Turnia - Anna Klejzerowicz - ebook + audiobook + książka

Turnia ebook

Anna Klejzerowicz

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zakopane, lata dziewięćdziesiąte – w rejonie Czerwonych Wierchów znika bez śladu Karolina Olszańska: artystka, dziennikarka i do niedawna ratowniczka górska.

Trzydzieści lat późnej w Tatry przyjeżdża jej siostrzenica Lena – studentka dziennikarstwa – by rozwiązać tajemnicę zaginięcia krewniaczki i napisać o niej reportaż. Stara się odtworzyć ostatnie chwile Karoliny, poznać ludzi, z którymi Karo była związana, a także zrozumieć jej życiowe wybory.

Wkrótce jednak Lena dostanie się w wir dziwnych zdarzeń i sama znajdzie się w niebezpieczeństwie.

Czy uda jej się poznać sekrety przeszłości?

Czy powrót do źródeł jest jeszcze możliwy?

Okazuje się, że prawda została ukryta bardzo głęboko.

Czy to górskie turnie kryją zło, czy może jednak ludzie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 264

Oceny
4,4 (113 oceny)
65
30
17
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Iwona_Aleksandra

Z braku laku…

Spojler! Tyle razy opowiadana wersja wydarzeń a i tak do niczego to nie zmierza. Męczyłam się z fabułą , modny motyw gór kompletnie nie zrobił na mnie wrażenia , a brak rozwiązania tajemniczego zniknięcia Karoliny rozczarował dodatkowo. Kartkując miałam chociaż nadzieję na wyjasnienie zagadki.
30
zofialewandowska

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
WojtekWsz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo mi się podobało, czytałem z wielką uwagą zwłaszcza że sam kilka razy przeszedłem tą trasą. Wrócily wspomnieniami.
00
Tymoszki

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
mysz205

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastycznie się czytało, nie byłam nigdy na szlakach w Tatrach, ale teraz po przeczytaniu tej książki, kto wie...?
00

Popularność




Polecamy serię z Felicją Stefańską!

Kró­lowa śniegu

Ogród świa­teł

Osie­dle odmień­ców

Nagro­bek

Stara papier­nia

Ofiara speł­niona

Kuź­nia prze­klę­tych

Jak lekko tur­nię zawi­słą na rękach utrzy­mać. i nie paść, gdy w oczach prze­wraca się obna­żona zie­mia do góry dnem kra­jo­brazu, niebo strą­ca­jąc w prze­paść!

Julian Przy­boś, Z Tatr

Informacja

Wszyst­kie wyda­rze­nia i postaci wystę­pu­jące w tej powie­ści należą wyłącz­nie do fik­cji lite­rac­kiej i nie mają żad­nego odzwier­cie­dle­nia w rze­czy­wi­sto­ści. Nawet miej­sca – choć z nazwy zna­jome – nie są do końca „praw­dziwe”. Moje Zako­pane jest tylko odbi­ciem lustrza­nym tego real­nego, a cza­sem nie jest to zwy­czajne lustro, lecz raczej krzywe zwier­cia­dło. W moim zamy­śle realne miały być przede wszyst­kim góry, z zało­że­nia bar­dziej w odnie­sie­niu do kli­matu niż topo­gra­fii. Zapra­szam do stwo­rzo­nego przeze mnie alter­na­tyw­nego świata.

Mojej bra­ta­nicy Mag­dzie, być może przy­szłej dzien­ni­karce

Część I

Tatry. Hala Kon­dra­towa. Rok 1994, paź­dzier­nik.

Dolinę otu­liła gęst­nie­jąca z minuty na minutę mgła. Poja­wiła się zni­kąd, przy­no­sząc wil­goć i przej­mu­jący chłód. W mgnie­niu oka szczel­nym cału­nem okryła ota­cza­jące halę gra­nie, odci­na­jąc ją od świata. Wokół zapa­dła cisza, jak to zazwy­czaj bywa, cisza przed burzą. Nie­liczni goście schro­ni­ska, któ­rzy jesz­cze przed chwilą oku­po­wali nie­wielki drew­niany taras, paląc tam papie­rosy, pijąc kawę lub podzi­wia­jąc widoki, szybko wró­cili do środka, gdzie było cie­pło, gwarno i bez­piecz­nie. Kiedy taras opu­sto­szał, z jadalni wychy­nął star­szy męż­czy­zna, dyżurny ratow­nik. Uważ­nym spoj­rze­niem zlu­stro­wał oko­licę. Już miał otwie­rać z powro­tem drzwi schro­ni­ska, by ukryć się w jego przy­tul­nym wnę­trzu, gdy na tle lasu dostrzegł nie­wy­raźną postać, led­wie wyła­nia­jącą się z mgły. Choć wędro­wiec lekko uty­kał, to szedł pew­nym, ryt­micz­nym i mia­ro­wym kro­kiem. Nie wahał się i nie szu­kał ścieżki.

Ratow­nik pocze­kał, aż przy­bysz dotrze do budynku. Jakież było jego zdu­mie­nie, gdy tajem­ni­cza postać minęła schro­ni­sko i zaczęła podą­żać w stronę prze­łę­czy. Wyda­wało mu się, że roz­po­znał smu­kłą syl­wetkę w obszer­nej gra­na­to­wej kurtce z kap­tu­rem.

– Hej! – krzyk­nął, choć zda­wało mu się, że mgła tłumi jego głos. – To ty, Karo?! A kaj ty leziesz w takom pogode, dzio­ucha, a dyć pyrci nie widoć!

Młoda kobieta na moment przy­sta­nęła. Zsu­nęła z głowy kap­tur, by odgar­nąć z czoła rude włosy, które w mlecz­nej wacie zda­wały się nie­mal ogni­ste.

– A nie mar­twi­cie się! Muszę na prze­łęcz, spie­szy mi się! – odkrzyk­nęła jakby z ocią­ga­niem. Popra­wiła ple­cak na ramie­niu i ruszyła dalej.

– Pockoj no! Czaju byś się napiła! Wiyr­chy zasło­niło, mgli­sko w hore idzie, sika­wica z tego będzie i już duć zaczyna… – Góral nie ustę­po­wał, jed­nak dziew­czyna była zde­ter­mi­no­wana. Odwró­ciła się i mu poma­chała.

– Mam się tam z kimś spo­tkać! Ale może wra­ca­jąc z Kon­drac­kiej, wdepnę na her­batę! Bywaj­cie!

– Klien­tów mos, cy co?!

Tego chyba już nie dosły­szała, gdyż nie odpo­wie­działa. Przy­spie­szyła kroku, lawi­ru­jąc zręcz­nie pomię­dzy krza­kami kosówki.

– A dyć ty wies, co robić – wymam­ro­tał do sie­bie stary góral, wzru­sza­jąc scep­tycz­nie ramio­nami. – Przeca nie pobłą­dzisz, znasz hory. Ceprów pewno wypro­wa­dzić z przy­słopu musi…

Lubił i podzi­wiał tę twardą jak skała dziewkę. Wszy­scy ją tutaj lubili. Chwilę jesz­cze postał nie­pew­nie, spo­glą­da­jąc za nią, aż cał­kiem znik­nęła w opa­rach, po czym wró­cił do cie­płego schro­ni­ska.

Ni­gdy jej już nie zoba­czył. Ani on, ani nikt inny. Ludzie powia­dali, że roz­pły­nęła się we mgle…

Rozdział 1

1

Zako­pane, paź­dzier­nik. Obec­nie

Szłam w górę Kru­pó­wek, bło­go­sła­wiąc fakt, że wybra­łam się tutaj jesie­nią, kiedy już – lub jesz­cze – nie kłę­biły się dzi­kie tłumy żądne roz­rywki. Ciężko prze­szłam covid i wzię­łam urlop dzie­kań­ski, by napi­sać repor­taż życia. Naresz­cie mogłam sobie na to pozwo­lić. Nic już mnie nie powstrzy­my­wało, może tylko poza stra­chem przed tym, co odkryję. Jeśli odkryję. Wów­czas nawet nie podej­rze­wa­łam, że będzie to coś innego, niż się spo­dzie­wa­łam, niż wszy­scy się spo­dzie­wa­li­śmy.

