Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Charyzmatyczny, obdarzony nieprzeciętną intuicją dziennikarz w tajemniczym świecie japońskich zasad i przeznaczenia … Spokojne życie znanego gdańskiego dziennikarza – Emila Żądło – zostaje zakłócone: okazuje się, że ktoś podszywa się pod niego na licznych forach internetowych. Zostawiane komentarze dotyczą zagadkowych japońskich drzeworytów. Zaintrygowany sprawą Żądło rozpoczyna prywatne śledztwo. Co łączy ludzi, którzy w tajemniczy sposób giną w Trójmieście? Co kryje historia drzeworytów i jaki ma związek z morderstwami? Dlaczego namiętna miłość pięknej gejszy i oficera niemieckiej marynarki zakończyła się ich tragiczna śmiercią? Świetnie skrojona intryga kryminalna, pasjonująca lekcja historii, niepokojąco tajemniczy nastrój, niesamowicie sugestywne obrazy, od których trudno się oderwać, zagmatwane historie z przeszłości, połączone z obecnymi wydarzeniami ...
Polecamy kolejne odcinki cyklu oraz również "List z powstania" oraz "Medalion z bursztynem".
Anna Klejzerowicz - jest polską pisarką, publicystką oraz fotografem. Pochodzi z Gdańska i tu mieszka. Z wykształcenia pedagogiem ze specjalnością w resocjalizacji. Prywatnie - miłośniczką gór, kotów, literatury oraz drzeworytu japońskiego i sztuki w ogóle. Jako autorka, znana jako twórczyni powieści kryminalnych, obyczajowych, a także opowiadań pisanych w antologiach. Od wielu lat współpracuje z Teatrem Atelier w Sopocie. Pisze również artykuły poświęcone historii sztuki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anna Klejzerowicz
Cień gejszy
Tom 2cykl Emil Ządło
LIND & CO
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Cień gejszy
Tom 1 Emil Ządło
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie IV, 2024
Projekt okładki: Studio Karandasz
Grafiki na okładce:
adobe stock / autor: creative/ autor: Phokin/ autor: Charlie's adobe stock /autor: redjulian
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2024
ISBN 978-83-67978-66-8
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
Wszelkie podobieństwa
do prawdziwych, współczesnych
osób lub zdarzeń są przypadkowe.
Nawet miejsca są tylko
niedoskonałym odbiciem
miejsc rzeczywiście istniejących,
a czas – odbiciem Czasu…
Czemu tak różne
Wspomnienia niosą zwiewne
Kwiaty wiśniowe
Basho, Uaiku, przełożyła Agnieszka Żuławska-Umeda
Tokio, Japonia, 1905 rok
Wreszcie zapadł zmrok…
Tym razem celowo nie wziął rikszy ani nie wsiadł do jednego z licznie jeszcze kursujących po ulicach Tokio – lub Edo, jak wciąż nazywali swoje miasto konserwatywni mieszczanie – omnibusów konnych. Nie skorzystał też z elektrycznego tramwaju, którego pierwsze linie otwarto niespełna dwa lata temu, bo tym nowym środkiem transportu przemieszczało się niewielu pasażerów. Ktoś mógłby go zapamiętać. Nietrudno w niemal pustym pojeździe zauważyć rosłego, jasnowłosego Europejczyka! Choć coraz liczniej przyjeżdżali do Japonii, to wciąż jeszcze rzucali się w oczy. A on z całą pewnością nie chciał zwracać na siebie uwagi tej nocy…
Wolał pod osłoną ciemności wtopić się w uliczny tłum. Niejeden raz narzekał w towarzystwie, że na ulicach tego miasta nie można już zaznać ciszy i spokoju, ani w dzień, ani w nocy. Gdy Japonia postanowiła upodobnić się do Zachodu – w tym samym momencie zapragnęła też go przewyższyć.
Dziś jednak zgiełk i ruch były mu na rękę.
