapach węgla drzewnego czuła aż tutaj, w ich sypialni na parterze. I to mimo zamkniętych okien. Sami cali nim przesiąkli. Trudno, posprząta rano.
Obudził ją dziwny niepokój. I coś jeszcze. Coś jak… tak jakby szelest. Może szuranie. Jakiś dziwny dźwięk. Nasłuchiwała przez chwilę, nie mogąc go jednak ani zlokalizować, ani do końca uchwycić. Kto wie, może są tu myszy? A może sarna podeszła pod okna? Albo dzik? Mężczyzna u jej boku spokojnie chrapał. Dźwięk się nie powtórzył. Musiało się jej coś przyśnić albo zwierzę powędrowało dalej. Przecież to wieś, jej obrzeża graniczą z lasem. Czas przywyknąć do nowych hałasów. W końcu i ją zmogło, oczy zamknęły się same. Ponownie przysnęła, ale po pewnym czasie znowu coś ją obudziło. Tym razem niepokój był o wiele silniejszy, bliski paniki. Czuła też wyraźny swąd spalenizny. Z całą pewnością nie był to zapach grilla…
Spróbowała włączyć lampkę nocną, ta jednak nie działała. Druga to samo. Nie było prądu. Gdzie telefon? Nie wymacała go na szafce obok łóżka. Pewnie zostawiła komórkę w kuchni albo przy telewizorze. Niech to szlag!
Zbudziła męża, szarpiąc go za ramię. O dziwo, ocknął się od razu, nawet nie musiała mu niczego tłumaczyć. Smród przybierał na sile. Oboje zerwali się z łóżka, on w pośpiechu wciągając na siebie dżinsy, ona w samej koszuli nocnej, boso wybiegła do holu. Ujrzała dziwne rozbłyski, jakby coś pulsowało, rozświetlało się i przygasało w ciemnościach. Pobiegła w głąb domu. Upiorne światło i narastające trzaski dochodziły z kuchni i jadalni. Gdy otworzyła drzwi, buchnęły dym i płomienie. Połączony z jadalnią aneks kuchenny stał w ogniu. Z krzykiem zatrzasnęła drzwi. Usłyszała, jak mąż biegnie schodami na górę. Po chwili i on zaczął krzyczeć, bo drogę zagrodził mu ogień. Parł jednak naprzód jak oszalały, powtarzając tylko, że trzeba ratować dzieci, ratować dzieci, ratować dzieci…
Zdawało jej się, że słyszy ich wołanie. Liczyła, że mąż sobie poradzi, zawsze sobie radził. Starała się myśleć logicznie. Skierowała się do drzwi wyjściowych, by wezwać pomoc, albo dostać się do sypialni dzieci z zewnątrz. Drabina… jest przecież drabina! Korytarzyk prowadzący do wyjścia zdążył już zamienić się w piekło i stał cały w ogniu. Odwróciła się, wołając męża, ale razem z hukiem płomieni dotarł do niej jego dziki, nieludzki wrzask: mężczyzna płonął jak żywa pochodnia. Widziała to i nie mogła mu pomóc. W łazience była woda, lecz pomieszczenie znajdowało się na półpiętrze. Szlochając, padła na kolana, skuliła się na gorącej posadzce, żar palił jej twarz, nie pozwalał oddychać. Krztusiła się i dusiła od dymu. Ból. Rozpacz. Strach. Była jak sparaliżowana, powoli traciła świadomość, ogarniała ją ciemność. Może to i dobrze, bo po kilku minutach dotarły i do niej żarłoczne języki ognia. Wtedy już na szczęście nic nie czuła…
Kryszewo, nazajutrz
Felicja Stefańska obudziła się rozdrażniona i niewyspana. Wiosną często jej się to zdarzało. Kiepsko spała, bolała ją głowa. To już chyba ten wiek – rozmyślała z goryczą. Po czterdziestce wszystko zaczyna człowiekowi przeszkadzać. Organizm psuje się jak zużyta maszynka, reaguje na byle gówno. Zmęczenie od samego rana? Wcześniej czegoś takiego nie znała. Umyła się w zimnej wodzie, ale i tak ledwie widziała na oczy. W lustro wolała nie patrzeć. W dodatku zabrakło jej kawy, a czuła, że bez wspomagania nie zdoła się dobudzić i zmarnuje dzień pracy. Opatulona w szlafrok zeszła na dół, do kuchni gospodarzy, od których urząd gminy wynajmował dla niej niewielkie poddasze na biuro – będące zarazem siedzibą redakcji lokalnej gazety – wraz z aneksem mieszkalnym. Na dole zastała tylko gospodynię, od której bez problemu wysępiła pół słoika kawy, co prawda sypanej, nie rozpuszczalnej, ale dobre i to. Zaparzy ją sobie w kawiarce. Albo nie, po turecku, żeby zbyt długo nie czekać. Wymamrotała słowa podziękowania i już miała wracać do siebie, kiedy gospodyni zawołała za nią, stawiając na nogi lepiej od kofeiny:
– Pani Felu! A słyszała pani, jaka tragedia w Adamowie?
Przystanęła w drzwiach, próbując zachować resztki godności rzeczniczki prasowej urzędu gminy.
– Jaka tragedia?