Mia­łam wspar­cie swo­jego pro­mo­tora, a w odwo­dzie skromne lokalne pismo bran­żowe wstęp­nie zain­te­re­so­wane ewen­tu­alną publi­ka­cją. Sprawa, którą zamie­rza­łam opi­sać, nale­żała do już nieco zapo­mnia­nych, lecz w pew­nych śro­do­wi­skach na­dal budzą­cych emo­cje. Dla mnie była też sprawą pry­watną. Naszym rodzin­nym prze­kleń­stwem…

Rodzina była zresztą prze­ciwna mojemu pomy­słowi, matka uwa­żała wręcz, że pory­wam się z motyką na słońce i nie­po­trzeb­nie roz­dra­puję zabliź­nione już dawno rany. Jedy­nie jej matka – moja kra­kow­ska babka – trzy­mała za mnie kciuki. Jej zale­żało. Miała ponad osiem­dzie­siąt lat i chciała poznać prawdę. Tak jak ja.

Po dro­dze wstą­pi­łam do baru – obec­nie pubu – na kok­tajl mleczny. Dawno mnie tu nie było. Kie­dyś, w dzie­ciń­stwie, czę­sto przy­jeż­dża­łam do Zakopca (tak mówi­łam) z rodzi­cami. Ojciec był zapa­lo­nym góro­ła­zem, choć całe życie miesz­kał nad morzem, zresztą z mamą poznali się na szlaku. Nasza rodzina od dawna była zwią­zana z górami: rodzice, dziad­ko­wie, pradziad­ko­wie. Aż do momentu, kiedy… tamto się wyda­rzyło. Od tej chwili matka prze­stała lubić góry, coraz rza­dziej dawała się ojcu namó­wić na wyjazd w Tatry. W końcu cał­kiem zre­zy­gno­wała. Czę­sto mia­łam wra­że­nie, że poślu­biła tatę głów­nie dla­tego, że pocho­dził z dru­giego końca Pol­ski, z Gdań­ska. Z uczu­ciem ulgi zmie­niła miej­sce zamiesz­ka­nia. Odkąd stra­ciła star­szą sio­strę, nie mogła znieść już nie tylko Zako­pa­nego, ale także Kra­kowa. Uro­dzi­łam się w Gdań­sku i tam wycho­wa­łam. Stu­dio­wa­łam dzien­ni­kar­stwo w War­sza­wie. W Kra­ko­wie miesz­kała moja bab­cia. Ni­gdzie nie mia­łam swo­jego miej­sca.

Osta­tecz­nie zamiast kok­tajlu zamó­wi­łam cze­ko­ladę z konia­kiem i bitą śmie­taną. Wtedy nie pozwa­lano mi jej pić. Dziś byłam doro­sła. Mogłam wszystko. Kwa­drans póź­niej dzwo­ni­łam do willi bliź­niaka, w któ­rej mia­łam zare­zer­wo­wany pokój „na górce”. Była to nasza dawna kwa­tera – po dro­dze do Kuź­nic – tutaj się zawsze zatrzy­my­wa­li­śmy. Rodzice przy­jaź­nili się z gospo­dy­nią, z zawodu nauczy­cielką, dziś już eme­ry­to­waną, osobą znacz­nie star­szą od nich, teraz na pewno ponad sie­dem­dzie­się­cio­let­nią. Nie wynaj­mo­wała już pokoi tury­stom, jed­nak dla sta­rych zna­jo­mych zawsze dys­po­no­wała miej­scem.

– Ależ ty wyro­słaś, dziecko! – powi­tała mnie ser­decz­nie. – Chodźże, zapro­wa­dzę cię na górę. Pamię­tasz jesz­cze wasz stary pokój? Mam nadzieję, że nie masz nic prze­ciwko temu, by zająć ten sam. Jest wolny, bo dzieci już dawno na swoim…

– Pew­nie, że pamię­tam. – Uśmiech­nę­łam się, bez waha­nia zmie­rza­jąc w stronę dobrze zna­nych, krę­tych drew­nia­nych scho­dów.

– Masz tylko ten jeden ple­ca­czek?

– Tak. Nie potrze­buję wielu rze­czy.

– Nie tak jak inne dziew­czyny! – Poki­wała głową z uzna­niem. – Cóż, w razie czego śmiało korzy­staj ze wszyst­kiego. Wiesz, gdzie jest kuch­nia, naczy­nia w kre­den­sie, no i bez cere­gieli mów, czego potrze­bu­jesz. – Otwo­rzyła drzwi pro­wa­dzące na pię­tro i póź­niej do pokoju. – Łazienka w tym samym miej­scu. – Wska­zała kolejne drzwi, po czym wrę­czyła mi pęk klu­czy.

– Pani mieszka tu teraz sama? – zapy­ta­łam.

– Tak. Poza sąsia­dami za ścianą, ale to już nowa gene­ra­cja. Dla­tego cie­szę się, że na jakiś czas ze mną zamiesz­kasz. Ale dzieci i wnuki czę­sto mnie odwie­dzają. Roz­pa­kuj się, kochana, a ja za chwilę przy­niosę ci kawę, boś pew­nie zmę­czona po podróży. A zja­dła­byś co? Pod­grzać zupy?

– Nie, nie, bar­dzo dzię­kuję, jadłam w pociągu, poza tym zostały mi jesz­cze z trasy kanapki. Jutro zro­bię zakupy, pani Tereso, nie będę pani zawra­cać głowy. Ale kawy chęt­nie się napiję, pod warun­kiem że razem z panią…

– W takim razie opo­rządź się i zejdź do kuchni – odparła, wyraź­nie zado­wo­lona, i zosta­wiła mnie samą.

– Wiesz, że jesteś bar­dzo podobna do swo­jej ciotki? – oznaj­miła nagle pani Teresa, sta­wia­jąc przede mną szklankę z kawą zapa­rzoną „po turecku”.

– Do ciotki? – Spe­szy­łam się.

Nie mia­łam poję­cia, że ona wie o wyda­rze­niach w mojej rodzi­nie.

– Tak, do Karo­liny. Jesteś wypisz wyma­luj jak ona! Nie do ojca, nie do matki, tylko do niej. Te same oczy, figura, no i te włosy… jak pło­mie­nie. I tak samo piękna z cie­bie dziew­czyna – dodała, wysy­pu­jąc her­bat­niki na dużą krysz­ta­łową paterę.

– Rze­czy­wi­ście, wyglą­dam jak ona. Sły­sza­łam o tym od dziecka. Zresztą zauwa­żam podo­bień­stwo, kiedy oglą­dam jej zdję­cia. Ale nie jestem tak ładna. Nie zna­łam Karo­liny. Uro­dzi­łam się kilka lat po tym, jak ona… jak…

– Jak zagi­nęła w górach. Wiem. Rozu­miem. Nie mogłaś jej poznać, moje dziecko, toć to już nie­długo minie ze trzy­dzie­ści lat… Czas tak szybko pły­nie. Ale ja ją zna­łam. Tutaj wszy­scy­śmy ją dobrze znali. – Zamy­śliła się. – Ona prze­cież też miesz­kała u mnie. Nawet w tym samym pokoju.

– Opo­wie mi pani o niej?