Przemykał spiesznie uliczkami biedniejszych dzielnic, narażając się na zaczepki, obelgi, ryzykując, że miejscowe urwisy obrzucą go kamykami. Mijał długie szeregi nędznych, przeludnionych baraków dla biedoty miejskiej oraz należące do rzemieślników lub sklepikarzy małe domki-kramy z miniaturowymi ogródkami na zapleczach. Uliczki były wąskie i nieoświetlone i tylko z rzadka mijał go ktoś z latarnią w ręku, niczym świetlik w ciemnościach. W mroku tonęły także liczne wykopy i zwały budulca, ponieważ całe to zadziwiające miasto stało się w ostatnich latach wielkim placem budowy. Musiał zatem pilnie uważać, by przypadkiem nie skręcić sobie kostki. Nie narzekał jednak – celowo wybrał taką drogę. Dopiero gdy dotarł do bardziej cywilizowanych dzielnic miasta, nie mógł już uniknąć natrętnego światła ulicznych lamp gazowych.
Opuścił kapelusz na czoło, nikt jednak nie zwracał na niego większej uwagi. Budynki były w większości nowe, ceglane, na modłę europejską. Ulice szersze, upstrzone pojazdami, a nieustanny szum, łoskot, furkot riksz, stukot kopyt końskich – zazwyczaj źródło irytacji – były mu dziś na rękę. Podobnie jak ta kolorowa, hałaśliwa ciżba. Po niedawnym zwycięstwie nad Rosją w mieście wciąż panowała euforia. Mijali go zarówno Japończycy, ubrani w tradycyjne kimona i zachodnie meloniki albo – dla odmiany – w szykowne garnitury do egzotycznych japońskich drewniaków; jak również grupki europejskich dżentelmenów i amerykańskich ofi cerów, poszukujących nocnych rozrywek. Jakaś wiekowa Japonka, mimo pogodnego jesiennego wieczoru dzierżąca w dłoni otwarty europejski parasol, wyszczerzyła do niego pomalowane na czarno zęby. Wzdrygnął się. Stary, okropny obyczaj, na szczęście już prawie w zaniku.
– What time is it, sir? – Gdzieś z dołu usłyszał nagle pytanie, zadane w wątpliwej angielszczyźnie piskliwym dziecięcym głosikiem. O mało nie potknął się o malca. Kawałek dalej tłoczyła się, chichocząc, grupka dzieci. Poirytowany, miał ogromną ochotę odtrącić szczeniaka. Wiedział doskonale, o co chodziło. Japońskie dzieciaki często urządzały sobie takie zabawy na widok białego dżentelmena. Szło im o to, by z bliska zobaczyć zegarek kieszonkowy. Godzina nic ich nie obchodziła. Zawracanie głowy. Powstrzymał jednak narastające uczucie zniecierpliwienia i wyjął swoją cebulę. Podekscytowane dzieci zleciały się jak muchy do miodu, wymieniając między sobą uwagi w swoim dziwacznym, szczekliwym języku… Kiedy wreszcie zdołał oderwać się od tych małych żółtych diabłów, ponownie zerknął na cyferblat zegarka i zatrzasnął go z hukiem. Musi się pospieszyć… Jeszcze chwila szybkiego marszu i wreszcie znalazł się na ulicy Ginza.
Była to szeroka aleja prowadząca do dworca kolei żelaznej – Shinibashi. Jako pierwsza zabudowana została na wzór zachodni. Obsadzona rzędami młodych wierzb, otoczona wielkimi domami w stylu kolonialnym, zaopatrzona w kamienne chodniki dla pieszych, stała się miejscem bliskim gustom europejskim. Ulokowały się tu drogie lokale rozrywkowe, bary, herbaciarnie, prywatne szkoły oraz rezydencje i magazyny bogatych kupców. Ulica oświetlona elektrycznością była ludna, gwarna, poprzecinana szynami elektrycznego tramwaju. Przed jednym z budynków ujrzał nawet zaparkowany automobil z umundurowanym szoferem, drzemiącym za kierownicą. Zapewne jakiś dostojny urzędnik państwowy zapuścił się w tę okolicę, by zażyć odrobiny boskiego relaksu albo załatwić interesy… Wśród przechodniów dominowały modne europejskie stroje, ozdobne damskie kapelusze oraz obyczaje eleganckiego towarzystwa stolicy. Szybko rozejrzał się dookoła. Nic nie wzbudziło jego niepokoju. Nikt mu się nie przyglądał. Ponownie zsunąwszy melonik na czoło, skierował się wprost do celu: niedużej, narożnej kamienicy ozdobionej kolumnami.