– Aaa, to pani jeszcze nic nie wie… – Kobieta wytarła ręce w fartuch. – A nie słyszała pani, jak syreny w nocy wyły?
– Coś słyszałam, ale myślałam, że jakiś wypadek na drodze.
– Pani siada, to pani opowiem. Potworna tragedia! Spaliła się cała rodzina na tym nowym osiedlu domków za wsią. Miastowi. Cała rodzina. Dopiero od niedawna tam mieszkali. I na co im to było… Biedni ludzie, żywcem się spalili! Nawet dzieci, podobno dwójka. Mówię pani, nieszczęście takie, że aż się wierzyć nie chce…
Dziennikarka zawróciła i usiadła przy stoliku, a gospodyni wyjęła jej z ręki słoik i zaproponowała, że sama zrobi kawę. Po chwili ustawiła na blacie dwa kubki z parującą zalewajką, której zapach wypędził z Felicji resztki odrętwienia umysłowego.
– Nie żyją? – upewniła się.
Kobieta pokiwała głową ze smutkiem.
– Wszyscy, jak jeden mąż – odparła. – Jak straż przyjechała na miejsce, to już zastali zgliszcza, choć tam ludzie na własną rękę próbowali ich gasić. Sąsiedzi i cała wieś się zbiegła, ale za mocno się paliło. Straszna śmierć w płomieniach…
– Ale od czego ten pożar? Zaprószyli ogień? Może jakieś zwarcie?
– Tego jeszcze nie wiadomo. – Gospodyni wzruszyła ramionami. – Pewnie pani pierwsza się dowie, bo jest tam już policja. Pechowe miejsce.
– Dlaczego pechowe? – Stefańska upiła łyk kawy, parząc sobie usta. – O ile dobrze pamiętam, to są piękne okolice: wzgórza, lasy, rzeka. Malowniczo tam.
– Piękne to może i tak, ale nie do życia. Tak ludzie mówią. Nic tam nigdy się nie mogło utrzymać. A jak w końcu te domy pobudowali, to miejscowi ostrzegali, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. No i jak widać, mieli rację.
– To były prywatne grunty czy gminne?
– Dawniej gminne. Od gminy wykupił je zaraz po komunie jeden gospodarz z Adamowa, za bezcen. Okazję zwietrzył, a że w radzie sołeckiej siedział, to mu na rękę poszli. Tak oni się w tamtych latach potrafili urządzić. Stary Cywiński już nie żyje, ale jego syn podzielił ziemię na działki i posprzedawał miastowym. Teraz spał spokojnie nie będzie. – Kobieta przeżegnała się.
– To przecież nie jego wina – zaoponowała dziennikarka.
– Niby nie jego, ale sumienie go będzie gryzło. Każdego by gryzło. Jakby taki pazerny nie był i ziemi by się nie pozbył, to do tej tragedii by nie doszło.
– No ale co miał z tą ziemią robić, skoro sama pani mówi, że to nieużytki były? Nie ma co gdybać, pani Mario… Przyszłości nikt nie przewidzi. Pójdę już do siebie. Spróbuję się czegoś więcej dowiedzieć. Może tam nawet podjadę i sama się rozejrzę. Dziękuję za kawę. A gdzie koty?
– A w ogrodzie się wygrzewają, nygusy jedne.
Stefańska marzyła o kocie, ale nie mogła trzymać zwierząt. Nie była u siebie, brakowało jej czasu i stabilizacji. Za to z kotami gospodarzy zaprzyjaźniła się, a one odwzajemniały jej sympatię.
Poczuła głód i nieco ją zemdliło. Mocna kawa na czczo to nie był dobry pomysł. Musiała coś zjeść i koniecznie zapalić. Spłukać gorycz herbatą. A potem chyba naprawdę pojedzie do Adamowa. Tylko najpierw zadzwoni do Ryby. Młody policjant wszystko jej powie. Ożenił się wprawdzie niedawno i niedługo zostanie ojcem, ale ich przyjaźń przetrwała, a współpraca nawet lepiej się teraz układa.
***
Zjadła w locie śniadanie, po czym przebrała się w dżinsy i sweter. Wciąż jeszcze nie było zbyt ciepło, wiosna w tym roku nie rozpieszczała. Dopiero teraz odważyła się spojrzeć w lustro. Ujrzała w nim bladą twarz, rozpaczliwie domagającą się makijażu. Przy ciemnych włosach wydawała się całkiem biała jak u nieboszczyka. Ale nie chciało jej się wysilać, pociągnęła tylko usta błyszczykiem i przypudrowała nos, a oporne kudły rozczesała z trudem i spięła z tyłu. Na szczęście nie była opuchnięta i nie miała worków pod oczami. „Mogło być gorzej”, pocieszyła się. Zapaliła cienkiego papierosa i zadzwoniła do Ryby. Przygotowała się na to, że – jeśli jest właśnie na pogorzelisku – może nie odebrać. Wtedy zatelefonowałaby do Grety Pazik. Przyjaciółka, od kilku miesięcy wójt gminy, też z pewnością była dobrze poinformowana. Policjant odezwał się jednak po kilku sygnałach.
– Cześć, Zygmuś, masz chwilę?