– Oczy­wi­ście, co tylko zechcesz, kocha­nie. Ale naj­pierw powiedz, co u was sły­chać. U rodzi­ców, dziad­ków, mam nadzieję, że żyją i są zdrowi. I o sobie. Jak żyjesz, co pora­biasz, co cię tutaj przy­gnało. Twoja mama wspo­mniała przez tele­fon, że praca. Kiedy cię ostatni raz widzia­łam, byłaś małą dziew­czynką. Tak, jak ten czas szybko leci. Podobno jesteś dzien­ni­karką?

Tro­chę się spe­szy­łam, ale poki­wa­łam głową.

– Tak, praca. Choć nie tylko. For­mal­nie to jesz­cze nie do końca jestem dzien­ni­karką, ale mam nadzieję, że będę. Chcę napi­sać repor­taż.

– O niej?

– Tak…

* * *

Od dawna czu­łam potrzebę roz­li­cze­nia się z prze­szło­ścią. Może to brzmi try­wial­nie, ale to prawda. Wcze­śniej nie wie­dzia­łam, jak się do tego zabrać. Byłam za młoda, bra­ko­wało mi środ­ków i metod. Myśl doj­rze­wała we mnie od lat, nie przez przy­pa­dek wybra­łam taki, a nie inny zawód. Tak, ta potrzeba być może okre­śliła mnie na resztę życia. Bo to nie jest tak, że coś się przy­da­rzy i pozo­sta­nie bez wpływu na bli­skich, na następne poko­le­nia. Trau­ma­tyczne wyda­rze­nie rzuca cień, w któ­rym żyjemy tak długo, aż nie zosta­nie zamknięte, wyja­śnione, odcza­ro­wane. Musia­łam to w końcu zro­bić, nie mogłam liczyć na matkę, która wybrała ucieczkę, ani na ojca, bo jego to aż tak bar­dzo nie doty­czyło. Ani na bab­cię, bo była już w wieku, kiedy czło­wiek liczy na innych, do czego zresztą ma prawo. Wresz­cie mogłam to zro­bić sama. Mia­łam wolny czas, plan dzia­ła­nia i odło­żone pie­nią­dze – na stu­diach pra­co­wa­łam doryw­czo, poza tym rodzice wsparli mnie finan­sowo, dosta­łam też zaliczkę z gazety zain­te­re­so­wa­nej repor­ta­żem. W efek­cie zna­la­złam się tutaj. Przede mną biała kartka, za mną cień towa­rzy­szący mi prak­tycz­nie od uro­dze­nia.

Nie zna­łam Karo­liny – trudno mi nazy­wać ją „ciotką” – ale wycho­wy­wa­łam się z nią, a raczej z jej cie­niem. Wiele mówiono na ten temat w naszej rodzi­nie, wła­ści­wie przy każ­dej oka­zji. A potem już głów­nie mil­czano, jed­nak w tym mil­cze­niu zawsze była ONA.

Od lat czuję z nią dziwną więź, nawet jeśli tego nie chcę. Wie­lo­krot­nie się bro­ni­łam przed „utoż­sa­mia­niem”. Podobno mam iden­tyczny cha­rak­ter. Na doda­tek wyglą­dam jak jej sobo­wtór. Przy­po­mi­na­łam ją jako dziecko i nasto­latka. Cza­sem nie potra­fię powie­dzieć, czy na zdję­ciach jestem ja, czy ona. Może to jedy­nie suge­ro­wać jakość foto­gra­fii. Moja matka, choć jej rodzona sio­stra, była zupeł­nie inna: drobna blon­dynka, ete­ryczna i deli­katna, wdała się w bab­cię, typową kra­kow­ską damę. Nato­miast my obie, jakże zna­czące jest to „my”, czyli ja i Karo­lina, odzie­dzi­czy­ły­śmy cechy fizyczne po dziadku, któ­rego także nie zna­łam, bo zmarł, kiedy byłam bar­dzo mała. Podobno ni­gdy nie doszedł do sie­bie po znik­nię­ciu uko­cha­nej pier­wo­rod­nej.

Nie­raz się zasta­na­wia­łam, co czują moja matka i babka, kiedy na mnie patrzą. Nie zdo­by­łam się na odwagę, by o to zapy­tać.

Karo miała zale­d­wie trzy­dzie­ści lat, kiedy to się stało. Domi­nika – moja matka – była od niej młod­sza o pra­wie sie­dem. Porzu­ciła wtedy stu­dia, prze­cho­ro­wała rok, a dwa lata póź­niej wyszła za mąż i… wyje­chała. Podej­rze­wam, że poślu­biła mojego ojca głów­nie dla­tego, że chciała uciec. Babka – kra­ko­wianka z krwi i kości – odmó­wiła wyjazdu z rodzin­nego mia­sta. Wolała żyć prze­szło­ścią. Z cie­niem córki za ple­cami. Ja przy­szłam na świat pra­wie sześć lat PO TYM, jak Karo­lina zagi­nęła w górach, gdzieś w masy­wie Czer­wo­nych Wier­chów. Ni­gdy nie odna­le­ziono ani jej ciała, ani żad­nego śladu.

Co wie­dzia­łam? Chyba tyle, ile ogól­nie było wia­domo, czyli nie­wiele. Przy­go­to­wu­jąc się do opi­sa­nia tej histo­rii, zgłę­bi­łam jed­nak wszystko, do czego mia­łam dostęp: rodzinne albumy ze zdję­ciami, naj­róż­niej­sze pamiątki, listy, oso­bi­ste zapi­ski. (Karo­lina miała zwy­czaj robić luźne notatki w kalen­da­rzy­kach i notat­ni­kach). Bab­cia to wszystko zacho­wała i pil­no­wała niczym skarbu. Dość liczne arty­kuły regu­lar­nie publi­ko­wane przez Karo w gór­skiej pra­sie. A także książkę, którą w ostat­nich latach opra­co­wy­wała: histo­ryczne kom­pen­dium wypad­ków tatrzań­skich. Zajęła się tym, kiedy sama już nie mogła rato­wać innych. Nie­stety, nie zdą­żyła jej dokoń­czyć. Pozo­stał po niej maszy­no­pis. Karo­lina pra­co­wała na sta­rej maszy­nie do pisa­nia, nie miała kom­pu­tera (działo się to przed epoką powszech­nie dostęp­nego Inter­netu). Książka miała być dzie­łem jej życia.

A co wie­dzia­łam o Karo? O jej życiu pry­wat­nym? O jej myślach, uczu­ciach? Tyle, ile zdo­ła­łam usły­szeć od innych, któ­rzy ją znali, i tyle, ile byłam w sta­nie wyde­du­ko­wać. Nie­wiele zdra­dzała światu na swój temat. Tajem­nica towa­rzy­szyła jej za życia i po śmierci…

Karo­lina Olszań­ska uro­dziła się w pierw­szej poło­wie lat sześć­dzie­sią­tych w Kra­ko­wie, w rodzi­nie arty­stów i zapa­lo­nych tater­ni­ków. Nasi wspólni przod­ko­wie cho­dzili po górach od poko­leń. Byli zwią­zani z tatrzań­skimi towa­rzy­stwami, w tym oczy­wi­ście z TOPR-em, a potem – za cza­sów Karo­liny – GOPR-em, jego Grupą Tatrzań­ską. Nale­żał też do niej ojciec Karo i Domi­niki, a mój dzia­dek Antoni. Bab­cia Halina – matka sióstr – była malarką, spod jej pędzla wycho­dziły głów­nie pej­zaże tatrzań­skie, mamy ich pełno w naszych domach. Są piękne, z kli­ma­tem, bo Halina kochała góry namięt­nie i ta miłość była widoczna na jej płót­nach. Teraz już nie maluje, twier­dzi, że zbyt jej się trzęsą ręce, by utrzy­mać w dłoni akce­so­ria malar­skie, a i „wzrok już nie ten”. Moż­liwe, choć podobno (tak twier­dzi moja matka) prze­stała malo­wać po znik­nię­ciu Karo­liny, zajęła się wtedy gra­fiką użyt­kową, potem na chwilę wró­ciła do malar­stwa, ale… stop­niowo je porzu­cała. Jakby się wypa­liła.

