Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tym razem były gdański policjant, teraz dziennikarz i detektyw, Emil Żądło jest na tropie jednej z największych zagadek starożytności. Wyrusza tropem archeologicznego spisku, który sięga początku XX wieku. Kolejny raz staje w obliczu niewytłumaczalnych morderstw i bezradności policji. I choć kryminalna zagadka dotyczy jednej największych tajemnic starożytności, to musi zmierzyć się w współczesną bezwzględną zbrodnią. Portowe miasto Gdańsk i opętany morderca. Czy niepokorny i niezwykle dociekliwy detektyw, jakim jest Emil Żądło zdoła wyjść cało z opresji i z powodzeniem zakończyć dochodzenie?
Polecamy kolejne odcinki cyklu, "List z powstania" oraz również "Medalion z bursztynem". „Super, świetnie napisane i czytane. Mądra i pasjonująca.” - opinia słuchaczki.
Anna Klejzerowicz - jest polską pisarką, publicystką oraz fotografem. Pochodzi z Gdańska i tu mieszka. Z wykształcenia pedagogiem ze specjalnością w resocjalizacji. Prywatnie - miłośniczką gór, kotów, literatury oraz drzeworytu japońskiego i sztuki w ogóle. Jako autorka, znana jako twórczyni powieści kryminalnych, obyczajowych, a także opowiadań pisanych w antologiach. Od wielu lat współpracuje z Teatrem Atelier w Sopocie. Pisze również artykuły poświęcone historii sztuki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 302
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anna Klejzerowicz
Dom naszej Pani
Tom 3cykl Emil Ządło
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Dom naszej Pani
Tom 3 Emil Ządło
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie IV, 2024
Projekt okładki: Studio Karandasz
Grafiki na okładce:
adobe stock / autor: creative/ autor: Phokin/ autor: Charlie's pexels / black-metal-framed-glass-window-3535550.jpg adobe stock / autor: larisabozhikova
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2024
ISBN 978-83-67978-68-2
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
Krzysztofowi – dla którego „hiszpańska Atlantyda” stała się, jak i dla mnie, wieloletnią pasją.
Rudzikowi, który był pierwowzorem kota Bolero oraz ucieleśnieniem miłości – żyj wiecznie.
Wszystkie wydarzenia i postaci występujące w tej książce są fikcyjne.
Król bowiem posiadał okręty, które ze sługami Hurama pływały do Tarszisz. Co trzy lata przybywały okręty z Tarszisz, przywożąc złoto i srebro, kość słoniową oraz małpy i pawie. Dzięki temu król Salomon bogactwem i mądrością przewyższał wszystkich królów ziemi.
(2 Ks. Kronik 9:21-22)
Biblia Tysiąclecia
Są oni najuczeńsi z Iberów, posługują się sztuką pisania i posiadają stare księgi, także poezje i zbiór praw, którym przypisują wiek sześciu tysięcy lat.
Strabon 3, 1, 6
Samijczycy […] przejechali przez Słupy Heraklesa i przybyli do Tartessos, jakby przez jakieś boskie zrządzenie. Ten punkt handlowy był w owym czasie jeszcze nie zwiedzany, tak że Samijczycy, wróciwszy do domu, osiągnęli ze wszystkich Hellenów, jak to na pewno wiemy, największy zysk z przywiezionych towarów. Herodot IV, 152
Podobno w krainie Iberów jest rzeka Tartessos, wpadająca do morza dwoma ujściami, oraz tejże samej nazwy miasto położone jest pośrodku między ujściami rzeki […]
Pauzaniasz VI, 19
Egipscy kapłani powiedzieli Solonowi: Morze miało wyspę przed wejściem, które wy nazywacie Słupami Heraklesa. Na tej wyspie, na Atlantydzie, powstało wielkie i podziwu godne mocarstwo. Ale przyszły straszne trzęsienia ziemi, potopy, i nadszedł jeden dzień i jedna noc okropna, a wyspa Atlantyda zanurzyła się pod powierzchnią morza i zniknęła.
Maciej Kuczyński, Atlantyda, wyspa ognia
U wybrzeży Hiszpanii. Huelva, port, sierpień 1925
Do świtu było już niedaleko, lecz wciąż jeszcze panowała noc, rozświetlona jedynie mdłą poświatą księżyca. Łagodna oceaniczna bryza marszczyła spokojną taflę wody. Statek cumujący u nabrzeża na pierwszy rzut oka wyglądał na uśpiony, ktoś tu jednak czuwał, gdyż w momencie, gdy do jego burty podpłynęła duża parowa barka, na pokładzie nastąpiło poruszenie. Znak, że była oczekiwana. Gdyby ktoś obserwował, co nastąpiło chwilę później, zarejestrowałby, że czterech rosłych marynarzy z wielką ostrożnością, pod nadzorem dwóch oficerów, załadowuje na pokład duży i najwyraźniej dość ciężki pakunek – coś jakby skrzynię, owiniętą dla bezpieczeństwa zwojami brezentu. „Achtung, achtung!” – dało się słyszeć jedynie wydawane półgłosem ostrzeżenia i rozkazy. Cóż mogła zawierać owa skrzynia? Tego nie wiedział nikt, z wyjątkiem zapewne samego kapitana. A i to niekoniecznie. Być może kryła zapasy luksusowego andaluzyjskiego wina lub oliwy, a może inne cenne towary. Załoga wiedziała jedynie, że to prywatny ładunek armatora. Gdy został on już bezpiecznie wciągnięty na linach i spokojnie legł na wyszorowanych do czysta pokładowych deskach, barka odpłynęła w ciemność i dookoła na powrót zapadł spokój. Nikt nie patrzył, port jeszcze spał, a cała akcja odbyła się szybko, sprawnie i bez zwracania uwagi. Jakiś czas jeszcze trwało niewielkie zamieszanie, póki skrzynia nie spoczęła szczęśliwie w luku ładowni niczym w krypcie. Do pierwszego brzasku pozostała mniej więcej godzina. SS „Bonifacio” – duży drobnicowiec pod gdańską banderą, nazwany tak na cześć słynnego gdańskiego bibliofila z szesnastego stulecia, którego ocalony z morskiej katastrofy księgozbiór stał się zalążkiem Biblioteki Rady Miasta (armator był wszak człowiekiem kształconym) – miał więc jeszcze trochę czasu, by przygotować się do wypłynięcia. Poprzedniego wieczoru załadował w porcie rudę miedzi i zgodnie z rozkładem na godzinę piątą rano dnia następnego zamówiono holownik. Wkrótce więc ruch ożywi pokłady, a z potężnego komina oznaczonego symbolem armatora buchnie potężna chmura pary. Wielki statek pójdzie w morze, by dowieźć cenny ładunek do macierzystego portu, po drodze wyładowując rudę miedzi w Antwerpii…
Gdańsk, współcześnie
Parking był słabo oświetlony, paliła się tylko jedna latarnia na jego skraju. Mężczyzna siedzący w samochodzie zaparkowanym po przeciwnej stronie, pod drzewami, wolał najwyraźniej pozostać w cieniu. Palił nerwowo papierosa i tylko po tym można było stwierdzić, że w aucie ktoś jest. Przez uchyloną szybę do środka pojazdu napływało chłodne nocne powietrze, ulatując z powrotem wraz z chmurą dymu, a może i parą ludzkiego oddechu. Na skrawku czystego granatowego nieba, widocznego między gałęziami, świeciły gwiazdy. Mężczyzna niezbyt często je widywał. W mieście nikną w blasku sztucznych świateł. Zgasił papierosa i niemal od razu zapalił kolejnego. Czekał. Po chwili ze środka pojazdu dało się słyszeć cicho nastawioną, rytmiczną melodyjkę telefonu komórkowego.
– Si… si… – powtarzał mężczyzna ściszonym głosem, dopóki nie ujrzał świateł innego samochodu, wjeżdżającego w tym momencie na parking. – Si. Momento… One moment, please. I will call you back.