Odetchnął z ulgą, gdy znalazł się pod osłoną drzew. Jeszcze raz rzucił okiem, czy ktoś go przypadkiem nie obserwuje, jednak w zasięgu wzroku nie dostrzegł nikogo. Zerknął na dom. Okna frontowego salonu oświetlone były dyskretnym światłem, przenikającym przez grube kotary. Postanowił skorzystać z bocznego wejścia przeznaczonego dla domowników i zaufanych gości. Zastukał w drzwi mosiężną kołatką. Po chwili otworzyła mu spłoszona służąca – młodziutka Japonka, niemal dziecko.
– Pani pije herbatę… – oznajmiła kiepską angielszczyzną, kłaniając się nisko zgodnie z obowiązującymi w tym kraju wymogami uprzejmości.
– A pan? – zagadnął, świdrując ją wzrokiem. – Jest tutaj?
Dziewczyna jeszcze bardziej się spłoszyła.
– Państwo są razem – odparła. – Ale…
– Prowadź!
Zawahała się.
– Co się dzieje, Meiko? – Dał się słyszeć męski głos dobiegający z frontowego salonu. Do sieni zajrzał młody Europejczyk ze starannie przystrzyżonym wąsikiem i ubrany w japońskie kimono. Zauważył gościa i jego przystojna, sympatyczna twarz nagle stężała.
– Ty tutaj?
– To cię dziwi? Przyszedłem sfi nalizować… naszą sprawę.
– Wejdź.
Został wprowadzony do dużego pokoju urządzonego na modłę europejską. Szczęśliwie nie kazano mu zdejmować butów. Gdyby zaproszono go do japońskiej części domu, nie obeszłoby się bez tego zwyczaju. A on nie chciał tracić czasu. Wiedział, że nie może sobie na to pozwolić.
– Yukasan… – odezwał się cicho młody człowiek z wąsikiem.
Od płonącego kominka odwróciła się urodziwa gejsza w prostym seledynowym kimonie, ozdobionym subtelnym białym ornamentem przedstawiającym motywy roślinne. Jej włosy były rozpuszczone, a nie upięte w tradycyjny sposób, a lśniąca, czarna fala spływała miękko na kark i ramiona. Jej twarz – pozbawiona charakterystycznego białego makijażu, w jakim ją dotychczas oglądał – wydała mu się teraz jeszcze bardziej ponętna. Oboje zastał w swobodnych, domowych strojach. Znak, że zakłócił parze spokojny, intymny wieczór… Typowa w tym kraju amoralność!
Kobieta skłoniła się z tradycyjną japońską grzecznością, nie dając poznać po sobie najmniejszych oznak wzburzenia. Odwzajemnił ukłon z drwiącym uśmieszkiem, którego nie potrafi ł sobie odmówić.
– Sake? – zapytał jego przyjaciel.
Były przyjaciel…
– Nie – rzucił twardo, błądząc wzrokiem po znajomym pomieszczeniu. – Nie po to przyszedłem.
Nic tu się nie zmieniło od czasu, gdy we troje, w dobrej jeszcze komitywie, spędzali w tym miejscu ostatni wspólny wieczór. Gustowne meble, dywan, kotary, kilka akwarel na ścianach. Typowy europejski salon w sercu Japonii. Jedynie niski stolik, z rozłożonymi obok trzcinowymi poduszkami, nie pasował do tego wnętrza – widać, że przeniesiono go tutaj chwilowo, dla większej wygody.
Kobieta zajęła się nalewaniem herbaty i po chwili, z kolejnym uprzejmym ukłonem, wręczyła im czarkę zielonkawego płynu. Przyklękli na poduszkach. Od umieszczonego pod blatem porcelanowego piecyka hibaschi rozchodziło się przyjemne ciepło.
– A więc jak tam twoje sprawy, przyjacielu? – zapytał w końcu mężczyzna w kimonie, uważnie spoglądając na niespodziewanego gościa sponad czarki herbaty, trzymanej w obu dłoniach.