Karo­lina rów­nież ukoń­czyła stu­dia arty­styczne, naj­bar­dziej jed­nak pasjo­no­wała ją przy­roda. Bota­nika. I tater­nic­two. Cią­gnęło ją w góry od dziecka, cała rodzina zresztą spę­dzała każdy wolny dzień, każdy wolny week­end w Tatrach. Zro­biła kurs, dosko­na­liła się wspi­nacz­kowo, od początku ucho­dząc w śro­do­wi­sku za bar­dzo w tym kie­runku uzdol­nioną. Ona jed­nak nie chciała spor­towo upra­wiać alpi­ni­zmu przez całe życie. A cecho­wały ją upór i silna wola. Chciała zostać ratow­ni­kiem gór­skim – no i została. Jedną z nie­licz­nych kobiet w oddziale tatrzań­skim. Ojciec ją tam wcią­gnął.

Zamiesz­kała na stałe w Zako­pa­nem. Atrak­cyjna, wyspor­to­wana młoda dziew­czyna z miej­sca stała się ulu­bie­nicą wszyst­kich, zwłasz­cza że była też natu­ralna i skromna, choć może tro­chę zamknięta w sobie. Ale górale to lubią, w każ­dym razie gładko i bez opo­rów weszła w ich śro­do­wi­sko. Bez pro­ble­mów zali­czała wszyst­kie egza­miny i prze­cho­dziła wszel­kie wery­fi­ka­cje. Chwa­lili ją instruk­to­rzy, kole­dzy – mimo jej płci, a to prze­cież bar­dzo „męska” orga­ni­za­cja – i „klienci”, czyli ludzie, któ­rych spro­wa­dzała ze szczy­tów lub grani.

Kariera Karo w pogo­to­wiu skoń­czyła się nagle po kilku latach, pod­czas któ­rych chyba była szczę­śliwa. Powo­dem stał się wypa­dek w trak­cie jed­nej z zimo­wych akcji na Wiel­kim Mię­gu­szo­wiec­kim. Z tego, co udało mi się usta­lić, spa­dła z lawiną, kole­dzy wycią­gnęli ją spod zwa­łów śniegu. Spę­dziła wiele mie­sięcy w szpi­talu i już ni­gdy nie odzy­skała peł­nej spraw­no­ści. Jej matka ode­tchnęła, wolała córkę poła­maną, lecz bez­pieczną. Ojciec nato­miast obwi­niał sie­bie, zupeł­nie nie­po­trzeb­nie, bo wszy­scy wie­dzieli, że Karo­lina i tak zrobi to, co zechce.

W każ­dym razie musiała zre­zy­gno­wać z dzia­łal­no­ści w ratow­nic­twie gór­skim, jed­nak nie opu­ściła Zako­pa­nego. Podobno miała tam faceta, ale ani babka, ani matka nie potra­fiły mi o nim niczego powie­dzieć poza tym, że był. Za mąż w każ­dym razie nie wyszła, praw­do­po­dob­nie była zbyt nie­za­leżna. Zajęła się malo­wa­niem i pisa­niem arty­ku­łów do gór­skiej prasy, a kiedy w końcu doszła do sie­bie, została prze­wod­niczką w Tatrach. Tyle mogła: pro­wa­dzić ceprów w góry. A ponie­waż ludzie do niej lgnęli, na brak klien­tów nie narze­kała. W latach dzie­więć­dzie­sią­tych tatrzań­skie wycieczki prze­ży­wały boom. Utrzy­my­wała się z tego i z publi­cy­styki. Obra­zów sprze­da­wała nie­wiele, głów­nie akwa­relki, któ­rych moty­wem prze­wod­nim były rów­nież, jak na płót­nach Haliny, Tatry.

No i pisała książkę. Była dla niej ważna, może naj­waż­niej­sza. Pasjo­no­wała ją histo­ria ratow­nic­twa i wypad­ków gór­skich. Twier­dziła, że skoro nie może już rato­wać ludzi w górach, to będzie o tym pisać i w ten spo­sób przy­służy się idei. Miała wie­dzę, wyobraź­nię, dostęp do mate­ria­łów, źró­deł. I góry za oknem…

A potem TO się wyda­rzyło.

Nikt tak naprawdę nie wie, co i jak. Dla­czego poszła na szlak przy tak fatal­nej pogo­dzie? Cho­dziły słu­chy, że wybrała się po „swo­ich” tury­stów, któ­rzy utknęli gdzieś na grani Czer­wo­nych Wier­chów. Na pewno poszła się z kimś spo­tkać i już nie wró­ciła. Wszelki ślad po niej zagi­nął. Mówią, że „roz­pły­nęła się we mgle”. Do dziś nie odkryto tej tajem­nicy, która znisz­czyła naszą rodzinę. Teraz to moje zada­nie. Moje wyzwa­nie.

Zda­nia są oczy­wi­ście podzie­lone. Domi­nika, czyli moja matka, odże­gnuje się od wszel­kiej dys­ku­sji. Kiedy pró­buję coś z niej wycią­gnąć, odpo­wiada, że wypadki się zda­rzały, zda­rzają i będą zda­rzać dopóty, dopóki czło­wiek cho­dzi po górach. Ma rację, jed­nak wiem, że to za mało, że opę­dza się ode mnie jak od natręt­nej muchy. Tata z kolei wspiera mnie mil­cząco, ale jemu łatwiej: nie ma emo­cjo­nal­nego sto­sunku do sprawy, nie znał szwa­gierki. Mimo to uważa, że warto poszu­kać odpo­wie­dzi.

Babka Halina wie­rzy w mistyczne siły Tatr. W duchy gór i inne gór­skie zjawy, znane z góral­skich legend i podań. Uważa, że to one porwały jej córkę, gdyż uznały – odkąd cudem wycią­gnięto ją spod lawiny – że należy do nich.

Dzia­dek już nic nie powie, bo nie żyje. Ofi­cjalna wer­sja w rodzi­nie głosi, że z żalu po stra­cie córki roz­cho­ro­wał się i zmarł na raka. Nie­ofi­cjal­nie podej­rze­wam, że popeł­nił samo­bój­stwo. Rodzice, a tym bar­dziej bab­cia, nie chcą ze mną o tym roz­ma­wiać.

I to by było na tyle…

* * *

– Czyli twój dzia­dek już nie żyje… – Pani Teresa ze smut­kiem poki­wała głową. – A bab­cia zamknęła się w sobie. Szkoda. Przy­kro mi, moje dziecko. Pamię­tam ich jesz­cze z daw­nych cza­sów, gdy twoja matka i ciotka były mło­dziut­kie. Jakaż to była wów­czas szczę­śliwa rodzina!

– Pani ich wtedy znała?

– No prze­cież, zawsze wynaj­mo­wali u nas pokoje. Naj­pierw twoi dziad­ko­wie, a potem przez krótki czas rodzice. A pomię­dzy była tamta tra­ge­dia. – Kobieta zamil­kła, jakby zata­pia­jąc się we wspo­mnie­niach.

– Nie wie­dzia­łam…

– Kiedy twoi dziad­ko­wie po raz pierw­szy poja­wili się u nas razem z dziew­czę­tami, wów­czas jesz­cze pod­lot­kami, byłam młodą mężatką, a ten dom był cał­kiem nowy. – Zaśmiała się lekko. – Zresztą two­jego dziadka już wcze­śniej zna­łam z widze­nia. Był zwią­zany z GOPR-em. Czas tak szybko leci. Mój mąż umarł kilka lat temu. Wszystko się pozmie-niało…

– Tak, to prawda. Wszystko – przy­zna­łam.

– Ty jesteś młoda, skar­bie! – Mach­nęła ręką. – Dla cie­bie wszystko się dopiero zaczyna. Nie żyj prze­szło­ścią, zwłasz­cza cudzą. Tyle ci mogę pora­dzić. Daj no mi tę szklankę, zapa­rzę nam świe­żej kawy. A teraz powiedz mi, co chcia­ła­byś ode mnie usły­szeć… Chęt­nie pomogę, na ile potra­fię. – Nasta­wiła czaj­nik i z powro­tem usia­dła.

Zasta­no­wi­łam się. Z tru­dem zbie­ra­łam myśli.

– Kiedy Karo­lina miesz­kała u pani, czy… była z kimś? – zapy­ta­łam w końcu.

– Pytasz, czy była w związku z jakimś męż­czy­zną?

– Tak.

– Ow­szem, był taki jeden. Tutej­szy. Też prze­wod­nik, jak ona. Ale nie miesz­kali razem, on ją tylko odwie­dzał. Trzeba przy­znać, że ładna z nich była para. Chłop rosły jak dąb, przy­stojny, jasno­włosy, niczym Jano­sik. – Uśmiech­nęła się sama do sie­bie, po czym wstała, gdyż czaj­nik zaczął gwiz­dać. Zalała kawę wrząt­kiem i posta­wiła na stole.

– Byli zako­chani?

– Tak, chyba tak. Wydaje mi się, że świet­nie się rozu­mieli. Ale Karo­linka mówiła, że na razie nie chce się wią­zać na stałe. Taka była. Lubiła wol­ność i cza­sem chciała być sama. Choć myślę, że wyszłaby za niego…

– Czy on mieszka w Zako­pa­nem?

– Zdaje się, że tak. Wiesz, tak do końca pewna nie jestem. Teraz to już nie to samo mia­sto co kie­dyś. Ludzi przy­było, a ostat­nimi czasy już mniej bywam. Ale raczej dalej tu mieszka. Z rodziną. Oże­nił się parę lat… potem. – Zmie­szała się. – Czy chcia­ła­byś z nim poroz­ma­wiać? On się nazywa… Zaraz… chyba Majew­ski. Tak. Jan Majew­ski. Ale matka z Krzep­tow­skich. Karolka mówiła do niego Jasiek.

Upi­łam łyk kawy.

– Chęt­nie bym się z nim spo­tkała – przy­zna­łam. – Jeśli uda mi się go odszu­kać. Czyli oże­nił się…

– Wiem, co myślisz. Że się szybko pocie­szył. To nie tak było. Nie zna­łam go za dobrze, ale ludzie mówili, że bar­dzo prze­żył utratę uko­cha­nej. Brał udział w poszu­ki­wa­niach. Zała­mał się, nawet się leczył z depre­sji. A dziew­czynę, którą poślu­bił, znał od uro­dze­nia, przy­jaź­nili się, pocie­szała go w naj­gor­szych chwi­lach. Dobrze się stało, że uło­żył sobie życie. Trudno prze­cież, żeby…

– Tak, jasne, pani Tereso, prze­cież nic nie mówię!

– Twoja ciotka nie trak­to­wała go jak narze­czo­nego. Przy­naj­mniej nie na zewnątrz. A górale są kon­ser­wa­tywni.

– Co ma pani na myśli? – zain­te­re­so­wa­łam się.

– Cóż, Karo­lina była prze­piękną dziew­czyną. Dużo kawa­le­rów się koło niej krę­ciło. Miała powo­dze­nie. Nawet tutaj do niej przy­cho­dzili, głów­nie ratow­nicy, tater­nicy, prze­wod­nicy. Kole­dzy, przy­ja­ciele, rozu­miesz, pra­wie sami chłopcy, nie dziew­częta, bo w tym śro­do­wi­sku ich prze­cież mało.

– Podobno nie była zbyt towa­rzy­ska?

– To zależy, w jakim okre­sie. Kiedy dzia­łała w tym pogo­to­wiu gór­skim, była bar­dzo młoda i mło­dość w niej brała górę. Dopiero po wypadku spo­waż­niała i zaczęła się izo­lo­wać. A ten Jasiek przez cały czas przy niej był. Choć skar­żyła się parę razy, że jest zazdro­sny. Zabor­czy. I to ją dener­wo­wało.

– Czyli Karo wcale nie była taka święta? – Teraz to ja się uśmiech­nę­łam.

Pani Teresa się zaru­mie­niła.

– Ależ ja nie to mia­łam na myśli! – zapro­te­sto­wała. – Karo­linka była porządną dziew­czyną, tyle że nie z tych, co to chło­paka za fraki i w te pędy do ołta­rza. Miała swoje sprawy i zain­te­re­so­wa­nia. Swoje życie.

Zamil­kły­śmy, popi­ja­jąc kawę, każda pogrą­żona we wła­snych myślach.

– Jaka ona była, pani Tereso? – ode­zwa­łam się. – Tak na co dzień?

Kobieta pod­nio­sła na mnie oczy i bez namy­słu odparła:

– Jaka była? Taka jak ty, droga Helenko. Taka sama. Natu­ralna, pro­sta, szczera, choć tro­chę… wyob­co­wana. Jak to się teraz mówi „zdy­stan­so­wana”. Kiedy z tobą roz­ma­wiam, kiedy na cie­bie patrzę, wydaje mi się, że wró­ciła…

Rozdział 2

2

Wbrew oba­wom moja pierw­sza noc w nowym miej­scu prze­bie­gła spo­koj­nie. Na początku czu­łam się nie­swojo, wier­ci­łam się w pościeli i prze­wra­ca­łam z boku na bok. Zasta­na­wia­łam się, czy Karo­lina miesz­kała w tym samym pokoju, bo na ścia­nie wisiały jej gór­skie akwa­relki. Nie­po­ko­iła mnie cisza, jakiej nie doświad­cza­łam ani w Gdań­sku, ani w War­sza­wie, ani w Kra­ko­wie. Nie mogłam zasnąć. Na szczę­ście prze­zorna Teresa zosta­wiła mi w pokoju czaj­nik elek­tryczny – żebym nie musiała za każ­dym razem scho­dzić do kuchni – wsta­łam więc, otu­li­łam się góral­skim swe­trem i zapa­rzy­łam sobie melisę. Na wszelki wypa­dek bab­cia Halina wci­snęła mi całe opa­ko­wa­nie „her­batki” zio­ło­wej. Popi­ja­jąc napój małymi łykami, usia­dłam przy oknie i usi­ło­wa­łam wypa­trzyć zna­jomy zarys Gie­wontu na tle gra­na­to­wego nieba, a w mojej gło­wie kłę­biły się mgli­ście myśli i wspo­mnie­nia. Posta­no­wi­łam roz­po­cząć poszu­ki­wa­nia już następ­nego ranka. Bez sen­ty­men­tów i obi­ja­nia się po Zako­pa­nem. Na sto­liku przy oknie urzą­dzi­łam sobie kącik pracy: usta­wi­łam tam lap­top, książki, mapy, zdję­cia, a także kalen­da­rzyki Karo­liny, które zabra­łam z miesz­ka­nia babci, oczy­wi­ście za jej zgodą. Jak już wspo­mnia­łam, bab­cia Halina jako jedyna wspie­rała mnie i moje plany. Nie bała się wyni­ków, być może w pew­nym wieku czło­wiek prze­staje się bać. Czę­sto powta­rzała, że czeka tylko na dzień, kiedy spo­tka się z córką, ale naj­pierw chcia­łaby docze­kać upo­rząd­ko­wa­nia jej spraw tutaj, w tym życiu. Zanim się poło­ży­łam, prze­wer­to­wa­łam note­siki w poszu­ki­wa­niu wzmia­nek na temat Janka czy też Jaśka Majew­skiego. Niczego nie zna­la­złam. Karo rzadko robiła oso­bi­ste zapi­ski. Nie­mal wszyst­kie doty­czyły jej pracy, ter­mi­nów, były tam też różne uwagi, szkice arty­ku­łów. Jedyne, na co się natknę­łam, to wyma­lo­wane czer­wo­nym dłu­go­pi­sem nie­duże serce przy imie­ni­nach Jana. To mnie wzru­szyło i potwier­dziło, że Karo­lina nie była osobą pozba­wioną uczuć, po pro­stu nie lubiła o nich mówić. Jak… ja.

