Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość, przyjaźń, tolerancja.
Katolicki ksiądz, Kazimierz, jest wśród swoich parafian bardzo szanowany. Nie tylko czyni kapłańską posługę, jest także powiernikiem wiernych i zwyczajowo rozstrzyga lokalne konflikty. Stawiany na piedestale, pomagając innym, czuje się osamotniony. Wkrótce między nim i rabinem Chilem nawiązuje się nić porozumienia i przyjaźni.
Wybuch wojny nie przerywa dopiero co powstałej zażyłości, wręcz zacieśnia i buduje niezwykłą relację.
Pewnego dnia Kazimierz zauważa córkę rabina, Rachelę, przechadzającą się po rynku pod rękę z niemieckim żołnierzem...
Agnieszka Lis zabiera nas do świata, w którym temat wiary i tolerancji miesza się z wojennym niebezpieczeństwem. Cóż warte jest człowieczeństwo, gdy każdy dzień może być tym ostatnim? Czy w rzeczywistości pełnej uprzedzeń i lęku jest miejsce na przyjaźń?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 51 min
ROZDZIAŁ 1
Ksiądz Kazimierz szedł nieśpiesznym krokiem przez skwer, dobrotliwie rozdając wokół uśmiechy parafianom. Nie mógł, nie zamierzał okazywać zdenerwowania, choć czuł się bardzo niespokojny. Zewsząd dobiegały informacje o wojnie. W całej Rzeczpospolitej ludność kopała rowy przeciwlotnicze, w niektórych przypadkach pracując ponad siły. „Dobrze obliczył swe siły, ale nie obliczył sił swego serca”[1] – mówił prezydent Bydgoszczy nad trumną kupca Mieczysława Kaczmarka, który poległ w kopanym przez siebie rowie. A Ignacy Jan Paderewski pisał: „Wojna... Mamy przekonanie, że kiedyś nastąpi, ale podświadomie odsuwamy w daleką przyszłość termin jej wybuchu. Najwięksi jednak optymiści zgadzają się z największymi pesymistami pod tym względem, że trzeba się do wojny przygotować tak, jakby miała się rozpocząć już jutro”[2].
– A to bardzo złe wiadomości – mówił do swojej gospodyni, starej Florentyny o podwójnym podbródku, opasanej zawsze szarym fartuchem i skrzekliwie ogłaszającej: „A dyć to niepodobne!”.
Ksiądz niestety wiedział, że to, z całą pewnością, podobne. To znaczy, prawdziwe. I chciałby o tym z kimś porozmawiać, ale nie bardzo potrafił znaleźć odpowiedniego rozmówcę. Ludzie oczekiwali od niego podpory, pocieszenia, nie chcieli słuchać o księżych obawach i lękach. Miał utrzymywać w parafii duchowy porządek, czasem pogrozić z ambony, częściej wesprzeć duchowo, no i zawsze odrobinę skłonić parafian do hojności na rzecz Najświętszej Panienki. A to nie było łatwe! Bo przecież a to nowe buciki u żony piekarza, a to nowa kapota u rzeźnika, choć ta stara była całkiem dobra! Naprawdę ksiądz Kazimierz to wszystko widział, a czego nie dojrzał – Florentyna mu opowiedziała.
Więc kiedy mu wyłuszczyła, że podszewkę rzeźnikowej kapoty można było całkiem zgrabnie pocerować, naszyć kawałek nowego i posłużyłaby jeszcze długo – ksiądz ruszył do rzeźnika. Okazało się, że i owszem, datek dla biednych dzieci całkiem spory się trafił, a i o dobrą kolację żona rzeźnika Perkowskiego, Klara, szybko się zatroszczyła. A przecież mięsiwa u rzeźnika jak u nikogo. Najlepsze!
Ksiądz starał się widzieć wokół siebie to, co dobre i dostatnie, nie dlatego, że biedy nie było. Co jednak mógł poradzić na to, że po mieście biegało mnóstwo dzieciaków w butach związanych sznurkiem? Z podeszwami dziurawymi niczym durszlaki? W cienkich sweterkach w siarczyste mrozy?
Wolał nie patrzeć, bo mógł pomóc tylko trochę. Ale pomagał najwięcej, jak potrafił. Florentyna wiedziała, że jak dzieciak przyjdzie na plebanię, nieważne z czym, ze sprawą czy bez, ma wyjść z bułką w ręce. A jak w południe, to w brzuchu ma mieć gorącą zupę. Nawet jeśli będzie cienka, to ma być ciepła. I do syta.
Teraz trwało lato, gorące i parne, jakiego nie pamiętali nawet najstarsi. Wszyscy Polacy, nie tylko ci najbogatsi, robotnicy też dzięki wycieczkom fabrycznym jeździli nad morze, by ochłodzić się w morskiej bryzie, albo do Zakopanego, by pooddychać górskim, chłodnym powietrzem. Teraz gorąca zupa nie była tak ważna, ale zimą...
Jak ksiądz miał poradzić na to, że nawet z pełnym brzuchem dzieciaki wychodziły w zimno bez perspektywy dachu nad głową? Nie miały domów albo działo się w nich tak źle, że lepiej było nocować gdziekolwiek, pod niebem albo na tyłach dworca, byle daleko od pijanego ojca i klientów matki.
Co miał robić? Chodził na wystawne kolacje do rzeźnika, zbierał datki i pomagał, jak mógł. Wspierał przytułek, karmił dzieciaki, organizował zbiórki ciepłej odzieży... Martwił się, bo nie był w stanie pomóc wszystkim. A teraz jeszcze i to.
Coraz częściej mówiło się o wojnie. Na co to komu? Jaka wojna? Mało to okrucieństwa się wydarzyło dwadzieścia lat wcześniej? Do dzisiaj spotykał wojaków, którzy nie chcieli mówić o tym, co widzieli w okopach. Przeżyli, ale ksiądz nie bardzo umiał poradzić sobie z ich pełnym bólu pytaniem: po co? Jak miał to wytłumaczyć?
Żyje się dla Boga – tak chciałby odrzec i tak czasem odpowiadał. Ale oni tylko wzruszali ramionami, patrzyli na niego pustym, pełnym rezygnacji wzrokiem. „Każdy dzień to dla mnie przekleństwo” – mówili zgodnie. „Bo przeżyłem i pamiętam. A lepiej byłoby zapomnieć”.
Chciałby wypowiedzieć jakieś mądre słowa, szukał adekwatnych zdań, modlił się za weteranów, odprawił kilka mszy za ich spokój. Niewiele pomagało.
„A teraz znowu – wojna? To najgorsze, co może nas spotkać!” – myślał. „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje” – tak sądził i tak często powtarzał parafianom.
Potrzebował jednak rozmowy. Już od dawna, od wielu miesięcy szukał w swoim otoczeniu kogoś, z kim warto byłoby spędzić wieczór nad szklaneczką czegoś mocniejszego. Po dobrej kolacji. I rozmawiać – o Bogu, o służbie i problemach z nią związanych, o książkach i uczonych pismach.
„Ale z kim? Z żoną rzeźnika?” – zastanawiał się czasem z lekką ironią. Klara to poczciwa kobieta, a i rzeźnik dobry człowiek, jak piekarz i wielu innych. Urzędnicy z magistratu też byli całkiem do rzeczy. Kiedy jednak przychodziło co do czego – każdy sadzał księdza w najwygodniejszym fotelu, polewał najwykwintniejsze trunki, na stół stawiał, co najlepsze, nawet jeśli dzieciakom od ust odbierał. I co? Każdy chciał słuchać, nie rozmawiać. Spijali słowa z księżych ust. Musiał uważać na wszystko, co mówił.
„Może wcale nie powinien z nimi rozmawiać?” – doszedł w końcu do wniosku ksiądz Kazimierz. „Może moją rolą po prostu jest objawianie prawd Bożych, co tydzień na niedzielnym kazaniu, czasami podczas rozmów na rynku i zwyczajowe pouczanie po spowiedzi”.
A Florentyna! Gdy usłyszała, że ksiądz chciałby rozmawiać z parafianinem, chwyciła w obie dłonie swoje rzadkie włosy i wykrzyknęła:
– A dyć to niepodobne! No prędzej do końca powyrywam, niż pozwolę! Dysputy uczone z rzeźnikiem ksiądz będzie prowadził? A w życiu!
Kazimierz przestał zatem o tym mówić, potrzeba w nim jednak narastała. Przecież każdy potrzebuje kompana!
Dlatego teraz szedł przez rynek i hojnie rozdawał przychylne kiwnięcia głową, głaskał dzieciaki po główkach i zatrzymywał się, by zamienić kilka słów. Robił to już od dawna, wbrew Florentynie.
– A kto to widział, żeby dobrodziej się po ulicach wałęsał! – sarkała.
Kazimierz jednak upierał się, że do ludzi trzeba wyjść, popatrzeć, jak żyją, czy im czego nie brakuje. Lubił także patrzeć na radomskie latarnie. Jak strażniczki – zawsze stały na miejscu, zawsze gotowe czynić swoją posługę: świecić. Oświetlać ludziom właściwą drogę. A i Kazimierzowi łatwiej było doglądać owieczek w świetle, to znaczy podczas wizyt w mieście.
– A może kto tam nadmiernie w bogactwo obrasta? To trzeba zobaczyć – powiedział do gospodyni.
Ostatnie zdanie udobruchało odrobinę Florentynę.
– Jak oglądać bogactwo, to można – zgodziła się w końcu łaskawie. – Toć trza uświadomić co niektórym, że bogactwem potrza się dzielić. Niech i tak będzie. Ksiądz idzie i ogląda.
Kazimierz zatem wychodził do parafian, zastanawiając się, kiedy dopuścił do tego, że gospodyni wydawała mu pozwolenie na wyjście do parafian.
Usłyszał jednak kiedyś, podczas pielgrzymki na Jasną Górę, w której szedł razem z grupą ponad czterdziestu pątników ze swojej parafii, opowieść innego kapłana. Po drodze połączyli się w większą grupę i księża wymieniali się historiami o swoich gospodyniach. Jawiły się jako harpagony. Hetery. Tylko do rządzenia im się brać. Wszystko muszą wiedzieć, zawsze o wszystko wypytać. Jakby im słówko pozwolenia rzec, od razu by pokarmy święciły i ślubów udzielały, takie są!
I wtedy Kazimierz bardziej polubił swoją Florentynę, która wprawdzie też wszystko musiała wiedzieć, ale przynajmniej od czasu do czasu spełniała księże zachcianki. Na przykład zacierki na rosole...
Ksiądz Kazimierz poczuł głód. Już? Zerknął na ratuszowy zegar. Dochodziła trzynasta trzydzieści, czas na obiad. Florentyna będzie się niepokoić... Zdecydowanie za długo zeszło mu na głaskaniu krótko ostrzyżonych dziecięcych główek i wymienianiu grzecznych pozdrowień.
– Proszę księdza – usłyszał za sobą głos dokładnie w chwili, gdy podjął decyzję o powrocie na plebanię. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – Kazimierz ten głos rozpoznał od razu i jęknął w duchu, choć przecież Pan każe ze zrozumieniem i tolerancją odnosić się do wszystkich wiernych. Cóż jednak poradzić na to, że niektórych parafian lubi się bardziej, innych mniej?
Ba! Kazimierz doszedł do wniosku, że chociaż w oczach Boga wszyscy są równi, to nawet wśród księży ta zasada, całkiem po ludzku, czyli czasem opacznie, bywa w życiu realizowana. Czyli zniekształcana.
Teraz jednak nie miało to znaczenia. Kazimierz musiał przyoblec dobrotliwy wyraz twarzy, uśmiechnąć się i ciepłym głosem wyrzec powitanie:
– Na wieki wieków, amen!
Dopiero gdy odpowiedział, dostrzegł, że stojąca przed nim postać ledwie przypominała samą siebie sprzed zaledwie kilku dni.
– Anielo? – Nie powstrzymał okrzyku. – Cóżeż się stało?
– Proszę księdza – powiedziała zgaszonym głosem jedna z jego parafianek. Ta najwyżej nosząca głowę, najbogatsza i najmniej sympatyczna. Zasiadała w pierwszej ławce, którą rodzina sowicie i regularnie opłacała, usta miała zwykle zaciśnięte, a dzieci, cztery córki i jeden syn, jak gąski szły za nią po każdej mszy do wyjścia z kościoła. Pochód zwykle zamykał mąż Anieli, co mogło budzić zdziwienie wyłącznie wśród tych, którzy nie znali tej rodziny. Pan domu nie miał tam wiele do powiedzenia. Wżenił się w bogatą rodzinę, miał się cieszyć z codziennego życia i nie zawracać głowy. A! I prowadzić kantor zbożowy, pomnażając w ten sposób dochody rodziny.
Aniela nosiła zwykle długie brązowe suknie, dopasowane w talii, z jasnymi plisowanymi żabotami. Niemal nigdy nie zapominała o etoli ze srebrnego lisa, którą szczyciła się jako jedyna w parafii. Teraz jednak stała przed Kazimierzem zakryta jedynie kolorową chustą, która... chyba nie należała do niej? Kazimierzowi zdawało się, że widział ją u służącej Anieli, ale może coś pomylił? Kobiece fatałaszki tak trudno odróżnić.
– Proszę księdza... – powtórzyła kobieta i przygryzła wargę. – Potrzebowałabym porady.
Kazimierz uśmiechnął się delikatnie.
– Zapraszam do kancelarii, choćby dzisiaj.
– Nie, proszę księdza. Nie.
Kazimierz nie znalazł słów, by odpowiedzieć. Nie? Tak po prostu? Do księdza?
– Ja... chciałabym, by ksiądz dobrodziej wstąpił do mnie. Do nas. Zaszczycił nasz dom swoją obecnością. Nawet i na obiedzie. Zatelefonuję na plebanię, by powiadomić Florentynę, że ksiądz posili się u nas. Albo poślę służącą, niech sobie razem popytlują, Flora nie będzie potem tak grymasić. Bo ja... Bardzo księdza proszę.
Kazimierz wyobraził sobie minę Florentyny, gdy dowie się, że nie będzie go na obiedzie. Wykluczone! A jednak... Mina jego rozmówczyni wskazywała na to, że ona naprawdę potrzebuje pocieszenia, może nawet rady. A od czegóż jest ksiądz, jeśli nie od tego, by radzić wiernym? Wspierać i doradzać?
Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że kucharka Anieli uchodziła za najlepszą w całej okolicy. Rywalizowały z Florentyną, jednak na plebanii nie było jak udowadniać kulinarnej wyższości. Przyjęcia w domu Szulowskich pozwalały jej kucharce na znacznie bardziej spektakularne popisy.
Zaraz po przejściu przez bogato rzeźbione drzwi do kamienicy Aniela odrzuciła na bok chustę i szybko wspięła się po schodach. Gdy ksiądz Kazimierz dotarł na pierwsze piętro, w drzwiach czekała już na niego służąca. Sama Szulowska zaś oczekiwała gościa w salonie, stojąc przy oknie.
– Poleć na plebanię, powiedz Florentynie, że ksiądz dobrodziej dzisiaj u nas posili się obiadem. – Służąca dygnęła, Aniela zatrzymała ją jednak w drzwiach. – Twoja chusta jest na dole, przy wejściu. I przyślij tutaj kucharkę.
Kazimierz usiadł przy okrągłym stole, gdy tylko gospodyni wskazała mu miejsce. Tuż obok wielkiej, robionej na zamówienie klatki na papugi, które obrosły już w Radomiu w legendy, umiejętnie podsycane przez ich właściciela. A to papugi umiały gadać, czego nikt nigdy nie słyszał, a to zdobyły medal na jakiejś wystawie, o której nikt nie wiedział, a to były ostatnimi przedstawicielami ginącego gatunku... Radomiacy przestali już wierzyć w te bajki, ale papugi faktycznie były efektowne. Wielkie, kolorowe i straszliwie głośno skrzeczące. Kazimierz skierował wzrok na klatkę, Aniela wstała i nakryła ją cienkim płótnem. Hałas natychmiast ucichł.
– Dostrzegłam księdza dobrodzieja na rynku i od razu pobiegłam. Proszę o wybaczenie. Nie chciałam rozmawiać o tym w... towarzystwie. Nawet Florentyny. – Machnęła upierścienioną ręką, zadzwoniły dwa pierścionki, które nosiła na serdecznym palcu lewej ręki. Jeden skromny, należący wcześniej do jej matki, podobno popowstańcza pamiątka rodzinna, i drugi z wielkim ametystem otoczonym brylancikami, wystawny prezent od męża. Na prawej dłoni obok obrączki miała zaś pierścionek z emalią. Robota znanego wiedeńskiego złotnika przykuwała wzrok ażurową oprawą, nikt w Radomiu nie miał niczego podobnego.
Kazimierz uśmiechnął się dobrotliwie. Florentyna była wspaniałą gospodynią, jednak język miała niewyparzony. To rozumieli wszyscy. Wiedziała wszystko i mówiła o wszystkim. Każdemu. Plotka czy fakt, nie miało to dla niej znaczenia.
Dlaczegóż jednak miałoby to być istotne dla Anieli? Zwykle zachowywała wszelkie pozory, a przede wszystkim dbała o etykietę czy jak to tam zwać. Kazimierz podśmiewał się w duchu, że etykieta to w Warszawie, a u nich to zaledwie poprawne zachowanie, bo o dobrym to wielu mieszkańców nawet nie słyszało. A i tak najważniejsze pozostawało współczujące serce, ale to dodawał tylko czasami, głównie wtedy, gdy nie było w pobliżu Florentyny.
Co się zatem stało, że Aniela sama, i to niekompletnie ubrana, bez kapelusza, wybiegła po niego na brukowany rynek?
Widząc zbliżającą się kucharkę, Szulowska wbiła oczy w wejście i zanim jeszcze potężnych rozmiarów kobieta znalazła się w świetle drzwi, zaczęła mówić:
– Katarzyna zaordynuje obiad dla księdza dobrodzieja. Taki odpowiedni. Coby niczego nie zabrakło. I deseru podwójną porcję! – rozkazała. – Nakryjcie w stołowym, na rodowej porcelanie. I tylko dla nas, dla proboszcza i dla mnie. Żeby mi się nikt tam nie pałętał! A deser proszę zabrać Celinie, żeby nic nie dostała.
Kucharka kiwnęła głową i odwróciła się z zamiarem szybkiego wykonania polecenia. Zanim jednak odeszła, Aniela dodała jeszcze rozkazującym tonem:
– I niech Katarzyna zamknie nam drzwi!
Kucharka przybrała zdumiony wyraz twarzy, wykonała jednak polecenie i poczłapała do swojego kuchennego królestwa.
Zanim Szulowska zebrała się w sobie, by powiedzieć cokolwiek, drzwi otworzyły się ponownie i służąca wniosła tacę z herbatą. Kazimierz zauważył, że gospodyni nie wydała takiego polecenia. Herbata zmaterializowała się jakoby sama. I ciasteczka, z których zresztą słynęła kucharka Anieli. A także miseczka z wiśniowymi konfiturami. Parafianie doskonale wiedzieli, że Kazimierz jest łasy na słodkości, lubił wszystkie, ale za wiśniami – w każdej postaci! – przepadał najbardziej. W cieście, w czekoladzie, jako konfiturę, ale najbardziej – w nalewce. Coś było na rzeczy, zdecydowanie.
– Czy dobrodziej życzy sobie naleweczki? Wiśniowej? – zapytała Aniela nierozważnie.
Kazimierz tylko zamrugał.
– To poprosimy. – Aniela zwróciła się do służącej i zmierzyła ją ostrym spojrzeniem. – Ino szybko!
Dziewczyna dygnęła i wyszła bez słowa, a gospodyni skierowała wzrok w stronę księdza.
– Takiego frasunku nie miałam od czasu, kiedy to mój brat nie wrócił z Wielkiej Wojny – odezwała się po chwili, zaciskając szczęki, przez co Kazimierz bardziej domyślił się wypowiadanych słów, niż je zrozumiał.
Historia Edwarda znana była w całej okolicy. Dziedzic całkiem sporego folwarku poszedł na wojnę jako ochotnik. Rodzina od zawsze słynęła z patriotycznej postawy, z tego powodu spotkały ją zresztą różnego rodzaju restrykcje po powstaniu styczniowym. Familii udało się uratować część majątku, a potem pracowitością i zaradnością odbudowali pozycję najbogatszego klanu w okolicy. Matka Anieli, wżeniona z wielkiej miłości w rodzinę Krasiowskich, urodziła tylko trójkę dzieci. Sama zgasła po trzecim porodzie niczym świeca przy podmuchu wiatru. Został Edward, Aniela i Władysława. A gdy najstarszy poszedł na Wielką Wojnę i słuch o nim zaginął na wiele miesięcy, w rodzinie zapanowała żałoba. Ostatecznie na folwarku pozostała Władysława, Aniela zaś otrzymała od ojca kamienicę w samym centrum miasta. Cień Edwarda jednak wciąż krążył nad rodziną, może dlatego Aniela Szulowska nigdy nie nosiła kolorowych ubrań?
Co mogłoby się równać z owym nieszczęściem, gdy stary Krasiowski dostał tamten list? Zawiadomienie, tak należałoby powiedzieć. Kartka papieru, która zmieniła całkowicie życie rodziny. Ojciec się załamał, Władysława gładko przejęła gospodarskie sprawy, od zawsze miała do tego dryg, w przeciwieństwie do Anieli. Wyszła szybko za mąż, by uregulować sprawy prawne, więc i Aniela sfinalizowała swoje matrymonialne plany. Wszystko szybko, w pośpiechu, jakby obydwie panny zdawały sobie sprawę, że ojciec, który śmierć żony przeżył okropnie, załamie się zupełnie po śmierci syna. Długo nie czekały. Zaledwie pół roku po ślubie Anieli wszyscy wdziali czarne szaty i odprowadzili seniora do rodzinnego grobowca.
Czy to możliwe, by teraz sprawa była podobnej proweniencji? By Aniela martwiła się tak samo mocno? Nikt przecież nie umarł! Nikogo z tej rodziny na cmentarz Kazimierz ostatnio nie odprowadzał.
– Proszę księdza, ja... nie wiem. Taki wstyd! – Aniela gwałtownie uniosła głowę i spojrzała księdzu w twarz. Po raz pierwszy zobaczył łzy w oczach tej dumnej kobiety. – Moja Celina... moja najstarsza córka! – powiedziała i zamilkła.
Kazimierz pomyślał, że to wyjątkowo irytujące. Najpierw zaczepia go na rynku, ubrana jak własna służąca, nie pozwala wrócić na plebanię na obiad, obiecując jakieś frykasy. Tymczasem na stole została już tylko marna pozostałość po – skądinąd pysznych – ciasteczkach, obiecanej nalewki ani widu, ani słychu, a obiad? Nawet nie pachnie! Do tego jeszcze te ciągłe westchnienia, przerwy, zafrasowane miny. Cóż za nieudane popołudnie!
Jakby słysząc rozmyślania księdza, służąca otworzyła drzwi.
– Podałam w stołowym – powiedziała cicho, a Aniela skinęła tylko głową i podniosła się z krzesła. Ksiądz ruszył za nią z nadzieją, że obiad okaże się co najmniej tak dobry jak ten, który na pewno czeka na niego na plebanii. Na myśl o wyrzutach, jakie zrobi mu Florentyna, poczuł gorzki smak w ustach. Niech chociaż ten posiłek będzie tego wart.
Już po chwili wiedział, że bez względu na gderanie Florentyny, nie będzie żałował. Katarzyna wyciągnęła ze spiżarni chyba wszystkie zapasy. Nóżki, galareta z rybą, świeże sery. Aniela skupiła wzrok na ustawionych w głębokich naczyniach potrawach. W milczeniu wskazała księdzu stół i rozpoczęła posiłek. Kazimierz odchrząknął i wstał.
– Pobłogosław, Panie Boże, nas, pobłogosław ten posiłek i tych, którzy go przygotowali – powiedział. Aniela także wstała, choć z wyraźną niechęcią. – I naucz nas dzielić się chlebem i miłością ze wszystkimi. Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen.
Szulowska przeżegnała się mechanicznie i od razu usiadła. Kazimierz czekał jeszcze na jakikolwiek gest gospodyni, nie doczekał się jednak, nałożył więc sobie nóżek, mógłby takie jeść codziennie, trzy razy dziennie, całe życie! A ryba, ech, co to była za ryba!
Po kolei delektował się każdą z potraw, od czasu do czasu zerkając na gospodynię. Ona prawie nic nie jadła, a co gorsza – zupełnie nie zabawiała gościa rozmową. To wprost niekulturalne! Ale Szulowska zdawała się tym w ogóle nie przejmować. Grzebała widelcem w talerzu i wzdychała ciężko.
Potem pojawiły się na stole medaliony mięsne, ziemniaki gniecione, suto doprawione skwarkami i warzywa z wody. O leguminie Kazimierz myślał z poczuciem przejedzenia.
– A dlaczego Celina nie zasłużyła na deser? – zapytał w końcu, gdy już właściwie nie miał w żołądku miejsca na deser, za to miał na niego ogromną ochotę.
– Celina? Właśnie! – Aniela w końcu się ożywiła. – O niej musimy porozmawiać. Proszę księdza, musi mi ksiądz pomóc. Trzeba ją gdzieś schować. Mąż twierdzi, że najlepiej do trumny.
– Słucham? – Kazimierzowi sztućce wypadły z rąk.
– Wojciech twierdzi, że lepiej mieć córkę martwą niż zhańbioną.
– Szanowny małżonek...? – zadziwił się ksiądz. – Czy Celina...? – Właściwie nie wiedział, o co najpierw zapytać. W jednej chwili miał obraz sytuacji.
– Nikt na razie nie wie, jeszcze nawet u lekarza nie była, ale proszę księdza, przecież jestem kobietą, ja wiem. Hańba, i to z kim! To skandal, ona zupełnie straciła rozum dla tego hochsztaplera.
– Czy to jest...
– Tak! Dokładnie! – przerwała księdzu Aniela. – Ten... ten... student! – Ostatnie słowo wypluła niczym zepsute winogrono. Wyobrażenie najbardziej zadufanej mieszkanki miasta konsumującej nadgniły owoc wytrąciło Kazimierza z równowagi bardziej niż rozmowa o niesławie córki gospodyni. – Zdał na studia w Warszawie, wyjeżdża w październiku, wyobraża sobie ksiądz? Jeszcze podobno jest z tego dumny! Łachudra jedna, córkę nam zhańbił i teraz chce zostawić! Muszę ją wysłać daleko, daleko stąd. Najlepiej tam, gdzie nikt się nią nie zainteresuje. Gdzie w ogóle dla nas, wszystkich tutaj w mieście, po prostu zaginie. Bo inaczej... – Aniela oparła głowę na rękach – Wojciech ją po prostu zabije. Niech mi ksiądz pomoże! – powiedziała z rozpaczą w głosie.
– Chce pani wysłać córkę...?
– Tak! – znów przerwała księdzu. – Na koniec świata! Żeby nie przynosiła sromoty rodzinie.
Kazimierz pokręcił głową.
– Nie o to pytam. Czy pani chce, pani – powtórzył ostatnie słowo, znacząco na nią spoglądając – pozbyć się córki z domu?
– Nie – odpowiedziała. – Kocham moją najstarszą córkę. Jak ja będę mogła bez niej?
I zrobiła coś, czego Kazimierz bał się najbardziej. Rozpłakała się.
To był oręż, przed którym czuł się całkowicie bezbronny. Florentyna mogła krzyczeć, złościć się, nawet spóźnić się z obiadem – ksiądz się jej bał, ale i tak robił swoje. Wystarczyło jednak, by gospodyni pokazała twarz z załzawionymi oczami – zawsze ulegał. Nie potrafił poradzić sobie z kobiecymi łzami!
– Przepraszam. – Szulowska się zreflektowała. Zamrugała i uśmiechając się nieśmiało, wyszła z jadalni. Kazimierz oparł łokcie o stół i się zamyślił.
To miało być spokojne popołudnie. Spacer po rynku, głaskanie dzieci po główkach, krótkie rozmowy z parafianami, potem powrót na obiad, sjesta. Na koniec dnia msza święta, potem kolacja i wieczorne studiowane Biblii. A tutaj...
Pokręcił głową. Oszukiwał się. Dzień miał wyglądać zupełnie inaczej. Miał przecież...
Zanim zdołał zwerbalizować swój poranny plan, wypełniony obawami, a nawet lękiem, zanim zdołał przyznać się sam przed sobą do swoich rzeczywistych zamiarów, których odrobinę się krępował – do jadalni wparowała służąca.
– Pani poleciła podać deser – powiedziała zaczerwieniona dziewczyna.
Po czym wypadła z jadalni, aż spódnica jej zafurkotała. Kazimierz nie zdążył nic powiedzieć, a służąca już po chwili podjechała z wózeczkiem wypełnionym słodkościami. Na ten widok Kazimierz zapomniał o wszelkich rozterkach.
Czego tam nie było! Rolada makowa, baba drożdżowa grubo lukrowana, kruche ciasteczka z marmoladą, a nawet ptasie mleczko, wymysł warszawski, coraz bardziej popularny także i na ich terenach. To nie był czas na zadawanie pytań ani rachunek sumienia. Zanim Aniela powróciła do jadalni, już uspokojona, z upudrowaną twarzą i uszminkowanymi ustami, Kazimierz zdołał trzykrotnie napełnić i opróżnić deserowy talerzyk. Gdyby jeszcze tak kawa... Albo chociaż herbata!
Wytarł jednak usta serwetką i zwrócił się do Anieli, która usiadła na krześle z dłońmi splecionymi skromnie na podołku:
– Sprawa wymaga przemyślenia.
– Oczywiście, ojcze dobrodzieju – odpowiedziała Aniela Szulowska, nie podnosząc oczu na księdza.
– Zapraszam szanowną panią do kancelarii, na przykład we czwartek. Czy czwartek pani odpowiada?
– Byłabym wdzięczna za piątek – odpowiedziała Aniela. – We czwartek, wraz z małżonkiem, udajemy się do mojej siostry, by przedyskutować rodzinne sprawy.
– To może zechciałaby pani wcześniej, we środę?
Aniela pokręciła głową i przygryzła wargę.
– Nie, proszę księdza. W piątek będę już wiedziała wszystko, co niezbędne. I stawię się u dobrodzieja około jedenastej, jeśli to dobra godzina. Albo zaraz po porannej mszy.
Kazimierz wyszedł z domu Szulowskich do granic objedzony, z poczuciem ciężkości w całym ciele i we wszystkich myślach. Znał Celinę i jej ukochanego, młodego studenta bez grosza przy duszy. Uczciwego chłopaka, który chciał zapewnić ukochanej godziwe życie, więc uczył się dniami i nocami, by dostać się na studia. I wierzył, że tak samo ciężko będzie pracował, by dobrze zdać wszystkie egzaminy. Młodzi byli w siebie wpatrzeni, ale czy to wystarczy?
Na pewno jednak nie może to być powodem, by rozważać zamordowanie niesfornej dziewczyny! Ani banicji na koniec świata...
Ze wszystkich martwiących tematów Kazimierza frapował jednak najbardziej bieżący: jak wytłumaczyć się Florentynie?
Rozmyślał tak przez całą drogę na plebanię. A na miejscu okazało się, że całkiem niepotrzebnie. Florentyna nie miała do księdza żadnych pretensji! Co gorsza, nie odezwała się do Kazimierza ani słowem, a to było ze wszech miar, bardzo, najbardziej niepokojące.
PRZYPISY