– Nie bawmy się w czcze uprzejmości – odparł po chwili kłopotliwego milczenia. – Czyżbyś wciąż zamierzał zrealizować swoją groźbę?
– To nie jest groźba! – żachnął się tamten, odstawiając czarkę na stół. – Jedynie ofi cerski obowiązek. Nie mogę postąpić inaczej. Przecież ty doskonale o tym wiesz! Dostałeś czas do namysłu. Mam nadzieję, że skorzystałeś z niego.
– A więc nie zmieniłeś zdania?
– Nie. – Młody człowiek ze smutkiem pokręcił głową. – Wybacz. Nie mogę. Nawet, gdybym chciał. To sprawa honoru. No i zasad…
Kobieta przez cały czas milczała, lecz spoglądała na nich niespokojnie spod lekko opuszczonych powiek. Zdążyła już długą kościaną spinką upiąć włosy w węzeł ponad karkiem. Wciąż była niezwykle piękna. Przeszli na swój ojczysty język, więc nie mogła zrozumieć, o czym rozmawiają. Z pewnością jednak wyczuwała tkwiące w ich głosach napięcie. Był ciekaw, czy znała sprawę. Z pewnością tak! Nawet gdyby on się jej nie zwierzył – a przecież mówił jej niemal o wszystkim, szalony błazen, tak dalece cenił sobie jej rozum i dyskrecję – to miała zbyt duże wpływy w sferach rządowych, by takie rzeczy mogły dla niej pozostać tajemnicą.
Zmrużył oczy ze złością.
– Nawet gdybyś chciał… – powtórzył przybysz z zimnym sarkazmem, choć w środku ogarnęła go furia. – Ale ty nie chcesz. Prawda?
– Prawda. – Uśmiechnął się przepraszająco jego dawny druh.
– A więc – wycedził z nienawiścią – pozostaje mi jedno… przyjacielu… Nie dajesz mi wyboru.
Nagromadzona furia zalała go niczym fala gorącej krwi. Wprawdzie zaplanował to na zimno, teraz jednak ogarnęła go prawdziwa euforia na samą myśl o tym, co musi się za moment wydarzyć. Wyszarpnął broń, skrytą pod surdutem. Na ten widok tamtych dwoje zerwało się na równe nogi.
Lecz na darmo. Za późno. Najpierw strzelił do mężczyzny. W sam środek czoła. Ten, padając, wbił w niego osłupiałe, szkliste spojrzenie. Kobietę trafi ł prosto w serce. Zanim zdążyła krzyknąć. Choć i tak by nie krzyczała. Taka już była. Twarda suka. Coś powstrzymało go przed sprofanowaniem jej urody. Ta twarz bez najmniejszej skazy miała pozostać w jego pamięci…
Na bladoturkusowym jedwabiu niczym kwiat rozkwitła purpurowa i szybko powiększająca się plama krwi. Kobieta wolno osunęła się na dywan. W tym samym momencie do pokoju wbiegła zaniepokojona służąca. Na widok mężczyzny z rewolwerem oraz ciał leżących na podłodze uniosła dłoń do ust i wydała z siebie przeciągły ptasi pisk. Niech to szlag! Na śmierć zapomniał o tej małej fl ądrze! Błyskawicznie uciął jej skowyt celnym strzałem w głowę. Dziewczyna upadła z jękiem, a jej ciałem wstrząsnęły drgawki. Żyła jeszcze, kiedy przestępował przez nią, by opuścić pomieszczenie. Aby dokończyć dzieła, zdzielił ją jeszcze kolbą w tył czaszki. Znieruchomiała wreszcie.
Cofnął się, by na odchodnym zgasić światło. Było to proste i szybkie – na Ginza większość domów była już zelektryfi kowana.