– Dzwonisz w sprawie tego pożaru? – domyślił się od razu.
– Zgadza się. Powinnam chyba wiedzieć, co i jak…
– Jasne – wszedł jej w słowo. – Właśnie miałem do ciebie dzwonić. Greta kazała cię o wszystkim informować.
– Miło z jej strony. To streść mi wszystko, zanim tam pojadę. Co właściwie się stało? Skąd ten pożar? Ktoś zaprószył ogień?
Ryba wyraźnie się zawahał.
– To chyba nie takie proste – odparł wreszcie. – Poza tym na razie wstrzymaj się z jazdą. Też się tam wybieram. Podjedziemy razem, inaczej mogą cię nie dopuścić. Na miejscu pracują przez cały czas różne służby, trwa dochodzenie. Pożar wybuchł krótko po północy, kiedy wszyscy głęboko spali. Na tym nowym osiedlu domków jednorodzinnych, na płaskowyżu za wsią. Dom był zbudowany z paneli drewnianych, więc błyskawicznie się jarał. Kiedy ci ludzie już się zbudzili, było za późno, żeby się uratować. Jeśli nawet wcześniej się nie zaczadzili, to ogień skutecznie odciął im wszystkie drogi ucieczki. Zginęło małżeństwo z dwojgiem dzieci, trzynaście i cztery lata. Sąsiedzi wezwali straż i próbowali sami gasić, ale nie dali rady. Dopiero gdy strażacy dojechali, ugasili pożar. No ale już było po ptakach. I tak cud, że przy tym wietrze ogień nie rozprzestrzenił się na inne zabudowania. Tam zawsze piździ, a domy stoją dość blisko siebie.
– Coś już wiadomo o przyczynach pożaru?
– Jeszcze nic pewnego. Dopiero będą to badać. Ale… – w głosie aspiranta ponownie dało się słyszeć wahanie – strażacy mówili nam nieoficjalnie, że pożar nie wybuchł samoistnie. Znaleźli na miejscu ślady substancji łatwo palnych. Twierdzą, że to najprawdopodobniej było podpalenie…
– Co?! – Felicję zatkało. – Jak to podpalenie? Czyli morderstwo?!
– No nie, niekoniecznie. Nie możemy tego od razu zakładać. Kretynów nie brakuje, ktoś mógł to zrobić dla kawału i nie przewidzieć, że to się tak skończy. Na przykład jakiś małolat. Albo czubek. No wiesz, różnie bywa…
Stefańska się zirytowała.
– Daj spokój, Ryba! Co ty bredzisz? Ktoś w środku nocy podpala dom z ludźmi w środku dla kawału?!
– Wiem, że to głupio brzmi – ustąpił. – Ale nie możemy o niczym przesądzać, zanim nie otrzymamy pełnych danych. Na razie przyczyny pożaru są nieznane i kropka. I tak masz napisać. Nie chcemy spłoszyć podpalacza.
– To rozumiem. Dobrze. Więc kiedy tam jedziemy? Możesz zaraz?
– Za pół godziny. Przyjadę po ciebie.
W samochodzie niespecjalnie rozmawiali, aspirant zresztą przez cały czas był na nasłuchu i łączył się z kolegami. Felicja rozmyślała. Czekając na Rybę, próbowała dodzwonić się do Grety, ale usłyszała, że „pani wójt jest w tej chwili nieuchwytna”, domyślała się więc, że prawdopodobnie pojechała już do Adamowa. Greta nie odpuściłaby, zawsze stara się być obecna tam, gdzie mieszkańcy jej potrzebowali. I nie udaje, nie robi tego pod publiczkę, taka po prostu jest. Każdej pełnionej funkcji oddaje całą siebie. Stefańska podziwiała ją za to: sama się aż do tego stopnia nie poświęcała, choć i w jej przypadku praca zawsze była ważna, ważniejsza od życia prywatnego. Może dlatego, że tego ostatniego nigdy tak naprawdę nie miała. Greta owszem, choć niezbyt udane, przynajmniej do pewnego momentu. Przeżyła koszmar małżeństwa z alkoholikiem i utratę córki, już dorosłej, która odwróciła się od niej, biorąc stronę „skrzywdzonego” tatusia. Fakt, doprowadziła podobno do tego, że ojciec przestał wreszcie pić, gdy z powodu nałogu otarł się o śmierć. Na jak długo, trudno przewidzieć. Oboje wyemigrowali w końcu do Stanów, praktycznie zrywając kontakt. Greta bardzo to przeżyła. Dopiero niedawno zaczęło jej się wreszcie układać – w nowym, spokojnym i stabilnym związku z miejscowym biznesmenem, który nosił ją na rękach i był gotów jej nieba przychylić. Felicja cieszyła się, że toksyczna córunia nie zakłóca już spokoju jej przyjaciółce. Pamiętała ciągłe awantury z czasów, gdy dziewczyna mieszkała w Polsce, a Greta rozpaczliwie próbowała się z nią pojednać. W pewnym momencie była nawet gotowa wrócić z tego powodu do pijaka. To by była dla niej katastrofa. Na szczęście ułożyło się inaczej.
