Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zakopane, lata dziewięćdziesiąte – w rejonie Czerwonych Wierchów znika bez śladu Karolina Olszańska: artystka, dziennikarka i do niedawna ratowniczka górska.
Trzydzieści lat późnej w Tatry przyjeżdża jej siostrzenica Lena – studentka dziennikarstwa – by rozwiązać tajemnicę zaginięcia krewniaczki i napisać o niej reportaż. Stara się odtworzyć ostatnie chwile Karoliny, poznać ludzi, z którymi Karo była związana, a także zrozumieć jej życiowe wybory.
Wkrótce jednak Lena dostanie się w wir dziwnych zdarzeń i sama znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Czy uda jej się poznać sekrety przeszłości?
Czy powrót do źródeł jest jeszcze możliwy?
Okazuje się, że prawda została ukryta bardzo głęboko.
Czy to górskie turnie kryją zło, czy może jednak ludzie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Królowa śniegu
Ogród świateł
Osiedle odmieńców
Nagrobek
Stara papiernia
Ofiara spełniona
Kuźnia przeklętych
Jak lekko turnię zawisłą na rękach utrzymać. i nie paść, gdy w oczach przewraca się obnażona ziemia do góry dnem krajobrazu, niebo strącając w przepaść!
Julian Przyboś, Z Tatr
Wszystkie wydarzenia i postaci występujące w tej powieści należą wyłącznie do fikcji literackiej i nie mają żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości. Nawet miejsca – choć z nazwy znajome – nie są do końca „prawdziwe”. Moje Zakopane jest tylko odbiciem lustrzanym tego realnego, a czasem nie jest to zwyczajne lustro, lecz raczej krzywe zwierciadło. W moim zamyśle realne miały być przede wszystkim góry, z założenia bardziej w odniesieniu do klimatu niż topografii. Zapraszam do stworzonego przeze mnie alternatywnego świata.
Mojej bratanicy Magdzie, być może przyszłej dziennikarce
Tatry. Hala Kondratowa. Rok 1994, październik.
Dolinę otuliła gęstniejąca z minuty na minutę mgła. Pojawiła się znikąd, przynosząc wilgoć i przejmujący chłód. W mgnieniu oka szczelnym całunem okryła otaczające halę granie, odcinając ją od świata. Wokół zapadła cisza, jak to zazwyczaj bywa, cisza przed burzą. Nieliczni goście schroniska, którzy jeszcze przed chwilą okupowali niewielki drewniany taras, paląc tam papierosy, pijąc kawę lub podziwiając widoki, szybko wrócili do środka, gdzie było ciepło, gwarno i bezpiecznie. Kiedy taras opustoszał, z jadalni wychynął starszy mężczyzna, dyżurny ratownik. Uważnym spojrzeniem zlustrował okolicę. Już miał otwierać z powrotem drzwi schroniska, by ukryć się w jego przytulnym wnętrzu, gdy na tle lasu dostrzegł niewyraźną postać, ledwie wyłaniającą się z mgły. Choć wędrowiec lekko utykał, to szedł pewnym, rytmicznym i miarowym krokiem. Nie wahał się i nie szukał ścieżki.
Ratownik poczekał, aż przybysz dotrze do budynku. Jakież było jego zdumienie, gdy tajemnicza postać minęła schronisko i zaczęła podążać w stronę przełęczy. Wydawało mu się, że rozpoznał smukłą sylwetkę w obszernej granatowej kurtce z kapturem.
– Hej! – krzyknął, choć zdawało mu się, że mgła tłumi jego głos. – To ty, Karo?! A kaj ty leziesz w takom pogode, dzioucha, a dyć pyrci nie widoć!
Młoda kobieta na moment przystanęła. Zsunęła z głowy kaptur, by odgarnąć z czoła rude włosy, które w mlecznej wacie zdawały się niemal ogniste.
– A nie martwicie się! Muszę na przełęcz, spieszy mi się! – odkrzyknęła jakby z ociąganiem. Poprawiła plecak na ramieniu i ruszyła dalej.
– Pockoj no! Czaju byś się napiła! Wiyrchy zasłoniło, mglisko w hore idzie, sikawica z tego będzie i już duć zaczyna… – Góral nie ustępował, jednak dziewczyna była zdeterminowana. Odwróciła się i mu pomachała.
– Mam się tam z kimś spotkać! Ale może wracając z Kondrackiej, wdepnę na herbatę! Bywajcie!
– Klientów mos, cy co?!
Tego chyba już nie dosłyszała, gdyż nie odpowiedziała. Przyspieszyła kroku, lawirując zręcznie pomiędzy krzakami kosówki.
– A dyć ty wies, co robić – wymamrotał do siebie stary góral, wzruszając sceptycznie ramionami. – Przeca nie pobłądzisz, znasz hory. Ceprów pewno wyprowadzić z przysłopu musi…
Lubił i podziwiał tę twardą jak skała dziewkę. Wszyscy ją tutaj lubili. Chwilę jeszcze postał niepewnie, spoglądając za nią, aż całkiem zniknęła w oparach, po czym wrócił do ciepłego schroniska.
Nigdy jej już nie zobaczył. Ani on, ani nikt inny. Ludzie powiadali, że rozpłynęła się we mgle…
1
Zakopane, październik. Obecnie
Szłam w górę Krupówek, błogosławiąc fakt, że wybrałam się tutaj jesienią, kiedy już – lub jeszcze – nie kłębiły się dzikie tłumy żądne rozrywki. Ciężko przeszłam covid i wzięłam urlop dziekański, by napisać reportaż życia. Nareszcie mogłam sobie na to pozwolić. Nic już mnie nie powstrzymywało, może tylko poza strachem przed tym, co odkryję. Jeśli odkryję. Wówczas nawet nie podejrzewałam, że będzie to coś innego, niż się spodziewałam, niż wszyscy się spodziewaliśmy.