Rozłączył rozmowę i zgasił papierosa w popielniczce, po czym otworzył drzwi auta, otulając się mocniej płaszczem. Noc była zimna jak na tę porę roku.
– Jednak przyjecha… – nie dokończył. Nie zdążył, ponieważ zanim zdołał się na dobre wygramolić z kabiny, otrzymał silny cios w skroń i ogarnęła go zbawienna czerń. Już bez gwiazd.
Nie widział także ostrza, zbliżającego się pewnym ruchem do jego gardła. Być może nawet go nie poczuł…
Gdańsk, współcześnie. Dwa miesiące później, początek lata
Melodyjka odezwała się w chwili, gdy po raz trzeci dopisywał ostatnie zdanie w swoim artykule dla „Rozgwiazdy” i nadal nie był zadowolony z efektu. Bolero Ravela. Czyli Marta, bo tylko do niej przypisany był ten sygnał. Spodziewał się raczej odgłosu klucza w drzwiach niż telefonu. Miała wrócić po południu. Zerknął na zegar: dochodziła czwarta. Oczywiście pierwszy zareagował Bolero. Wielki, puchaty rudy kocur jak zawsze bez pudła rozpoznał znajome nuty, bo od razu wskoczył na biurko, bezceremonialnie przelazł przez klawiaturę, dopisując jakiś dziwny szyfr do tekstu Emila, po czym otarł się czule o telefon.
– Tak, tak. To matka – mruknął Emil, naciskając przycisk. – Halo, Marta? Gdzie jesteś? Coś się stało? Czy nie powinnaś już…
Marta wciąż była poza miastem.
– Spóźnię się, będę dopiero wieczorem – oznajmiła. – Utknęłam tu, cholera. Długo nam zeszło, a teraz mój szanowny kolega gdzieś przepadł. Muszę czekać, bo nie mam innego transportu. Przyjechaliśmy jego wozem.
– Jak to przepadł? Może przyjechać po ciebie?
– Coś ty, to z godzina jazdy! I to jak nie ma korków. Żartowałam. Mietek poszedł coś załatwić, chyba w gminie, mówił, że jest umówiony, no i… trochę to trwa. Zaczekam, zaraz powinien się zjawić. Tymczasem obfotografuję pałac, dopóki jest jasno. Zjedz coś, na kuchence masz zupę z wczoraj. Bolero jadł?
Emil zerknął na kocura i uśmiechnął się krzywo.
– Czy jadł? Żarł, proszę ja ciebie…
– Okej, to radźcie sobie, wrócę najszybciej, jak się da.
Rozłączyli się. Emil podrapał kota za uchem i poszedł nastawić czajnik. W cholerę z zupą, wieczorem razem zjedzą kolację – teraz kawa. Mocna, gorąca i gorzka. Rozpuszczalna. Marta nie widzi, hulaj dusza, nie będzie szydzić, ze gówno pije. Zawsze lubił rozpuszczalną.
– Chodź, kocie. Dostaniesz śmietanki. Tej, którą powinienem nalać sobie do kawy, żeby była zdrowsza.
Wsypał do kubka dwie czubate łyżeczki kawy, a spodek ze śmietanką do kawy dla Bolera ustawił na parapecie. Zapalił papierosa. Wolał sam przed sobą się nie przyznawać, że już tęsknił za Martą. A nie widzieli się raptem od rana, Normalnie i tak o tej porze dopiero wracała z muzeum. Jednak świadomość, że jest gdzieś daleko, w jakimś nieznanym miejscu, działała deprymująco.
Kretyn z ciebie, Żądło – ochrzanił się w duchu. Pojechała tylko na inwentaryzację starego pałacu, wcale nie tak daleko, bo do jakiejś wiochy pod Gdańskiem. Zaraz skończą i niedługo wróci. Godzina jazdy. To niedaleko. Wieczorem już nie powinno być korków.