Może przyczyną dramatu w Adamowie również był alkohol? – pomyślała, szybko jednak przywołała się do porządku. Ryba ma rację, nie ma co spekulować, trzeba zaczekać na wyniki badań. Odgoniła od siebie myśli, próbując oczyścić umysł. Zaczęła obserwować przez okno mijane krajobrazy, rzeczywiście piękne. Dominowała tu wczesna wiosenna zieleń, kojąca oczy i studząca emocje.
Po mniej więcej kwadransie wjechali do sporej wsi, minęli jej centrum ze sklepami, kościołem, szkołą i knajpą, po czym podążyli szosą pod górę, gdzie królowały stare, jeszcze przedwojenne domy z ogrodami – na ich tyłach znajdowały się sady i pola. Jechali dalej, aż dawne zabudowania przerzedziły się, ustępując miejsca nowszym, z okresu PRL-u, po czym za przydrożnym krzyżem wjechali na polną drogę. Kawałek wyżej widać już było nowoczesne osiedle domków jednorodzinnych, nadal będące częściowo placem budowy. Było ich na oko z kilkanaście, z przeciwnej strony okolonych lasem, z boku łąką, na której stały już fundamenty pod kolejne budynki. Teren nie był jeszcze zagospodarowany, wokół posesji królowały dzikie łąki ozdobione polnymi kwiatkami, choć przy niektórych bungalowach widoczne już były zalążki przyszłych trawników albo ogródków. Teraz kręciło się tam mnóstwo ludzi, cywilów oraz pracowników służb. Wzdłuż drogi stało kilka samochodów, między innymi wóz straży pożarnej i dwa radiowozy. Zaparkowali za nimi.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Ryba.
Policjant poszedł porozmawiać ze strażakami i technikami, dziennikarka w tym czasie rozejrzała się po okolicy. Była malownicza, nic dziwnego, że ludzie chcieli tu mieszkać. Osiedle było nieco oddalone od wsi, na tyle, by „miastowi” mogli czuć się komfortowo w swoim izolowanym ustroniu, zarazem nie tracąc kontaktu wzrokowego ze społecznością lokalną. Felicja policzyła domy: dziewięć zamieszkanych i pięć w budowie, z czego dwa w postaci fundamentów po drugiej stronie drogi. Niewielkie, ładnie zaprojektowane bungalowy w pastelowych barwach wyglądały sielsko i anielsko, co kontrastowało z tragedią, jaka rozegrała się w ich sąsiedztwie. Zgliszcza były dobrze widoczne, w powietrzu dominował swąd spalenizny. W tej chwili chyba wszyscy mieszkańcy – mimo wietrznej i pochmurnej pogody – wylegli na zewnątrz. W zbitych grupkach ludzi zebranych na posesjach wyraźnie było czuć niepokój. Bliżej drogi stali mieszkańcy wioski, bardziej opanowani – ich emocje trudno było nazwać. Policja nie dopuszczała nikogo do odgrodzonego taśmami pogorzeliska. Stefańska zrobiła kilka zdjęć smartfonem, jednak gdy spróbowała podejść do taśmy, została stamtąd grzecznie wyproszona przez młodego mundurowego. Nie przekonała go nawet jej funkcja ani legitymacja, kazał jej czekać na zakończenie czynności. Innych dziennikarzy tu nie było, widocznie wiadomość jeszcze się nie rozeszła. Oczywiście to tylko kwestia czasu, rodzinna tragedia tej wagi z pewnością nie pozostanie bez echa. Wyjęła z torby aparat fotograficzny i zrobiła jeszcze parę zbliżeń z zoomem. Ucieszyła się, że zabrała sprzęt.
Straciła z oczu Rybę, zapytała więc policjanta z prewencji o panią wójt i dowiedziała się, że owszem, była tutaj jeszcze niedawno, ale zdaje się, że poszła do wsi. Zatelefonowała na jej prywatną komórkę. Tym razem Greta odebrała od razu:
– Felicja? Gdzie jesteś?
– Tutaj. Na pogorzelisku. A ty?
– U sołtysa. Zaczekaj na mnie, za chwilę wracam.
– Dopiero co przyjechałam. Będę stała przy radiowozie.
Pstryknęła jeszcze kilka zdjęć z dalszego planu, nie pomijając widoków osiedla na tle krajobrazów, i w oczekiwaniu na Gretę zapaliła papierosa. Irytował ją wiatr, przed którym nie było gdzie się schować, rozległy płaskowyż był łysy, bezdrzewny, dopiero w oddali majaczył las. Po kilku minutach na drodze pojawiła się kilkuosobowa grupa, w której rozpoznała przyjaciółkę. Odkąd Greta została wójtem, prawie nigdy nie poruszała się samotnie, zawsze asystowali jej współpracownicy i fani. Nawet gdy pojawiała się prywatnie, choćby w sklepie, od razu otaczał ją wianuszek wielbicieli lub po prostu ciekawskich. Felicja żartowała, że Greta powinna kupić kilka różnych peruk i ciemne okulary, by zapewnić sobie anonimowość. Tym razem już z daleka rozpoznała urzędników. Byli w garniturach i mieli problemy z pokonaniem piaszczystej, mokrej drogi w swoich wypucowanych lakierkach. Greta, jak zwykle w swoim stylu, była elegancka, jednak ubrana bardziej stosownie do okoliczności: w szary sportowy płaszcz z paskiem i kozaki; jej platynowe, modnie obcięte włosy skrywał chroniący przed wiatrem kaptur. Temperatura zresztą wciąż była bardziej zimowa niż wiosenna. Z oddali zobaczyła Felicję i pomachała jej, nie był to jednak gest radosny. Dziennikarka odwzajemniła go, również bez oznak wesołości. Trudno było nie myśleć o ludziach, których kilka godzin wcześniej pochłonął ogień – zaledwie kilkadziesiąt metrów od tej drogi. Swąd wyczuwalny w powietrzu nie pozwalał nawet na chwilę o tym zapomnieć.
Pani wójt rozstała się ze swoimi współpracownikami na skraju zabudowań, kierując ich w stronę pogorzeliska, sama natomiast podeszła do dziennikarki.
– Zobaczyłaś już wszystko? Masz zdjęcia? – zapytała.
– Na miejsce pożaru mnie nie wpuścili, ale zdjęcia zrobiłam. Może, jak tam pójdę z tobą, to…
– Mam lepszy pomysł – przerwała jej Greta. – Nie ma sensu się tam teraz pchać, niech strażacy pracują w spokoju. I tak niczego w tej chwili się nie dowiesz prócz tego, co ja już wiem. Pojedziemy do mnie, wszystko ci opowiem przy kawie. Mam listę mieszkańców tego osiedla, tych, którzy już tutaj zamieszkali, oraz którzy się dopiero budują. Musiałam zrobić rozeznanie, bo w ogóle nie znałam tych ludzi. Za to tych ze wsi w większości kojarzę. Na wszelki wypadek zostawiam na miejscu swoich ludzi, żeby mieli oko na wszystko. Jutro albo pojutrze przyjedziemy tu, jak już skończą badać teren pogorzeliska, żeby na spokojnie pogadać z mieszkańcami. Co ty na to?
– Przyjedziemy? My? – zdziwiła się Stefańska. – Myślisz, że wójtowi… wójcinie… wójtowej… Kurczę, jak to się powinno mówić?!
Greta Pazik wzruszyła ramionami.
– Wójtowa to żona wójta. Ja nie jestem żoną wójta. Możesz mówić wójt, po prostu – odparła zniecierpliwiona.
– To jest właśnie dyskryminacja! Już na płaszczyźnie języka!
– Daj spokój z tymi feministycznymi tekstami. Jest jak jest.
– To była kpina. No więc myślisz, że wójtowi wypada łazić po domach i rozpytywać ludzi? No chyba że w peruce i masce…
– Zobaczymy – ucięła pani wójt. – Możesz jeździć sama albo ci kogoś zaufanego przydzielę. Na pewno trzeba będzie z tymi ludźmi porozmawiać. Musimy mieć rozeznanie w sytuacji. To co, jedziemy? Gdzie masz swoje autko?
– Przyjechałam z Rybą. Czekaj, zadzwonię do niego i powiem mu, że wracam z tobą. – Felicja wyjęła z kieszeni telefon.
– Dobra, to łap go, a ja pójdę już odpalać. Stoję tam, na tyłach tego domku. – Pokazała palcem kierunek.
Gdy wyjeżdżały na główną szosę, minęły ich dwa samochody osobowe i furgonetka.
– Widzisz? – zdenerwowała się Felicja. – Sępy z miasta przyjechały…
– Nie zwróciłam uwagi. Prasa?
– Telewizja. Prasa pewnie też. Już zwietrzyli sensację.
– Nie bój się, nie zostaną wpuszczeni nawet na teren osiedla! Będą sobie mogli popatrzeć z daleka. To już załatwione. My musimy być informowani jako pierwsi, to nasz teren. – Greta wyjechała na asfaltową drogę i przyspieszyła.
Obszerna willa Pazików znajdowała się praktycznie w centrum Kryszewa, ale była położona na zboczu górującego nad nim wzgórza, pośród innych podobnie wytwornych posesji. Postawił ją kilka lat temu Przemek Pazik, Grety nigdy nie byłoby stać na tak luksusowy dom, i to w jednej z najdroższych lokalizacji w miasteczku. „Miasteczko” – tak zgodnie z tradycją określali miejscowość gminną mieszkańcy i nie tylko oni, gdyż była duża i miała zdecydowanie miejski charakter, nie przypadkiem zresztą, jako że jeszcze przed wojną miała prawa miejskie, a do tego była modnym, cenionym uzdrowiskiem. Powojenne migracje ludności spowodowały znaczny odpływ mieszkańców z tych terenów, a Polska Ludowa nie próbowała temu zaradzić. Formalnie Kryszewo pozostawało teraz gminą wiejską. Wynikało to również z faktu, że większość jej obecnych mieszkańców stanowili biznesmeni, zameldowani na stałe w Trójmieście, gdzie – niestety – urzędy wciąż działały sprawniej. Greta obiecywała to zmienić, ale problemów, jak się okazało, było przed nią mnóstwo: gmina miała długi i zaległe zobowiązania. Chyba z tego powodu – nie licząc osobistego uroku – mieszkańcy postawili w ostatnich wyborach lokalnych na kobietę. Pierwszą kobietę na tym stanowisku, którą zdążyli poznać już wcześniej jako idealną radną, i to przez dwie kadencje. Greta nigdy się nie „dorobiła”. Na początku przemiany ustrojowej w brutalny sposób podcięto jej skrzydła w biznesie. Później wszystkie jej dochody przez lata pochłaniało utrzymanie domu, córki i wiecznie bezrobotnego męża pijaka. W działalności na rzecz społeczeństwa była zaś kryształowo uczciwa. Przed ślubem z Pazikiem zajmowała połowę starego bliźniaka odziedziczonego po swoich rodzicach, w którym obecnie mieściły się biura firmy jej męża, zajmującej się produkcją jakichś części do maszyn rolniczych, Felicja nie mogła zapamiętać jakich. Zresztą nie miało to dla niej znaczenia, najważniejszy był fakt, że nareszcie znalazł się facet, który potrafił zapewnić jej przyjaciółce normalne życie po tym wszystkim, przez co przeszła, łącznie z postrzeleniem przez bandytę. Czasem zazdrościła Grecie, wiedziała jednak, że sama by się w tym nie spełniła. Przynajmniej nie teraz. Na razie potrzebowała adrenaliny, niezależności, ryzyka. Owszem, spokoju też, ale w granicach, które sobie sama wyznaczała. Właśnie dlatego osiadła w Kryszewie. Ale może kiedyś i jej się ułoży. Greta przekroczyła pięćdziesiątkę, gdy trafiła na swojego Pazika. Felicja była od niej młodsza o ponad dychę. Mam jeszcze szansę – uspokajała się. W obecnych czasach czterdzieści plus, zwłaszcza kiedy się człowiek nie zmienia, to przecież żaden wiek. Podobno. O ile można wierzyć pochlebcom…
Jak zwykle rozgościły się w obszernej kuchni z aneksem jadalnym. Przemka jak zawsze o tej porze nie było w domu, dużo pracował, czasy nikomu nie sprzyjały, więc i Pazikom ostatnio wiodło się gorzej. Rząd nie doceniał przedsiębiorców. Pytanie, kogo doceniał – pomyślała gorzko Stefańska.
Wciąż czuły gryzący smród dymu, który wsiąkł w ich ubrania. Próbowały go zignorować. Greta nastawiła kawę w dużym ekspresie, z lodówki wyjęła ciasto.
– A może wolałabyś najpierw coś konkretnego? – zreflektowała się. – Jadłaś śniadanie? – zapytała.
Znała dobrze przyjaciółkę, wiedziała więc, że ta często zapominała o tak prozaicznych rzeczach jak normalne posiłki.
– Jadłam, jadłam. Ciasto będzie w sam raz! A co to jest? – Felicja łakomie przyjrzała się apetycznemu plackowi.
– Sernik, kretynko. Nie widać?
– Nie znam się. Sama piekłaś?
Greta uśmiechnęła się krzywo.
– A jak sądzisz? Nie mam na to czasu, złośliwa jędzo. Zamówiłam na weekend z kawiarni, tej nad jeziorem. Wiesz, że są świetni.
– Nie musisz się tłumaczyć. Domyślam się, że sama nie potrafisz. Nałożysz wreszcie czy mam jeść prosto z patery?
Przekomarzając się, zaniosły do stolika dzbanek z kawą, ciasto, filiżanki i talerzyki. Spoważniały, gdy Greta wyjęła z torby swoje notatki odnoszące się do pożaru.
– Już wiesz, że to nie był wypadek?
– Tak. Ryba mi powiedział. – Felicja odsunęła na bok talerzyk z ciastem. Nagle odechciało jej się jeść. Napiła się tylko kawy.
– Poprosiłam Zygmunta, żeby niczego przed tobą nie ukrywał, bo wtedy stajesz się jeszcze bardziej dociekliwa. Chociaż… może to i dobrze. Nie dopuszczę, żeby podpalaczowi uszło to płazem!
– Podpalaczowi? Raczej mordercy.
Greta zacisnęła usta.
– Masz rację. Dokładnie tak samo uważam! – odparła z determinacją, jakiej Felicja się po niej nie spodziewała. Zwykle próbowała być „poprawna politycznie” i jak długo się da, nie dostrzegać tej gorszej strony medalu, szczególnie gdy chodziło o dobre imię jej ukochanej gminy.
– Samo się nasuwa – bąknęła. – Ale wiesz co? To jest chore… Kto mógł, do cholery, zrobić coś takiego?! Podpalić dom, w którym śpią ludzie? Dzieci? – Dziennikarka wzdrygnęła się.
– Masz jeszcze jakieś złudzenia? Wątpisz w istnienie potworów w ludzkiej skórze? Skoro ktoś mógł zatłuc siekierą dzieciaki biznesmena, to równie dobrze mógłby podpalić dom. Nie wiem, co gorsze.
– Myślisz, że tym razem też chodzi o zemstę?
– Nie mam pojęcia, ja nie w tym sensie. – Greta Pazik pokręciła głową bezradnie. – Mówiłam ogólnie. Może chodzić o wszystko, my kompletnie nic o tych ludziach nie wiemy. A jeśli to seryjny piroman?
– Czemu seryjny? – zdziwiła się Stefańska.
– Bo kilka miesięcy temu ktoś podpalił stodołę Cywińskiemu, sołtysowi Adamowa. Wtedy nie wykryto sprawcy, ale nikt nie zginął, nawet zwierzęta uratowali, tyle że budynek poszedł z dymem, więc się rozeszło po kościach…
Dziennikarka czujnie podniosła głowę znad smartfona, na którym przeglądała zdjęcia z pogorzeliska.
– Cywiński? To on sprzedał grunt pod budowę tego osiedla?
– A wiesz, że… chyba tak. – Greta się zdziwiła. – Nie pomyślałam o tym, ale masz rację. Skąd wiesz?
– Od mojej gospodyni. Nie bardzo go chyba lubi.
– E, typowe wiejskie niesnaski! Twoja gospodyni pochodzi z Adamowa, to i powtarza stare plotki. Chłop ma kasę, ziemię, więc mu zazdroszczą. Możliwe, że stąd tamto podpalenie. Tak przynajmniej wtedy zakładano w śledztwie.
– Jednak w kontekście ostatniego podpalenia sprawa daje do myślenia…
– Fakt. Zwróciłam na to uwagę. I co, wyszły ci zdjęcia?
– Ujdą. Lepsze są w aparacie, potem sobie obejrzymy. Pokaż lepiej, co tam masz w tych notatkach.
Pani wójt otworzyła gruby, czarny notes.
– Nazwiska, numery posesji i uwagi sołtysa dotyczące mieszkańców osiedla – odparła. – Dostaniesz to, w sumie zapisałam je dla ciebie. Wiem, że mogłabyś zrobić to sama, ale mnie tam ludzie lepiej znają, więc poszło mi łatwiej. Tylko jedno muszę ci od razu powiedzieć. Ci nowi mieszkańcy są podobno jacyś dziwni. Miejscowi ich nie lubią. A to miejsce nazywają „Osiedlem odmieńców”.
– W jakim sensie dziwni?
Greta wzruszyła ramionami.
– Sołtys nie do końca mi to wyjaśnił. Odludki, samotnicy, outsiderzy, z przeszłością. Za dnia długo śpią, po nocach się u nich świeci. Cytuję: jak u wampirów. Do kościoła nie chodzą. Ani do knajpy. Zakupów na miejscu nie robią, nie przychodzą na wspólne ogniska. Ludziom ze wsi wydaje się, że zadzierają nosa. Ponoć nikt tam nie jest „normalny”, ale co to według nich dokładnie znaczy… – Rozłożyła ręce.
– Ci pogorzelcy też tacy byli? – zainteresowała się dziennikarka.
– Domańscy… Tak się nazywali. Właśnie nie. Oni jedni byli ponoć sympatyczni i różnili się od reszty „odmieńców”. Mieli dzieci, które posłali do miejscowych szkół. Potrafili pogadać. Dlatego ludzie im szczerze współczują. I oczywiście uważają, że to sąsiedzi z osiedla ich podpalili.
– A ci z osiedla pewnie podejrzewają tubylców?
– Trafiłaś w dziesiątkę…
Dwa dni później
Felicja wracała do Adamowa u boku „nasłanego” – jak wściekała się w myślach – faceta. Nasłanego przez Gretę, która jednak stwierdziła, że na razie nie będzie bezpośrednio mieszać się w jej dziennikarskie śledztwo. „Przemek powiedział, żebym nie narażała powagi urzędu. Że łażący po domach i wypytujący ludzi wójt to coś niepoważnego” – wyznała Felicji przez telefon i dodała, że wprawdzie nie do końca zgadza się z mężem, ale na razie się powstrzyma, przydzieli jednak dziennikarce asystenta z urzędu. I zrobiła to, pomimo sprzeciwu Felicji, argumentując swoją decyzję tym, że łatwiej będzie rozmawiać z lokalsami, mając wsparcie ze strony autorytetu gminy. „Rozumiesz, twoje dochodzenie nabierze przez to urzędowej rangi” – dodała. Stefańska, chcąc nie chcąc, musiała się zgodzić. Buntowała się, bo przy poprzednich sprawach radziła sobie bez oficjalnego wsparcia, domyślała się jednak, że Grecie chodzi przede wszystkim o jej bezpieczeństwo. Fakt, że co najmniej dwa razy znalazła się w opałach. Greta zresztą też. Wtedy jeszcze była tylko radną. I pewnie o to też chodziło Pazikowi, nie o żadną „powagę urzędu”.
Wymogła jednak na przyjaciółce obietnicę, w myśl której asystent nie będzie wtrącał się w jej robotę. Sama nią będzie kierować. Jako dziennikarka musi być wolna i niezależna. Greta zgodziła się na to mimo uwagi, że jako rzeczniczka prasowa urzędu gminy Stefańska nie jest i nie może być do końca niezależna. Tu nastąpiła ich odwieczna kłótnia na temat etyki pracy dziennikarza, jak zwykle niezakończona. Na szczęście i tak dobrze się rozumiały, więc pewne kwestie mogły zostawić w zawieszeniu. Koniec końcem Stefańska jechała teraz gminnym samochodem z kierowcą – co za wypas, nawet Greta zwykle poruszała się własnym autem – a obok niej siedział milczący brodaty czterdziestokilkulatek w swetrze i marynarce, nawet całkiem miły, choć i tak działający na dziennikarkę jak płachta na byka. Pachniał subtelnie tatarakiem. Stefańska nie rozpoznawała marki tej wody toaletowej, ale musiała być dobra. Przedstawił jej się jako Sebastian Czepecki. Wiedziała już wcześniej od Grety, że jest radnym z jej komitetu. Greta zapewniała, że można mu ufać w stu procentach. Kierowcą był z kolei znudzony młody chłopak i Felicja od razu zdecydowała, że będzie to pierwszy i ostatni raz. Na następny wypad – który z pewnością nastąpi – pojedzie własną reanimowaną starą renówką, ignorując urzędową powagę. Poprzedniego dnia nauczyła się niemal na pamięć nazwisk osób, z którymi będzie rozmawiać. Trzeba też będzie dowiedzieć się czegoś więcej o ofiarach… ofiarach przestępstwa, nie nieszczęśliwego wypadku, ponieważ już było wiadomo, że Domańskich podpalono z premedytacją. Dom został oblany substancją łatwo palną w kilku miejscach, by jego mieszkańcy nie mogli się uratować. Wyjątkowo perfidna zbrodnia, zwłaszcza że śmierć w płomieniach poniosły także niewinne dzieci…
Rozmyślając, nie zauważyła, że dojechali już na miejsce.
– Gdzie teraz? – zapytał kierowca, zwalniając przed krzyżówką.
Zanim Felicja zdążyła się odezwać, zareagował Czepecki.
– Zaparkuj na parkingu przy kościele i idź do pubu. My się już dalej przejdziemy. Zamów sobie obiad i kawę na koszt gminy, tylko nie zapomnij wziąć rachunku. Mamy u nich swoją pulę. Będziesz musiał na nas trochę poczekać.
– Nie ma sprawy! – ucieszył się chłopak. – Tam mają kanał sportowy. Może jakiś meczyk się trafi!
– Od razu mówiłam, że bez sensu było brać kierowcę. Tylko kłopot i koszty – powiedziała Stefańska, gdy wysiedli z auta, a kierowca włączył alarm i oddalił się w kierunku jedynej we wsi knajpy.
„Asystent” machnął na to ręką.
– Nic nie szkodzi. To tylko na początek – odparł – żeby zrobić wrażenie. Za chwilę cała wieś będzie wiedziała, że przywieźli urzędników z gminy. Z pełnym majestatem. To co, przespacerujemy się ten kawałek? Dasz radę? Bo może wolałabyś, żeby nas podwiózł pod osiedle, a potem po nas wrócił?
Dziennikarka parsknęła śmiechem.
– Wyglądam na inwalidkę czy co? To nie jest aż tak daleko! Pogoda ładna. Nawet chętnie się przejdę.
– To dobrze. – Czepecki uśmiechnął się, kiedy już ruszyli w górę szosy, do nowszej części Adamowa. – Będziemy mieli chwilę, żeby po drodze dogadać szczegóły naszej współpracy. Na początek.
– Może to i racja, warto pogadać. Żebyśmy mieli jasność. Bo widzisz, ja przywykłam do tego, że pracuję sama…
– Rozumiem – odpowiedział od razu, gdy tylko zawiesiła głos. – Nie chcę ci wchodzić w drogę. To nie był mój pomysł, Greta poprosiła mnie, żebym ci pomagał. Jak już pewnie wiesz, jestem jej radnym, ale nie tylko, prywatnie również przyjacielem. Bardzo ją cenię i nie mogłem odmówić. Zresztą nawet gdybym odmówił, i tak znalazłaby na moje miejsce kogoś innego. Odnoszę wrażenie, że bardzo jej zależy na wyjaśnieniu tej sprawy, a nie do końca polega na… hmm… na tutejszej policji. Chce też, żeby gmina włączyła się w to. Trudno jej się dziwić, taka historia zaraz na początku kadencji…
– To fakt, nic miłego. – Stefańska pokiwała głową, podziwiając jednocześnie pokryte wiosennymi kwiatami łąki i zielone poletka za gospodarstwami. Byle tylko nie patrzeć na tego faceta. Zrobiło jej się głupio.
On tymczasem kontynuował:
– Więc mam taką propozycję. Nie będę się narzucał, ale podzielimy się obowiązkami. Na przykład ja wezmę na siebie miejscowych, a ty osiedle. Mnie będzie łatwiej z naszymi mieszkańcami, tobie z miastowymi. Potem wymienimy się informacjami. Na tym się raczej nie skończy, więc będziemy na bieżąco uzgadniać, co komu przypadnie, a raz w tygodniu możemy urządzać burzę mózgów. Co ty na to? Coś przecież muszę robić, inaczej będziesz miała na głowie Gretę. Ona nie odpuści…
Felicja zerknęła wreszcie na niego z sympatią. Mało tego, zauważyła, że jest całkiem przystojny. I miły. Naturalny, nie nadęty. Fajny gość. Pomału zbliżali się do celu. Wyjęła z kieszeni paczkę papierosów. Teraz można zapalić, bo potem, rozmawiając z ludźmi, nie będzie wypadało.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki