Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
CZERWONY – zdumiewająca opowieść o manipulacji
Dwudziestosześcioletnia Marcelina ma szczególny dar – postrzega świat kolorami. Według niej każdy człowiek ma aurę, którą dziewczyna nie tylko widzi, ale także rozumie.
Od kilkunastu tygodni dręczą ją senne koszmary, w których topi się w krwistej czerwieni. Sny się powtarzają, a nawet rozwijają, a wszystkie dotyczą jednego miejsca – Bromierzyka, opuszczonej wsi w Puszczy Kampinoskiej. Okazuje się, że jest to miejsce istotne dla historii Marceliny, stamtąd bowiem pochodzą jej przodkowie.
Skąd jednak okropne sny, w których powracają tragicznie zmarli ludzie? I to tacy, których Marcelina nie mogła poznać – niektórzy odeszli bowiem nawet ponad sto lat temu. W korowodzie sennych postaci pojawiają się nie tylko jej protoplaści, ale też samobójcy, ofiary kolejnych powstań i zawieruch wojennych, a nawet okrutnych mordów.
Czy sny mają związek z sympatycznym starszym panem, który poi Marcelinę prozdrowotnymi ziołami?
Czy ktoś próbuje nią manipulować?
A może dziewczyna traci zmysły i stopniowo pogrąża się w otchłani szaleństwa?
Czy jest ku temu jakiś powód?
Agnieszka Lis udowadnia, że autentyczne historie potrafią być niezwykle zaskakującą kanwą opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Może dlatego, że był biały – jak kości, które przeleżały w suchym miejscu kilkadziesiąt lat. Kiedy już wszystkie tkanki zostaną zagospodarowane, zużyte, zjedzone, zutylizowane, kości wciąż jeszcze potrafią się bielić. Długo… Tak jak ten ciągnący się korytarz.
A może znużenie wzroku powodował równy rytm drzwi? Symetrycznie ustawionych po obu stronach, z niewielkimi mlecznymi szybami na wysokości głowy wysokiego mężczyzny. Gdyby ktoś przyjrzał się uważniej, szkło było hartowane. Nie do zbicia. A każde drzwi miały zamek.
Biały korytarz, białe drzwi, białe szybki i światło też białe.
A może to i dobrze. Zawsze lepiej biały niż czerwony. Bo czerwony to kolor krwi, która potrafi człowieka oblepić od stóp do głów. Zalać po kolana, po pas, po szyję. A potem zadusić.
Tak, biały jest lepszy.
Biały to spokój.
Leśna droga rozkładała się wśród zieleni niczym szeroki brązowy sznur. Zakręcała wielokrotnie, figlując ze wzrokiem patrzącego. Tu można było dostrzec kawałek, tam następny…
Znała tę drogę doskonale. Przemierzała ją setki razy. Może tysiąc? Albo i więcej. Mieszkała tu od urodzenia. I jej rodzice. I dziadkowie.
Od dwustu lat rodzina zajmowała kilka tutejszych domów, jej członkowie znali więc każdy kąt. Rozmawiali z drzewami, które skrzypieniem dawały im znać o niebezpiecznych wiatrach. Po zapachu rozpoznawali czas jagód i grzybów. Ona szczególnie lubiła zbierać borówki, co to czerwieniły się w niskich rozłogach, mamiły niczym świąteczne korale. Kwaśne po zebraniu, po usmażeniu nabierały szlachetnej, wytrawnej słodyczy. Mistrzynią w tym była babka – mieszała zawsze w jedną stronę, żeby się nie przypaliły, dosypywała cukru oszczędnie, na raty, szanując kosztowny dodatek. A na koniec przykrywała kamienny garnek lnianą ścierką i nie pozwalała nikomu rządzić zawartością. Dla niej babka szykowała drugi garnuszek. Schowany z tyłu na półce był nagrodą za to, że zawsze zbierała borówek najwięcej i nigdy nie przegapiła okazji, by pomóc babce w domowych robotach.
O tej porze roku, kiedy poszycie lasu przekłuwały przebiśniegi, mogła już zbierać czosnek niedźwiedzi. Wokół polany rozkładały się grądy pełne dębów, grabów i brzóz, a ona kładła się na szczególnie nasłonecznionym stanowisku i wystawiała twarz, by ogrzać się pierwszymi promieniami słońca. Zanim gałęzie drzew pokryły się liśćmi, podziwiała różowe dywany rozchodników, fioletowe dzwonków, obserwowała plamy białych pięciorników i wdychała upajający zapach różowo-purpurowych miodowników. Zbierała czasem pokrzywy, dziką miętę i szczaw. Nic nie mogło się zmarnować. Nie tutaj, nie u nich, gdzie bieda regularnie zaglądała w kąty, a na przednówku mościła się w najwygodniejszym miejscu, tuż przy piecu.
Liche piaszczyste ziemie rodziły marnie, las był bogactwem. Babka nauczyła ją korzystać z tego dobrodziejstwa.
To był dobry, bezpieczny świat. Nie bała się wchodzić pomiędzy drzewa, szczególnie że większość leśnej połaci, raczej iglasta niż liściasta, była przejrzysta niczym naciągnięte zwierzęce jelito. Takim ojciec wykańczał otwory okienne w ich chacie, bo na szkło zwykle brakowało pieniędzy. Nigdy nie zgubiła się w lesie. Lubiła to zbiorowisko drzew, dla niej czytelne i zrozumiałe. Od narodzin było naturalnym światem. Las mówił do niej, rozszyfrowywała jego znaki jak inni litery w książkach. Te ostatnie były jej znane, choć nie korzystała z nich na co dzień. Gdyby kazano jej coś przeczytać, pewnie by się udało, ale z trudem. Z drzew natomiast czytała płynnie i bez najmniejszego wahania. Ani błędu.
Szła teraz drogą, podziwiając śmiałą, zadziorną zieleń młodych liści. Pomyślała, że przydałby się deszcz – z podłoża wzbijał się kurz, dlatego wolała iść skrajem, lekko zarośniętym pasem, podszytym młodym odrostem. Zagłębiła stopy w przyjemną zieleń i choć zimno wciąż kąsało w łydki, zdjęła buty. Obuwie trzeba oszczędzać, szczególnie że dostała takie piękne trzewiki, czerwone, z błyszczącymi klamerkami. Bosymi podeszwami odczuwała każdą nierówność, ostrzejszy listek, niewielką nawet gałązkę. Stawiała zatem kroki ostrożnie, ciesząc się dotykiem roślin niczym masażem.
Za kolejnym zakrętem, na rozwidleniu dróg, mogłaby skręcić w prawo, gdzie las uchodził za niebezpieczny. To tam stał wielki i piękny, i bardzo stary, Dąb Powstańców. Na jego konarach zaborcy wieszali w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim niepokornych pragnących oddychać wolnością. Duchy tych ludzi wciąż tam trwały. Zbolałe szeptały czasem w konarach drzew, nie tylko tego dębu, na którym bezskutecznie o jeszcze jedno tchnienie walczyły kiedyś bezradne ciała.
Kto był słaby, kto nie miał oparcia w Bogu, kto nie potrafił poradzić sobie z trudnym życiem, doświadczył nieszczęśliwej miłości lub nie miał do kogo otworzyć ust w długie zimowe wieczory – także przychodził tutaj. Zamiast spędzać czas w zaciemnionej izbie, z perspektywą ponurej codzienności zimowych miesięcy, kiedy to dzień nie tylko wstawał późno, ale też nie rozjaśniał rzeczywistości, wyruszali w pobliże dębu. Zwykle zabierali ze sobą linę, musiała być mocna. Takie liny były w każdym gospodarstwie potrzebne. Cenne. Niby nikt nie powinien marnować dobrego sznura. Ale jak powiesić się bez niego? Powroźnik to był zawód bardzo poszukiwany w okolicy. Nie tylko ze względu na wiślane szkutnictwo.
W tym celu desperaci przybywali do Lasu Wisielców nawet z daleka. No bo gdzie lepiej się powiesić niż w lesie? Można w spokoju pomachać nogami i nawet mocz spływający w ostatnich chwilach po nogawkach nie zawstydza. I jest duża szansa, że w ogóle nikt nie znajdzie. Tak najlepiej. Żona, dzieci, rodzice – będą tęsknić, przez jakiś czas. Albo i nie. Zajmą się walką o codzienność. Ale przynajmniej nie będą znosić odium samobójstwa, które zawsze potem spływało na rodzinę. To była słabość, choć frustraci postrzegali to raczej jako akt odwagi. Pójść do lasu, daleko od ludzkich siedzib. Żeby sąsiad ani z tej, ani z sąsiedniej wsi podczas grzybobrania nie dostrzegł zwisającego ciała. Trzeba było mieć w sobie siłę, by tak iść, pokonywać pagórki i zapadliny, nie przejmować się trzaskającymi gałązkami i omijać wielkie konary zagradzające drogę. Niektórzy mówili, że wystarczyło słuchać lasu – on prowadził swoim magicznym szeptem do właściwego miejsca. Kto się urodził i wychował w puszczy, ten rozumiał jej język. Las jest żywym stworzeniem, każdy z mieszkańców okolicznych wsi to wiedział i potrafił z lasem rozmawiać.
Potem należało przerzucić sznur przez wystarczająco wysoko zawieszony konar. Czasem nawet konieczna była wspinaczka po pniu. Niby nic takiego, dla mieszkańców boru lub jego skraju naturalna umiejętność. Ale kiedy włazisz po pniu, by sięgnąć grubej gałęzi, na której za chwilę masz zawisnąć? To musiało być nieproste – tak sobie wyobrażała.
A potem dławienie w tchawicy. Zaciskający się, chropowaty sznur, raniący skórę, odbierający powietrze, brak oparcia pod stopami, machające w próżni nogi. Czy to był moment paniki? Żalu? Strachu?
Czy w takiej chwili wisielcy chcieliby cofnąć straceńczy krok w pustkę? Czy życie w tym ostatnim błysku czasu wydawało im się atrakcyjne? Pomimo smutku, który czasami dopada żywych?
Być może.
Odnosiła wrażenie, że szepty wśród drzew należały nie tylko do powstańców, ale właśnie do wszystkich wisielców, których dusze wciąż tutaj krążyły. Niektórzy nigdy nieodkryci, pewnie doskwierało im porzucenie. Może nie mogli znaleźć swojego miejsca? Opuścili to, które było im dane, ale nie trafili w żadne inne. Czy ich udziałem była już tylko nicość – po wieczność?
Czy dałoby się im pomóc?
Zastanawiała się czasem nad tym. Co trzeba by zrobić, aby ulżyć tym duszom wołającym wśród drzew? Dokładnie tak to słyszała: szepty, które były wołaniem. Ksiądz nie chciał z nią o tym rozmawiać. „Głupotami się aby nie zajmuj” – powiedział, czyniąc nad nią znak krzyża, i odwrócił się plecami. Matka skarciła ją za denerwowanie proboszcza, więc nigdy więcej nie wracała do tej kwestii.
Ale myśleć – owszem, myślała. I słyszała te wołania. Czasem smutne, czasem wściekłe, zawsze podszyte niepokojem. Jak miałaby pomóc?
Nie lubiła zatem tej części lasu. Rzadko chodziła do Dębu Powstańców, nigdy sama. Zwykle w rocznicę miała chęć złożyć kilka polnych kwiatów, ale w styczniu nic nie kwitło. Przechodzili czasem grupą w pobliżu, ona wtedy milkła, czując na plecach zimny powiew i wszystkimi zmysłami odbierając rozdzierający krzyk. Nikt poza nią go nie słyszał, jednak wszyscy przyspieszali kroku.
Teraz, w piękne południe, wśród jadowicie szmaragdowych liści, skręciła w lewo, w kierunku zabudowań. Panujący tu spokój obezwładniał. Szum drzew, wiatr kołyszący gałęziami, szmer młodej zieleni, jazgot ptaków, trzask gałęzi łamanych przez sarny i dziki. Cisza, a jednak hałas. Pełno dźwięków, harmonia i kakofonia jednocześnie. Mogło przytrafić się wycie wilka, czemu nie, dlatego obcy odczuwali tutaj niepokojące dreszcze. Ona jednak była stąd. Rozumiała zwierzęta. Potrafiła rozmawiać z drzewami. Mech uważała za poduszkę. Szła więc w stronę domu z lekkim sercem.
Za zakrętem, jednym z wielu, właściwie niczym się niewyróżniającym, usiadła. Dopadło ją raptem przenikliwe zmęczenie. Jakby dzień stał się obciążeniem, może końcem żniw, balastem skwarnych godzin spędzonych wśród ostrych źdźbeł, raniących dłonie, nogi i torsy. A może uciążliwym mrokiem nudnego zimowego popołudnia, kiedy słońce ledwie wychyla się zza wysokich drzew, pozostawiając świat w całodziennym półzmierzchu. Poczuła się tak, jakby gwałtownie zaszło słońce.
Musiała usiąść.
Lubiła odpoczywać w lesie. Na miękkiej ściółce potrafiła umościć się wygodnie, a na mchu to już w ogóle, jakby była otulona pierzyną. Teraz przycupnęła, po chwili się położyła. Przymknęła oczy.
Przecież dobrze dziś spałam – pomyślała.
A potem zobaczyła rozlewającą się wokół czerwień. Najpierw na obrzeżu pola widzenia pojawiła się ledwie dostrzegalna poświata. Bardziej różowa niż karminowa, ale kolor szybko dojrzewał. Wydawał się ciepły, otulający, jednak prędko nabierał mocy. Nie tylko zalewał świat dookoła, w tym i ją samą, stawał się też coraz ciemniejszy. Potężny. Zaczął władać przestrzenią. Kiedy poczuła, że cała jest czerwienią, pojawiły się dźwięki.
Zapadła noc. Nagle, całkowicie niespodziewanie. Ciemność ukryła ją, podczas gdy ona leżała bez ruchu, jakby schowana. Całe szczęście, że położyła się wśród paproci, tam mech rósł najgrubszą warstwą.
Kiedy usłyszała szmer rozmów, struchlała. Trwała nieruchomo, niczym umarła. Próbowała je rozpoznać, żaden nie był jej znany. Przede wszystkim zaś nie rozumiała ani słowa.
Głosy były męskie. Zbliżały się. Naliczyła ich chyba kilkanaście. Idący śmiali się głośno, uważała, że wulgarnie. Przypomniało jej się, jak kiedyś weszła do głównej izby, w której ojciec zwykle gościł sąsiadów po dożynkach. Mężczyźni świętowali w sposób, który zdał jej się plugawy. Okowita znikała szybko, pijący mieli czerwone twarze, trochę bełkotali, a przede wszystkim – oblepiali ją wzrokiem. Jeden i drugi wyciągnął nawet rękę, matka trzasnęła jednego prosto w gębę, drugiego zdzieliła ścierką w wysunięte ramię.
Zaśmiali się wtedy wszyscy, tak jak ci teraz. Dlatego to do niej wróciło. Matka zabrała ją wtedy z izby i zaprowadziła do stodoły. „Dzisiaj śpimy na słomie” – zarządziła. „I żebyś mi więcej nie wchodziła do chałupy pełnej zalanych w trupa chłopów. Jak chcesz wianek zatrzymać dla ślubnego, pilnuj się”.
Teraz w myślach usłyszała tamto zdanie, a głosy zbliżały się, zbliżały, zbliżały. Były już tuż obok. Czy ją dojrzą? Poczuła lęk i zapiszczała jak niewielkie zwierzątko, szczurek, łasica, kret, którym wioskowe łobuziaki, trzymając za ogon, machały niczym wiatrakiem. A wiedziała przecież, że powinna być cicho. Całkowicie cicho. Załkała bezgłośnie. Znajdą ją…
Marcela zerwała się z przerażeniem. Siedziała na własnym łóżku, w skotłowanej pościeli. Niewielkie czerwone kwiatki na powłoczce przypomniały o zalewającej ją chwilę temu czerwieni. Krzyknęła.
Co ja wyprawiam! Westchnęła głośno, zdawszy sobie sprawę, że przez sen nie piszczała jak krzywdzony futrzak, a raczej głośno wrzeszczała.
– Ciekawe, czy zainteresowałam któregoś z sąsiadów – rzuciła w przestrzeń z przekąsem. – Swoją drogą, idiotyczny ten sen. I wszystkie inne. Muszę z nimi coś w końcu zrobić.
Marcelina grzecznie niczym konsula Honolulu pożegnała wyjątkowo upierdliwego klienta. Wybierał, wybrzydzał, marudził, a na koniec zdecydował się na last minute w najtańszej opcji. Właściwie lubiła swoją pracę – uważając, że sprzedaje marzenia. Hotel z aquaparkiem dla rodziny z trójką dzieciaków. Luksusowy, odosobniony bungalow dla nowożeńców. Lokum na uboczu, ale z łatwym dojazdem do dziesiątek atrakcji dla żądnych wrażeń. Dla każdego coś miłego.
Jak jednak zadowolić kogoś, kto chce wszystko? Wakacje w luksusowym kurorcie, z pakietem zabiegów spa, wycieczkami w cenie i darmowym dostępem do drinków? Z naciskiem na to ostatnie. Przy tym ma być gorąco, bo jego małżonka tak lubi, ale on to jednak najchętniej pojechałby na narty.
– Da się zrobić – odpowiedziała Marcela wciąż z uśmiechem. Wtedy jeszcze nie była zniesmaczona. – Dubaj jest interesującą opcją…
– Tak daleko lecieć? Oszalała pani – odparł klient. – Żona puchnie w samolocie. Lot musi być krótki.
– Oczywiście, panie Rutkowski. To może północne Włochy? Siedem dni nad morzem, na pięknych, piaszczystych plażach, a drugi tydzień w luksusowym alpejskim kurorcie.
– I mamy dzielić urlop na pół? – obruszył się Rutkowski.
I tak w kółko. Litania wyrafinowanych oczekiwań, zbyt sprzecznych, by je spełnić. Do tego za równowartość dwóch dni na polu namiotowym podczas Pol’and’Rocka. Ulżyło jej, kiedy klient w końcu wyszedł. Choć z marsem na czole, sprawiał jednak wrażenie usatysfakcjonowanego.
Wydał mało, dostanie średnio, będzie ekstremalnie niezadowolony i wróci z pretensjami – pomyślała Marcela.
Weszła do mikroskopijnej kuchenki, pstryknęła ekspres do kawy i wróciła na miejsce.
– Dzisiaj nie lubię swojej pracy – powiedziała do Krzysztofa, który siedział przy sąsiednim biurku, wpatrzony w komputer. – Przewiduję, że ta transakcja odbije nam się czkawką.
Uniósł na nią wzrok i lekko się uśmiechnął.
– Jesteś wróżką? – zapytał.
– Są rzeczy i sprawy, które widzę z wyprzedzeniem – odparła poważnie.
Nie zdążył odpowiedzieć, bo w tym momencie zabrzęczał dzwonek nad drzwiami. Obydwoje natychmiast przybrali służbowe wyrazy twarzy.
– A, to pan! – Marcelina się ucieszyła.
Krzysiek szybko się podniósł i pomógł starszemu człowiekowi. Odstawił jego siatkę z zakupami, podsunął krzesło.
– Kawy? – zaproponowała w tym samym czasie Marcela. – Ekspres się właśnie rozgrzewa.
– Gdzie tam kawy, dziecko! – Przybyły się zaśmiał. – W moim wieku nadmiar kofeiny może przyspieszyć spotkanie z Najwyższym. Choć nie wiem, czy rzeczywiście byłoby to przyspieszone spotkanie. Osiemdziesiąt pięć lat, zważcie na to. Kto by pomyślał, taki ze mnie staruch!
– Ależ, panie Stanisławie, jaki tam z pana staruszek! – zaprotestowali obydwoje. – Tyle werwy, tyle siły. A mądrość jaka! Wiedza, elokwencja i błyskotliwość. Umysł godny podziwu!
– Mili jesteście, bardzo uprzejmi. Dobre z was dzieci. Zawsze taka byłaś, kochana, odkąd pamiętam. Ale kawą grzeszę tylko czasami. Za to wody bym się odrobinę napił.
Krzysiek zerwał się pierwszy.
– Refleks mam dziś spóźniony – usprawiedliwiła się Marcela, ziewając. – Źle spałam.
– O sen to się powinno dbać! – stwierdził pan Stanisław. – Kłaść się o dziesiątej najlepiej. Wtedy ciało odpoczywa, a nie tak jak wy, młodzi. Światło to u pani widziałem kiedyś jeszcze o drugiej.
– A co pan robił o drugiej nad ranem?
– W moim wieku trzeba w nocy kilka razy wstawać. Nie cenicie tego, młokosy, że możecie spać spokojnie aż do rana.
– Sny mi ostatnio przeszkadzają, panie Stanisławie.
– To może film dobry? – Uśmiechnął się serdecznie. – Mam coś ciekawego. Komedia, romantyczna, jak pani lubi.
– Pięknie. Oddam panu te poprzednie. Świetnie się bawiłam, szczególnie ten mi się podobał. – Marcelina podała starszemu panu kilka płyt zapakowanych w torebkę, wskazując na tytuł widoczny przez folię. – Bardzo sympatyczny.
– Bezsenność w Seattle, klasyka gatunku – przytaknął Krzysiek.
– A ty niby skąd wiesz? – obruszyła się Marcela.
– Się zna dobre filmy.
– Akurat – burknęła. – Gadasz tak, bo ci o nim opowiadałam.
Sąsiad wypił wodę i podniósł się z krzesła ze stęknięciem.
– Zdradzę wam, drogie dzieci, że dopiero jak starość zawita w ludzkie progi, to dostrzegamy, co w życiu najważniejsze. Wszystko to banały, moi drodzy, same banały. Rodzina i spokój duszy, ot co. To się liczy. Ale, co wy tam, młodzi, wiecie. – Mówiąc to, uśmiechnął się serdecznie i lekko się zachwiał. Machnął jednak ręką, gdy Krzysztof chciał go wesprzeć.
– A idzie stąd. Stary jestem, ale wciąż jary. Trzymajcie się, dzieciaki, dobrze i zdrowo. Pójdę już, bo się zmęczyłem.
Dodał coś jeszcze, ale już bardziej do siebie. Patrzyli przez chwilę za wychodzącym z biura jegomościem.
– Przepadam za nim – podsumowała życzliwie Marcela.
– Fajny gość – zgodził się Krzysiek. – Też chciałbym taki być w jego wieku.
– Od kiedy się tu sprowadził, znacznie poprawiła się moja znajomość światowej kinematografii.
– Dotychczas znałaś tylko węgierską filmografię – skomentował ze śmiechem.
– I mogłam cię w niej edukować – odcięła się.
– Naprawdę pan Stanisław zna cię tak długo? – Zmienił temat.
– Mnie jak mnie. Moich rodziców. Coś kiedyś chyba robili z tatą zawodowo, nie wiem dokładnie. Ja go nie bardzo pamiętam, ale podobno mu kiedyś powiedziałam, że jest niebieski. Przy tatarze i kieliszku zmrożonej wódeczki.
– Jak zareagował?
– On chyba dobrze… Mama gorzej. Odesłała mnie do drugiego pokoju. Miło go znów zobaczyć, choć dzisiaj nie jest już taki błękitny. Cóż, aury się zmieniają. Niemniej cieszę się, że przynosi filmy. A klasykę węgierską rzeczywiście znam na pamięć.
Zamilkli. Marcelina przypomniała sobie długie wieczory z Łukaszem, kiedy to wtuleni w siebie oglądali kolejne madziarskie arcydzieła. Jej atencja do tego kraju zaczęła się od filmu Wolność i miłość. Dziadek zginął w pięćdziesiątym szóstym w Poznaniu, w domu kultywowano więc pamięć o tej rewolcie bardziej niż o powstaniu warszawskim. A ten obraz nawiązywał do poznańskiego Czerwca, a właściwie do węgierskiej rewolucji, którą polski zryw zainicjował.
A kiedy czternastoletnia Marcela przeczytała wiersz, od którego film wziął swój tytuł – przepadła.
Wolność, miłość – przysięgamJednako mi niezbędne.Ja za miłość jestem gotówOddać żywot.Ja za wolność jestem gotówOddać miłość1.
Potem sięgnęła po więcej poezji Sándora Petőfiego i jak się miało okazać – nikt i nic nie poruszyło jej już bardziej. Próbowała z wielkimi polskimi romantykami: przeczytała sporo Mickiewicza, Słowackiego, całego Norwida. Studiowała Baczyńskiego, Pawlikowską-Jasnorzewską, Gałczyńskiego, Tetmajera, Tuwima, Broniewskiego i dziesiątki innych. Sięgnęła po Goethego, Byrona, Baudelaire’a. Znała Szekspira, Achmatową, Emily Dickinson, Horacego, Lorcę, Różewicza, Szymborską i wybitnych poetów afrykańskich, których nazwisk już nie pamięta. I w jej umyśle, a może przede wszystkim duszy, nie zagościł na dłużej nikt. Tylko Petőfi. Zatem hungarystyka była jej najoczywistszym, pierwszym i jedynym wyborem. Choć po angielsku mówiła na tyle biegle, że anglistka wespół z matką załamywały ręce. „Dziecko, a co ty będziesz w życiu robiła po tych węgierskich wygibasach?” – pytała mama. Do lamentów dołączyła nauczycielka polskiego, bo Marcela była zwyciężczynią wojewódzkiego konkursu polonistycznego i finalistką ogólnopolskiej olimpiady literatury.
Dziewczyna trwała jednak uparcie przy swoim, a z czasem była z dokonanego wyboru jeszcze bardziej zadowolona. Na studiach poznała Łukasza, wielką miłość swojego życia. Chłopak był po równo zakochany w niej i w meandrach mowy Madziarów. A przynajmniej sprawiał takie wrażenie.
Długo się razem prowadzali, w końcu zaplanowali ślub. Zaklepali termin u księdza, zarezerwowali salę weselną, wybrali wzór zaproszeń. Ustalili nawet taki szczegół, że do ślubu pojadą kremową alba regią z ciemnym dachem, zabytkiem z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego roku. Znajomy Łukasza specjalnie dla nich zaoferował się, że sprowadzi ten samochód z Węgier, bo w Polsce nie udało się takiego znaleźć. Już nawet krawcowa wzięła pierwszą miarę do sukni marzeń.
I wtedy się okazało, że Łukasz, idealny mężczyzna Marceli, był takim także dla pewnej Weroniki, która z radością oczekiwała ich pierwszego dziecka. I wierzyła, że to maleństwo będzie początkiem sporej gromadki, bo marzyła co najmniej o czwórce.
Marcelina i Weronika spotkały się pewnego dnia zupełnie niechcący. Dla siebie i Łukasza. Gdy ten całował Marcelę na powitanie, podeszła do nich, głaszcząc swój wystający brzuch, sympatyczna dziewczyna i objęła Łukasza od tyłu.
– A ty nie miałeś być na uczelni, kochanie? – zapytała Weronika i spojrzała w oczy Marcelinie. Nic więcej nie trzeba było dodawać, a jednak umówiły się jeszcze raz. To Weronika do niej zadzwoniła. Skąd wzięła numer? Z telefonu Łukasza. Były tam dwie osoby oznaczone jako ICE. In Case of Emergency. W razie wypadku zadzwoń do… Nie rodziców, nie rodzeństwo – oznaczył tak dwie narzeczone.
– Będziesz miała z nim dziecko, więc zostawiam go tobie – zakomunikowała Marcelina.
– Marzyła mi się nawet czwórka – odpowiedziała Weronika płaczliwie. – I zwykle nie jestem taka nieprzytomna beksa, to ciążowe hormony robią ze mnie płaczliwą lebiegę.
Płaczliwa lebiega zyskała uznanie Marceliny.
– Ciągle możesz mieć taką gromadkę – odparła spokojnie. – Tylko najpierw weź ślub, żeby ci chłoptaś nie uciekł. – Jednak nie powstrzymała się przed złośliwością.
Czuła się dziwnie z tym, że pociesza dziewczynę, przez którą jej zaawansowane weselne plany legły w gruzach. Nie zdziwiła się jednak, gdy Weronika posłuchała jej rad i zmusiła Łukasza do ożenku. Wykorzystała nawet zarezerwowaną przez Marcelę salę bankietową i kremową alba regię kolegi Łukasza.
Weronika zadzwoniła ponownie przed samym ślubem, do którego szła już z małym Antosiem na rękach.
– Jeśli zechciałabyś mnie zaszczycić obecnością na uroczystości… – Zamilkła w oczekiwaniu na reakcję Marceliny.
– Raczej niekoniecznie. Dziwnie bym się czuła. Mogłabym się pomylić i podejść do ołtarza z intencją złożenia przysięgi. Wiesz, jak na własnym ślubie, na którym ktoś zajął moje miejsce.
– Cóż… – zawahała się Weronika. – Ja nie chciałam wychodzić za mąż. Dzieci tak, partner tak, mąż nie. Małżeństwo to skompromitowany przeżytek poprzedniej epoki. To twoje istnienie skłoniło mnie do tego, żeby zalegalizować związek. Ja wiem, że Łukasz będzie mnie zdradzał, ale dzieci są dla mnie ważniejsze, chcę mieć dzieci. A poza domem niech ich tatuś robi se, co chce. Byle wracał. Wychowywałam się jako jedynaczka i zależy mi na dużej rodzinie.
– A co ja mam z tym wspólnego?
– Twoja obecność przypomni mu, że jego miejsce jest przy mnie…
– Weronika, nie gniewaj się – przerwała jej Marcelina. – Miałam większą tolerancję dla ciebie, kiedy byłaś w ciąży. Hormony i te sprawy. Nawet ci współczułam. Ale nie zamierzam być dla nikogo wentylem bezpieczeństwa. Swoją traumę już przepracowałam, Łukasz mnie nic a nic nie obchodzi, a ty… Cóż, właściwie też nie bardzo. Masz świadomość, jaki on jest, a jednak wychodzisz za niego za mąż. Twój wybór. Mnie w to nie mieszaj.
Rozłączyła się wkurzona. Przede wszystkim dlatego, że skłamała. Niczego nie przepracowała. Zamiast więc udać się na swój niedoszły ślub, zaszyła się w mieszkaniu i cały weekend ryczała. Potem przez trzy dni pocieszali ją Krzysztof wraz z Pauliną, jej przyjaciółką jeszcze ze szkoły. A i tak imię „Łukasz” wciąż powodowało u Marceliny dreszcz.
Rozmyślała o tym teraz, choć przecież jeszcze chwilę temu przekomarzała się z Krzyśkiem. Teoretycznie ich rozmowa wciąż trwała, bo Krzysztof przywykł do jej nagłych zawieszeń, czasem całkiem długich, i po prostu zajmował się swoimi sprawami. A gdy wszedł kolejny klient i skierował się w stronę Marceliny, zaprosił go do swojego biurka. Nowo przybyły jeszcze chwilę spoglądał tęsknie na dwudziestosześciolatkę. Zawsze milej być obsłużonym przez kogoś o zielonych oczach i jasnoblond lokach upiętych w wysoki kok niż przez… cóż, w miarę przystojnego, ale chłopaka. Ponieważ jednak zadzwonił telefon Marceliny, mężczyzna usiadł posłusznie naprzeciw Krzysztofa.
– Co ty powiedziałaś?
Klient już miał w rękach katalog z ofertą wycieczek na nadchodzące lato, odwrócił jednak wzrok. Tak samo zresztą jak Krzysztof. W głosie Marceliny słychać było bowiem tak bezbrzeżne zdumienie, jakby kosmici wylądowali na placu Piłsudskiego.
I może właśnie wylądowali. Tyle że nie na placu, a na dolnym Mokotowie, i z koszem czerwono-żółtych tulipanów.
– No i może właśnie tak byłoby najlepiej?
Matka Marceliny przewróciła oczami.
– Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Nawet o tym nie myśl.
– Ale…
– Nie ma żadnego „ale”. Prawdziwa miłość takich rzeczy nie robi.
– Łukasz twierdzi, że się tylko pomylił.
– I przez pomyłkę ma żonę i dziecko? – Anna, matka Marceliny, westchnęła.
– Mamo, ja wiem, że opowiadam głupoty. Sama kazałam Weronice wziąć ten ślub. Popchnęłam ją do niego. Ona doskonale zdawała sobie sprawę, że Łukasz nie będzie jej wierny. Chciała mieć inseminatora na własność. A te tulipany… Mamo, on mi zawsze przynosił róże.
– Są dostępne w każdej kwiaciarni przez cały rok. I róże, i tulipany. – Matka spojrzała na nią, kręcąc głową.
– Ale ja nie lubię róż.
– Nigdy go nie obchodziłaś – powiedziała twardo Anna. – Kwiaty dostawałaś na odczepnego.
– A jednak to tulipany. Teraz zaczęło mu zależeć… – Marcelina wyraźnie się rozmarzyła.
– Oszalałaś? – Matka wzięła głęboki oddech. – Chyba mu nie pozwolisz…
– Drogie panie, stonujmy emocje. – Bogdan, ojciec dziewczyny, wyszedł z drugiego pokoju i od razu wyczuł nerwowość.
– Każdy ma prawo do błędu. – Marcela udała, że nie zarejestrowała pojawienia się taty.
– Drogie panie – spróbował znów mężczyzna, tym razem głośniej i bardziej stanowczo. – Czas na spokojny, rodzinny obiad. Jak na niedzielę przystało.
Kobiety spojrzały na siebie ze złością, jednak zgodnie wstały i przeszły do kuchni. Ojciec postawił na stole butelkę wina i trzy kieliszki. Kiedy Anna i Marcelina weszły z półmiskami, siedział już przy stole i akurat sięgał po korkociąg.
– Wypijemy za moją mądrą żonę i równie rozumną córkę – zaproponował koncyliacyjnie.
Usiadły naprzeciw siebie, wciąż obrażone, co wyrażały ostentacyjnym milczeniem.
– Jakie masz plany na przyszły weekend? – zapytał ojciec, na co Marcelina wzruszyła ramionami. – Pytam, bo chciałbym, żebyśmy razem pojechali…
– Właśnie! – przerwała mu żona. – Dzwoniła ciocia Helenka. Zaprosiła nas na urodziny. Będzie moja mama, ciocia Barbara, wujek Andrzej, kuzyn Romek…
– Mamo, muszę?
– Na pewno lepiej posiedzieć z rodziną, niż rozmyślać o tym łachudrze.
– Aniu, nie prowokuj – łagodził ojciec. – Miła atmosfera, miłość, familijny niedzielny obiad, zażyłe relacje… i takie spokojne klimaty. Utrzymajmy to, drogie panie.
– Nie ogarniam tych wszystkich kuzynów, pociotków i innych. – Marcelina, wciąż naburmuszona, udała, że nie słyszy ojca.
– Rodziny niby nie znasz? – uniosła się matka, niepomna mężowskich interwencji.
– Mam propozycję – wtrącił się znów ojciec. – To dobra okazja, by porozmawiać o naszych przodkach i krewnych.
Marcela przewróciła oczami.
– Robiłem ostatnio porządki w gabinecie. Nie żebym bardzo tego pragnął, ale twoja matka tak mi truła – zerknął z wyrzutem na żonę – że już nie miałem siły słuchać. Na odczepnego sięgnąłem na najwyższą półkę i dokonałem tam odkrycia. Dwa zakurzone albumy, niczym dwa Święte Graale.
– Święty Graal jest tylko jeden. Pozostałe to podróbki – wtrąciła Anna.
– Nie mam pojęcia, kto na nich jest – Bogdan postanowił zignorować komentarz żony – ale wiele zdjęć jest opisanych. Może ty coś pamiętasz? – zwrócił się w końcu bezpośrednio do Anny.
– Mogę popatrzeć – odburknęła. – Ale po obiedzie. Nie po to stałam przy garach, żebyśmy teraz zimne jedli. Zraza sobie nałóż. – Spojrzała na córkę, wciąż urażona.
Z każdym kęsem atmosfera się poprawiała. Nie darmo się mówi, że przez żołądek do serca. Aż w końcu, przy deserze, rozmawiali ze sobą jak zwykle. Serdecznie i troskliwie. Jak rodzina.
– Ogarnę naczynia, a ty przynieś te albumy – powiedziała Anna, wstając od stołu. – Tylko odkurz, żebyś mi brudu na obrusie nie rozsmarował.
Ojciec mrugnął do Marceli, razem przeszli do sąsiedniego pokoju i przynieśli ciężkie tomiszcza, już wcześniej przezornie wyczyszczone.
– No oczywiście, że pamiętam – powiedziała Anna, gdy znów usiadła przy stole. – Mama ze swoim rodzeństwem. Barbara, Andrzej, Jacek i Mietek. Helenki tu brakuje. Pamiętam to zdjęcie. Byli wtedy na wakacjach na Mazurach. Pod namiotem. Mama opowiadała, że wtedy poznała tatę. Ile mogli mieć lat? Jest tu data?
– Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy – odpowiedział mężczyzna.
– Czyli mama miała dwadzieścia. Idealny moment na poznanie męża, czyż nie? – Anna spojrzała zalotnie na własnego wybranka.
– Ja mam już dwadzieścia sześć. Coś chyba przegapiłam – stwierdziła z przekąsem Marcela.
– Nie zaczynaj – zripostowała matka. – Dzisiaj czasy są inne, nikt już nie zakochuje się podczas wakacji na Mazurach. Ja twojego tatę poznałam na studiach i okazał się całkiem znoś-nym kandydatem na męża. Ty Łukasza też spotkałaś na uczelni, ale jak widać, uniwersytet to dzisiaj nie jest dobre miejsce do znalezienia życiowego partnera.
– Wyglądają na szczęśliwych – powiedział Bogdan, przyglądając się zdjęciu.
– Mama mówiła, że to były najszczęśliwsze wakacje jej życia – dorzuciła Anna sentymentalnie.
– Babcia Wanda była najmłodsza? – zainteresowała się Marcelina.
– Nie, czwarta z szóstki. Najstarsza Barbara, potem w kolejności Andrzej i Jacek, mama, Helenka i najmłodszy Mietek. Poza tym mieli jeszcze czwórkę rodzeństwa, ale dzieciaki nie dożyły pierwszych urodzin, może drugich, imiona gdzieś się zapodziały.
– To straszne. – Marcela się wzdrygnęła.
– Co takiego? – zdziwiła się Anna.
– Te dzieci żyły, a nawet nie znamy ich imion. To byli twoi wujowie i ciotki, prawda?
– Takie były czasy.
– A są chociaż groby tych dzieci?
– Może i tak, kto to wie.
– Czyli pewnie już ślad nie pozostał.
– Każda rodzina ma takie smutki – zripostowała matka. – Dzisiaj dzieci nie umierają tak masowo.
– Już niedługo. Jeszcze trochę i nasza służba zdrowia nadrobi to niedopatrzenie.
– Bez politykowania – zmitygował córkę Bogdan.
– W każdym razie mama, o ile dobrze kojarzę, wróciła z tych wakacji zakochana, a rok później wzięli z ojcem ślub. W kolejnym roku ja przyszłam na świat.
– A pozostali?
– Z ciocią Barbarą i trójką jej dzieci będziemy się widzieli za tydzień, sama zapytasz. A reszta… Przecież wiesz. Wujek Andrzej mieszka trzy ulice dalej.
– Tak, wujka Andrzeja znam. I wujka Jacka. A Mietek?
– Wielki nieobecny. – Anna się zaśmiała. – Kto wie, gdzie jest i co porabia. Spłodził czwórkę dzieci, po czym zniknął jak sen złoty.
– Joanna, Antoni oraz bliźniaki: Romek i Kamila. Sam Mietek prawdopodobnie wyjechał. Stany, Meksyk, Azja, szukaj wiatru w polu.
– Narozrabiał, że tak znikł?
– Prawdopodobnie. Siedział w więzieniu, ale nie wiem za co. Coś drobnego, bo szybko wyszedł. Potem przez jakieś dwa lata jeździł jako kierowca tira. Sporadycznie kontaktował się z rodziną, aż pewnego dnia zamilkł. Nie ma go w spisach penitencjarnych, nie ma w rejestrze stanu cywilnego. Ani umarł, ani żyje, ani siedzi w więzieniu. Wielki nikt. Dzieci go szukały. Ale to nieobecny, zaginiony. Antoni i Romek wpadną za tydzień, możesz ich podpytać. A Jacek wyjechał do Stanów, dlatego myślę, że Mietek pojechał za nim.
– Że niby do brata? Skoro taki odludek, to mało prawdopodobne.
– Szczególnie że nikt za bardzo nie wie, co się z Jackiem dzieje – uzupełniła kwaśno Anna.
– Ciekawa rodzinka. Szóstka rodzeństwa, w tym dwójka zaginiona. Jedna trzecia.
– Czepiasz się, dziecko. A na tych zdjęciach to już jesteśmy razem. – Matka przewróciła stronę na kolejną z wyraźną ulgą.
– Pokaż, tato, wcześniejsze albumy – powiedziała Marcelina. Nowsze zdjęcia znała. Interesowało ją to, czego dotychczas nie widziała.
Drugi album okazał się znacznie ciekawszy.
– Te fotografie ledwie pamiętam. – Anna się zamyśliła. – Ale mama mi je pokazywała. To jej rodzice w domu na wsi.
– Co za gromada! – Marcelina aż sapnęła.
– Takie kiedyś były rodziny. Wielodzietne. Mnóstwo dzieci wcześnie umierało. Jak te, o których mówiłyśmy. Dlatego kobiety tak często rodziły. Jest tam rok? – Anna zmrużyła oczy.
Bogdan wyjął i odwrócił zdjęcie.
– Tysiąc dziewięćset czterdziesty. I jest opis. Słuchajcie. Bronisława i Józef z dziećmi: Telimena, Teresa, Wiesław, Radosław, Przemysław, Grażyna, Bolesław, Dobrosława i Jerzy.
– Moja babcia to Dobrosława. Urodziła mamę w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym. Pozostałych ze zdjęcia nie znam. Nawet nie mam pojęcia, co się z nimi działo. Coś mi się tylko kojarzy z tą Teresą. Tragiczna historia, chyba popełniła samobójstwo. Powiesiła się na drzewie, kilkaset metrów od domu. O reszcie nic nie wiem. Żyć to już raczej nie żyją, ale pewnie ich potomkowie błądzą gdzieś po świecie.
Marcelina wzięła głęboki oddech. Poczuła znajome mrowienie. Na obrzeżach pola widzenia pojawił się kolor. Mignęły błyszczące klamerki przy czerwonych trzewikach.
– A ten dom? Co to za miejscowość? – zapytała szybko. Póki poświata była delikatna, mogła jeszcze zapobiec jej rozlaniu. Matka nic nie zauważyła, tak przynajmniej się wydawało.
– Dawno nie istnieje – odpowiedziała Anna. – Wtedy wszyscy, kilka pokoleń, mieszkali w jednej drewnianej chacie we wsi na skraju lasu. Tyle wiem. I że tę wieś wysiedlono. Wszyscy wyjechali. Podobno w latach siedemdziesiątych ktoś tam jeszcze mieszkał, mama mnie nawet chyba tam zabrała, ale pamiętam tylko las.
– A to?
– Twoi dziadkowie. Już w Warszawie. Na Grochowie.
Na oglądaniu zdjęć zeszło im do późna. Dopiero po dwudziestej Marcelina pożegnała się z rodzicami.
– Odprowadzę cię – powiedział ojciec.
Chwilę protestowała, ale się uparł. Przed jej blokiem cmoknął córkę w policzek i powiedział:
– Śpij dobrze, dziecko.
– Będę, tato. – Uśmiechnęła się.
A potem ze strachem pomyślała o nadchodzącej nocy: oby tylko nie był to czas kolejnego koszmaru.
Idąc lasem, pomyślała, że nigdzie nie czuje się tak szczęśliwa. Zapach, kolory, światło, powietrze. Tak lekko się tu oddychało.
Poza tym lubiła oglądać te wszystkie malutkie rośliny porastające zwalone pnie drzew, gałęzie leżące na zielonych połaciach mchu, a nawet porosty na północnej ścianie ich chaty. Niektóre były srebrne jak księżyc w mroźną noc, czasem pokrywały powierzchnię drobnym nalotem, w innych miejscach przypominały rosochy łosia, a jeszcze gdzie indziej tworzyły całe korony, malowniczo postrzępione niczym mroźne malunki na talerzu brony. Bywały też zielone, porozrastane niczym łopaty, czasem sztywno celujące w niebo, a czasem zwisające niczym mokre strąki topielicy. Innym razem przypominały męskie brody. Gęste kępki, nieposkromione i sterczące w różne strony. Bywały też brązowe i splątane niczym nici, którymi bawił się niesforny kot. Kiedyś kocica poplątała babce motek – błąkała się potem zimową porą po okolicy, wygłodniała, bo babka wygnała ją z domu. Dopiero gdy kotka była już bliska śmierci, przyjęła ją z powrotem pod swój dach.
– Nikomu nie pozwolę na takie harce – mruczała kobieta wściekła. – Niteczki są za drogie, by kot je niszczył. Musiała się łachudra nauczyć.
Tak naprawdę babkę bolało smutne miauczenie futrzaka, co jednak było zrobić. Przecież brakowało na wszystko, często nawet na jedzenie. Nici nie dało się zrobić w domu, a koty mnożyły się same. Nie ten, to inny, choć babka kochała akurat tę kocicę, bo sama ją wykarmiła, gdy jej matka zdechła zaraz po okoceniu. Pozostałe trzy chucherka nie przeżyły, ta jedna rudaska przetrwała i stała się ulubienicą babki. Choć nie na tyle, by bezkarnie plątać nici.
Przemierzając las, dziewczyna przyglądała się mchom. Lubiła je, nawet bardzo. Miękkie poduchy, zwykle ciemnozielone, zachęcały do odpoczynku. Kładła się więc na puchatych kołdrach i rozkoszowała ciszą, a właściwie leśnym hałasem.
Tak jak teraz. Leżała na piaszczystym wzgórzu, wśród sosen, spoglądając na ich wierzchołki. Zdawały się układać nad nią w wielkie koło, w samym środku ona. Centrum świata, dokładnie tak czuła się w lesie.
Czubki drzew kołysały się delikatnie, przyprawiając o zawrót głowy. Lubiła to uczucie. Wygodnie wyciągnięta przymknęła oczy i słuchała ptasich kłótni. Trajkotały wilgi, trznadle, szczygły, zięby. Daleko zabrzmiały perkozy, bliżej pól zwykle słyszała także bażanty. Rozumiała ptasią orkiestrę. Ten gwar, dyskusje, czasem złość, choć wiosną dominowały raczej zaloty. Ptaki uprawiały uwodzenie z wielką gracją, a ona pojmowała ich język. Wyobrażała sobie takie umizgi ze strony… No właśnie. Nie potrafiła zdecydować. Stacha z Famułek Brochowskich? Czy Jędrka z Brochowa? Ten drugi miał znacznie dalej, będzie z dziesięć kilometrów, był jednak bogatszy. Życie w domu z prawdziwymi szybami? I oddzielne pomieszczenia dla zwierząt. Bez kur w izbie! I bez świń. A ogrzewanie podobno tylko z pieca, żadnego krowiego łajna parującego tak potrzebnym zimą ciepłem. Luksusy! No i miał ten Jędrek odziedziczyć osiem morgów ziemi, całkiem żyznej, na której rosło nie tylko żyto, ale nawet pszenica pięknie rodziła. Tyle że Jędrek nie pociągał jej za bardzo… Niezbyt wysoki i o włosach twardych niczym szczecina, w dodatku w kolorze zachodzącego słońca, a ona nie przepadała za ryżymi. Za to głos miał miękki niczym aksamit. Potrafił nim zaczarować każdego, a jej zdarzało się całkowicie w nim zatracić. Kiedy Jędrek mówił, gotowa była pójść za nim nawet i na koniec świata. Kiedy jej dotykał – nie.
Za to na każde dotknięcie Stacha nieopanowana słabość rozlewała się po jej członkach. Najmocniej paliło ją wtedy w brzuchu, ale i reszta ciała drżała. Stopy stawały się lodowate, ręce za to gorące. Traciła spokój ducha na samą myśl, że Stach przesunie palcem po jej skórze. Właściwie kręciło jej się w głowie. To było piękne i straszne jednocześnie. Jednak Stach był czwartym synem gospodarza, który ziemi miał trzy morgi. Rodzina żyła z dorywczych prac, plecenia koszy, układania strzech z żytniej słomy, choć niektórzy mawiali, że trzcina okazałaby się trwalsza. Może i tak, kto to wie. Żyto jednak było sprawdzone i łatwo dostępne, dlatego wielu wolało zbożowe miotły szybko przerastające chwastami. Kobiety wiązały snopy z wcześnie skoszonego, zielonego jeszcze żyta. Wytrząsano z niego później krótsze kawałki słomy, sama kiedyś pomagała w tej pracy. Chwytała słomę za kłosy i mocno tarmosiła. Robota była ciężka i gdyby nie Stach, jego bliska obecność, na pewno by się na nią nie zdecydowała. Razem z siostrami chłopaka kręciła głowacze. Dziewczyny dwa snopy wiązały przewiązłem, jeden snopek obracały wokół drugiego. Zapełniały nimi specjalne skrzynie. Taki wykręcak mężczyźni kładli potem na dach i mocowali warstwowo do żerdzi. Bogaci gospodarze zmieniali strzechy nawet i co dziesięć lat. Biedni nie częściej niż co piętnaście. A w rodzinnym domu Stacha na dachu wciąż leżała słoma sprzed prawie dwudziestu. Innym robili nowe, na swoją nie mieli czasu. Albo pieniędzy. A właściwie to szczycili się tym, że jak oni przygotują wykręcaki, to i dwadzieścia pięć lat strzecha wytrzyma.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Sándor Petőfi, Wolność i miłość (fragment), z języka węgierskiego na potrzeby niniejszej powieści przełożył Tomasz Rudnicki. Wszystkie przypisy pochodzą od autorki. [wróć]