Miałam wsparcie swojego promotora, a w odwodzie skromne lokalne pismo branżowe wstępnie zainteresowane ewentualną publikacją. Sprawa, którą zamierzałam opisać, należała do już nieco zapomnianych, lecz w pewnych środowiskach nadal budzących emocje. Dla mnie była też sprawą prywatną. Naszym rodzinnym przekleństwem…
Rodzina była zresztą przeciwna mojemu pomysłowi, matka uważała wręcz, że porywam się z motyką na słońce i niepotrzebnie rozdrapuję zabliźnione już dawno rany. Jedynie jej matka – moja krakowska babka – trzymała za mnie kciuki. Jej zależało. Miała ponad osiemdziesiąt lat i chciała poznać prawdę. Tak jak ja.
Po drodze wstąpiłam do baru – obecnie pubu – na koktajl mleczny. Dawno mnie tu nie było. Kiedyś, w dzieciństwie, często przyjeżdżałam do Zakopca (tak mówiłam) z rodzicami. Ojciec był zapalonym górołazem, choć całe życie mieszkał nad morzem, zresztą z mamą poznali się na szlaku. Nasza rodzina od dawna była związana z górami: rodzice, dziadkowie, pradziadkowie. Aż do momentu, kiedy… tamto się wydarzyło. Od tej chwili matka przestała lubić góry, coraz rzadziej dawała się ojcu namówić na wyjazd w Tatry. W końcu całkiem zrezygnowała. Często miałam wrażenie, że poślubiła tatę głównie dlatego, że pochodził z drugiego końca Polski, z Gdańska. Z uczuciem ulgi zmieniła miejsce zamieszkania. Odkąd straciła starszą siostrę, nie mogła znieść już nie tylko Zakopanego, ale także Krakowa. Urodziłam się w Gdańsku i tam wychowałam. Studiowałam dziennikarstwo w Warszawie. W Krakowie mieszkała moja babcia. Nigdzie nie miałam swojego miejsca.
Ostatecznie zamiast koktajlu zamówiłam czekoladę z koniakiem i bitą śmietaną. Wtedy nie pozwalano mi jej pić. Dziś byłam dorosła. Mogłam wszystko. Kwadrans później dzwoniłam do willi bliźniaka, w której miałam zarezerwowany pokój „na górce”. Była to nasza dawna kwatera – po drodze do Kuźnic – tutaj się zawsze zatrzymywaliśmy. Rodzice przyjaźnili się z gospodynią, z zawodu nauczycielką, dziś już emerytowaną, osobą znacznie starszą od nich, teraz na pewno ponad siedemdziesięcioletnią. Nie wynajmowała już pokoi turystom, jednak dla starych znajomych zawsze dysponowała miejscem.
– Ależ ty wyrosłaś, dziecko! – powitała mnie serdecznie. – Chodźże, zaprowadzę cię na górę. Pamiętasz jeszcze wasz stary pokój? Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, by zająć ten sam. Jest wolny, bo dzieci już dawno na swoim…
– Pewnie, że pamiętam. – Uśmiechnęłam się, bez wahania zmierzając w stronę dobrze znanych, krętych drewnianych schodów.
– Masz tylko ten jeden plecaczek?
– Tak. Nie potrzebuję wielu rzeczy.
– Nie tak jak inne dziewczyny! – Pokiwała głową z uznaniem. – Cóż, w razie czego śmiało korzystaj ze wszystkiego. Wiesz, gdzie jest kuchnia, naczynia w kredensie, no i bez ceregieli mów, czego potrzebujesz. – Otworzyła drzwi prowadzące na piętro i później do pokoju. – Łazienka w tym samym miejscu. – Wskazała kolejne drzwi, po czym wręczyła mi pęk kluczy.
– Pani mieszka tu teraz sama? – zapytałam.
– Tak. Poza sąsiadami za ścianą, ale to już nowa generacja. Dlatego cieszę się, że na jakiś czas ze mną zamieszkasz. Ale dzieci i wnuki często mnie odwiedzają. Rozpakuj się, kochana, a ja za chwilę przyniosę ci kawę, boś pewnie zmęczona po podróży. A zjadłabyś co? Podgrzać zupy?
– Nie, nie, bardzo dziękuję, jadłam w pociągu, poza tym zostały mi jeszcze z trasy kanapki. Jutro zrobię zakupy, pani Tereso, nie będę pani zawracać głowy. Ale kawy chętnie się napiję, pod warunkiem że razem z panią…
– W takim razie oporządź się i zejdź do kuchni – odparła, wyraźnie zadowolona, i zostawiła mnie samą.
– Wiesz, że jesteś bardzo podobna do swojej ciotki? – oznajmiła nagle pani Teresa, stawiając przede mną szklankę z kawą zaparzoną „po turecku”.
– Do ciotki? – Speszyłam się.
Nie miałam pojęcia, że ona wie o wydarzeniach w mojej rodzinie.
– Tak, do Karoliny. Jesteś wypisz wymaluj jak ona! Nie do ojca, nie do matki, tylko do niej. Te same oczy, figura, no i te włosy… jak płomienie. I tak samo piękna z ciebie dziewczyna – dodała, wysypując herbatniki na dużą kryształową paterę.
– Rzeczywiście, wyglądam jak ona. Słyszałam o tym od dziecka. Zresztą zauważam podobieństwo, kiedy oglądam jej zdjęcia. Ale nie jestem tak ładna. Nie znałam Karoliny. Urodziłam się kilka lat po tym, jak ona… jak…
– Jak zaginęła w górach. Wiem. Rozumiem. Nie mogłaś jej poznać, moje dziecko, toć to już niedługo minie ze trzydzieści lat… Czas tak szybko płynie. Ale ja ją znałam. Tutaj wszyscyśmy ją dobrze znali. – Zamyśliła się. – Ona przecież też mieszkała u mnie. Nawet w tym samym pokoju.
– Opowie mi pani o niej?
– Oczywiście, co tylko zechcesz, kochanie. Ale najpierw powiedz, co u was słychać. U rodziców, dziadków, mam nadzieję, że żyją i są zdrowi. I o sobie. Jak żyjesz, co porabiasz, co cię tutaj przygnało. Twoja mama wspomniała przez telefon, że praca. Kiedy cię ostatni raz widziałam, byłaś małą dziewczynką. Tak, jak ten czas szybko leci. Podobno jesteś dziennikarką?
Trochę się speszyłam, ale pokiwałam głową.
– Tak, praca. Choć nie tylko. Formalnie to jeszcze nie do końca jestem dziennikarką, ale mam nadzieję, że będę. Chcę napisać reportaż.