Oczy­wi­ście jak ja.

Odsta­wi­łam pusty kubek na para­pet i wró­ci­łam do łóżka. Zamie­rza­łam jesz­cze tro­chę poczy­tać, lecz tym razem zmo­gło mnie szybko, led­wie zdą­ży­łam odło­żyć książkę na tabo­ret. Nawet nie wiem, kiedy zasnę­łam.

Obu­dzi­łam się, jesz­cze zanim zadzwo­nił budzik, który usta­wi­łam w tele­fo­nie. Za oknem wstał już jasny sło­neczny dzień, a że nie pomy­śla­łam wczo­raj o zacią­gnię­ciu zasłon, słońce zaglą­dało do pokoju i muskało moją twarz. Wsta­łam, umy­łam się i ubra­łam, zasta­na­wia­jąc się, czy godzina ósma to nie za wcze­śnie na krzą­ta­nie się po cudzej kuchni. Lecz nie doce­ni­łam gospo­dyni: pani Teresa już tam była, parzyła kawę, któ­rej zapach na dobre posta­wił mnie na nogi.

– Dzień dobry…

– O, już wsta­łaś? Tak wcze­śnie? – zdzi­wiła się. – Dzień dobry, dziecko! Nie chcia­łam cię budzić, ale kawę i śnia­da­nie już zaczę­łam robić. Zjesz ze mną, prawda?

– Chęt­nie. A póź­niej przy­niosę dla nas zakupy, dobrze? Prze­cież nie płacę pani za hotel z utrzy­ma­niem! – zażar­to­wa­łam.

– Dajże spo­kój, dla mnie to przy­jem­ność cię gościć! – Mach­nęła ręką. – Ale cudów się nie spo­dzie­waj, będą bułki z masłem i bryn­dzą. I do tego pomi­dorki. Bułki świeże, bo już mi sąsiadka z pie­karni przy­nio­sła, taką mamy umowę. Ona mi rano pie­czywo nosi, a ja jej cia­sto piekę. Jeśli chcesz, mogę jesz­cze jajka usma­żyć…

– Bryn­dza? Wspa­niale! Nie trzeba jajek, od lat tęsk­ni­łam za praw­dziwą owczą bryn­dzą, u nas nie można jej dostać. Czy pomóc pani?

– Nie trzeba, usiądź i tylko kawę zabierz. Co będziesz dziś robić, kocha­nie? Jakie masz plany? Prze­pra­szam, że tak dopy­tuję, to nie moja sprawa, ale pomy­śla­łam, że może cze­goś potrze­bu­jesz… No nie wiem, jakichś wska­zó­wek, infor­ma­cji?

Usia­dły naprze­ciwko sie­bie przy kuchen­nym stole i zabrały się do jedze­nia.

– A może wie pani, gdzie mogę zna­leźć tych Majew­skich? – zapy­ta­łam.

– Majew­skich… – Pani Teresa się zamy­śliła. – Dokład­nie nie wiem, ale pamię­tam, że stara Majew­ska, matka Janka, miesz­kała na Tata­rów. Wiesz, gdzie to jest?

– Znajdę! Dzię­kuję.

– Jak już tam będziesz, to po pro­stu dopy­taj, który to dom. Wszy­scy na pewno się znają, więc jeśli Majew­scy na­dal tam miesz­kają, to ktoś ci wskaże drogę.

– Też tak myślę. Pora­dzę sobie. Prze­pyszna bryn­dza, pani Tereso! Już dawno takiej dobrej nie jadłam…

Pomimo skła­da­nych sobie obiet­nic nie czu­łam się jesz­cze gotowa do roz­po­czę­cia pracy nad repor­ta­żem. Zro­zu­mia­łam to, gdy po śnia­da­niu wyszłam do mia­sta. Piękna jesienna pogoda dopi­sy­wała, świe­ciło słońce, wdy­cha­łam całą sobą to inne gór­skie powie­trze. Porwało mnie Zako­pane, chło­nę­łam je, wra­cały wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, kiedy bywa­łam tu czę­sto z rodzi­cami, potem już tylko z ojcem, bo mama odmó­wiła przy­jaz­dów – nawet na waka­cje czy ferie.

Posta­no­wi­łam naj­pierw poła­zić, zła­pać kli­mat, nacie­szyć się nim, dopóki jesz­cze mogłam. Pora roku też sprzy­jała, nie było tu tłu­mów jak w sezo­nie. Kilka godzin spę­dzi­łam na wędrówce zna­jo­mymi-niezna­jo­mymi ulicz­kami. Odwie­dzi­łam Atmę, willę, w któ­rej przed wojną miesz­kał Karol Szy­ma­now­ski. Lubi­li­śmy przy­cho­dzić tu z ojcem, tata opo­wia­dał, że za cza­sów jego mło­do­ści w sąsiedz­twie żyła gaź­dzina, która pamię­tała kom­po­zy­tora. Póź­niej poszłam na stary cmen­tarz, wresz­cie dotar­łam pod Guba­łówkę, gdzie na targu kupi­łam wędzone oscypki. Następ­nie wró­ci­łam na Kru­pówki i spa­ce­ro­wym kro­kiem uda­łam się w górę, w stronę Kuź­nic, by odwie­dzić pomnik Sabały. Uwiel­bia­łam go jako dziecko. I pomnik, i Sabałę, wycho­wa­łam się na saba­ło­wych baj­kach. Zja­dłam w gospo­dzie pla­cek po zbój­nicku. Wró­ci­łam do cen­trum, zro­bi­łam zakupy: pie­czywo, bryn­dza, dużo warzyw, pomi­do­rów, papryki, co nieco sło­dy­czy do kawy z panią Teresą. Byłam już zmę­czona, ale nie chciało mi się jesz­cze wra­cać. Usia­dłam więc w Cafe Piano, zamó­wi­łam kawę i pod­da­łam się bło­giemu leni­stwu. Jeden dzień na wagary. Zacznę od jutra. I nie od pogoni za Majew­skim, ale od wizyty w TOPR-ze, zwłasz­cza że wstęp­nie umó­wi­łam się przez tele­fon nie co do dnia, ale ocze­ki­wano mnie tam, zatem im szyb­ciej będę miała z głowy tę for­mal­ność, tym lepiej. Ratow­nic­two gór­skie było wpraw­dzie epi­zo­dem w życiu Karo­liny, nie­mniej waż­nym, być może nawet naj­waż­niej­szym. Jaśka Majew­skiego znajdę póź­niej. Jeśli na­dal tutaj mieszka, to mi nie uciek­nie. Bałam się jak ognia roz­mowy z tym męż­czy­zną, a naj­bar­dziej wła­snych emo­cji. Wstyd. Praw­dziwa dzien­ni­karka nie powinna się im pod­da­wać. Wiem o tym dosko­nale. Ale nie byłam jesz­cze rasową dzien­ni­karką, dopiero pre­ten­do­wa­łam do tej roli. A sprawa, z którą przy­szło mi się mie­rzyć, nie nale­żała do pro­stych ani neu­tral­nych.