Zalał kawę gorącą wodą i upił duży łyk, parząc sobie usta. Zaklął. Ostatnio coraz częściej bywał podenerwowany. Marta lansowała teorię, że z wiekiem mu odbija. Ale on wiedział swoje: po prostu brakowało mu adrenaliny. Praca w redakcji społeczno-kulturalnej gazetki była zbyt spokojna jak dla niego. Czysta rutyna. Stagnacja. Owszem, stabilna i w ogóle – przyjemna, jednak… potrzebował od czasu do czasu dawki czegoś mocniejszego. Miał wrażenie, że pomału dziadzieje. Dobrze chociaż, że przynajmniej częściowo rekompensuje to cicha współpraca z policją, w której od paru lat pełnił funkcję kogoś w rodzaju nieoficjalnego konsultanta i doradcy. Oczywiście była to osobista zasługa komisarza Marka Zebry oraz łączącej ich wieloletniej przyjaźni, a przede wszystkim zaufania, jakim komisarz go darzył. Robił to w końcu na własną odpowiedzialność, wiedząc, że Emil nigdy by go nie zawiódł. W praktyce wyglądało to tak, że Żądło prowadził na boku własne dziennikarskie śledztwo, jednocześnie służąc pomocą policji i dzieląc się zdobytymi informacjami. Zebra cenił jego detektywistyczny talent i „dziennikarskiego nosa”, który niejednokrotnie pomógł w śledztwie. Nie bez znaczenia był również fakt, że i sam Żądło także był niegdyś gliną – a nigdy do końca nie przestaje się nim być, jak zwykł mawiać Zebra. Może nawet miał rację, choć Emil zrezygnował z pracy w policji z rozmysłem i świadomie, zresztą nigdy tej decyzji nie żałował. Nie mieścił się w ramach, nigdy nie potrafił poddać się policyjnym rygorom. Wolał zostać dziennikarzem śledczym. Tyle że… ostatnio jakoś mało miał do roboty w Trójmieście. Ucywilizowało się, uspokoiło. Oczywiście cieszył się, że w jego mieście dobrze się dzieje. Ale czegoś mu brakowało. Coraz częściej z nostalgią wspominał stare czasy, dawne spektakularne sprawy, w których uczestniczył. Wtedy spotkał na swojej drodze Martę… Lata szybko zleciały. Zreflektował się. Marta wtedy o mały włos nie zginęła. Wszyscy zresztą mogli zginąć. Zawstydził się, że – co tu kryć – czerpie satysfakcję z nieszczęścia. Cóż, taki zawód. To nie tylko usprawiedliwienie, bo jednocześnie przecież udało się zapobiec nieszczęściu. I to niejeden raz. A teraz tu taki spokój. Prawie nic się nie dzieje. No, owszem, pospolite przestępstwa, jak zawsze i wszędzie. Do takich spraw nikt go nie potrzebuje. Przyjaciel wzywał go tylko wtedy, gdy jego „spiskowy umysł” mógł popisać się wyobraźnią, o jakiej normalni gliniarze mogli zapomnieć. Czasem jako dziennikarz wyjeżdżał w teren, kiedy dostał ciekawe zlecenie, wolał jednak pracę na miejscu. Nie dlatego, że nie lubił wyjeżdżać. Po prostu żadnego miejsca na ziemi nie czuł tak dobrze jak swojego miasta, w którym znał na pamięć każdy kamień. Miał je w żyłach – śmiał się, naciskany. Lokalny patriota – podśmiewali się inni. Możliwe. Nie zaprzeczał.
Tyle, że do pięćdziesiątki już blisko, a on dalej stoi w miejscu. I tak do emerytury…? A życie osobiste? Zaciągnął się drugim papierosem.
Życie osobiste to Marta. I syn. Bartek… od lat w Szwecji, z matką i jej nowym gachem. Okej – mężem. Wzięli przecież ślub. Młody to już nastolatek, wąs mu się zaczyna sypać. Kontakt jest, nie może narzekać: spotykają się średnio raz do roku. Poza tym dzwonią do siebie i mailują. Na szczęście mówi jeszcze po polsku. Emil żachnął się. Dość tego rozpamiętywania. Bartek jest normalnym, szczęśliwym chłopakiem w normalnym, szczęśliwym kraju. Być może w tym roku przyjedzie do nich na jakieś dwa tygodnie wakacji. O ile nie wypadnie mu po drodze coś bardziej atrakcyjnego. A Marta? Jest z nim szczęśliwa? Tak twierdzi. Więc dlaczego uparcie odmawia zarejestrowania ich związku? Czy to możliwe, że tylko dla idei? Uważa – tak deklaruje – że nie lubi czuć się uwiązana, że prawdziwa miłość nie potrzebuje pieczątek. W zasadzie ma rację. Tyle że on nie ma zamiaru jej wiązać. Tylko głupio się czuje, gdy koledzy pytają, dlaczego…
Dlaczego? Co jest z nim nie tak?
Pieprzyć to! Zgasił papierosa i wrócił do komputera. Ostatnie zdanie wstukał bez namysłu i postawił kropkę.
Marta wróciła przed wieczorem, zmęczona, trochę mokra i pachnąca deszczem – na dworze przez cały czas siąpiło – lecz zadowolona. Często bywała podekscytowana, taki już miała temperament. Sama jej obecność wniosła do domu dobrą energię i radosny nastrój, który nawet Bolera wyrwał z kanapowego letargu.
– W sumie to był fajny dzień – podsumowała, rozczesując włosy, które, rozpuszczone, sięgały jej ramion. – Inwentaryzacja poszła sprawnie. Znalazłam tam trochę ciekawych rzeczy, przede wszystkim detali architektonicznych, sztukaterii, gzymsów, kilka całkiem nieźle zachowanych pieców kaflowych, jeszcze dziewiętnastowiecznych… To wszystko wpłynie na cenę. Budynek w sumie jest mocno zdewastowany, ale jako bryła zachowany całkiem nieźle, zważywszy na to, co przeszedł za PRL-u. W każdym razie nadaje się do remontu.
Z powrotem spięła włosy w kucyk, przebrała się w dres i udała w stronę kuchni. Poszedł za nią.
– A chcą go sprzedawać?
– Co, pałac? No tak, przecież dlatego tam jechaliśmy! Zgłosił się zagraniczny inwestor, podobno hiszpański, chce odnowić gmach na hotel czy coś w tym rodzaju. A gmina biedna, nie daliby rady, pałac obróciłby się w końcu w ruinę, więc to chyba dobry pomysł.
– Jak się nazywa ta wiocha?
– Lubice. – Marta nalała sobie kawy i zaczęła odgrzewać wczorajszą zupę. – Nie taka znowu wiocha! Raczej miasteczko. To znaczy, pałac stoi jakby poza nią, pod lasem. Ale należy do gminy, bo nie ma spadkobierców.
Emila w zasadzie niewiele to obchodziło, wiedział jednak, że Marta pasjonuje się swoją pracą i nawet nie dopuszcza myśli, że ktoś może nie być zainteresowany.
– A nie znaleźliście czegoś naprawdę ekscytującego? – zażartował. – Jakiegoś skarbu? Lochów? A przynajmniej ducha?
Roześmiała się.
– Duchów tam zapewne jest pełno. Ale żadnego nie miałam przyjemności spotkać. A co do lochów… jakbyś zgadł. Podobno były tam kiedyś podziemia. Przynajmniej tak mówi lokalna legenda. Mietek ich szukał, to znaczy wejścia do nich…
– I co?
– I nie znalazł. Więc pewnie to bujda. Chcesz zupy?
– Poproszę.
– Oczywiście nic nie zjadłeś, kiedy mnie nie było!
Gdy usiedli do stołu, Marta – zamiast jeść – kontynuowała:
– Spotkaliśmy za to ciekawych ludzi. Jedną babcię ubraną jak wielka dama, w kapeluszu, która wyzwała nas od najgorszych i groziła parasolką. Chyba nas wzięła za kogoś innego! – parsknęła.
– Może za hiszpańskiego inwestora?
– Możliwe. A jakie słownictwo znała… rynsztok to mało powiedziane. Był też jeden pan z urzędu, który patrzył nam na ręce, jakbyśmy mieli coś stamtąd wykraść. I druga babcia, która chyba pilnuje tego pałacu, ta z kolei uparcie nas ignorowała. I jeszcze taki śmieszny dziadek, przeciwieństwo tamtej pierwszej babci. Kręcił się po parku. Wyglądał jak kloszard, za to przemawiał uczonym językiem, przeplatanym łaciną.
– Też podwórkową?
– Właśnie nie, prawdziwą.
– A ten twój kolega gdzie w końcu znikł?
– Mietek? W sumie to nie pytałam. Nieważne, on odpowiadał za tę inwentaryzację, więc pewnie musiał podpisać jakieś papierki w urzędzie gminy. Odwiózł mnie pod sam dom, więc nie narzekaj! A u ciebie co? Co porabiałeś przez cały dzień?
Emil wzruszył ramionami.
– Pisałem. Reportaż z wernisażu.
– I…?
– No i pisałem. Nic więcej.
– No i dobrze! A czego byś chciał? – zaniepokoiła się.
Ponownie wzruszył ramionami.
– Wiesz… czasem mi czegoś brakuje. Do jasnej cholery, jestem dziennikarzem śledczym, nie jakimś gryzipiórkiem! A tu dupa. Nic się nie dzieje.
Marta sięgnęła po swojego e-papierosa. Kolejny powód drobnych sprzeczek pomiędzy nimi. Wbiła sobie do głowy, że oboje przechodzą na to elektroniczne gówno. Tymczasem Emil nie mógł długo wytrzymać bez prawdziwego dymka…
– Zwariowałeś – stwierdziła. – Choć podobno drugi raz nie można. Jesteś wariatem. Tęsknisz za seryjnymi mordercami? Już zapomniałeś, przez co przeszliśmy?
Machnął ręką.
– Dobra. Nie zapomniałem. Tylko czasem mam wrażenie, że się starzeję. Ale masz rację, zapomnijmy o tym – dodał, by załagodzić sytuację. Zdawał sobie sprawę, że temat wciąż jest dla niej drażliwy.
– A idź do diabła! I tak wiem, co ci się marzy. Obyś nie wypowiedział tego w złą godzinę. Wolę cię mieć starego, ale żywego – zakpiła.
To proste stwierdzenie zadowoliło Emila. A sama Marta zapewne nie przypuszczała jeszcze wtedy, że trafiła w samo sedno.
Myjąc zęby przed pójściem spać, zerknął w lustro. Zobaczył w nim gębę obcego faceta, nieogolonego, ogorzałego, żylastego, z wciąż kręcącymi się przydługimi włosami, w których widać było nitki siwizny. Podobnie jak w zaroście na policzkach. Zaczął je liczyć, szybko jednak zrezygnował. Było ich zbyt wiele. Długie włosy Marty wciąż były kasztanowe, a w świetle połyskiwały miedzianymi refleksami. Ona, co prawda, wspomagała się farbą. On nie mógł tego zrobić. Ona nadal wyglądała dziewczęco i świeżo, a on czuł się jak stary, pomarszczony piernik. Jutro się ogoli, dziś nie miał już na to ochoty. Jutro rano. Własny wygląd zawsze budził w nim nieprzyjemne zdziwienie. Za każdym razem widział siebie inaczej. Jakby nigdy nie pogodził się z własną twarzą, nie przywykł do niej. A przecież podobno mógłby się szczycić charakterystyczną, południową męską urodą – przynajmniej tak twierdziły kobiety. Sam widział w sobie tylko zgorzkniałego osobnika o ponurym wejrzeniu i trudnym do ogarnięcia zaroście.
Parszywe życie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Anna Klejzerowicz
Cykl Emil Żądło
Tom 1. Sąd ostateczny
Tom 2. Cień gejszy
Tom 3. Dom naszej Pani
Tom 4. Zaginione miasto
Tom 5. Księga wysp ostatnich
Tom 6. Pamiętaj o śmierci
List z powstania
Negatyw - kryminały niezwykłe
Złodziej dusz - opowieści niesamowite