– O niej?
– Tak…
* * *
Od dawna czułam potrzebę rozliczenia się z przeszłością. Może to brzmi trywialnie, ale to prawda. Wcześniej nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Byłam za młoda, brakowało mi środków i metod. Myśl dojrzewała we mnie od lat, nie przez przypadek wybrałam taki, a nie inny zawód. Tak, ta potrzeba być może określiła mnie na resztę życia. Bo to nie jest tak, że coś się przydarzy i pozostanie bez wpływu na bliskich, na następne pokolenia. Traumatyczne wydarzenie rzuca cień, w którym żyjemy tak długo, aż nie zostanie zamknięte, wyjaśnione, odczarowane. Musiałam to w końcu zrobić, nie mogłam liczyć na matkę, która wybrała ucieczkę, ani na ojca, bo jego to aż tak bardzo nie dotyczyło. Ani na babcię, bo była już w wieku, kiedy człowiek liczy na innych, do czego zresztą ma prawo. Wreszcie mogłam to zrobić sama. Miałam wolny czas, plan działania i odłożone pieniądze – na studiach pracowałam dorywczo, poza tym rodzice wsparli mnie finansowo, dostałam też zaliczkę z gazety zainteresowanej reportażem. W efekcie znalazłam się tutaj. Przede mną biała kartka, za mną cień towarzyszący mi praktycznie od urodzenia.
Nie znałam Karoliny – trudno mi nazywać ją „ciotką” – ale wychowywałam się z nią, a raczej z jej cieniem. Wiele mówiono na ten temat w naszej rodzinie, właściwie przy każdej okazji. A potem już głównie milczano, jednak w tym milczeniu zawsze była ONA.
Od lat czuję z nią dziwną więź, nawet jeśli tego nie chcę. Wielokrotnie się broniłam przed „utożsamianiem”. Podobno mam identyczny charakter. Na dodatek wyglądam jak jej sobowtór. Przypominałam ją jako dziecko i nastolatka. Czasem nie potrafię powiedzieć, czy na zdjęciach jestem ja, czy ona. Może to jedynie sugerować jakość fotografii. Moja matka, choć jej rodzona siostra, była zupełnie inna: drobna blondynka, eteryczna i delikatna, wdała się w babcię, typową krakowską damę. Natomiast my obie, jakże znaczące jest to „my”, czyli ja i Karolina, odziedziczyłyśmy cechy fizyczne po dziadku, którego także nie znałam, bo zmarł, kiedy byłam bardzo mała. Podobno nigdy nie doszedł do siebie po zniknięciu ukochanej pierworodnej.
Nieraz się zastanawiałam, co czują moja matka i babka, kiedy na mnie patrzą. Nie zdobyłam się na odwagę, by o to zapytać.
Karo miała zaledwie trzydzieści lat, kiedy to się stało. Dominika – moja matka – była od niej młodsza o prawie siedem. Porzuciła wtedy studia, przechorowała rok, a dwa lata później wyszła za mąż i… wyjechała. Podejrzewam, że poślubiła mojego ojca głównie dlatego, że chciała uciec. Babka – krakowianka z krwi i kości – odmówiła wyjazdu z rodzinnego miasta. Wolała żyć przeszłością. Z cieniem córki za plecami. Ja przyszłam na świat prawie sześć lat PO TYM, jak Karolina zaginęła w górach, gdzieś w masywie Czerwonych Wierchów. Nigdy nie odnaleziono ani jej ciała, ani żadnego śladu.
Co wiedziałam? Chyba tyle, ile ogólnie było wiadomo, czyli niewiele. Przygotowując się do opisania tej historii, zgłębiłam jednak wszystko, do czego miałam dostęp: rodzinne albumy ze zdjęciami, najróżniejsze pamiątki, listy, osobiste zapiski. (Karolina miała zwyczaj robić luźne notatki w kalendarzykach i notatnikach). Babcia to wszystko zachowała i pilnowała niczym skarbu. Dość liczne artykuły regularnie publikowane przez Karo w górskiej prasie. A także książkę, którą w ostatnich latach opracowywała: historyczne kompendium wypadków tatrzańskich. Zajęła się tym, kiedy sama już nie mogła ratować innych. Niestety, nie zdążyła jej dokończyć. Pozostał po niej maszynopis. Karolina pracowała na starej maszynie do pisania, nie miała komputera (działo się to przed epoką powszechnie dostępnego Internetu). Książka miała być dziełem jej życia.
A co wiedziałam o Karo? O jej życiu prywatnym? O jej myślach, uczuciach? Tyle, ile zdołałam usłyszeć od innych, którzy ją znali, i tyle, ile byłam w stanie wydedukować. Niewiele zdradzała światu na swój temat. Tajemnica towarzyszyła jej za życia i po śmierci…
Karolina Olszańska urodziła się w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych w Krakowie, w rodzinie artystów i zapalonych taterników. Nasi wspólni przodkowie chodzili po górach od pokoleń. Byli związani z tatrzańskimi towarzystwami, w tym oczywiście z TOPR-em, a potem – za czasów Karoliny – GOPR-em, jego Grupą Tatrzańską. Należał też do niej ojciec Karo i Dominiki, a mój dziadek Antoni. Babcia Halina – matka sióstr – była malarką, spod jej pędzla wychodziły głównie pejzaże tatrzańskie, mamy ich pełno w naszych domach. Są piękne, z klimatem, bo Halina kochała góry namiętnie i ta miłość była widoczna na jej płótnach. Teraz już nie maluje, twierdzi, że zbyt jej się trzęsą ręce, by utrzymać w dłoni akcesoria malarskie, a i „wzrok już nie ten”. Możliwe, choć podobno (tak twierdzi moja matka) przestała malować po zniknięciu Karoliny, zajęła się wtedy grafiką użytkową, potem na chwilę wróciła do malarstwa, ale… stopniowo je porzucała. Jakby się wypaliła.
Karolina również ukończyła studia artystyczne, najbardziej jednak pasjonowała ją przyroda. Botanika. I taternictwo. Ciągnęło ją w góry od dziecka, cała rodzina zresztą spędzała każdy wolny dzień, każdy wolny weekend w Tatrach. Zrobiła kurs, doskonaliła się wspinaczkowo, od początku uchodząc w środowisku za bardzo w tym kierunku uzdolnioną. Ona jednak nie chciała sportowo uprawiać alpinizmu przez całe życie. A cechowały ją upór i silna wola. Chciała zostać ratownikiem górskim – no i została. Jedną z nielicznych kobiet w oddziale tatrzańskim. Ojciec ją tam wciągnął.