Zapa­dał zmierzch, gdy wresz­cie wró­ci­łam do domu – musia­łam przy­wyk­nąć do tego, by tak trak­to­wać kwa­terę u pani Teresy. Mia­łam tu spę­dzić tro­chę czasu. Przy­szło mi to o tyle łatwo, że gospo­dyni bez trudu potra­fiła stwo­rzyć domową atmos­ferę. Teraz też: cze­kała już na mnie z wcze­sną kola­cją, a także z her­batą zakra­pianą rumem. Ucie­szyła się z moich zaku­pów, a oscypki poło­żyła od razu na stole.

– Całe życie tu spę­dzi­łam, a wciąż je lubię! – zwie­rzyła się.

Odkąd pamię­tam, też za nimi prze­pa­dam.

Spę­dzi­ły­śmy kolejny miły wie­czór, a w zasa­dzie pierw­szy, gdyż poprzed­niego dnia byłam zbyt zmę­czona podróżą, by go w pełni doce­nić. Prze­sie­dzia­ły­śmy do póź­nej nocy. I tym razem nie roz­ma­wia­ły­śmy o Karo­li­nie, choć jej osoba cią­gle powra­cała we wspo­mnie­niach, wkra­dała się w różne poru­szane przez nas tematy, nie dając za wygraną. Jakby wie­działa, że – być może – jej los wkrótce się dopełni…

* * *

Przy­jęła mnie asy­stentka naczel­nika, młoda kobieta, zapewne mniej wię­cej w moim wieku, może tro­chę star­sza. Miała gruby war­kocz, różowe policzki, szary swe­ter, miły wygląd.

– Pani Helena Lewan­dow­ska, prawda? – ode­zwała się odro­binę zakło­po­tana. – Zapra­szam, pro­szę usiąść. Zamy­kam wła­śnie biuro, więc na spo­koj­nie…

– Nie wie­dzia­łam, że będę zawra­cać pani głowę po godzi­nach pracy – wtrą­ci­łam rów­nież zakło­po­tana.

– Nie szko­dzi, tak będzie lepiej. Spo­koj­niej. Pan naczel­nik kazał prze­pro­sić, musiał wyje­chać. Ale wpro­wa­dził mnie w sprawę i mam nadzieję, że przy­go­to­wa­łam dla pani wszystko, co trzeba. Napije się pani cze­goś? Kawy, her­baty?

– Nie, nie, dzię­kuję. Szkoda czasu. Chcia­ła­bym się dowie­dzieć moż­li­wie jak naj­wię­cej na temat mojej krew­nej, która była ratow­niczką w począt­kach lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Nazy­wała się Karo­lina Olszań­ska.

– Tak, wiem. – Dziew­czyna się­gnęła po leżącą na biurku teczkę. – To aku­rat było dość pro­ste zada­nie. Nie­wiele kobiet prze­wi­nęło się przez pogo­to­wie. Pani pisze na ten temat arty­kuł? – zain­te­re­so­wała się, trudno było zgad­nąć: pry­wat­nie czy służ­bowo.

– W zasa­dzie raczej pracę zali­cze­niową. Przy­go­to­wuję się do magi­sterki z repor­tażu. Koń­czę dzien­ni­kar­stwo. Ale być może opu­bli­kuję tekst na ten temat w pra­sie, o ile uda mi się napi­sać coś sen­sow­nego – odpar­łam. – Nie zna­łam Olszań­skiej oso­bi­ście.

– No, oczy­wi­ście, że nie mogła pani. Ja rów­nież nie, a żałuję, bo to u nas postać legen­darna. Chyba jest pani do niej podobna. Tak mi się zdaje po zdję­ciach. Zazdrosz­czę pani takiego pokre­wień­stwa…

– Niech pani nie zazdro­ści – wyrwało mi się z gory­czą. – Nie ma czego. Ta histo­ria ciąży na mojej rodzi­nie od trzy­dzie­stu lat.

Chyba nie zro­zu­miała, bo obrzu­ciła mnie lekko zdu­mio­nym spoj­rze­niem i nie sko­men­to­wała moich słów.

– Dobrze… – Otwo­rzyła teczkę. – Tutaj znaj­dzie pani wszel­kie dane, daty, egza­miny, prze­bieg służby, akcje, wyprawy, szko­le­nia. A także nazwi­ska ratow­ni­ków, z któ­rymi w tam­tych latach słu­żyła. Nie wszy­scy żyją, nie­któ­rzy wyje­chali, ale pod­kre­śli­łam osoby, które mogłyby powie­dzieć pani o niej coś wię­cej, jeśli oczy­wi­ście zechcą.

– Na­dal służą w pogo­to­wiu?

– Paru jesz­cze tak, inni są już w sta­nie spo­czynku, że tak powiem, ale to wciąż ludzie czynni zawo­dowo, aktywni. Jeśli nawet nie pra­cują obec­nie w ratow­nic­twie, to rzadko kiedy cie­szą się eme­ry­turą, nie wytrzy­ma­liby długo. Zwy­kle zatrud­niają się jako prze­wod­nicy, nie­któ­rzy dzia­łają spo­łecz­nie…

– Sami faceci? – Uśmiech­nę­łam się.

– Tak. – Poki­wała głową. – Sami faceci. Z nie­któ­rymi się kole­go­wała. Ale jest jedna kobieta. Z tym że ona nie była ratow­niczką, pra­co­wała w admi­ni­stra­cji jak ja teraz. Podobno się przy­jaź­niły. Maryla Roj. Z Zako­pa­nego. Góralka. Wtedy była nie­za­mężna, nie wiem, jak się nazywa obec­nie, ale zdaje się, że wciąż tutaj mieszka.

– Super. Znajdę ją.

– Na pewno, bez pro­blemu. To wciąż nie­wiel­kie śro­do­wi­sko. Czy ma pani jakieś pyta­nia?

Wes­tchnę­łam.

– Zada­ła­bym mnó­stwo, ale trudno mi zebrać myśli…

– Mam pro­po­zy­cję. – Uśmiech­nęła się, a w jej rumia­nych policz­kach uka­zały się zabawne dołeczki. – Niech się pani na spo­koj­nie zapo­zna z tymi mate­ria­łami i jakby co, pro­szę do mnie zadzwo­nić. Numer ten sam. Nazy­wam się Hanna Makow­ska. Dam pani jesz­cze fol­der o pogo­to­wiu, jego histo­rii i teraź­niej­szo­ści… Może się przyda, żeby to wszystko ogar­nąć.

– Kapi­talny pomysł, dzięki. – Wsta­łam. – Na pewno zadzwo­nię. Myślę, że jesz­cze nie­raz będę potrze­bo­wała pomocy.

– Z przy­jem­no­ścią pomogę. Zacie­ka­wiła mnie pani, to zna­czy…

– To zna­czy, zacie­ka­wiła panią Karo­lina! – Zaśmia­łam się.

– Była fascy­nu­jącą osobą…

Poże­gna­ły­śmy się już nie tak ofi­cjal­nie, w końcu były­śmy mniej wię­cej rówie­śni­cami. Gdyby nie urzę­dowy grunt, zapewne mówi­ła­bym do niej po imie­niu. Opu­ści­łam sty­lowy budy­nek i z ulicy Pił­sud­skiego wró­ci­łam na Kru­pówki. Weszłam do przy­tul­nego bistra, zamó­wi­łam kawę i zabra­łam się do prze­glą­da­nia zawar­to­ści teczki.

Na począ­tek prze­czy­ta­łam krótki wyciąg z dossier Olszań­skiej. Kan­dy­dat ochot­nik, następ­nie ratow­nik ochot­nik. Szko­le­nia, staż kan­dy­dacki, egza­miny… musiała być naprawdę dobra, gdyż zdała egza­miny w pierw­szym ter­mi­nie. Posia­dała wyma­gany doro­bek gór­ski, wspi­nacz­kowy, dosko­nale jeź­dziła na nar­tach. Zali­czyła obo­wiąz­kowe dyżury, uczest­ni­czyła w wypra­wach. Świet­nie opa­no­wała tech­niki ratow­ni­cze let­nie i zimowe. Mimo to raczej długo i bez słowa wyja­śnie­nia cze­kała na zatwier­dze­nie swo­jej kan­dy­da­tury (a praw­do­po­dob­nie jedy­nym tego powo­dem w tym patriar­chal­nym śro­do­wi­sku była płeć). Stali za nią murem wybitni ratow­nicy wpro­wa­dza­jący ją, czyli reko­men­du­jący jej osobę, do pogo­to­wia: ojciec, który był dłu­go­let­nim instruk­to­rem oraz człon­kiem doży­wot­nim, a także jego przy­ja­ciele, doświad­czeni zawo­dowcy.

W końcu Karo­lina zło­żyła przy­sięgę przed naczel­ni­kiem, a uro­czy­stość odbyła się w Doli­nie Pię­ciu Sta­wów Pol­skich. Zamiesz­kała w Zako­pa­nem gotowa na każde wezwa­nie. Prze­bieg służby bez zarzutu, same pozy­tywne oceny. Listy z podzię­ko­wa­niami od ura­to­wa­nych w górach. Chciała zostać ratow­ni­kiem zawo­do­wym. Nie­stety, jej „karierę” (nie wiem, czy to wła­ściwe słowo) prze­rwał nie­szczę­śliwy wypa­dek, kiedy została przy­sy­pana lawiną. O tym wie­dzia­łam. Po dłu­giej rekon­wa­le­scen­cji osta­tecz­nie ode­szła ze służby, żegnana ser­decz­niej niż swego czasu witana.

Tak…

Dalej nastę­po­wał długi opis akcji poszu­ki­waw­czych po jej zagi­nię­ciu w paź­dzier­niku 1994 roku w rejo­nie Prze­łę­czy Kon­drac­kiej i Czer­wo­nych Wier­chów. Dodam, że nie­przy­pad­kowo przy­je­cha­łam wła­śnie w tym mie­siącu. To nie tylko sym­bo­liczny gest, chcia­łam roz­po­cząć pracę nad repor­ta­żem trak­tu­ją­cym o jej zagi­nię­ciu w zbli­żo­nych warun­kach.

Dopi­łam kawę i zamó­wi­łam następną. Zer­k­nę­łam na pod­kre­ślone nazwi­ska: czte­rech męż­czyzn i ta laska Maryla Roj. Przy­ja­ciółka Karo­liny, o któ­rej ni­gdy nie sły­sza­łam. Wszyst­kich będę musiała odszu­kać. Według Makow­skiej miesz­kają albo w Zako­pa­nem, albo przy­naj­mniej na Pod­halu. Na pierw­szy ogień pój­dzie jej Jasiek. Ale… to dziwne. Dwu­krot­nie przej­rza­łam uważ­nie całą listę: nie było na niej Jana Majew­skiego. Cie­kawe. Czyżby nie słu­żył w TOPR-ze?

Więc jak i gdzie się poznali?

Zasie­dzia­łam się w kawiarni i na kwa­terę wró­ci­łam dosyć późno. Panią Teresę zasta­łam na dole przed tele­wi­zo­rem, oglą­dała jakiś film. Szkoda, bo mia­łam zamiar prze­dys­ku­to­wać z nią kilka spraw, ale nie chcia­łam jej prze­szka­dzać.

– Lenka? – Usły­szała mnie. – Zosta­wi­łam ci w kuchni kwa­śnicę w garnku z obiadu, odgrzej sobie, jeśli lubisz…

– Uwiel­biam!

– Na kuchence stoi. Smacz­nego. Przyjdę do cie­bie póź­niej, jeśli…

– Pani Tere­niu, pro­szę sobie nie prze­szka­dzać. Znajdę, odgrzeję, nich pani spo­koj­nie ogląda. – Poczu­łam się nie­swojo, prze­cież nie musiała mnie kar­mić! Trak­to­wała mnie jak praw­dzi­wego gościa, a nie chwi­lową loka­torkę. Jed­nak góral­skiej kwa­śnicy nie mogłam sobie odmó­wić.

Pod­grza­łam zupę. Była prze­pyszna. Myłam wła­śnie talerz, kiedy usły­sza­łam, że gospo­dyni wyłą­cza tele­wi­zor. Po chwili weszła do kuchni.

– Sma­ko­wało?

– Niebo w gębie! – wyzna­łam szcze­rze.

– Nie chcesz dokładki? Pew­nie nic nie jadłaś przez cały dzień?

– Dzię­kuję, pani Tere­niu, ale wię­cej nie zmiesz­czę. Na mie­ście zja­dłam zapie­kankę.

– Zapie­kankę, też coś! – prych­nęła. – Ech, wy, mło­dzi…

– Tak na szybko. Mia­łam dziś spo­tka­nie w TOPR-ze – wyja­śni­łam, wycie­ra­jąc ręce w ście­reczkę.

– A, rozu­miem. To ważne spo­tka­nie. Sia­daj, kocha­nie. Zapa­rzę kawę.

– Jeśli można, to wola­ła­bym tym razem her­batę – popro­si­łam. – Wypi­łam dziś już tyle kaw, że mi bokiem wyszły.

– W takim razie zaraz będzie dobra her­batka z rumem i cytrynką. A ty usiądź i odsap­nij – zadys­po­no­wała.

Kiedy pani Teresa zajęła się her­batą, zapy­ta­łam:

– Może pani się orien­tuje, czy ten Majew­ski pra­co­wał z Karo­liną w pogo­to­wiu? Też był ratow­ni­kiem?

– Przy­znam, że tego nie wiem. – Zasta­no­wiła się. – Nie pamię­tam już szcze­gó­łów. Tak by mi się zda­wało, ale pewna nie jestem. A czemu pytasz?

Wyję­łam z torby teczkę od Makow­skiej.

– Bo na liście ratow­ni­ków z tam­tych lat go nie ma…

– Nie ma? Wiesz, o ile sobie przy­po­mi­nam – Teresa posta­wiła przede mną paru­jącą szklankę z aro­ma­tycz­nym napo­jem – to był ten czas, kiedy nasz TOPR z powro­tem wyszedł z GOPR-u i orga­ni­zo­wał się na nowo. Tro­chę się wtedy mogło pozmie­niać. Moż­liwe, że on był zwią­zany z GOPR-em, część ratow­ni­ków została w ich gru­pie pod­ha­lań­skiej. A może w ogóle nie był ratow­ni­kiem? Karolka przy­jaź­niła się z róż­nymi ludźmi gór: ratow­ni­kami, tater­ni­kami, nar­cia­rzami, prze­wod­ni­kami…

– No tak. O GOPR-ze nie pomy­śla­łam. Muszę to spraw­dzić.

– Naj­le­piej jak jego o to zapy­tasz. Prze­cież chcia­łaś go zna­leźć. A dowie­dzia­łam się, że na­dal mieszka w tym samym miej­scu. W domu po matce.

– O, dobrze wie­dzieć! Rze­czy­wi­ście, zapy­tam. – Wzię­łam łyk her­baty, była słodka i mocna od esen­cji i rumu. Niech pani zer­k­nie na te nazwi­ska. – Pod­su­nę­łam jej kartkę. – Koja­rzy je pani? Czy ci ludzie odwie­dzali Karo?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki