Córka rabina - Agnieszka Lis - ebook + audiobook + książka

Córka rabina ebook i audiobook

Lis Agnieszka

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Miłość, przyjaźń, tolerancja.

Katolicki ksiądz, Kazimierz, jest wśród swoich parafian bardzo szanowany. Nie tylko czyni kapłańską posługę, jest także powiernikiem wiernych i zwyczajowo rozstrzyga lokalne konflikty. Stawiany na piedestale, pomagając innym, czuje się osamotniony. Wkrótce między nim i rabinem Chilem nawiązuje się nić porozumienia i przyjaźni.

Wybuch wojny nie przerywa dopiero co powstałej zażyłości, wręcz zacieśnia i buduje niezwykłą relację.

Pewnego dnia Kazimierz zauważa córkę rabina, Rachelę, przechadzającą się po rynku pod rękę z niemieckim żołnierzem...

Agnieszka Lis zabiera nas do świata, w którym temat wiary i tolerancji miesza się z wojennym niebezpieczeństwem. Cóż warte jest człowieczeństwo, gdy każdy dzień może być tym ostatnim? Czy w rzeczywistości pełnej uprzedzeń i lęku jest miejsce na przyjaźń?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 51 min

Oceny
4,1 (167 ocen)
74
48
32
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiecich

Nie oderwiesz się od lektury

Może być ale szału nie ma
10
kadamosia

Nie oderwiesz się od lektury

Fabuła ciekawa, język również, istota książki najważniejsza i to, że odnosi się do faktów, czyniąc lekturę tym bardziej wartościową.
10
ulasjolas

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść o przyjaźni księdza i rabina w Radomiu w dramatycznych czasach II wojny światowej.
10
SabinaSikora

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
madzia_8

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam😊
10

Popularność




Re­dak­cjaAgniesz­ka Czap­czyk
Ko­rek­taJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­kiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdjęcia wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce© In­a­ra Pru­sa­ko­va/Shut­ter­stock
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Agniesz­ka Lis, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-43-5
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

ROZDZIAŁ 1

Ksi­ądz Ka­zi­mierz sze­dł nie­śpiesz­nym kro­kiem przez skwer, do­bro­tli­wie roz­da­jąc wo­kół uśmie­chy pa­ra­fia­nom. Nie mógł, nie za­mie­rzał oka­zy­wać zde­ner­wo­wa­nia, choć czuł się bar­dzo nie­spo­koj­ny. Ze­wsząd do­bie­ga­ły in­for­ma­cje o woj­nie. W ca­łej Rzecz­po­spo­li­tej lud­no­ść ko­pa­ła rowy prze­ciw­lot­ni­cze, w nie­któ­rych przy­pad­kach pra­cu­jąc po­nad siły. „Do­brze ob­li­czył swe siły, ale nie ob­li­czył sił swe­go ser­ca”[1] – mó­wił pre­zy­dent Byd­gosz­czy nad trum­ną kup­ca Mie­czy­sła­wa Kacz­mar­ka, któ­ry po­le­gł w ko­pa­nym przez sie­bie ro­wie. A Igna­cy Jan Pa­de­rew­ski pi­sał: „Woj­na... Mamy prze­ko­na­nie, że kie­dyś na­stąpi, ale podświa­do­mie od­su­wa­my w da­le­ką przy­szło­ść ter­min jej wy­bu­chu. Naj­wi­ęk­si jed­nak opty­mi­ści zga­dza­ją się z naj­wi­ęk­szy­mi pe­sy­mi­sta­mi pod tym względem, że trze­ba się do woj­ny przy­go­to­wać tak, jak­by mia­ła się roz­po­cząć już ju­tro”[2].

– A to bar­dzo złe wia­do­mo­ści – mó­wił do swo­jej go­spo­dy­ni, sta­rej Flo­ren­ty­ny o po­dwój­nym pod­bród­ku, opa­sa­nej za­wsze sza­rym far­tu­chem i skrze­kli­wie ogła­sza­jącej: „A dyć to nie­po­dob­ne!”.

Ksi­ądz nie­ste­ty wie­dział, że to, z całą pew­no­ścią, po­dob­ne. To zna­czy, praw­dzi­we. I chcia­łby o tym z kimś po­roz­ma­wiać, ale nie bar­dzo po­tra­fił zna­le­źć od­po­wied­nie­go roz­mów­cę. Lu­dzie ocze­ki­wa­li od nie­go pod­po­ry, po­cie­sze­nia, nie chcie­li słu­chać o ksi­ężych oba­wach i lękach. Miał utrzy­my­wać w pa­ra­fii du­cho­wy po­rządek, cza­sem po­gro­zić z am­bo­ny, częściej wes­przeć du­cho­wo, no i za­wsze odro­bi­nę skło­nić pa­ra­fian do hoj­no­ści na rzecz Najświ­ęt­szej Pa­nien­ki. A to nie było ła­twe! Bo prze­cież a to nowe bu­ci­ki u żony pie­ka­rza, a to nowa ka­po­ta u rze­źni­ka, choć ta sta­ra była ca­łkiem do­bra! Na­praw­dę ksi­ądz Ka­zi­mierz to wszyst­ko wi­dział, a cze­go nie doj­rzał – Flo­ren­ty­na mu opo­wie­dzia­ła.

Więc kie­dy mu wy­łusz­czy­ła, że pod­szew­kę rze­źni­ko­wej ka­po­ty mo­żna było ca­łkiem zgrab­nie po­ce­ro­wać, na­szyć ka­wa­łek no­we­go i po­słu­ży­ła­by jesz­cze dłu­go – ksi­ądz ru­szył do rze­źni­ka. Oka­za­ło się, że i ow­szem, da­tek dla bied­nych dzie­ci ca­łkiem spo­ry się tra­fił, a i o do­brą ko­la­cję żona rze­źni­ka Per­kow­skie­go, Kla­ra, szyb­ko się za­trosz­czy­ła. A prze­cież mi­ęsi­wa u rze­źni­ka jak u ni­ko­go. Naj­lep­sze!

Ksi­ądz sta­rał się wi­dzieć wo­kół sie­bie to, co do­bre i do­stat­nie, nie dla­te­go, że bie­dy nie było. Co jed­nak mógł po­ra­dzić na to, że po mie­ście bie­ga­ło mnó­stwo dzie­cia­ków w bu­tach zwi­ąza­nych sznur­kiem? Z po­de­szwa­mi dziu­ra­wy­mi ni­czym dursz­la­ki? W cien­kich swe­ter­kach w siar­czy­ste mro­zy?

Wo­lał nie pa­trzeć, bo mógł po­móc tyl­ko tro­chę. Ale po­ma­gał naj­wi­ęcej, jak po­tra­fił. Flo­ren­ty­na wie­dzia­ła, że jak dzie­ciak przyj­dzie na ple­ba­nię, nie­wa­żne z czym, ze spra­wą czy bez, ma wy­jść z bu­łką w ręce. A jak w po­łud­nie, to w brzu­chu ma mieć go­rącą zupę. Na­wet je­śli będzie cien­ka, to ma być cie­pła. I do syta.

Te­raz trwa­ło lato, go­rące i par­ne, ja­kie­go nie pa­mi­ęta­li na­wet naj­star­si. Wszy­scy Po­la­cy, nie tyl­ko ci naj­bo­gat­si, ro­bot­ni­cy też dzi­ęki wy­ciecz­kom fa­brycz­nym je­ździ­li nad mo­rze, by ochło­dzić się w mor­skiej bry­zie, albo do Za­ko­pa­ne­go, by po­od­dy­chać gór­skim, chłod­nym po­wie­trzem. Te­raz go­rąca zupa nie była tak wa­żna, ale zimą...

Jak ksi­ądz miał po­ra­dzić na to, że na­wet z pe­łnym brzu­chem dzie­cia­ki wy­cho­dzi­ły w zim­no bez per­spek­ty­wy da­chu nad gło­wą? Nie mia­ły do­mów albo dzia­ło się w nich tak źle, że le­piej było no­co­wać gdzie­kol­wiek, pod nie­bem albo na ty­łach dwor­ca, byle da­le­ko od pi­ja­ne­go ojca i klien­tów mat­ki.

Co miał ro­bić? Cho­dził na wy­staw­ne ko­la­cje do rze­źni­ka, zbie­rał dat­ki i po­ma­gał, jak mógł. Wspie­rał przy­tu­łek, kar­mił dzie­cia­ki, or­ga­ni­zo­wał zbiór­ki cie­płej odzie­ży... Mar­twił się, bo nie był w sta­nie po­móc wszyst­kim. A te­raz jesz­cze i to.

Co­raz częściej mó­wi­ło się o woj­nie. Na co to komu? Jaka woj­na? Mało to okru­cie­ństwa się wy­da­rzy­ło dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej? Do dzi­siaj spo­ty­kał wo­ja­ków, któ­rzy nie chcie­li mó­wić o tym, co wi­dzie­li w oko­pach. Prze­ży­li, ale ksi­ądz nie bar­dzo umiał po­ra­dzić so­bie z ich pe­łnym bólu py­ta­niem: po co? Jak miał to wy­tłu­ma­czyć?

Żyje się dla Boga – tak chcia­łby od­rzec i tak cza­sem od­po­wia­dał. Ale oni tyl­ko wzru­sza­li ra­mio­na­mi, pa­trzy­li na nie­go pu­stym, pe­łnym re­zy­gna­cji wzro­kiem. „Ka­żdy dzień to dla mnie prze­kle­ństwo” – mó­wi­li zgod­nie. „Bo prze­ży­łem i pa­mi­ętam. A le­piej by­ło­by za­po­mnieć”.

Chcia­łby wy­po­wie­dzieć ja­kieś mądre sło­wa, szu­kał ade­kwat­nych zdań, mo­dlił się za we­te­ra­nów, od­pra­wił kil­ka mszy za ich spo­kój. Nie­wie­le po­ma­ga­ło.

„A te­raz zno­wu – woj­na? To naj­gor­sze, co może nas spo­tkać!” – my­ślał. „Zgo­da bu­du­je, nie­zgo­da ruj­nu­je” – tak sądził i tak często po­wta­rzał pa­ra­fia­nom.

Po­trze­bo­wał jed­nak roz­mo­wy. Już od daw­na, od wie­lu mie­si­ęcy szu­kał w swo­im oto­cze­niu ko­goś, z kim war­to by­ło­by spędzić wie­czór nad szkla­necz­ką cze­goś moc­niej­sze­go. Po do­brej ko­la­cji. I roz­ma­wiać – o Bogu, o słu­żbie i pro­ble­mach z nią zwi­ąza­nych, o ksi­ążkach i uczo­nych pi­smach.

„Ale z kim? Z żoną rze­źni­ka?” – za­sta­na­wiał się cza­sem z lek­ką iro­nią. Kla­ra to po­czci­wa ko­bie­ta, a i rze­źnik do­bry czło­wiek, jak pie­karz i wie­lu in­nych. Urzęd­ni­cy z ma­gi­stra­tu też byli ca­łkiem do rze­czy. Kie­dy jed­nak przy­cho­dzi­ło co do cze­go – ka­żdy sa­dzał ksi­ędza w naj­wy­god­niej­szym fo­te­lu, po­le­wał naj­wy­kwint­niej­sze trun­ki, na stół sta­wiał, co naj­lep­sze, na­wet je­śli dzie­cia­kom od ust od­bie­rał. I co? Ka­żdy chciał słu­chać, nie roz­ma­wiać. Spi­ja­li sło­wa z ksi­ężych ust. Mu­siał uwa­żać na wszyst­ko, co mó­wił.

„Może wca­le nie po­wi­nien z nimi roz­ma­wiać?” – do­sze­dł w ko­ńcu do wnio­sku ksi­ądz Ka­zi­mierz. „Może moją rolą po pro­stu jest ob­ja­wia­nie prawd Bo­żych, co ty­dzień na nie­dziel­nym ka­za­niu, cza­sa­mi pod­czas roz­mów na ryn­ku i zwy­cza­jo­we po­ucza­nie po spo­wie­dzi”.

A Flo­ren­ty­na! Gdy usły­sza­ła, że ksi­ądz chcia­łby roz­ma­wiać z pa­ra­fia­ni­nem, chwy­ci­ła w obie dło­nie swo­je rzad­kie wło­sy i wy­krzyk­nęła:

– A dyć to nie­po­dob­ne! No prędzej do ko­ńca po­wy­ry­wam, niż po­zwo­lę! Dys­pu­ty uczo­ne z rze­źni­kiem ksi­ądz będzie pro­wa­dził? A w ży­ciu!

Ka­zi­mierz prze­stał za­tem o tym mó­wić, po­trze­ba w nim jed­nak na­ra­sta­ła. Prze­cież ka­żdy po­trze­bu­je kom­pa­na!

Dla­te­go te­raz sze­dł przez ry­nek i hoj­nie roz­da­wał przy­chyl­ne kiw­ni­ęcia gło­wą, gła­skał dzie­cia­ki po głów­kach i za­trzy­my­wał się, by za­mie­nić kil­ka słów. Ro­bił to już od daw­na, wbrew Flo­ren­ty­nie.

– A kto to wi­dział, żeby do­bro­dziej się po uli­cach wa­łęsał! – sar­ka­ła.

Ka­zi­mierz jed­nak upie­rał się, że do lu­dzi trze­ba wy­jść, po­pa­trzeć, jak żyją, czy im cze­go nie bra­ku­je. Lu­bił ta­kże pa­trzeć na ra­dom­skie la­tar­nie. Jak stra­żnicz­ki – za­wsze sta­ły na miej­scu, za­wsze go­to­we czy­nić swo­ją po­słu­gę: świe­cić. Oświe­tlać lu­dziom wła­ści­wą dro­gę. A i Ka­zi­mie­rzo­wi ła­twiej było do­glądać owie­czek w świe­tle, to zna­czy pod­czas wi­zyt w mie­ście.

– A może kto tam nad­mier­nie w bo­gac­two ob­ra­sta? To trze­ba zo­ba­czyć – po­wie­dział do go­spo­dy­ni.

Ostat­nie zda­nie udo­bru­cha­ło odro­bi­nę Flo­ren­ty­nę.

– Jak oglądać bo­gac­two, to mo­żna – zgo­dzi­ła się w ko­ńcu ła­ska­wie. – Toć trza uświa­do­mić co nie­któ­rym, że bo­gac­twem po­trza się dzie­lić. Niech i tak będzie. Ksi­ądz idzie i ogląda.

Ka­zi­mierz za­tem wy­cho­dził do pa­ra­fian, za­sta­na­wia­jąc się, kie­dy do­pu­ścił do tego, że go­spo­dy­ni wy­da­wa­ła mu po­zwo­le­nie na wy­jście do pa­ra­fian.

Usły­szał jed­nak kie­dyś, pod­czas piel­grzym­ki na Ja­sną Górę, w któ­rej sze­dł ra­zem z gru­pą po­nad czter­dzie­stu pąt­ni­ków ze swo­jej pa­ra­fii, opo­wie­ść in­ne­go ka­pła­na. Po dro­dze po­łączy­li się w wi­ęk­szą gru­pę i ksi­ęża wy­mie­nia­li się hi­sto­ria­mi o swo­ich go­spo­dy­niach. Ja­wi­ły się jako har­pa­go­ny. He­te­ry. Tyl­ko do rządze­nia im się brać. Wszyst­ko mu­szą wie­dzieć, za­wsze o wszyst­ko wy­py­tać. Jak­by im słów­ko po­zwo­le­nia rzec, od razu by po­kar­my świ­ęci­ły i ślu­bów udzie­la­ły, ta­kie są!

I wte­dy Ka­zi­mierz bar­dziej po­lu­bił swo­ją Flo­ren­ty­nę, któ­ra wpraw­dzie też wszyst­ko mu­sia­ła wie­dzieć, ale przy­naj­mniej od cza­su do cza­su spe­łnia­ła ksi­ęże za­chcian­ki. Na przy­kład za­cier­ki na ro­so­le...

Ksi­ądz Ka­zi­mierz po­czuł głód. Już? Zer­k­nął na ra­tu­szo­wy ze­gar. Do­cho­dzi­ła trzy­na­sta trzy­dzie­ści, czas na obiad. Flo­ren­ty­na będzie się nie­po­ko­ić... Zde­cy­do­wa­nie za dłu­go ze­szło mu na gła­ska­niu krót­ko ostrzy­żo­nych dzie­ci­ęcych głó­wek i wy­mie­nia­niu grzecz­nych po­zdro­wień.

– Pro­szę ksi­ędza – usły­szał za sobą głos do­kład­nie w chwi­li, gdy pod­jął de­cy­zję o po­wro­cie na ple­ba­nię. – Niech będzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus! – Ka­zi­mierz ten głos roz­po­znał od razu i jęk­nął w du­chu, choć prze­cież Pan każe ze zro­zu­mie­niem i to­le­ran­cją od­no­sić się do wszyst­kich wier­nych. Cóż jed­nak po­ra­dzić na to, że nie­któ­rych pa­ra­fian lubi się bar­dziej, in­nych mniej?

Ba! Ka­zi­mierz do­sze­dł do wnio­sku, że cho­ciaż w oczach Boga wszy­scy są rów­ni, to na­wet wśród ksi­ęży ta za­sa­da, ca­łkiem po ludz­ku, czy­li cza­sem opacz­nie, bywa w ży­ciu re­ali­zo­wa­na. Czy­li znie­kszta­łca­na.

Te­raz jed­nak nie mia­ło to zna­cze­nia. Ka­zi­mierz mu­siał przy­oblec do­bro­tli­wy wy­raz twa­rzy, uśmiech­nąć się i cie­płym gło­sem wy­rzec po­wi­ta­nie:

– Na wie­ki wie­ków, amen!

Do­pie­ro gdy od­po­wie­dział, do­strze­gł, że sto­jąca przed nim po­stać le­d­wie przy­po­mi­na­ła samą sie­bie sprzed za­le­d­wie kil­ku dni.

– Anie­lo? – Nie po­wstrzy­mał okrzy­ku. – Có­żeż się sta­ło?

– Pro­szę ksi­ędza – po­wie­dzia­ła zga­szo­nym gło­sem jed­na z jego pa­ra­fia­nek. Ta naj­wy­żej no­sząca gło­wę, naj­bo­gat­sza i naj­mniej sym­pa­tycz­na. Za­sia­da­ła w pierw­szej ław­ce, któ­rą ro­dzi­na so­wi­cie i re­gu­lar­nie opła­ca­ła, usta mia­ła zwy­kle za­ci­śni­ęte, a dzie­ci, czte­ry cór­ki i je­den syn, jak gąski szły za nią po ka­żdej mszy do wy­jścia z ko­ścio­ła. Po­chód zwy­kle za­my­kał mąż Anie­li, co mo­gło bu­dzić zdzi­wie­nie wy­łącz­nie wśród tych, któ­rzy nie zna­li tej ro­dzi­ny. Pan domu nie miał tam wie­le do po­wie­dze­nia. Wże­nił się w bo­ga­tą ro­dzi­nę, miał się cie­szyć z co­dzien­ne­go ży­cia i nie za­wra­cać gło­wy. A! I pro­wa­dzić kan­tor zbo­żo­wy, po­mna­ża­jąc w ten spo­sób do­cho­dy ro­dzi­ny.

Anie­la no­si­ła zwy­kle dłu­gie brązo­we suk­nie, do­pa­so­wa­ne w ta­lii, z ja­sny­mi pli­so­wa­ny­mi ża­bo­ta­mi. Nie­mal ni­g­dy nie za­po­mi­na­ła o eto­li ze srebr­ne­go lisa, któ­rą szczy­ci­ła się jako je­dy­na w pa­ra­fii. Te­raz jed­nak sta­ła przed Ka­zi­mie­rzem za­kry­ta je­dy­nie ko­lo­ro­wą chu­s­tą, któ­ra... chy­ba nie na­le­ża­ła do niej? Ka­zi­mie­rzo­wi zda­wa­ło się, że wi­dział ją u słu­żącej Anie­li, ale może coś po­my­lił? Ko­bie­ce fa­ta­łasz­ki tak trud­no od­ró­żnić.

– Pro­szę ksi­ędza... – po­wtó­rzy­ła ko­bie­ta i przy­gry­zła war­gę. – Po­trze­bo­wa­ła­bym po­ra­dy.

Ka­zi­mierz uśmiech­nął się de­li­kat­nie.

– Za­pra­szam do kan­ce­la­rii, cho­ćby dzi­siaj.

– Nie, pro­szę ksi­ędza. Nie.

Ka­zi­mierz nie zna­la­zł słów, by od­po­wie­dzieć. Nie? Tak po pro­stu? Do ksi­ędza?

– Ja... chcia­ła­bym, by ksi­ądz do­bro­dziej wstąpił do mnie. Do nas. Za­szczy­cił nasz dom swo­ją obec­no­ścią. Na­wet i na obie­dzie. Za­te­le­fo­nu­ję na ple­ba­nię, by po­wia­do­mić Flo­ren­ty­nę, że ksi­ądz po­si­li się u nas. Albo po­ślę słu­żącą, niech so­bie ra­zem po­py­tlu­ją, Flo­ra nie będzie po­tem tak gry­ma­sić. Bo ja... Bar­dzo ksi­ędza pro­szę.

Ka­zi­mierz wy­obra­ził so­bie minę Flo­ren­ty­ny, gdy do­wie się, że nie będzie go na obie­dzie. Wy­klu­czo­ne! A jed­nak... Mina jego roz­mów­czy­ni wska­zy­wa­ła na to, że ona na­praw­dę po­trze­bu­je po­cie­sze­nia, może na­wet rady. A od cze­góż jest ksi­ądz, je­śli nie od tego, by ra­dzić wier­nym? Wspie­rać i do­ra­dzać?

Nie bez zna­cze­nia po­zo­sta­wał fakt, że ku­char­ka Anie­li ucho­dzi­ła za naj­lep­szą w ca­łej oko­li­cy. Ry­wa­li­zo­wa­ły z Flo­ren­ty­ną, jed­nak na ple­ba­nii nie było jak udo­wad­niać ku­li­nar­nej wy­ższo­ści. Przy­jęcia w domu Szu­low­skich po­zwa­la­ły jej ku­char­ce na znacz­nie bar­dziej spek­ta­ku­lar­ne po­pi­sy.

Za­raz po prze­jściu przez bo­ga­to rze­źbio­ne drzwi do ka­mie­ni­cy Anie­la od­rzu­ci­ła na bok chu­s­tę i szyb­ko wspi­ęła się po scho­dach. Gdy ksi­ądz Ka­zi­mierz do­ta­rł na pierw­sze pi­ętro, w drzwiach cze­ka­ła już na nie­go słu­żąca. Sama Szu­low­ska zaś ocze­ki­wa­ła go­ścia w sa­lo­nie, sto­jąc przy oknie.

– Po­leć na ple­ba­nię, po­wiedz Flo­ren­ty­nie, że ksi­ądz do­bro­dziej dzi­siaj u nas po­si­li się obia­dem. – Słu­żąca dy­gnęła, Anie­la za­trzy­ma­ła ją jed­nak w drzwiach. – Two­ja chu­s­ta jest na dole, przy we­jściu. I przy­ślij tu­taj ku­char­kę.

Ka­zi­mierz usia­dł przy okrągłym sto­le, gdy tyl­ko go­spo­dy­ni wska­za­ła mu miej­sce. Tuż obok wiel­kiej, ro­bio­nej na za­mó­wie­nie klat­ki na pa­pu­gi, któ­re ob­ro­sły już w Ra­do­miu w le­gen­dy, umie­jęt­nie pod­sy­ca­ne przez ich wła­ści­cie­la. A to pa­pu­gi umia­ły ga­dać, cze­go nikt ni­g­dy nie sły­szał, a to zdo­by­ły me­dal na ja­kie­jś wy­sta­wie, o któ­rej nikt nie wie­dział, a to były ostat­ni­mi przed­sta­wi­cie­la­mi gi­nące­go ga­tun­ku... Ra­do­mia­cy prze­sta­li już wie­rzyć w te baj­ki, ale pa­pu­gi fak­tycz­nie były efek­tow­ne. Wiel­kie, ko­lo­ro­we i strasz­li­wie gło­śno skrze­czące. Ka­zi­mierz skie­ro­wał wzrok na klat­kę, Anie­la wsta­ła i na­kry­ła ją cien­kim płót­nem. Ha­łas na­tych­miast uci­chł.

– Do­strze­głam ksi­ędza do­bro­dzie­ja na ryn­ku i od razu po­bie­głam. Pro­szę o wy­ba­cze­nie. Nie chcia­łam roz­ma­wiać o tym w... to­wa­rzy­stwie. Na­wet Flo­ren­ty­ny. – Mach­nęła upie­rście­nio­ną ręką, za­dzwo­ni­ły dwa pie­rścion­ki, któ­re no­si­ła na ser­decz­nym pal­cu le­wej ręki. Je­den skrom­ny, na­le­żący wcze­śniej do jej mat­ki, po­dob­no po­po­wsta­ńcza pa­mi­ąt­ka ro­dzin­na, i dru­gi z wiel­kim ame­ty­stem oto­czo­nym bry­lan­ci­ka­mi, wy­staw­ny pre­zent od męża. Na pra­wej dło­ni obok ob­rącz­ki mia­ła zaś pie­rścio­nek z ema­lią. Ro­bo­ta zna­ne­go wie­de­ńskie­go złot­ni­ka przy­ku­wa­ła wzrok ażu­ro­wą opra­wą, nikt w Ra­do­miu nie miał ni­cze­go po­dob­ne­go.

Ka­zi­mierz uśmiech­nął się do­bro­tli­wie. Flo­ren­ty­na była wspa­nia­łą go­spo­dy­nią, jed­nak język mia­ła nie­wy­pa­rzo­ny. To ro­zu­mie­li wszy­scy. Wie­dzia­ła wszyst­ko i mó­wi­ła o wszyst­kim. Ka­żde­mu. Plot­ka czy fakt, nie mia­ło to dla niej zna­cze­nia.

Dla­cze­góż jed­nak mia­ło­by to być istot­ne dla Anie­li? Zwy­kle za­cho­wy­wa­ła wszel­kie po­zo­ry, a przede wszyst­kim dba­ła o ety­kie­tę czy jak to tam zwać. Ka­zi­mierz podśmie­wał się w du­chu, że ety­kie­ta to w War­sza­wie, a u nich to za­le­d­wie po­praw­ne za­cho­wa­nie, bo o do­brym to wie­lu miesz­ka­ńców na­wet nie sły­sza­ło. A i tak naj­wa­żniej­sze po­zo­sta­wa­ło wspó­łczu­jące ser­ce, ale to do­da­wał tyl­ko cza­sa­mi, głów­nie wte­dy, gdy nie było w po­bli­żu Flo­ren­ty­ny.

Co się za­tem sta­ło, że Anie­la sama, i to nie­kom­plet­nie ubra­na, bez ka­pe­lu­sza, wy­bie­gła po nie­go na bru­ko­wa­ny ry­nek?

Wi­dząc zbli­ża­jącą się ku­char­kę, Szu­low­ska wbi­ła oczy w we­jście i za­nim jesz­cze po­tężnych roz­mia­rów ko­bie­ta zna­la­zła się w świe­tle drzwi, za­częła mó­wić:

– Ka­ta­rzy­na za­or­dy­nu­je obiad dla ksi­ędza do­bro­dzie­ja. Taki od­po­wied­ni. Coby ni­cze­go nie za­bra­kło. I de­se­ru po­dwój­ną por­cję! – roz­ka­za­ła. – Na­kryj­cie w sto­ło­wym, na ro­do­wej por­ce­la­nie. I tyl­ko dla nas, dla pro­bosz­cza i dla mnie. Żeby mi się nikt tam nie pa­łętał! A de­ser pro­szę za­brać Ce­li­nie, żeby nic nie do­sta­ła.

Ku­char­ka kiw­nęła gło­wą i od­wró­ci­ła się z za­mia­rem szyb­kie­go wy­ko­na­nia po­le­ce­nia. Za­nim jed­nak ode­szła, Anie­la do­da­ła jesz­cze roz­ka­zu­jącym to­nem:

– I niech Ka­ta­rzy­na za­mknie nam drzwi!

Ku­char­ka przy­bra­ła zdu­mio­ny wy­raz twa­rzy, wy­ko­na­ła jed­nak po­le­ce­nie i po­czła­pa­ła do swo­je­go ku­chen­ne­go kró­le­stwa.

Za­nim Szu­low­ska ze­bra­ła się w so­bie, by po­wie­dzieć co­kol­wiek, drzwi otwo­rzy­ły się po­now­nie i słu­żąca wnio­sła tacę z her­ba­tą. Ka­zi­mierz za­uwa­żył, że go­spo­dy­ni nie wy­da­ła ta­kie­go po­le­ce­nia. Her­ba­ta zma­te­ria­li­zo­wa­ła się ja­ko­by sama. I cia­stecz­ka, z któ­rych zresz­tą sły­nęła ku­char­ka Anie­li. A ta­kże mi­secz­ka z wi­śnio­wy­mi kon­fi­tu­ra­mi. Pa­ra­fia­nie do­sko­na­le wie­dzie­li, że Ka­zi­mierz jest łasy na słod­ko­ści, lu­bił wszyst­kie, ale za wi­śnia­mi – w ka­żdej po­sta­ci! – prze­pa­dał naj­bar­dziej. W cie­ście, w cze­ko­la­dzie, jako kon­fi­tu­rę, ale naj­bar­dziej – w na­lew­ce. Coś było na rze­czy, zde­cy­do­wa­nie.

– Czy do­bro­dziej ży­czy so­bie na­le­wecz­ki? Wi­śnio­wej? – za­py­ta­ła Anie­la nie­roz­wa­żnie.

Ka­zi­mierz tyl­ko za­mru­gał.

– To po­pro­si­my. – Anie­la zwró­ci­ła się do słu­żącej i zmie­rzy­ła ją ostrym spoj­rze­niem. – Ino szyb­ko!

Dziew­czy­na dy­gnęła i wy­szła bez sło­wa, a go­spo­dy­ni skie­ro­wa­ła wzrok w stro­nę ksi­ędza.

– Ta­kie­go fra­sun­ku nie mia­łam od cza­su, kie­dy to mój brat nie wró­cił z Wiel­kiej Woj­ny – ode­zwa­ła się po chwi­li, za­ci­ska­jąc szczęki, przez co Ka­zi­mierz bar­dziej do­my­ślił się wy­po­wia­da­nych słów, niż je zro­zu­miał.

Hi­sto­ria Edwar­da zna­na była w ca­łej oko­li­cy. Dzie­dzic ca­łkiem spo­re­go fol­war­ku po­sze­dł na woj­nę jako ochot­nik. Ro­dzi­na od za­wsze sły­nęła z pa­trio­tycz­nej po­sta­wy, z tego po­wo­du spo­tka­ły ją zresz­tą ró­żne­go ro­dza­ju re­stryk­cje po po­wsta­niu stycz­nio­wym. Fa­mi­lii uda­ło się ura­to­wać część ma­jąt­ku, a po­tem pra­co­wi­to­ścią i za­rad­no­ścią od­bu­do­wa­li po­zy­cję naj­bo­gat­sze­go kla­nu w oko­li­cy. Mat­ka Anie­li, wże­nio­na z wiel­kiej mi­ło­ści w ro­dzi­nę Kra­siow­skich, uro­dzi­ła tyl­ko trój­kę dzie­ci. Sama zga­sła po trze­cim po­ro­dzie ni­czym świe­ca przy po­dmu­chu wia­tru. Zo­stał Edward, Anie­la i Wła­dy­sła­wa. A gdy naj­star­szy po­sze­dł na Wiel­ką Woj­nę i słuch o nim za­gi­nął na wie­le mie­si­ęcy, w ro­dzi­nie za­pa­no­wa­ła ża­ło­ba. Osta­tecz­nie na fol­war­ku po­zo­sta­ła Wła­dy­sła­wa, Anie­la zaś otrzy­ma­ła od ojca ka­mie­ni­cę w sa­mym cen­trum mia­sta. Cień Edwar­da jed­nak wci­ąż krążył nad ro­dzi­ną, może dla­te­go Anie­la Szu­low­ska ni­g­dy nie no­si­ła ko­lo­ro­wych ubrań?

Co mo­gło­by się rów­nać z owym nie­szczęściem, gdy sta­ry Kra­siow­ski do­stał tam­ten list? Za­wia­do­mie­nie, tak na­le­ża­ło­by po­wie­dzieć. Kart­ka pa­pie­ru, któ­ra zmie­ni­ła ca­łko­wi­cie ży­cie ro­dzi­ny. Oj­ciec się za­ła­mał, Wła­dy­sła­wa gład­ko prze­jęła go­spo­dar­skie spra­wy, od za­wsze mia­ła do tego dryg, w prze­ci­wie­ństwie do Anie­li. Wy­szła szyb­ko za mąż, by ure­gu­lo­wać spra­wy praw­ne, więc i Anie­la sfi­na­li­zo­wa­ła swo­je ma­try­mo­nial­ne pla­ny. Wszyst­ko szyb­ko, w po­śpie­chu, jak­by oby­dwie pan­ny zda­wa­ły so­bie spra­wę, że oj­ciec, któ­ry śmie­rć żony prze­żył okrop­nie, za­ła­mie się zu­pe­łnie po śmier­ci syna. Dłu­go nie cze­ka­ły. Za­le­d­wie pół roku po ślu­bie Anie­li wszy­scy wdzia­li czar­ne sza­ty i od­pro­wa­dzi­li se­nio­ra do ro­dzin­ne­go gro­bow­ca.

Czy to mo­żli­we, by te­raz spra­wa była po­dob­nej pro­we­nien­cji? By Anie­la mar­twi­ła się tak samo moc­no? Nikt prze­cież nie uma­rł! Ni­ko­go z tej ro­dzi­ny na cmen­tarz Ka­zi­mierz ostat­nio nie od­pro­wa­dzał.

– Pro­szę ksi­ędza, ja... nie wiem. Taki wstyd! – Anie­la gwa­łtow­nie unio­sła gło­wę i spoj­rza­ła ksi­ędzu w twarz. Po raz pierw­szy zo­ba­czył łzy w oczach tej dum­nej ko­bie­ty. – Moja Ce­li­na... moja naj­star­sza cór­ka! – po­wie­dzia­ła i za­mil­kła.

Ka­zi­mierz po­my­ślał, że to wy­jąt­ko­wo iry­tu­jące. Naj­pierw za­cze­pia go na ryn­ku, ubra­na jak wła­sna słu­żąca, nie po­zwa­la wró­cić na ple­ba­nię na obiad, obie­cu­jąc ja­kieś fry­ka­sy. Tym­cza­sem na sto­le zo­sta­ła już tyl­ko mar­na po­zo­sta­ło­ść po – skądi­nąd pysz­nych – cia­stecz­kach, obie­ca­nej na­lew­ki ani widu, ani sły­chu, a obiad? Na­wet nie pach­nie! Do tego jesz­cze te ci­ągłe wes­tchnie­nia, prze­rwy, za­fra­so­wa­ne miny. Cóż za nie­uda­ne po­po­łud­nie!

Jak­by sły­sząc roz­my­śla­nia ksi­ędza, słu­żąca otwo­rzy­ła drzwi.

– Po­da­łam w sto­ło­wym – po­wie­dzia­ła ci­cho, a Anie­la ski­nęła tyl­ko gło­wą i pod­nio­sła się z krze­sła. Ksi­ądz ru­szył za nią z na­dzie­ją, że obiad oka­że się co naj­mniej tak do­bry jak ten, któ­ry na pew­no cze­ka na nie­go na ple­ba­nii. Na myśl o wy­rzu­tach, ja­kie zro­bi mu Flo­ren­ty­na, po­czuł gorz­ki smak w ustach. Niech cho­ciaż ten po­si­łek będzie tego wart.

Już po chwi­li wie­dział, że bez względu na gde­ra­nie Flo­ren­ty­ny, nie będzie ża­ło­wał. Ka­ta­rzy­na wy­ci­ągnęła ze spi­żar­ni chy­ba wszyst­kie za­pa­sy. Nó­żki, ga­la­re­ta z rybą, świe­że sery. Anie­la sku­pi­ła wzrok na usta­wio­nych w głębo­kich na­czy­niach po­tra­wach. W mil­cze­niu wska­za­ła ksi­ędzu stół i roz­po­częła po­si­łek. Ka­zi­mierz od­chrząk­nął i wstał.

– Po­bło­go­sław, Pa­nie Boże, nas, po­bło­go­sław ten po­si­łek i tych, któ­rzy go przy­go­to­wa­li – po­wie­dział. Anie­la ta­kże wsta­ła, choć z wy­ra­źną nie­chęcią. – I na­ucz nas dzie­lić się chle­bem i mi­ło­ścią ze wszyst­ki­mi. Przez Chry­stu­sa, Pana na­sze­go. Amen.

Szu­low­ska prze­że­gna­ła się me­cha­nicz­nie i od razu usia­dła. Ka­zi­mierz cze­kał jesz­cze na ja­ki­kol­wiek gest go­spo­dy­ni, nie do­cze­kał się jed­nak, na­ło­żył więc so­bie nó­żek, mó­głby ta­kie jeść co­dzien­nie, trzy razy dzien­nie, całe ży­cie! A ryba, ech, co to była za ryba!

Po ko­lei de­lek­to­wał się ka­żdą z po­traw, od cza­su do cza­su zer­ka­jąc na go­spo­dy­nię. Ona pra­wie nic nie ja­dła, a co gor­sza – zu­pe­łnie nie za­ba­wia­ła go­ścia roz­mo­wą. To wprost nie­kul­tu­ral­ne! Ale Szu­low­ska zda­wa­ła się tym w ogó­le nie przej­mo­wać. Grze­ba­ła wi­del­cem w ta­le­rzu i wzdy­cha­ła ci­ężko.

Po­tem po­ja­wi­ły się na sto­le me­da­lio­ny mi­ęsne, ziem­nia­ki gnie­cio­ne, suto do­pra­wio­ne skwar­ka­mi i wa­rzy­wa z wody. O le­gu­mi­nie Ka­zi­mierz my­ślał z po­czu­ciem prze­je­dze­nia.

– A dla­cze­go Ce­li­na nie za­słu­ży­ła na de­ser? – za­py­tał w ko­ńcu, gdy już wła­ści­wie nie miał w żo­łąd­ku miej­sca na de­ser, za to miał na nie­go ogrom­ną ocho­tę.

– Ce­li­na? Wła­śnie! – Anie­la w ko­ńcu się oży­wi­ła. – O niej mu­si­my po­roz­ma­wiać. Pro­szę ksi­ędza, musi mi ksi­ądz po­móc. Trze­ba ją gdzieś scho­wać. Mąż twier­dzi, że naj­le­piej do trum­ny.

– Słu­cham? – Ka­zi­mie­rzo­wi sztu­ćce wy­pa­dły z rąk.

– Woj­ciech twier­dzi, że le­piej mieć cór­kę mar­twą niż zha­ńbio­ną.

– Sza­now­ny ma­łżo­nek...? – za­dzi­wił się ksi­ądz. – Czy Ce­li­na...? – Wła­ści­wie nie wie­dział, o co naj­pierw za­py­tać. W jed­nej chwi­li miał ob­raz sy­tu­acji.

– Nikt na ra­zie nie wie, jesz­cze na­wet u le­ka­rza nie była, ale pro­szę ksi­ędza, prze­cież je­stem ko­bie­tą, ja wiem. Ha­ńba, i to z kim! To skan­dal, ona zu­pe­łnie stra­ci­ła ro­zum dla tego hochsz­ta­ple­ra.

– Czy to jest...

– Tak! Do­kład­nie! – prze­rwa­ła ksi­ędzu Anie­la. – Ten... ten... stu­dent! – Ostat­nie sło­wo wy­plu­ła ni­czym ze­psu­te wi­no­gro­no. Wy­obra­że­nie naj­bar­dziej za­du­fa­nej miesz­kan­ki mia­sta kon­su­mu­jącej nad­gni­ły owoc wy­trąci­ło Ka­zi­mie­rza z rów­no­wa­gi bar­dziej niż roz­mo­wa o nie­sła­wie cór­ki go­spo­dy­ni. – Zdał na stu­dia w War­sza­wie, wy­je­żdża w pa­ździer­ni­ku, wy­obra­ża so­bie ksi­ądz? Jesz­cze po­dob­no jest z tego dum­ny! Ła­chu­dra jed­na, cór­kę nam zha­ńbił i te­raz chce zo­sta­wić! Mu­szę ją wy­słać da­le­ko, da­le­ko stąd. Naj­le­piej tam, gdzie nikt się nią nie za­in­te­re­su­je. Gdzie w ogó­le dla nas, wszyst­kich tu­taj w mie­ście, po pro­stu za­gi­nie. Bo ina­czej... – Anie­la opa­rła gło­wę na rękach – Woj­ciech ją po pro­stu za­bi­je. Niech mi ksi­ądz po­mo­że! – po­wie­dzia­ła z roz­pa­czą w gło­sie.

– Chce pani wy­słać cór­kę...?

– Tak! – znów prze­rwa­ła ksi­ędzu. – Na ko­niec świa­ta! Żeby nie przy­no­si­ła sro­mo­ty ro­dzi­nie.

Ka­zi­mierz po­kręcił gło­wą.

– Nie o to py­tam. Czy pani chce, pani – po­wtó­rzył ostat­nie sło­wo, zna­cząco na nią spo­gląda­jąc – po­zbyć się cór­ki z domu?

– Nie – od­po­wie­dzia­ła. – Ko­cham moją naj­star­szą cór­kę. Jak ja będę mo­gła bez niej?

I zro­bi­ła coś, cze­go Ka­zi­mierz bał się naj­bar­dziej. Roz­pła­ka­ła się.

To był oręż, przed któ­rym czuł się ca­łko­wi­cie bez­bron­ny. Flo­ren­ty­na mo­gła krzy­czeć, zło­ścić się, na­wet spó­źnić się z obia­dem – ksi­ądz się jej bał, ale i tak ro­bił swo­je. Wy­star­czy­ło jed­nak, by go­spo­dy­ni po­ka­za­ła twarz z za­łza­wio­ny­mi ocza­mi – za­wsze ule­gał. Nie po­tra­fił po­ra­dzić so­bie z ko­bie­cy­mi łza­mi!

– Prze­pra­szam. – Szu­low­ska się zre­flek­to­wa­ła. Za­mru­ga­ła i uśmie­cha­jąc się nie­śmia­ło, wy­szła z ja­dal­ni. Ka­zi­mierz opa­rł łok­cie o stół i się za­my­ślił.

To mia­ło być spo­koj­ne po­po­łud­nie. Spa­cer po ryn­ku, gła­ska­nie dzie­ci po głów­kach, krót­kie roz­mo­wy z pa­ra­fia­na­mi, po­tem po­wrót na obiad, sje­sta. Na ko­niec dnia msza świ­ęta, po­tem ko­la­cja i wie­czor­ne stu­dio­wa­ne Bi­blii. A tu­taj...

Po­kręcił gło­wą. Oszu­ki­wał się. Dzień miał wy­glądać zu­pe­łnie ina­czej. Miał prze­cież...

Za­nim zdo­łał zwer­ba­li­zo­wać swój po­ran­ny plan, wy­pe­łnio­ny oba­wa­mi, a na­wet lękiem, za­nim zdo­łał przy­znać się sam przed sobą do swo­ich rze­czy­wi­stych za­mia­rów, któ­rych odro­bi­nę się krępo­wał – do ja­dal­ni wpa­ro­wa­ła słu­żąca.

– Pani po­le­ci­ła po­dać de­ser – po­wie­dzia­ła za­czer­wie­nio­na dziew­czy­na.

Po czym wy­pa­dła z ja­dal­ni, aż spód­ni­ca jej za­fur­ko­ta­ła. Ka­zi­mierz nie zdążył nic po­wie­dzieć, a słu­żąca już po chwi­li pod­je­cha­ła z wó­zecz­kiem wy­pe­łnio­nym słod­ko­ścia­mi. Na ten wi­dok Ka­zi­mierz za­po­mniał o wszel­kich roz­ter­kach.

Cze­go tam nie było! Ro­la­da ma­ko­wa, baba dro­żdżo­wa gru­bo lu­kro­wa­na, kru­che cia­stecz­ka z mar­mo­la­dą, a na­wet pta­sie mlecz­ko, wy­my­sł war­szaw­ski, co­raz bar­dziej po­pu­lar­ny ta­kże i na ich te­re­nach. To nie był czas na za­da­wa­nie py­tań ani ra­chu­nek su­mie­nia. Za­nim Anie­la po­wró­ci­ła do ja­dal­ni, już uspo­ko­jo­na, z upu­dro­wa­ną twa­rzą i uszmin­ko­wa­ny­mi usta­mi, Ka­zi­mierz zdo­łał trzy­krot­nie na­pe­łnić i opró­żnić de­se­ro­wy ta­le­rzyk. Gdy­by jesz­cze tak kawa... Albo cho­ciaż her­ba­ta!

Wy­ta­rł jed­nak usta ser­wet­ką i zwró­cił się do Anie­li, któ­ra usia­dła na krze­śle z dło­ńmi sple­cio­ny­mi skrom­nie na po­do­łku:

– Spra­wa wy­ma­ga prze­my­śle­nia.

– Oczy­wi­ście, oj­cze do­bro­dzie­ju – od­po­wie­dzia­ła Anie­la Szu­low­ska, nie pod­no­sząc oczu na ksi­ędza.

– Za­pra­szam sza­now­ną pa­nią do kan­ce­la­rii, na przy­kład we czwar­tek. Czy czwar­tek pani od­po­wia­da?

– By­ła­bym wdzi­ęcz­na za pi­ątek – od­po­wie­dzia­ła Anie­la. – We czwar­tek, wraz z ma­łżon­kiem, uda­je­my się do mo­jej sio­stry, by prze­dys­ku­to­wać ro­dzin­ne spra­wy.

– To może ze­chcia­ła­by pani wcze­śniej, we śro­dę?

Anie­la po­kręci­ła gło­wą i przy­gry­zła war­gę.

– Nie, pro­szę ksi­ędza. W pi­ątek będę już wie­dzia­ła wszyst­ko, co nie­zbęd­ne. I sta­wię się u do­bro­dzie­ja oko­ło je­de­na­stej, je­śli to do­bra go­dzi­na. Albo za­raz po po­ran­nej mszy.

Ka­zi­mierz wy­sze­dł z domu Szu­low­skich do gra­nic ob­je­dzo­ny, z po­czu­ciem ci­ężko­ści w ca­łym cie­le i we wszyst­kich my­ślach. Znał Ce­li­nę i jej uko­cha­ne­go, mło­de­go stu­den­ta bez gro­sza przy du­szy. Uczci­we­go chło­pa­ka, któ­ry chciał za­pew­nić uko­cha­nej go­dzi­we ży­cie, więc uczył się dnia­mi i no­ca­mi, by do­stać się na stu­dia. I wie­rzył, że tak samo ci­ężko będzie pra­co­wał, by do­brze zdać wszyst­kie eg­za­mi­ny. Mło­dzi byli w sie­bie wpa­trze­ni, ale czy to wy­star­czy?

Na pew­no jed­nak nie może to być po­wo­dem, by roz­wa­żać za­mor­do­wa­nie nie­sfor­nej dziew­czy­ny! Ani ba­ni­cji na ko­niec świa­ta...

Ze wszyst­kich mar­twi­ących te­ma­tów Ka­zi­mie­rza fra­po­wał jed­nak naj­bar­dziej bie­żący: jak wy­tłu­ma­czyć się Flo­ren­ty­nie?

Roz­my­ślał tak przez całą dro­gę na ple­ba­nię. A na miej­scu oka­za­ło się, że ca­łkiem nie­po­trzeb­nie. Flo­ren­ty­na nie mia­ła do ksi­ędza żad­nych pre­ten­sji! Co gor­sza, nie ode­zwa­ła się do Ka­zi­mie­rza ani sło­wem, a to było ze wszech miar, bar­dzo, naj­bar­dziej nie­po­ko­jące.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

PRZY­PI­SY

[1] Za: Mar­cin Za­bor­ski, Lato ’39. Jesz­cze ży­je­my, War­sza­wa 2019, rozdz. 7.
[2] Ta­mże.