Zamieszkała na stałe w Zakopanem. Atrakcyjna, wysportowana młoda dziewczyna z miejsca stała się ulubienicą wszystkich, zwłaszcza że była też naturalna i skromna, choć może trochę zamknięta w sobie. Ale górale to lubią, w każdym razie gładko i bez oporów weszła w ich środowisko. Bez problemów zaliczała wszystkie egzaminy i przechodziła wszelkie weryfikacje. Chwalili ją instruktorzy, koledzy – mimo jej płci, a to przecież bardzo „męska” organizacja – i „klienci”, czyli ludzie, których sprowadzała ze szczytów lub grani.
Kariera Karo w pogotowiu skończyła się nagle po kilku latach, podczas których chyba była szczęśliwa. Powodem stał się wypadek w trakcie jednej z zimowych akcji na Wielkim Mięguszowieckim. Z tego, co udało mi się ustalić, spadła z lawiną, koledzy wyciągnęli ją spod zwałów śniegu. Spędziła wiele miesięcy w szpitalu i już nigdy nie odzyskała pełnej sprawności. Jej matka odetchnęła, wolała córkę połamaną, lecz bezpieczną. Ojciec natomiast obwiniał siebie, zupełnie niepotrzebnie, bo wszyscy wiedzieli, że Karolina i tak zrobi to, co zechce.
W każdym razie musiała zrezygnować z działalności w ratownictwie górskim, jednak nie opuściła Zakopanego. Podobno miała tam faceta, ale ani babka, ani matka nie potrafiły mi o nim niczego powiedzieć poza tym, że był. Za mąż w każdym razie nie wyszła, prawdopodobnie była zbyt niezależna. Zajęła się malowaniem i pisaniem artykułów do górskiej prasy, a kiedy w końcu doszła do siebie, została przewodniczką w Tatrach. Tyle mogła: prowadzić ceprów w góry. A ponieważ ludzie do niej lgnęli, na brak klientów nie narzekała. W latach dziewięćdziesiątych tatrzańskie wycieczki przeżywały boom. Utrzymywała się z tego i z publicystyki. Obrazów sprzedawała niewiele, głównie akwarelki, których motywem przewodnim były również, jak na płótnach Haliny, Tatry.
No i pisała książkę. Była dla niej ważna, może najważniejsza. Pasjonowała ją historia ratownictwa i wypadków górskich. Twierdziła, że skoro nie może już ratować ludzi w górach, to będzie o tym pisać i w ten sposób przysłuży się idei. Miała wiedzę, wyobraźnię, dostęp do materiałów, źródeł. I góry za oknem…
A potem TO się wydarzyło.
Nikt tak naprawdę nie wie, co i jak. Dlaczego poszła na szlak przy tak fatalnej pogodzie? Chodziły słuchy, że wybrała się po „swoich” turystów, którzy utknęli gdzieś na grani Czerwonych Wierchów. Na pewno poszła się z kimś spotkać i już nie wróciła. Wszelki ślad po niej zaginął. Mówią, że „rozpłynęła się we mgle”. Do dziś nie odkryto tej tajemnicy, która zniszczyła naszą rodzinę. Teraz to moje zadanie. Moje wyzwanie.
Zdania są oczywiście podzielone. Dominika, czyli moja matka, odżegnuje się od wszelkiej dyskusji. Kiedy próbuję coś z niej wyciągnąć, odpowiada, że wypadki się zdarzały, zdarzają i będą zdarzać dopóty, dopóki człowiek chodzi po górach. Ma rację, jednak wiem, że to za mało, że opędza się ode mnie jak od natrętnej muchy. Tata z kolei wspiera mnie milcząco, ale jemu łatwiej: nie ma emocjonalnego stosunku do sprawy, nie znał szwagierki. Mimo to uważa, że warto poszukać odpowiedzi.
Babka Halina wierzy w mistyczne siły Tatr. W duchy gór i inne górskie zjawy, znane z góralskich legend i podań. Uważa, że to one porwały jej córkę, gdyż uznały – odkąd cudem wyciągnięto ją spod lawiny – że należy do nich.
Dziadek już nic nie powie, bo nie żyje. Oficjalna wersja w rodzinie głosi, że z żalu po stracie córki rozchorował się i zmarł na raka. Nieoficjalnie podejrzewam, że popełnił samobójstwo. Rodzice, a tym bardziej babcia, nie chcą ze mną o tym rozmawiać.
I to by było na tyle…
* * *
– Czyli twój dziadek już nie żyje… – Pani Teresa ze smutkiem pokiwała głową. – A babcia zamknęła się w sobie. Szkoda. Przykro mi, moje dziecko. Pamiętam ich jeszcze z dawnych czasów, gdy twoja matka i ciotka były młodziutkie. Jakaż to była wówczas szczęśliwa rodzina!
– Pani ich wtedy znała?
– No przecież, zawsze wynajmowali u nas pokoje. Najpierw twoi dziadkowie, a potem przez krótki czas rodzice. A pomiędzy była tamta tragedia. – Kobieta zamilkła, jakby zatapiając się we wspomnieniach.
– Nie wiedziałam…
– Kiedy twoi dziadkowie po raz pierwszy pojawili się u nas razem z dziewczętami, wówczas jeszcze podlotkami, byłam młodą mężatką, a ten dom był całkiem nowy. – Zaśmiała się lekko. – Zresztą twojego dziadka już wcześniej znałam z widzenia. Był związany z GOPR-em. Czas tak szybko leci. Mój mąż umarł kilka lat temu. Wszystko się pozmie-niało…
– Tak, to prawda. Wszystko – przyznałam.
– Ty jesteś młoda, skarbie! – Machnęła ręką. – Dla ciebie wszystko się dopiero zaczyna. Nie żyj przeszłością, zwłaszcza cudzą. Tyle ci mogę poradzić. Daj no mi tę szklankę, zaparzę nam świeżej kawy. A teraz powiedz mi, co chciałabyś ode mnie usłyszeć… Chętnie pomogę, na ile potrafię. – Nastawiła czajnik i z powrotem usiadła.
Zastanowiłam się. Z trudem zbierałam myśli.
– Kiedy Karolina mieszkała u pani, czy… była z kimś? – zapytałam w końcu.
– Pytasz, czy była w związku z jakimś mężczyzną?
– Tak.
– Owszem, był taki jeden. Tutejszy. Też przewodnik, jak ona. Ale nie mieszkali razem, on ją tylko odwiedzał. Trzeba przyznać, że ładna z nich była para. Chłop rosły jak dąb, przystojny, jasnowłosy, niczym Janosik. – Uśmiechnęła się sama do siebie, po czym wstała, gdyż czajnik zaczął gwizdać. Zalała kawę wrzątkiem i postawiła na stole.
– Byli zakochani?
– Tak, chyba tak. Wydaje mi się, że świetnie się rozumieli. Ale Karolinka mówiła, że na razie nie chce się wiązać na stałe. Taka była. Lubiła wolność i czasem chciała być sama. Choć myślę, że wyszłaby za niego…
– Czy on mieszka w Zakopanem?
– Zdaje się, że tak. Wiesz, tak do końca pewna nie jestem. Teraz to już nie to samo miasto co kiedyś. Ludzi przybyło, a ostatnimi czasy już mniej bywam. Ale raczej dalej tu mieszka. Z rodziną. Ożenił się parę lat… potem. – Zmieszała się. – Czy chciałabyś z nim porozmawiać? On się nazywa… Zaraz… chyba Majewski. Tak. Jan Majewski. Ale matka z Krzeptowskich. Karolka mówiła do niego Jasiek.
Upiłam łyk kawy.
– Chętnie bym się z nim spotkała – przyznałam. – Jeśli uda mi się go odszukać. Czyli ożenił się…
– Wiem, co myślisz. Że się szybko pocieszył. To nie tak było. Nie znałam go za dobrze, ale ludzie mówili, że bardzo przeżył utratę ukochanej. Brał udział w poszukiwaniach. Załamał się, nawet się leczył z depresji. A dziewczynę, którą poślubił, znał od urodzenia, przyjaźnili się, pocieszała go w najgorszych chwilach. Dobrze się stało, że ułożył sobie życie. Trudno przecież, żeby…
– Tak, jasne, pani Tereso, przecież nic nie mówię!
– Twoja ciotka nie traktowała go jak narzeczonego. Przynajmniej nie na zewnątrz. A górale są konserwatywni.
– Co ma pani na myśli? – zainteresowałam się.
– Cóż, Karolina była przepiękną dziewczyną. Dużo kawalerów się koło niej kręciło. Miała powodzenie. Nawet tutaj do niej przychodzili, głównie ratownicy, taternicy, przewodnicy. Koledzy, przyjaciele, rozumiesz, prawie sami chłopcy, nie dziewczęta, bo w tym środowisku ich przecież mało.
– Podobno nie była zbyt towarzyska?
– To zależy, w jakim okresie. Kiedy działała w tym pogotowiu górskim, była bardzo młoda i młodość w niej brała górę. Dopiero po wypadku spoważniała i zaczęła się izolować. A ten Jasiek przez cały czas przy niej był. Choć skarżyła się parę razy, że jest zazdrosny. Zaborczy. I to ją denerwowało.
– Czyli Karo wcale nie była taka święta? – Teraz to ja się uśmiechnęłam.
Pani Teresa się zarumieniła.
– Ależ ja nie to miałam na myśli! – zaprotestowała. – Karolinka była porządną dziewczyną, tyle że nie z tych, co to chłopaka za fraki i w te pędy do ołtarza. Miała swoje sprawy i zainteresowania. Swoje życie.
Zamilkłyśmy, popijając kawę, każda pogrążona we własnych myślach.
– Jaka ona była, pani Tereso? – odezwałam się. – Tak na co dzień?
Kobieta podniosła na mnie oczy i bez namysłu odparła:
– Jaka była? Taka jak ty, droga Helenko. Taka sama. Naturalna, prosta, szczera, choć trochę… wyobcowana. Jak to się teraz mówi „zdystansowana”. Kiedy z tobą rozmawiam, kiedy na ciebie patrzę, wydaje mi się, że wróciła…
2
Wbrew obawom moja pierwsza noc w nowym miejscu przebiegła spokojnie. Na początku czułam się nieswojo, wierciłam się w pościeli i przewracałam z boku na bok. Zastanawiałam się, czy Karolina mieszkała w tym samym pokoju, bo na ścianie wisiały jej górskie akwarelki. Niepokoiła mnie cisza, jakiej nie doświadczałam ani w Gdańsku, ani w Warszawie, ani w Krakowie. Nie mogłam zasnąć. Na szczęście przezorna Teresa zostawiła mi w pokoju czajnik elektryczny – żebym nie musiała za każdym razem schodzić do kuchni – wstałam więc, otuliłam się góralskim swetrem i zaparzyłam sobie melisę. Na wszelki wypadek babcia Halina wcisnęła mi całe opakowanie „herbatki” ziołowej. Popijając napój małymi łykami, usiadłam przy oknie i usiłowałam wypatrzyć znajomy zarys Giewontu na tle granatowego nieba, a w mojej głowie kłębiły się mgliście myśli i wspomnienia. Postanowiłam rozpocząć poszukiwania już następnego ranka. Bez sentymentów i obijania się po Zakopanem. Na stoliku przy oknie urządziłam sobie kącik pracy: ustawiłam tam laptop, książki, mapy, zdjęcia, a także kalendarzyki Karoliny, które zabrałam z mieszkania babci, oczywiście za jej zgodą. Jak już wspomniałam, babcia Halina jako jedyna wspierała mnie i moje plany. Nie bała się wyników, być może w pewnym wieku człowiek przestaje się bać. Często powtarzała, że czeka tylko na dzień, kiedy spotka się z córką, ale najpierw chciałaby doczekać uporządkowania jej spraw tutaj, w tym życiu. Zanim się położyłam, przewertowałam notesiki w poszukiwaniu wzmianek na temat Janka czy też Jaśka Majewskiego. Niczego nie znalazłam. Karo rzadko robiła osobiste zapiski. Niemal wszystkie dotyczyły jej pracy, terminów, były tam też różne uwagi, szkice artykułów. Jedyne, na co się natknęłam, to wymalowane czerwonym długopisem nieduże serce przy imieninach Jana. To mnie wzruszyło i potwierdziło, że Karolina nie była osobą pozbawioną uczuć, po prostu nie lubiła o nich mówić. Jak… ja.
Oczywiście jak ja.
Odstawiłam pusty kubek na parapet i wróciłam do łóżka. Zamierzałam jeszcze trochę poczytać, lecz tym razem zmogło mnie szybko, ledwie zdążyłam odłożyć książkę na taboret. Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam.
Obudziłam się, jeszcze zanim zadzwonił budzik, który ustawiłam w telefonie. Za oknem wstał już jasny słoneczny dzień, a że nie pomyślałam wczoraj o zaciągnięciu zasłon, słońce zaglądało do pokoju i muskało moją twarz. Wstałam, umyłam się i ubrałam, zastanawiając się, czy godzina ósma to nie za wcześnie na krzątanie się po cudzej kuchni. Lecz nie doceniłam gospodyni: pani Teresa już tam była, parzyła kawę, której zapach na dobre postawił mnie na nogi.
– Dzień dobry…
– O, już wstałaś? Tak wcześnie? – zdziwiła się. – Dzień dobry, dziecko! Nie chciałam cię budzić, ale kawę i śniadanie już zaczęłam robić. Zjesz ze mną, prawda?
– Chętnie. A później przyniosę dla nas zakupy, dobrze? Przecież nie płacę pani za hotel z utrzymaniem! – zażartowałam.
– Dajże spokój, dla mnie to przyjemność cię gościć! – Machnęła ręką. – Ale cudów się nie spodziewaj, będą bułki z masłem i bryndzą. I do tego pomidorki. Bułki świeże, bo już mi sąsiadka z piekarni przyniosła, taką mamy umowę. Ona mi rano pieczywo nosi, a ja jej ciasto piekę. Jeśli chcesz, mogę jeszcze jajka usmażyć…
– Bryndza? Wspaniale! Nie trzeba jajek, od lat tęskniłam za prawdziwą owczą bryndzą, u nas nie można jej dostać. Czy pomóc pani?
– Nie trzeba, usiądź i tylko kawę zabierz. Co będziesz dziś robić, kochanie? Jakie masz plany? Przepraszam, że tak dopytuję, to nie moja sprawa, ale pomyślałam, że może czegoś potrzebujesz… No nie wiem, jakichś wskazówek, informacji?
Usiadły naprzeciwko siebie przy kuchennym stole i zabrały się do jedzenia.
– A może wie pani, gdzie mogę znaleźć tych Majewskich? – zapytałam.
– Majewskich… – Pani Teresa się zamyśliła. – Dokładnie nie wiem, ale pamiętam, że stara Majewska, matka Janka, mieszkała na Tatarów. Wiesz, gdzie to jest?
– Znajdę! Dziękuję.
– Jak już tam będziesz, to po prostu dopytaj, który to dom. Wszyscy na pewno się znają, więc jeśli Majewscy nadal tam mieszkają, to ktoś ci wskaże drogę.
– Też tak myślę. Poradzę sobie. Przepyszna bryndza, pani Tereso! Już dawno takiej dobrej nie jadłam…
Pomimo składanych sobie obietnic nie czułam się jeszcze gotowa do rozpoczęcia pracy nad reportażem. Zrozumiałam to, gdy po śniadaniu wyszłam do miasta. Piękna jesienna pogoda dopisywała, świeciło słońce, wdychałam całą sobą to inne górskie powietrze. Porwało mnie Zakopane, chłonęłam je, wracały wspomnienia z dzieciństwa, kiedy bywałam tu często z rodzicami, potem już tylko z ojcem, bo mama odmówiła przyjazdów – nawet na wakacje czy ferie.
Postanowiłam najpierw połazić, złapać klimat, nacieszyć się nim, dopóki jeszcze mogłam. Pora roku też sprzyjała, nie było tu tłumów jak w sezonie. Kilka godzin spędziłam na wędrówce znajomymi-nieznajomymi uliczkami. Odwiedziłam Atmę, willę, w której przed wojną mieszkał Karol Szymanowski. Lubiliśmy przychodzić tu z ojcem, tata opowiadał, że za czasów jego młodości w sąsiedztwie żyła gaździna, która pamiętała kompozytora. Później poszłam na stary cmentarz, wreszcie dotarłam pod Gubałówkę, gdzie na targu kupiłam wędzone oscypki. Następnie wróciłam na Krupówki i spacerowym krokiem udałam się w górę, w stronę Kuźnic, by odwiedzić pomnik Sabały. Uwielbiałam go jako dziecko. I pomnik, i Sabałę, wychowałam się na sabałowych bajkach. Zjadłam w gospodzie placek po zbójnicku. Wróciłam do centrum, zrobiłam zakupy: pieczywo, bryndza, dużo warzyw, pomidorów, papryki, co nieco słodyczy do kawy z panią Teresą. Byłam już zmęczona, ale nie chciało mi się jeszcze wracać. Usiadłam więc w Cafe Piano, zamówiłam kawę i poddałam się błogiemu lenistwu. Jeden dzień na wagary. Zacznę od jutra. I nie od pogoni za Majewskim, ale od wizyty w TOPR-ze, zwłaszcza że wstępnie umówiłam się przez telefon nie co do dnia, ale oczekiwano mnie tam, zatem im szybciej będę miała z głowy tę formalność, tym lepiej. Ratownictwo górskie było wprawdzie epizodem w życiu Karoliny, niemniej ważnym, być może nawet najważniejszym. Jaśka Majewskiego znajdę później. Jeśli nadal tutaj mieszka, to mi nie ucieknie. Bałam się jak ognia rozmowy z tym mężczyzną, a najbardziej własnych emocji. Wstyd. Prawdziwa dziennikarka nie powinna się im poddawać. Wiem o tym doskonale. Ale nie byłam jeszcze rasową dziennikarką, dopiero pretendowałam do tej roli. A sprawa, z którą przyszło mi się mierzyć, nie należała do prostych ani neutralnych.
Zapadał zmierzch, gdy wreszcie wróciłam do domu – musiałam przywyknąć do tego, by tak traktować kwaterę u pani Teresy. Miałam tu spędzić trochę czasu. Przyszło mi to o tyle łatwo, że gospodyni bez trudu potrafiła stworzyć domową atmosferę. Teraz też: czekała już na mnie z wczesną kolacją, a także z herbatą zakrapianą rumem. Ucieszyła się z moich zakupów, a oscypki położyła od razu na stole.
– Całe życie tu spędziłam, a wciąż je lubię! – zwierzyła się.
Odkąd pamiętam, też za nimi przepadam.
Spędziłyśmy kolejny miły wieczór, a w zasadzie pierwszy, gdyż poprzedniego dnia byłam zbyt zmęczona podróżą, by go w pełni docenić. Przesiedziałyśmy do późnej nocy. I tym razem nie rozmawiałyśmy o Karolinie, choć jej osoba ciągle powracała we wspomnieniach, wkradała się w różne poruszane przez nas tematy, nie dając za wygraną. Jakby wiedziała, że – być może – jej los wkrótce się dopełni…
* * *
Przyjęła mnie asystentka naczelnika, młoda kobieta, zapewne mniej więcej w moim wieku, może trochę starsza. Miała gruby warkocz, różowe policzki, szary sweter, miły wygląd.
– Pani Helena Lewandowska, prawda? – odezwała się odrobinę zakłopotana. – Zapraszam, proszę usiąść. Zamykam właśnie biuro, więc na spokojnie…
– Nie wiedziałam, że będę zawracać pani głowę po godzinach pracy – wtrąciłam również zakłopotana.
– Nie szkodzi, tak będzie lepiej. Spokojniej. Pan naczelnik kazał przeprosić, musiał wyjechać. Ale wprowadził mnie w sprawę i mam nadzieję, że przygotowałam dla pani wszystko, co trzeba. Napije się pani czegoś? Kawy, herbaty?
– Nie, nie, dziękuję. Szkoda czasu. Chciałabym się dowiedzieć możliwie jak najwięcej na temat mojej krewnej, która była ratowniczką w początkach lat dziewięćdziesiątych. Nazywała się Karolina Olszańska.
– Tak, wiem. – Dziewczyna sięgnęła po leżącą na biurku teczkę. – To akurat było dość proste zadanie. Niewiele kobiet przewinęło się przez pogotowie. Pani pisze na ten temat artykuł? – zainteresowała się, trudno było zgadnąć: prywatnie czy służbowo.
– W zasadzie raczej pracę zaliczeniową. Przygotowuję się do magisterki z reportażu. Kończę dziennikarstwo. Ale być może opublikuję tekst na ten temat w prasie, o ile uda mi się napisać coś sensownego – odparłam. – Nie znałam Olszańskiej osobiście.
– No, oczywiście, że nie mogła pani. Ja również nie, a żałuję, bo to u nas postać legendarna. Chyba jest pani do niej podobna. Tak mi się zdaje po zdjęciach. Zazdroszczę pani takiego pokrewieństwa…
– Niech pani nie zazdrości – wyrwało mi się z goryczą. – Nie ma czego. Ta historia ciąży na mojej rodzinie od trzydziestu lat.
Chyba nie zrozumiała, bo obrzuciła mnie lekko zdumionym spojrzeniem i nie skomentowała moich słów.
– Dobrze… – Otworzyła teczkę. – Tutaj znajdzie pani wszelkie dane, daty, egzaminy, przebieg służby, akcje, wyprawy, szkolenia. A także nazwiska ratowników, z którymi w tamtych latach służyła. Nie wszyscy żyją, niektórzy wyjechali, ale podkreśliłam osoby, które mogłyby powiedzieć pani o niej coś więcej, jeśli oczywiście zechcą.
– Nadal służą w pogotowiu?
– Paru jeszcze tak, inni są już w stanie spoczynku, że tak powiem, ale to wciąż ludzie czynni zawodowo, aktywni. Jeśli nawet nie pracują obecnie w ratownictwie, to rzadko kiedy cieszą się emeryturą, nie wytrzymaliby długo. Zwykle zatrudniają się jako przewodnicy, niektórzy działają społecznie…
– Sami faceci? – Uśmiechnęłam się.
– Tak. – Pokiwała głową. – Sami faceci. Z niektórymi się kolegowała. Ale jest jedna kobieta. Z tym że ona nie była ratowniczką, pracowała w administracji jak ja teraz. Podobno się przyjaźniły. Maryla Roj. Z Zakopanego. Góralka. Wtedy była niezamężna, nie wiem, jak się nazywa obecnie, ale zdaje się, że wciąż tutaj mieszka.
– Super. Znajdę ją.
– Na pewno, bez problemu. To wciąż niewielkie środowisko. Czy ma pani jakieś pytania?
Westchnęłam.
– Zadałabym mnóstwo, ale trudno mi zebrać myśli…
– Mam propozycję. – Uśmiechnęła się, a w jej rumianych policzkach ukazały się zabawne dołeczki. – Niech się pani na spokojnie zapozna z tymi materiałami i jakby co, proszę do mnie zadzwonić. Numer ten sam. Nazywam się Hanna Makowska. Dam pani jeszcze folder o pogotowiu, jego historii i teraźniejszości… Może się przyda, żeby to wszystko ogarnąć.
– Kapitalny pomysł, dzięki. – Wstałam. – Na pewno zadzwonię. Myślę, że jeszcze nieraz będę potrzebowała pomocy.
– Z przyjemnością pomogę. Zaciekawiła mnie pani, to znaczy…
– To znaczy, zaciekawiła panią Karolina! – Zaśmiałam się.
– Była fascynującą osobą…
Pożegnałyśmy się już nie tak oficjalnie, w końcu byłyśmy mniej więcej rówieśnicami. Gdyby nie urzędowy grunt, zapewne mówiłabym do niej po imieniu. Opuściłam stylowy budynek i z ulicy Piłsudskiego wróciłam na Krupówki. Weszłam do przytulnego bistra, zamówiłam kawę i zabrałam się do przeglądania zawartości teczki.