Przeszedł na piętro do japońskiej części mieszkalnej, nieprzeznaczonej dla obcych. Królowały tu ruchome ścianki fusuma oraz słomiane maty tatami, a pomieszczenia były sterylne, niemal puste. Zapalił podręczną naftową latarkę, którą zawsze na wszelki wypadek miał przy sobie. Nie wiedział, gdzie włącza się światło w tej części domu i czy w ogóle tu jest. Wbrew uświęconej w Japonii zasadzie, wszedł na matę w butach. Znów ogarnęła go ta przyjemna, niemal fi zyczna satysfakcja. Zbliżył się do wnęki tokonoma. Tu – poza zwyczajową ikebaną oraz kakemono z japońską kaligrafi ą – nowym obyczajem wisiały fotografi e. Zerwał je i zgniótł w dłoniach. Twarde kartoniki stawiały opór. Zawrócił do salonu, z niesmakiem czyniąc kolejny krok ponad ciałem służącej, i wrzucił zdjęcia do płonącego kominka. Zaczekał, aż sczerniały i obróciły się w popiół. Koniec. Prawie koniec… W blasku ognia rzucił ostatnie spojrzenie na ciała. Dobranoc, przyjaciele! Komu w drogę, temu czas…
Tym razem nogą odsunął na bok trupa dziewczyny. Wyszedł z domu tylnym wyjściem dla dostawców, od podwórka. Stało tam niepozorne kura – nieduży pawilon z gliny i gipsu, o grubych ścianach bez okien, rodzaj sejfu, w którym przezorni Japończycy przechowują cenniejsze przedmioty, by uchronić je przed pożarem. Był pewien, że przyjaciel tu właśnie ukrył to, po co on przyszedł. Pozbył się świadków – teraz należało zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Najgorsze już za nim. Odetchnął z ulgą. Dookoła panował spokój i egipskie ciemności, nawet szum ulicy ledwo tutaj dochodził. Naparł na drzwi, by je sforsować, lecz… okazały się otwarte! Poświecił sobie latarką i raptem drgnął, jakby ujrzał ducha. Zaklął siarczyście…
W środku – prócz opartego o ścianę wielkiego kryształowego lustra, które odbiło jego oblicze wykrzywione grymasem paniki i upiornie podświetlone w ciemnościach nocy – nie było niczego…
Gdańsk, współcześnie
Zgasił lampę nad biurkiem. Zdjął okulary do czytania, zamrugał i przetarł oczy zmęczone od wielogodzinnego wysiłku. Następnie uśmiechnął się do siebie, sięgając odruchowo po fi liżankę wystygłej już kawy. Odsunął piętrzący się na biurku stos dokumentów, katalogów, książek i starych gazet. Upił łyk zimnego napoju, skrzywił się, a potem otworzył szafkę w biurku, służącą mu za podręczny barek. Wyjął stamtąd butelkę taniego bułgarskiego koniaku oraz pękaty kieliszek. Przetarł go starannie chusteczką higieniczną i napełnił do połowy. Był podekscytowany, więc ręka odrobinę mu drżała, gdy unosił kieliszek do ust. Dobra robota. Należało mu się. Za sukces!…
Uda się. Musi się udać. Nareszcie. Nareszcie będzie mógł porzucić gównianą pracę wykładowcy i zacząć podróżować, o czym marzył przez całe życie. I to podróżować bynajmniej nie samotnie…
Zerknął mimowolnie na swoją schedę. Kto by pomyślał, że te stare szpargały mogą się jeszcze na coś przydać. I że taka sensacja uchowała się przez tyle lat!
Popijając koniak małymi łyczkami, raz jeszcze przemyślał całą sprawę. Wszystko jest chyba dograne, zapięte na ostatni guzik. Kopia sporządzona, oryginał dobrze zabezpieczony. Zaśmiał się pod nosem. Nie ma to jak sprawdzona metoda…
Wreszcie odstawił opróżniony kieliszek i postanowił sięgnąć po telefon. Zawahał się tylko przez ułamek sekundy, po czym zdecydowanie wystukał zapisany na kartce numer. Nerwowo kręcąc się na krześle, czekał, aż w słuchawce odezwie się znajomy głos.
– Dobry wieczór! – zaczął ożywionym głosem. – Tak… Tak, to znowu ja. Mam to dla pana. Tak. Dzisiaj? Zaraz? Za pół godzinki?… Dobrze… Pan podjedzie? Ach, nie osobiście… Oczywiście, rozumiem. Nie, nie. Ja zejdę na dół. Tak… Dogadamy się. Jasne… Z pewnością. A więc do usłyszenia!
Zatarł ręce z satysfakcją. Nie da się oszukać. Wszystko będzie dobrze. Musi być…
Nalał sobie kolejną lampkę koniaku. Dochodziła dziewiąta trzydzieści. Przez kolejne pół godziny sączył trunek, zerkając co pięć minut na zegarek. Na niczym innym nie umiał się teraz skupić. Ale trafi ła mu się gratka! Nie do wiary…
Za pięć dziesiąta. No, już czas!
Zerwał się z krzesła, narzucił palto, wziął z biurka niewielki skoroszyt i schował do obszernej kieszeni płaszcza. Starannie zamknął za sobą mieszkanie. Z bijącym sercem zbiegł wąskimi schodami dwa piętra niżej, do bocznych drzwi wychodzących wprost na bramę kamienicy. Ledwo zdążył je otworzyć, gdy w mroku wąskiego przejścia ujrzał jakiś cień i ktoś stanowczym ruchem pchnął go z powrotem na próg klatki schodowej.
– Spokojnie… – Z ciemności dobiegł go cichy, opanowany męski głos. – To dyskretna sprawa, a ja nie mam czasu. To przecież pan kolekcjoner, nie mylę się, prawda?
– Tak, ale…
– Ma pan to?
Wziął się w garść.
– Mam – odparł, starając się nadać głosowi pozory pewności siebie. – Chwileczkę…
Wyjął z kieszeni skoroszyt. Rozbłysło niebieskawe światło miniaturowej kieszonkowej latarki. Mężczyzna wziął teczkę z jego ręki i szybko otworzył ją, wciąż przyświecając sobie latarką. Jego twarz pozostawała w cieniu, jednak w lekkiej poświacie kolekcjoner zauważył, że facet bez wątpienia jest młody, wysoki i muskularny. Z uwagą studiował teraz zawartość teczki.
– To jest kopia! – zauważył mężczyzna ostrym tonem.
Nagle oślepił go światłem latarki. Skierowane wprost w jego oczy, wydawało się niezwykle intensywne.
– Tak – przyznał z nagłym uczuciem niepokoju. To wszystko rozgrywało się zupełnie inaczej, niż się spodziewał. – Oryginał oddam, kiedy dostanę całą kwotę do ręki…
Mężczyzna złapał go nagle za poły płaszcza, obrócił i z całej siły przyparł do drzwi. Te, przymknięte tylko, otworzyły się pod naporem jego ciała. Gdyby facet go teraz puścił – upadłby jak długi na beton!
– Gdzie go pan ma?!
– W bezpiecznym miejscu… W domu…
– W domu, mówisz…
Zauważył, że mężczyzna spogląda gdzieś ponad nim, w mrok bramy, i lekko, niemal niedostrzegalnie kiwa głową… Zaatakowany nie zauważył, jak za jego plecami pojawiły się, niczym spod ziemi, dwa kolejne cienie. Jeden z nich zatkał mu usta, zanurzając drugą dłoń w kieszeni jego palta i wyciągając z niej klucze do mieszkania. Usłyszał ich brzęk. Drugi zarzucił mu na szyję coś zimnego i ostrego…
Ostatnie, co poczuł, to ucisk dławiący krtań i przenikliwy, rozdzierający ból. Trwał on tylko ułamki sekund – zanim na dobre ogarnęła go miłosierna ciemność…
Nie czuł już, że mężczyźni, otworzywszy znajdujące się z boku sionki niskie drewniane drzwiczki, jednym kopnięciem zrzucają jego ciało po brudnych schodkach prowadzących do piwnicy…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Anna Klejzerowicz
Cykl Emil Żądło
Tom 1. Sąd ostateczny
Tom 2. Cień gejszy
Tom 3. Dom naszej Pani
Tom 4. Zaginione miasto
Tom 5. Księga wysp ostatnich
Tom 6. Pamiętaj o śmierci
List z powstania
Negatyw - kryminały niezwykłe
Złodziej dusz - opowieści niesamowite