Na początek przeczytałam krótki wyciąg z dossier Olszańskiej. Kandydat ochotnik, następnie ratownik ochotnik. Szkolenia, staż kandydacki, egzaminy… musiała być naprawdę dobra, gdyż zdała egzaminy w pierwszym terminie. Posiadała wymagany dorobek górski, wspinaczkowy, doskonale jeździła na nartach. Zaliczyła obowiązkowe dyżury, uczestniczyła w wyprawach. Świetnie opanowała techniki ratownicze letnie i zimowe. Mimo to raczej długo i bez słowa wyjaśnienia czekała na zatwierdzenie swojej kandydatury (a prawdopodobnie jedynym tego powodem w tym patriarchalnym środowisku była płeć). Stali za nią murem wybitni ratownicy wprowadzający ją, czyli rekomendujący jej osobę, do pogotowia: ojciec, który był długoletnim instruktorem oraz członkiem dożywotnim, a także jego przyjaciele, doświadczeni zawodowcy.
W końcu Karolina złożyła przysięgę przed naczelnikiem, a uroczystość odbyła się w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Zamieszkała w Zakopanem gotowa na każde wezwanie. Przebieg służby bez zarzutu, same pozytywne oceny. Listy z podziękowaniami od uratowanych w górach. Chciała zostać ratownikiem zawodowym. Niestety, jej „karierę” (nie wiem, czy to właściwe słowo) przerwał nieszczęśliwy wypadek, kiedy została przysypana lawiną. O tym wiedziałam. Po długiej rekonwalescencji ostatecznie odeszła ze służby, żegnana serdeczniej niż swego czasu witana.
Tak…
Dalej następował długi opis akcji poszukiwawczych po jej zaginięciu w październiku 1994 roku w rejonie Przełęczy Kondrackiej i Czerwonych Wierchów. Dodam, że nieprzypadkowo przyjechałam właśnie w tym miesiącu. To nie tylko symboliczny gest, chciałam rozpocząć pracę nad reportażem traktującym o jej zaginięciu w zbliżonych warunkach.
Dopiłam kawę i zamówiłam następną. Zerknęłam na podkreślone nazwiska: czterech mężczyzn i ta laska Maryla Roj. Przyjaciółka Karoliny, o której nigdy nie słyszałam. Wszystkich będę musiała odszukać. Według Makowskiej mieszkają albo w Zakopanem, albo przynajmniej na Podhalu. Na pierwszy ogień pójdzie jej Jasiek. Ale… to dziwne. Dwukrotnie przejrzałam uważnie całą listę: nie było na niej Jana Majewskiego. Ciekawe. Czyżby nie służył w TOPR-ze?
Więc jak i gdzie się poznali?
Zasiedziałam się w kawiarni i na kwaterę wróciłam dosyć późno. Panią Teresę zastałam na dole przed telewizorem, oglądała jakiś film. Szkoda, bo miałam zamiar przedyskutować z nią kilka spraw, ale nie chciałam jej przeszkadzać.
– Lenka? – Usłyszała mnie. – Zostawiłam ci w kuchni kwaśnicę w garnku z obiadu, odgrzej sobie, jeśli lubisz…
– Uwielbiam!
– Na kuchence stoi. Smacznego. Przyjdę do ciebie później, jeśli…
– Pani Tereniu, proszę sobie nie przeszkadzać. Znajdę, odgrzeję, nich pani spokojnie ogląda. – Poczułam się nieswojo, przecież nie musiała mnie karmić! Traktowała mnie jak prawdziwego gościa, a nie chwilową lokatorkę. Jednak góralskiej kwaśnicy nie mogłam sobie odmówić.
Podgrzałam zupę. Była przepyszna. Myłam właśnie talerz, kiedy usłyszałam, że gospodyni wyłącza telewizor. Po chwili weszła do kuchni.
– Smakowało?
– Niebo w gębie! – wyznałam szczerze.
– Nie chcesz dokładki? Pewnie nic nie jadłaś przez cały dzień?
– Dziękuję, pani Tereniu, ale więcej nie zmieszczę. Na mieście zjadłam zapiekankę.
– Zapiekankę, też coś! – prychnęła. – Ech, wy, młodzi…
– Tak na szybko. Miałam dziś spotkanie w TOPR-ze – wyjaśniłam, wycierając ręce w ściereczkę.
– A, rozumiem. To ważne spotkanie. Siadaj, kochanie. Zaparzę kawę.
– Jeśli można, to wolałabym tym razem herbatę – poprosiłam. – Wypiłam dziś już tyle kaw, że mi bokiem wyszły.
– W takim razie zaraz będzie dobra herbatka z rumem i cytrynką. A ty usiądź i odsapnij – zadysponowała.
Kiedy pani Teresa zajęła się herbatą, zapytałam:
– Może pani się orientuje, czy ten Majewski pracował z Karoliną w pogotowiu? Też był ratownikiem?
– Przyznam, że tego nie wiem. – Zastanowiła się. – Nie pamiętam już szczegółów. Tak by mi się zdawało, ale pewna nie jestem. A czemu pytasz?
Wyjęłam z torby teczkę od Makowskiej.
– Bo na liście ratowników z tamtych lat go nie ma…
– Nie ma? Wiesz, o ile sobie przypominam – Teresa postawiła przede mną parującą szklankę z aromatycznym napojem – to był ten czas, kiedy nasz TOPR z powrotem wyszedł z GOPR-u i organizował się na nowo. Trochę się wtedy mogło pozmieniać. Możliwe, że on był związany z GOPR-em, część ratowników została w ich grupie podhalańskiej. A może w ogóle nie był ratownikiem? Karolka przyjaźniła się z różnymi ludźmi gór: ratownikami, taternikami, narciarzami, przewodnikami…
– No tak. O GOPR-ze nie pomyślałam. Muszę to sprawdzić.
– Najlepiej jak jego o to zapytasz. Przecież chciałaś go znaleźć. A dowiedziałam się, że nadal mieszka w tym samym miejscu. W domu po matce.
– O, dobrze wiedzieć! Rzeczywiście, zapytam. – Wzięłam łyk herbaty, była słodka i mocna od esencji i rumu. Niech pani zerknie na te nazwiska. – Podsunęłam jej kartkę. – Kojarzy je pani? Czy ci ludzie odwiedzali Karo?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki