Testament - Agnieszka Lis - ebook + audiobook + książka

Testament ebook

Lis Agnieszka

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W bogatej dzielnicy Koszalina, na Rokosowie, umiera nestorka niezwykle majętnego rodu Fabiańskich. W wielkim domu panuje ceremonialna żałoba. Przygotowania do pogrzebu interesują całe miasto, ale jeszcze bardziej rozpalają wyobraźnię, nie tylko bezpośrednio zainteresowanych, zapisy testamentu. Starsza pani dobiegała setki i jej śmierć była, delikatnie rzecz ujmując, oczekiwana. Pozostał wielki majątek do podziału...

Bożena, twarda i przebojowa dziennikarka reprezentująca lokalne media, zarówno radiowe jak i drukowane, kocha kawę i szpilki, a do tego ma niezwykły dar. Znajduje tematy tam, gdzie nikt by się ich nie spodziewał. Jednym słowem, wścibia nos nie tam, gdzie powinna.

Godne i rzetelne opisanie uroczystości pogrzebowych to jej dziennikarski obowiązek, jednak spotkanie z rodziną zmarłej budzi w Bożenie pewne wątpliwości. Pozornie nieistotne szczegóły z ich otoczenia zasiewają w dziennikarce kolejne ziarna niepokoju. Czy Malena Fabiańska umarła z przyczyn naturalnych? Kto mógłby zyskać na jej przedwczesnym odejściu? I dlaczego wydaje się, że zadawanie pewnych pytań wiąże się z niebezpieczeństwem?

Odpowiedź nie będzie wcale oczywista…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 287

Oceny
3,8 (81 ocen)
24
29
21
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KarolinaGzd

Dobrze spędzony czas

Całkiem przyjemna historia.
00
alakad

Całkiem niezła

Całkiem nieźle się czyta.
00
Mike781
(edytowany)

Całkiem niezła

Można przeczytać ale nie słuchać. Autorka zdecydowanie nie powinna czytać swoich książek. Brzmiało fatalnie.
00
Pasjaczytania

Nie oderwiesz się od lektury

Każdy w życiu powinien robić to, co najlepiej mu wychodzi. Pani Agnieszka pisze bardzo dobre książki, a zawodowi lektorzy wspaniale je czytają. 👌👏
00
lopi98

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka.
00

Popularność




Rozdział 1

„Cza­ru­jąca roz­mowa” – pomy­ślała Bożena, zaci­ska­jąc zęby. „Jak do tej pory. Ale ten dzień nie może się tak skoń­czyć”.

Sie­działa w ele­ganc­kiej biblio­tece Ste­fana Fabiań­skiego, naj­bo­gat­szego miesz­kańca Kosza­lina. Tapi­ce­ro­wane krze­sło, wykoń­czone ozdobną taśmą i z całą pew­no­ścią warte mają­tek, było jed­nak paskud­nie nie­wy­godne. Dla­tego Bożena wier­ciła się, jakby ktoś roz­sy­pał jej pod tył­kiem pinezki.

Dzi­siej­szą roz­mowę pro­wa­dziła na wyraźne pole­ce­nie Edmunda, szefa kosza­liń­skiej roz­gło­śni radio­wej. Nie pozo­sta­wił cie­nia wąt­pli­wo­ści – cały cykl o naj­bar­dziej zasłu­żo­nych, naj­waż­niej­szych, naj­bar­dziej twór­czych miesz­kań­cach Kosza­lina, który Bożena zapla­no­wała na co naj­mniej kil­ka­na­ście odcin­ków, zale­żał od tej jed­nej roz­mowy.

Edmund nic nie tłu­ma­czył. Wydał pole­ce­nie, a Bożena nie cier­piała ani swo­jego szefa, ani roz­ka­zów. Nie­ty­powo dla sie­bie posta­no­wiła jed­nak odpu­ścić i przy­go­to­wać miły, grzeczny wywiad. Laurkę. Zada­wała więc pyta­nia o roz­le­głe inte­resy rodziny, plany roz­woju, dzia­łal­ność cha­ry­ta­tywną. Roz­mowa była gładka niczym szkliwo na zabyt­ko­wej por­ce­la­nie. Ani jed­nego dzien­ni­kar­skiego haczyka. Żad­nej sen­sa­cji, nawet nie­wiel­kiej awan­turki. Nic.

Bożena zamknęła notes i wyłą­czyła mikro­fon.

– Pozwoli pan, że odwie­dzę jesz­cze panią Malenę.

– Mama odpo­czywa w swoim pokoju. – Fabiań­ski ski­nął deli­kat­nie głową.

„Czuję się tu niczym ruski oli­gar­cha na audien­cji u Putina” – pomy­ślała. „Niby wszystko faj­nie, teo­re­tycz­nie jestem zapro­szona, ale też nie­usta­jąco…”

Zawa­hała się. Co wła­ści­wie czuła?

Dopiero gdy wcho­dziła po sze­ro­kich scho­dach, wyło­żo­nych puszy­stą gra­na­tową wykła­dziną w złote pasy, uświa­do­miła sobie, jakiego słowa jej bra­ko­wało. „Zagro­żona” – pomy­ślała. „Czuję się w tym domu zagro­żona. To oczy­wi­ście idio­tyczne, jed­nak…”

Roz­my­śla­nia prze­rwało poja­wie­nie się na szczy­cie scho­dów słu­żą­cej, ubra­nej w gra­na­towy uni­form, zupeł­nie jak ste­war­dessa. Jeden detal nie paso­wał – biały, obszyty fal­baną far­tu­szek zawią­zany w pasie na sze­roką kokardę. Dziew­czyna stała odro­binę bokiem, dla­tego Bożena dostrze­gła ten sta­ro­świecki detal. „Tu wszystko jest jak trą­cący myszką, przed­wo­jenny film o ary­sto­kra­tach” – przy­szło jej do głowy. „Powiew absurdu owiewa mnie niczym mor­ska bryza. Deli­kat­nie, za to nie­ustan­nie. Czło­wiek się przy­zwy­czaja i zaczyna uzna­wać, że ta gro­te­ska to nor­mal­ność”.

– Pani Malena prze­bywa u sie­bie. – Młoda dziew­czyna prze­rwała roz­my­śla­nia dzien­ni­karki. – Zapo­wiem panią.

– Nie trzeba – rzu­ciła szybko Bożena. – O ile dobrze koja­rzę, pan Ste­fan wspo­mniał mamie o mojej wizy­cie. Pani Malena spo­dziewa się, że do niej zaj­rzę przed wyj­ściem.

Słu­żąca dygnęła.

„Cały ten dom to jedno wiel­kie kurio­zum” – pomy­ślała Bożena, wzdy­cha­jąc. Choć dosko­nale wie­działa, dokąd się udać, nie pozwo­lono jej na samo­dzielne poru­sza­nie się po domu. Dziew­czyna, któ­rej kokarda pod­ska­ki­wała na nie­pro­por­cjo­nal­nie chu­dym tyłku, otwo­rzyła drzwi. W głębi widać było stopy Maleny Fabiań­skiej, wyraź­nie zwró­co­nej w stronę uchy­lo­nych drzwi bal­ko­no­wych.

– Dzię­kuję – zwró­ciła się sta­now­czo do słu­żą­cej Bożena. – Pora­dzę sobie.

– Ale… – Dziew­czyna pró­bo­wała zapro­te­sto­wać, dzien­ni­karka jed­nak uśmiech­nęła się kwa­śno, chwy­ciła za klamkę i wcho­dząc do pomiesz­cze­nia, zamknęła za sobą drzwi.

– Pani Maleno, przy­nio­słam cia­steczka od żony Edmunda – powie­działa nie­zbyt gło­śno.

Gospo­dyni się nie ode­zwała, Bożena uznała, że zasnęła. Zda­rzało się to ponad dzie­więć­dzie­się­cio­sze­ścio­let­niej kobie­cie, która abso­lut­nie nie życzyła sobie, by nazy­wać ją sta­ruszką.

– Wiek to stan umy­słu – mawiała Malena Fabiań­ska, a Bożena zga­dzała się z nią cał­ko­wi­cie.

Seniorce naj­bo­gat­szego kosza­liń­skiego rodu trudno byłoby zresztą zarzu­cić wła­ściwe sta­rusz­kom zacho­wa­nia. Ow­szem, mie­wała tro­chę pro­ble­mów z poru­sza­niem, w związku z czym rzadko opusz­czała swój luk­su­sowy dwu­po­ko­jowy apar­ta­ment na pię­trze zbyt­kow­nej willi, jed­nak nie pozwo­liła prze­pro­wa­dzić się na par­ter. Język wciąż miała cięty niczym świeżo naostrzona brzy­twa. Cały czas czy­tała wiele ksią­żek, choć zwy­kle pro­siła o wydaw­nic­twa z więk­szym dru­kiem. Bożena dosko­nale o tym wie­działa, jako że sama cza­sem dostar­czała seniorce wybrane przez nią tytuły. Poza tym star­sza pani zna­ko­mi­cie orien­to­wała się w mean­drach bie­żą­cej poli­tyki i nie prze­bie­rała w sło­wach, gdy zamie­rzała kogoś skar­cić. Jed­nak wbrew despo­tycz­nym ocze­ki­wa­niom Fabiań­skiej wiek cza­sami odgry­wał więk­szą rolę, niż chcia­łaby się do tego komu­kol­wiek przy­znać. Potra­fiła zasnąć w środku roz­mowy. Po pro­stu opa­dała jej głowa, kilka cichych chrap­nięć wpro­wa­dzało obec­nych w kon­ster­na­cję, a po minu­cie star­sza pani otwie­rała oczy i kon­ty­nu­owała roz­mowę.

Bożena była jej gościem kil­ka­krot­nie. Zawsze oczy­wi­ście miało to zwią­zek z wyko­ny­waną przez nią pracą. Wspo­mnie­nie o daw­nym Kosza­li­nie. Kosza­liń­skie bale PRL. Roz­wój pry­wat­nego biz­nesu na Pomo­rzu Środ­ko­wym po trans­for­ma­cji ustro­jo­wej. Lody naszego dzie­ciń­stwa – czy smak wani­lio­wych uległ zmia­nie? Poza tak waż­nymi tema­tami Malena Fabiań­ska bywała pro­szona o wypo­wiedź na temat naj­cie­kaw­szej książki na lato albo naj­lep­szej pre­miery teatral­nej minio­nego sezonu.

To były tematy ofi­cjalne, poważne i roz­ryw­kowe. Nie­które roz­mowy trwały trzy minuty, inne pół­to­rej godziny. Bożena zawsze przy­no­siła cia­steczka od Edmunda i książkę, zgod­nie z życze­niem roz­mów­czyni. Dwa razy zda­rzyło jej się doświad­czyć nagłego napadu snu Maleny Fabiań­skiej, zatem i teraz posta­no­wiła chwilę pocze­kać i rozej­rzała się uważ­nie.

Znała to wnę­trze. Wiel­kie łóżko nakryte gobe­li­nową kapą widać było zza uchy­lo­nych drzwi do sypialni. W salo­nie domi­no­wały antyczne meble, w tym sto­lik z gęsto pouty­ka­nymi foto­gra­fiami w srebr­nych ram­kach. Bożena jesz­cze raz zawo­łała star­szą panią, a gdy nie uzy­skała odpo­wie­dzi, pochy­liła się nad rodzin­nymi wize­run­kami.

Z przodu stały współ­cze­sne zdję­cia, w więk­szo­ści upo­zo­wane, skom­po­no­wane przez foto­grafa. Z tyłu, tro­chę prze­sło­nięte, stały te, które zda­wały się znacz­nie cie­kaw­sze.

Bożena zer­k­nęła na gospo­dy­nię, widziała ją teraz w całej oka­za­ło­ści. Sie­działa w wiel­kim fotelu, nogi oparła na pod­nóżku, głowa lekko opa­dła jej na piersi. Wciąż spała, więc dzien­ni­karka odwa­żyła się się­gnąć na tył sto­lika, czego nie zro­biła ni­gdy wcze­śniej. Ow­szem, kil­ka­krot­nie odwie­dzała star­szą panią w jej pokoju, ni­gdy jed­nak nie miała oka­zji, by rozej­rzeć się uważ­nie. Sia­dała w fotelu, prze­ka­zy­wała cia­steczka, roz­ma­wiała z Maleną Fabiań­ską kilka minut. Zawsze wycho­dziła zasko­czona – seniorka potra­fiła roz­ma­wiać na każdy temat.

Zdję­cia z tyłu były czarno-białe. Kobieta, bez wąt­pie­nia Malena Fabiań­ska, kil­ka­dzie­siąt lat młod­sza, trzy­mała pod rękę nie­wy­so­kiego męż­czy­znę. Wpa­try­wali się w sie­bie, wyraź­nie zako­chani, uśmiech­nięci. Biło z tego obrazka cie­pło, dobra ener­gia, może zaufa­nie? A może to tylko kwe­stia pozy, którą przy­jęli foto­gra­fo­wani. Zwró­ceni lekko do sie­bie, patrzący sobie w oczy. Kolejną foto­gra­fię wyko­nano w stu­diu: panna młoda ze zwi­nię­tym u stóp welo­nem sie­działa na brzegu tapi­ce­ro­wa­nego krze­sła, pan młody stał nad nią, jedną rękę wład­czo opie­ra­jąc na opar­ciu fotela. Ten sam męż­czy­zna widoczny na dwóch kolej­nych foto­gra­fiach był coraz star­szy i – zda­niem Bożeny – coraz mniej szczę­śliwy. Może uśmie­chał się mniej sze­roko, a może po pro­stu jego wzrok sta­wał się bar­dziej roz­bie­gany. „Kom­bi­nuję” – upo­mniała sie­bie w myślach. „Po pro­stu nie patrzy w obiek­tyw. Ani na swoją wciąż młodą żonę. Nie sku­pia także uwagi na zawar­to­ści dzie­cię­cego wózka. Tam musiał leżeć Ste­fan”.

Bożena przyj­rzała się męż­czyź­nie uważ­nie. Coś w jego pochy­le­niu ramion, syl­wetce, kształ­cie oczu wydało jej się zna­jome. Z każdą kolejną foto­gra­fią upew­niała się w tym wra­że­niu, zupeł­nie jed­nak nie potra­fiła sko­ja­rzyć, u kogo widziała podobne rysy. Odsta­wia­jąc ramkę, potrą­ciła sąsied­nie. Z brzę­kiem posy­pały się na pod­łogę, Bożena aż pod­sko­czyła. Odwró­ciła się w stronę Fabiań­skiej prze­ko­nana, że dostrzeże jej bystre oczy i iro­niczny uśmie­szek. Cze­kała na zja­dliwy komen­tarz. Star­sza pani jed­nak cią­gle spała. Bożena uło­żyła zdję­cia na sto­liku i nagle poczuła ukłu­cie nie­po­koju. Malena zwy­kle zasy­piała nie­spo­dzie­wa­nie i na krótko. A teraz trwało to już kil­ka­na­ście minut…

Dzien­ni­karka pode­szła do star­szej pani i dotknęła jej dłoni. Ręka opa­dła bez­wład­nie. Podob­nie głowa. Poli­czek był cie­pły, ale Bożena spo­strze­gła, że nestorka Fabiań­skich nie oddy­cha. „Powin­nam chyba przy­ło­żyć jej lusterko do ust?” – pomy­ślała. Zamiast tego zaczęła krzy­czeć.

Słu­żąca weszła natych­miast.

Dopiero póź­niej dotarło do Bożeny, że dziew­czyna musiała cze­kać pod drzwiami. W tam­tej chwili jed­nak nie myślała o niczym.

– Ona nie żyje! Nie żyje! Wezwij­cie leka­rza! – krzy­czała, nie zda­jąc sobie sprawy, jak bar­dzo to nie­lo­giczne. Zmarli zwy­kle nie potrze­bują dok­tora.

Słu­żąca zatrzy­mała się w drzwiach i wydu­kała z nie­do­wie­rza­niem:

– Prze­cież to nie­moż­liwe. Pani się dzi­siaj wyśmie­ni­cie czuła!

Weszła kilka kro­ków w głąb pomiesz­cze­nia, spoj­rzała na sie­dzącą Fabiań­ską i natych­miast wybie­gła, krzy­cząc:

– Pogo­to­wie! Dzwoń­cie po pogo­to­wie!

Ste­fan Fabiań­ski poja­wił się w drzwiach apar­ta­mentu w ciągu kil­ku­dzie­się­ciu sekund. Przy­klęk­nął przed matką i krzyk­nął na Bożenę:

– Co pani jej zro­biła? Pani ją zabiła!

Bożena pokrę­ciła głową.

– Spała, kiedy weszłam – zaczęła tłu­ma­czyć. – To zna­czy, wyda­wało mi się, że śpi. Cze­ka­łam, aż się obu­dzi. A ona… ona… Czy pani Malena nie żyje? – zapy­tała lekko histe­rycz­nie. Od razu poczuła się z tym nie­swojo. Ona? Poważna dzien­ni­karka i drżący z emo­cji głos?

Ste­fan Fabiań­ski trzy­mał nad­gar­stek seniorki, szu­ka­jąc pulsu. Opu­ścił bez­władną rękę matki i uniósł głowę, patrząc Boże­nie w oczy. Była prze­ko­nana, że ujrzała na jego twa­rzy… uśmiech? Co naj­mniej ulgę. Takie ledwo dostrze­galne mgnie­nie. Fabiań­ski szybko się zre­flek­to­wał, przy­brał zatro­skaną minę, a potem zmarsz­czył brwi.

– Musi pani pocze­kać na przy­jazd poli­cji – powie­dział.

– Raczy pan żar­to­wać. – Dzien­ni­karka odzy­skała rezon. Może dla­tego, że zyskała pew­ność. Widziała ulgę w oczach syna stwier­dza­ją­cego zgon matki. Jak­kol­wiek było to nie­praw­do­po­dobne.

Nikt nie słu­chał jej pro­te­stów. Posa­dzono ją w nie­wiel­kim prze­chod­nim pokoju na par­te­rze, na prawo od wej­ścia. Kie­dyś, pod­czas jej pierw­szej wizyty w tym domu, pan domu opro­wa­dził ją po par­te­rze i to pomiesz­cze­nie nazwał salo­ni­kiem her­ba­cia­nym. Było to podobno ulu­bione miej­sce spo­tkań z kole­żan­kami zmar­łej żony Fabiań­skiego. Boże­nie bar­dziej przy­po­mi­nało pocze­kal­nię, powścią­gnęła jed­nak język. Kilka okrą­głych sto­li­ków, przy każ­dym cztery krze­sełka. Oczy­wi­ście tapi­ce­ro­wane i oczy­wi­ście nie­wy­godne. Do pomiesz­cze­nia pro­wa­dziło obszerne przej­ście, jesz­cze szer­sze zaś otwie­rało się na jadal­nię, w któ­rej ogromny, intar­sjo­wany stół roz­siadł się na wzo­rzy­stym dywa­nie niczym gigan­tyczny chrząszcz. Z miej­sca, w któ­rym sie­działa, nie widziała boga­tych sztu­ka­te­rii na ścia­nach i sufi­cie ani mister­nie upię­tych, gęstych firan. Pamię­tała jed­nak, że tak wła­śnie wyglą­dało tamto wnę­trze.

Dopiero teraz uświa­do­miła sobie, co się zmie­niło. Kiedy była tu pierw­szy raz, na każ­dej pła­skiej powierzchni stał pełny wazon. Żona Fabiań­skiego kochała kwiaty. „Czas wiele zmie­nia” – pomy­ślała Bożena sen­ten­cjo­nal­nie.

Wstała i prze­szła do jadalni. Natych­miast wyrósł koło niej chło­pak, ubrany w gra­na­towy gar­ni­tur. „Ochro­niarz?” – zasta­no­wiła się. „Taki młody?”

– Czy to zna­czy, że jestem tu więź­niem? – zakpiła, patrząc chło­pa­kowi w oczy.

– Nie, pro­szę pani – odpo­wie­dział grzecz­nie. – Pan Fabiań­ski pro­sił jedy­nie, by zechciała pani uprzej­mie pocze­kać na przy­by­cie poli­cji.

– Czyli mam sie­dzieć na tyłku jako nie­ofi­cjal­nie aresz­to­wana? To popro­szę cho­ciaż o kawę. Espresso.

Kiw­nął głową i znik­nął, Boże­nie przy­szło do głowy, że to ide­alny moment, by znik­nąć. Stwier­dziła jed­nak, że nie ma ochoty odgry­wać roli zbiega. „Zresztą to, co się tutaj wyda­rzy, będzie zapewne bar­dzo cie­kawe” – pomy­ślała. „No i nie mam nic do ukry­cia”.

To samo powtó­rzyła funk­cjo­na­riu­szom, któ­rzy przy­je­chali do willi leżą­cej w dale­kiej dziel­nicy Kosza­lina w ciągu dzie­się­ciu minut od wezwa­nia.

Rozdział 2

– Bar­dzo sto­sow­nie – stwier­dziła Dorota, radiowa kole­żanka i jedyna przy­ja­ciółka Bożeny.

– Na kom­ple­menty reaguję podejrz­li­wo­ścią. Masz jakiś inte­res czy co?

– Stwier­dzam po pro­stu, że ade­kwat­nie odzia­łaś się na pogrzeb Fabiań­skiej. Nie dość, że na czarno, to jesz­cze wbi­łaś tyłek w spód­nicę za kolano. Dawno cze­goś takiego u cie­bie nie widzia­łam.

– W końcu zna­la­złam sta­ru­chę mar­twą, coś jestem jej winna.

– I dla­tego napi­sa­łaś to… co napi­sa­łaś?

– Wrrrr – odparła z wdzię­kiem Bożena. – Laurka powstała na wyraźne życze­nie Edmunda. A w świe­tle ostat­nich wia­do­mo­ści…

Wes­tchnęły oby­dwie.

– Współ­cze­sne dzien­ni­kar­stwo wylą­do­wało na pozio­mie ujem­nym. Głu­pie, źle napi­sane zajawki zamiast arty­ku­łów, błędy sty­li­styczne, gra­ma­tyczne, a na top­kach nie­do­rzeczne tematy. Oto nasza praca – pod­su­mo­wała Dorota bez­na­mięt­nie. – Nic nie pora­dzimy na rze­czy­wi­stość.

– Wku­rza mnie, że zamknęli kolejną dru­ko­waną gazetę. – Bożena od rana pre­zen­to­wała wysoki poziom iry­ta­cji. To zresztą był jej stan natu­ralny.

– Na szczę­ście zostały redak­cje inter­ne­towe – tono­wała kole­żankę Dorota.

– Ogra­ni­czone i okro­jone do mini­mum, podzie­lo­nego przez trzy. Nie ma doświad­czo­nych korek­to­rów ani skła­da­czy, w ogóle wszystko jakieś do bani.

– Masz działkę w „Wia­do­mo­ściach Kosza­liń­skich”, nie narze­kaj. – Dorota wzru­szyła ramio­nami. – A w radiu, na szczę­ście, też nie sły­chać o wiel­kich zmia­nach.

– Nie narze­kaj, nie narze­kaj – sark­nęła Bożena. – Zasta­nów się, co mówisz. Za chwi­leczkę wszy­scy ci ludzie z zamknię­tych dzien­ni­ków, a nawet i tych szma­tła­wych kolo­ro­wych tygo­dni­ków, któ­rzy robią newsa z przy­pa­lo­nej zupy pomi­do­ro­wej, wszy­scy oni będą szu­kali pracy. Rze­sza bez­ro­bot­nych dzien­ni­ka­rzy, mówi ci to coś?

– Kon­ku­ren­cja – ponuro odpo­wie­działa Dorota.

– Czyli nasze stawki znowu pójdą w dół. Na opty­mizm nie widzę miej­sca.

– I co z tego? Tak jest nie od dziś, czemu cię to wku­rza?

– Bo przez to muszę pisać denne arty­kuły wychwa­la­jące podej­rzane indy­wi­dua. – Bożena dosłow­nie zgrzyt­nęła zębami.

– Kogo nazy­wasz…

– Do takich pie­nię­dzy, jakie mają Fabiań­scy, nie docho­dzi się, pra­cu­jąc po osiem godzin w biu­rze – prze­rwała jej Bożena.

– Nie ozna­cza to jed­nak, że są podej­rzani, nie prze­sa­dzaj. Poza tym mamy nasze radio, trzy­majmy się cie­płych posa­dek. Tu spe­cja­li­stów od sen­sa­cyj­nego zesta­wie­nia ciże­mek nude z koron­kową kiecką led­wie zakry­wa­jącą pół­dupki nie zatrud­nią.

– Całe szczę­ście, że „Wia­do­mo­ści Kosza­liń­skie” na czas zaczęły roz­wi­jać wyda­nie online. Mam gdzie pisać. Swoją drogą, to jest dziwne.

Dorota unio­sła pyta­jąco brwi.

– Śmierć Maleny Fabiań­skiej – odpo­wie­działa Bożena na nie­za­dane pyta­nie.

– Dzie­więć­dzie­siąt sześć lat. Zdaje się, że rodzina ocze­ki­wała na ten dzień z lek­kim utę­sk­nie­niem.

– No wła­śnie, z utę­sk­nie­niem… Malena Fabiań­ska dekla­ro­wała, że umrze w wieku lat stu jeden, w pory­wach do stu dwóch. A ona zawsze dotrzy­my­wała słowa.

– Wiem, wiem, wszy­scy to wie­dzą. Śmierć zakpiła z siły woli Fabiań­skiej. Ot, per­fidna kostu­cha.

– Chcesz powie­dzieć, że ist­nieje ktoś wred­niej­szy od Maleny? – Bożena się zaśmiała.

– I do tego star­szy od niej.

– À pro­pos upływu czasu. W tam­tym domu nic się nie zmie­niło od cza­sów nie­miec­kich. Zawsze jechało naf­ta­liną od samego wej­ścia.

– Ina­czej to opi­sa­łaś.

– Ale teraz pach­nie mi kawa i dziś jesz­cze nic nie jadłam, więc widzę świat lekko dra­ma­tycz­nie.

Umil­kły, poświę­ca­jąc uwagę wyłącz­nie wypie­kom z Drze­wiań­skiej, reno­mo­wa­nej kosza­liń­skiej pie­karni.

– Już mi lepiej – skon­sta­to­wała Bożena, prze­ły­ka­jąc kęs roga­lika. – Możesz dojeść resztę, urwa­łam tylko kawa­łek. Szkoda zmar­no­wać.

– Nawet takim ogryz­kiem w cycki sobie nakru­szy­łaś – odpa­ro­wała Dorota. – Chęt­nie dojem.

To była jedna z wielu róż­nic mię­dzy paniami. Obie twier­dziły, że natura się pomy­liła. Dorota, cał­kiem kor­pu­lentna, pulchna być może ciut za bar­dzo w paru miej­scach, miała nie­wielki biust, led­wie odzna­cza­jący się pod bluzką, mimo push-upów. Bożena zaś, chuda niczym nasto­latka, z burzą krę­co­nych rudych wło­sów, spra­wiała wra­że­nie wciąż pochy­lo­nej do przodu – efek­towny biust zda­wał się prze­wa­żać jej syl­wetkę. Oby­dwie chęt­nie by się zamie­niły, z tym że Dorota swój skromny dobro­stan ukry­wała szczel­nie, zapi­na­jąc wszystko pod szyją, Bożena zaś, na prze­kór, nosiła głę­bo­kie dekolty eks­po­nu­jące jej walory.

– Poza tym – kon­ty­nu­owała Dorota – sta­nik ci widać.

– Ładny mam, wsty­dzić się nie będę.

Dorota wywró­ciła oczami.

– Masz dzi­siaj jesz­cze jakiś wywiad? Kogoś będziesz łowić na okrą­gło­ści?

– Wystar­czą mi oble­pia­jące spoj­rze­nia uczest­ni­ków pogrzebu. Niech sobie popa­trzą, łachu­dry. Tyle ich. – Bożena obcią­gnęła napiętą bluzkę.

– Nie­odmien­nie cięta jak świeżo naostrzona brzy­twa. Jak ty to robisz, że chłopy się za tobą tak snują?

– Yhm, jak smród po gaciach. – Bożena skrzy­wiła się z nie­uda­wa­nym wstrę­tem.

To też była róż­nica mię­dzy przy­ja­ciół­kami. Dorota była cie­pła i otu­la­jąca, chęt­nie zaopie­ko­wa­łaby się jakąś zbłą­kaną męską duszą, nie miała jed­nak szczę­ścia. Kim­kol­wiek się zain­te­re­so­wała – albo oka­zy­wał się żonaty, czę­sto z kil­ku­let­nim przy­chów­kiem, albo prze­ja­wiał cechy psy­cho­paty. Ostat­nio spo­ty­kała się z Doria­nem, cał­kiem faj­nym gościem, nie­stety zaob­rącz­ko­wa­nym. Podobno nie­szczę­śli­wie, ale tak mówi każdy facet na eta­pie polo­wa­nia.

Bożena miała swoją teo­rię – tacy byli męż­czyźni. Po pro­stu. Paskudne stwo­rze­nia przy­po­mi­na­jące ludzi, ale z błę­dem gene­tycz­nym. Twier­dze­nie opie­rała na doświad­cze­niu wła­snym – jej mąż, Gerard, został panem mło­dym w panicz­nej reak­cji rodziny na wieść o nie­pla­no­wa­nej ciąży. Mło­dzi mieli wtedy po dwa­dzie­ścia cztery lata, nie byli mało­la­tami, a jed­nak groza nie­ślub­nego wnuka przy­dała ich mat­kom mocy hero­sek. A oszo­ło­miona ciążą Bożena nie miała siły opo­no­wać. Zresztą nie chciała. Była zako­chana, co wyrzu­cała sobie potem z prze­ką­sem. Wynik tego mał­żeń­stwa sta­no­wiła córka, Mal­wina, obec­nie trzy­na­sto­let­nia pan­nica, która z mie­siąca na mie­siąc sta­wała się coraz gęściej zaplą­ta­nym kłęb­kiem nasto­let­nich pro­ble­mów.

Bożena uwa­żała, że męż­czyźni są w życiu przy­czyną wszyst­kich istot­nych pro­ble­mów i wyra­żała to całą sobą. Kpiła z nich, wysta­wia­jąc dekolt na wierzch, zakła­da­jąc krót­kie spód­niczki i pod­kre­śla­jąc dłu­gość nóg nie­bo­tycz­nymi szpil­kami. Wodziła za nos, mamiła i wszyst­kich, bez wyjątku, odrzu­cała. Spo­ty­kała się cza­sami jedy­nie z Gerar­dem, a i to wyłącz­nie w celu omó­wie­nia spraw rodzi­ciel­skich.

– A wra­ca­jąc do Fabiań­skiej, może i była stara, ale dyry­go­wała rodziną z zaci­sza swo­jej sypialni niczym przy­wódca z try­buny pierw­szo­ma­jo­wej prze­mar­szem pochodu. – Dorota nawią­zała do poprzed­niego tematu.

– Fakt – zgo­dziła się Bożena. – Cha­rak­ter miała twardy niczym gra­fen. Spo­tka­łam się z nią kilka razy, biła od niej siła. Cokol­wiek powie­działa, nie spo­sób było nie uwie­rzyć. Wszyst­kie swoje plany reali­zo­wała z żela­zną kon­se­kwen­cją. Dla­tego jest dla mnie takie dziwne, że umarła wcze­śniej, niż obie­cała. Poza tym bywała naprawdę podła i nie sądzę, żeby łzy spad­ko­bier­ców były cał­ko­wi­cie szczere. Jeśli w ogóle je uro­nią.

– Pew­nie sta­ruszka nawet o gra­fe­nie nie sły­szała, trudno się jed­nak z tobą nie zgo­dzić. Była straszną zołzą.

– Z tym gra­fe­nem to bym się nie zakła­dała. Seniorka śle­dziła wszel­kie nowo­ści, twier­dząc, że wiek nie zwal­nia od świa­do­mo­ści. Była oczy­tana i w ogóle. I trzy­mała rodzinne towa­rzy­stwo za twarz, bez wąt­pie­nia. Fir­mami zarzą­dzał już od dawna Ste­fan, ale ona wciąż się wtrą­cała do inte­re­sów. Zupeł­nie nie miał ochoty ze mną o tym roz­ma­wiać, jak się domy­ślasz, ale for­mal­nie to Malena Fabiań­ska wciąż była wła­ści­cielką całego impe­rium.

– Ste­fan ma bli­sko sie­dem­dzie­siąt lat! A matka trzy­mała cią­gle łapy na rodzin­nych inte­re­sach? Nie ufała wła­snemu synowi? To dopiero obciach!

– Bla­maż. Siara kom­pletna. Zwij to, jak chcesz, powo­dów mogło być wiele, ale myślę, że prze­wa­żał jeden. Malena Fabiań­ska kochała wła­dzę. I lubiła ją wyko­rzy­sty­wać. Świet­nie się przy tym bawiła, doku­cza­jąc, komu tylko się dało. Jestem prze­ko­nana, że cała rodzina była zależna od niej i jej kapry­sów. Zapew­niła sobie w ten spo­sób bał­wo­chwal­cze odda­nie krew­nych.

– Sym­pa­tyczna sta­ruszka – wtrą­ciła Dorota.

– Prawda? – zauwa­żyła kąśli­wie Bożena. – Ja tam sądzę, że nawet Ste­fan powi­nien już oddać stery. To sie­dem­dzie­się­cio­letni ramol! A młody Fabiań­ski, jak mu tam, Artur, ma już czter­dzie­chę.

– Fabiań­scy są jak angiel­ska rodzina kró­lew­ska. Funk­cje peł­nią doży­wot­nio.

– Ode­szła kró­lowa Elż­bieta, czy­taj Malena, więc Karol, Ste­fan, sta­nie się kró­lem. Następny król, Wil­liam, czyli Artur, też już będzie stary, gdy wstąpi na tron.

– Myślisz, że doświad­cze­niem wszystko można uspra­wie­dli­wić? – zasta­no­wiła się Dorota.

– W fami­lii kró­lew­skiej na pewno, to i tak tylko repre­zen­ta­cyjne fuchy. A u Fabiań­skich? Nie mam poję­cia.

– Tam było na co cze­kać, prawda? For­mal­nie wszystko dzie­dzi­czy sta­lo­wo­oki Ste­fan?

– W tej rodzi­nie pie­nią­dze są w tak wielu miej­scach, że nawet trudno je wymie­nić jed­nym tchem – stwier­dziła Bożena. – Główny biz­nes to pro­duk­cja pla­sti­ko­wych opa­ko­wań dla spo­żywki. Poza tym mają sieć sma­żalni roz­rzu­co­nych na czter­dzie­stu kilo­me­trach wybrzeża, hur­tow­nię uży­wa­nych ciu­chów, firmę budow­laną sprzą­ta­jącą, por­tal inter­ne­towy i zakład pogrze­bowy. To ostat­nie szcze­gól­nie im się teraz przyda.

– Jeste­śmy jak sępy. – Dorota się wzdry­gnęła. – Star­sza pani jesz­cze nie osty­gła, a my roz­ma­wiamy o kasie.

– Zapew­niam cię, że jeste­śmy wyra­fi­no­wa­nymi, kul­tu­ral­nymi damami. O kasie tej rodziny plot­kują wszy­scy i wciąż, a po śmierci sta­rej jędzy rodzina pew­nie nie gada o niczym innym.

– Jędzy? Jesteś naprawdę bez serca. – Mina Doroty wska­zy­wała na daleko posu­nięty sar­kazm.

– W sumie mnie ni­gdy jadem nie opluła, ale też spo­ty­ka­łam się z nią spo­ra­dycz­nie. Zbie­ram się na pogrzeb. – Ostat­nie zda­nie Bożena dodała po chwili prze­rwy.

– Jak całe mia­sto. – Dorota wzru­szyła ramio­nami. – A ty ład­nie o tym napi­szesz. Wysta­wisz kolejną śliczną laurkę, zgod­nie z zapo­trze­bo­wa­niem. Popraw­nie skon­stru­owaną, bez żad­nych błę­dów, odda­jącą cześć i opie­wa­jącą chwałę sza­cow­nej zmar­łej.

– Się rozu­mie. W końcu będę pisać o pogrze­bie naszej wła­ści­cielki. Nawet jeśli tylko for­mal­nej.

– Wła­ści­cielki radia?

– No co ty. – Bożena spoj­rzała na nią jak na kosmitkę. – „Wia­do­mo­ści Kosza­liń­skich”.

– Tym ład­niej musisz napi­sać.

– Żeby nie stra­cić roboty – sko­men­to­wała kwa­śno Bożena.

Dorota wywró­ciła oczami.

– Rado­sna rze­czy­wi­stość. – Bożena wzru­szyła ramio­nami.

– Jak cię słu­cham, mam ochotę zjeść kolejne ciastko. Twój realizm jest gorzki niczym ziółka mojej ciotki na wątrobę.

– Pio­łun – pod­po­wie­działa Bożena. – To się nazywa pio­łun. Moja matka też to pije. Na wątrobę i cho­le­ste­rol.

Teraz Dorota wzru­szyła ramio­nami, po czym zako­mu­ni­ko­wała:

– Mam huk roboty. Ostat­nio dużo nagry­wa­łam, nie wszystko jesz­cze zmon­to­wa­łam. Zakła­dam słu­chawki i odkle­jam się od rze­czy­wi­sto­ści.

Boże­nie do wyj­ścia na pogrzeb został jesz­cze kwa­drans. Roz­my­ślała, wpa­trzona naprze­mien­nie w przy­ja­ciółkę i wyga­szacz ekranu. Ostat­nie dni przy­tło­czyły ją nad­mia­rem zda­rzeń. Gerard chciał czę­ściej spo­ty­kać się z córką. Miała wra­że­nie, że trwa wyścig – kto kupi Mal­wi­nie coś faj­niej­szego, mod­niej­szego. Nawet takie głu­poty jak szkolne zeszyty sta­wały się obsza­rem kon­ku­ren­cji.

– Te od taty są faj­niej­sze – oznaj­miła jej wczo­raj­szego popo­łu­dnia córka.

Cóż można było odpo­wie­dzieć na takie dic­tum? Bożena naj­chęt­niej wal­nę­łaby młodą przez kark, powstrzy­mała się jed­nak. Oczy­wi­ście, że tego nie zro­biła. Ni­gdy nie ude­rzyła wła­snego dziecka. Cudzego zresztą też nie. „Dzieci są do kocha­nia, nie do bicia” – pomy­ślała i wes­tchnęła. „Nawet kiedy mają trzy­na­ście lat, kosmiczne pomy­sły i różowe włosy”.

Rok szkolny dopiero się zaczy­nał, a Bożena już prze­wi­dy­wała, że będzie to dzie­sięć mie­sięcy katorgi. Rywa­li­za­cja o uwagę córki prze­pla­tana fochami dora­sta­ją­cej dziew­czyny. Zestaw z sen­nego kosz­maru, tylko, nie­stety, w realu.

Miała już na lewym ramie­niu torbę ze sprzę­tem, na pogrze­bie też zamie­rzała nagry­wać. Dys­kret­nie, oczy­wi­ście. Przez dru­gie ramię prze­wie­siła ple­cak. Zer­k­nęła w lusterko, zdjęła ple­cak. Poma­lo­wała usta szminką. Zzuła buty, w któ­rych poru­szała się od rana po redak­cji, z szafki ukry­tej za drzwiami wej­ścio­wymi wycią­gnęła czarne szpilki. Miała ochotę na czer­wone, uznała jed­nak, że aku­rat na pogrze­bie demon­stra­cja nie jest wska­zana.

Wszę­dzie, nawet w pracy, miała pod ręką co naj­mniej kilka par butów. Oczy­wi­ście zawar­tość sza­fek się zmie­niała – w jed­nych szpil­kach przy­cho­dziła, w dru­gich wycho­dziła, te zosta­wiała w domu, tamte w pracy, kilka par woziła w aucie. Cza­sem zabie­rała któ­reś ze sobą, wrzu­cała je do torby. Wszyst­kie były ory­gi­nalne. Kolo­rowe, we wzorki, tło­czone, malo­wane. Zamszowe, wzo­rzy­ste, z nie­ty­po­wym obca­sem. Prze­wa­żały szpilki, bale­rin nie uzna­wała. W samo­cho­dzie zaś dodat­kowo miała wyso­kie nad kostkę glany z gru­bej skóry. Żeby nie były nudne, razem z córką surową skórę ozdo­biły różo­wymi kwiat­kami. Te glany, para żół­tych kalo­szy i jesz­cze stare adi­dasy to były jedyne buty na pła­skim obca­sie, jakie posia­dała.

W dawno nie­no­szo­nych, wystrza­ło­wych szpil­kach z wło­skiej lakie­ro­wa­nej skóry poczuła się… dobrze. Wypro­sto­wała się, narzu­ciła ponow­nie ple­cak i się­gała wła­śnie do klamki, gdy drzwi otwo­rzyły się z impe­tem. Bożenę zarzu­ciło na biurko. W tej nie­ele­ganc­kiej pozie zastał ją szef, Edmund, wyjąt­kowy kawał gnojka o figu­rze i wzro­ście kara­czana. Szer­szy niż dłuż­szy, z zaro­stem niczym kolce kak­tusa (włos co cen­ty­metr) i zacząt­kami przed­wcze­snej łysiny, wyglą­dał paskud­nie. Nie to jed­nak było przy­czyną, dla któ­rej zyskał w taj­nym języku Bożeny i Doroty miano „gli­sty”. Był po pro­stu wred­nym, zakom­plek­sio­nym face­ci­kiem, zna­ko­mi­cie ilu­stru­ją­cym tezę Bożeny o błę­dzie gene­tycz­nym.

Jedyną miłą rze­czą zwią­zaną z Edmun­dem były cia­steczka wypie­kane przez jego żonę. Te, które Bożena od czasu do czasu zawo­ziła Male­nie Fabiań­skiej.

– Już wycho­dzisz? Całe szczę­ście! – przy­wi­tał wdzięcz­nie dzien­ni­karkę.

– Też się cie­szę, że cię widzę – odpo­wie­działa syk­nię­ciem. Osten­ta­cyj­nie dotknęła łok­cia, który obiła o biurko.

Edmund nawet tego nie zauwa­żył.

– Koniecz­nie musisz zro­bić mate­riał z Fabiań­skim. Damy może duży wywiad w przy­szłym tygo­dniu i jesz­cze coś w wia­do­mo­ściach. No i w tym twoim pro­gra­mie o Kosza­li­nie. Tam się teraz będzie taso­wała spora kasa, powin­ni­śmy powal­czyć, by strużka rekla­mowa nie wyschła. I pod­kreśl to, niech spad­ko­biercy zacho­wują się jak lokalni patrioci. Wspie­rają mia­sto. I nas, oczy­wi­ście. Mam pomysł na imprezę bożo­na­ro­dze­niową, będziemy potrze­bo­wać spon­so­rów.

– Przy­po­mi­nam ci, że jadę na pogrzeb. Nie zro­bię dziś żad­nego mate­riału o tej rodzi­nie!

„Poza tym, co nagram na pogrze­bie” – pomy­ślała, ale tę myśl zosta­wiła dla sie­bie.

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście – zgo­dził się Edmund. – Jutro poje­dziesz do Fabiań­skich…

– Czyś ty ochu­jał? – Bożena uznała, że nie ma potrzeby uda­wać, może powie­dzieć, co myśli. – Ci ludzie są w żało­bie, potrze­bują spo­koju. Dam tej rodzi­nie kilka dni wytchnie­nia. Zresztą mam na jutro umó­wiony wywiad z pre­zy­den­tem, nie odwo­łam…

– Masz jechać do Fabiań­skiego! Jutro! – zapisz­czał Edmund. – Masz się dowie­dzieć wszyst­kiego o testa­men­cie! To inte­re­suje słu­cha­czy!

– Prze­cież pojadę! – wark­nęła Bożena. – Tro­chę taktu! Naprawdę tylko kasa się liczy? Sądzi­łam, że god­nie repre­zen­tu­jemy czwartą wła­dzę, obo­wią­zują nas etyczne stan­dardy, że…

– Znowu się sta­wiasz? – prze­rwał jej Edmund.

Bożena na szczę­ście stała odwró­cona do szefa bokiem. Lekko jesz­cze odchy­liła głowę, by jej twarz nie była dostrze­galna z jego per­spek­tywy, i zmełła kolejne prze­kleń­stwo w ustach. Nie powinna prze­cią­gać struny. Przy­brała chłodny, pro­fe­sjo­nalny uśmiech, który pora­żał jak lodówka w pro­sek­to­rium.

– Nie śmia­ła­bym – odpo­wie­działa spo­koj­nie. – Nie mogę jed­nak nara­zić się pre­zy­den­towi mia­sta. Nie odwo­łam więc jutrzej­szego spo­tka­nia w ratu­szu, ale zadzwo­nię do Fabiań­skich i zgod­nie z pole­ce­niem szefa umó­wię się na wywiad.

– No – odpo­wie­dział i wyszedł.

Bożena nie powie­działa tego, co myślała. Spo­koj­nym kro­kiem wyszła z budynku radia i dopiero w samo­cho­dzie ulżyła sobie sło­wami powszech­nie uzna­wa­nymi za nie­par­la­men­tarne.

– Może prze­kleń­stwa to brzyd­kie wyrazy, ale jak dobrze robią na spo­kój duszy – powie­działa do sie­bie na koniec.

Rozdział 3

Bożena przy­ło­żyła się do tematu jak pro­fe­sjo­nalny papa­razzi. Żaden lokalny ślub, o pogrze­bie nie wspo­mi­na­jąc, nie był tak obfo­to­gra­fo­wany i skru­pu­lat­nie omó­wiony. W tek­ście mówio­nym i pisa­nym.

W kaplicy poja­wiła się dwie godziny przed pla­no­waną cere­mo­nią. Zamie­rzała przez chwilę pobyć w ciszy, oddać pry­watny hołd zmar­łej. Może i Malena była zołzą, może nawet zasłu­żyła na to, by na jej śmierci żero­wać. Bożena nie zamie­rzała dopiesz­czać wyrzu­tów sumie­nia. Była niczym kla­syczna pra­sowa hiena. To tylko praca. Ale prze­cież śmierć to coś, czego nie da się oswoić. Wzbu­dza sza­cu­nek bar­dziej niż urząd skar­bowy. Bożena nie bała się ludzi, nie bała się pracy, nie bała się słów, nawet ostrych, ranią­cych. Na to zawsze można było zna­leźć odpo­wiedź. Słowa, czyny, gesty. Śmiech, iro­nia, kpina. Wresz­cie prze­kleń­stwo. Ale na śmierć?

Gdy Bożena przy­je­chała na cmen­tarz, nie­wielka kaplica już się zapeł­niała. Jedy­nie pierw­sze rzędy, zare­zer­wo­wane dla rodziny, pozo­sta­wały puste. Z gło­śni­ków sączyła się cicha muzyka, coś kla­sycz­nego, w tym gatunku Bożena nie czuła się eks­pertką. Ciem­no­brą­zowa, nie­mal czarna, lakie­ro­wana trumna ze zło­tymi oku­ciami odbi­jała świa­tło. Wysta­wała znad morza kwia­tów, wśród któ­rych domi­no­wał wie­niec usta­wiony z boku na sta­ty­wie.

„Jak wieża kate­dralna na tle miej­skich kamie­nic” – pomy­ślała Bożena. Doło­żyła redak­cyjną wią­zankę z odpo­wied­nią szarfą. Foto­graf, naj­lep­szy w tego rodzaju zdję­ciach, poło­żył drugą. Zabie­ra­jąc kwiaty z samo­chodu, pomy­lili bukiety – foto­graf nie miał nic wspól­nego z Radiem Kosza­lin, miał repre­zen­to­wać „Wia­do­mo­ści Kosza­liń­skie”, ale co to wła­ści­wie za róż­nica? „Kwiaty to kwiaty, śmierć to śmierć” – uznała dzien­ni­karka. „Male­nie to już i tak nie sta­nowi”.

Roz­dzie­lili się z foto­gra­fi­kiem, usta­wił się przed wej­ściem do kaplicy. Robił zdję­cia wszyst­kim wcho­dzą­cym, na wszelki wypa­dek.

Bożena sta­nęła z boku. Na godzinę przed roz­po­czę­ciem nabo­żeń­stwa kaplica była pra­wie pełna. Bożena obser­wo­wała stroje, które w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu minut z czar­nych zmie­niły się na luk­su­sowo czarne. Miała wra­że­nie, że ogląda rewię mody. Kre­acje raczej krót­kie niż dłu­gie, cza­sem nawet bar­dziej skąpe niż jej stan­dar­dowa mini. Szcze­gólne oko miała do butów – te tutaj wyglą­dały na droż­sze niż dro­gie. Wyda­wało jej się, że gdzieś mignęła naj­now­sza Prada. Któ­raś z pań nosiła szpilki z czer­woną pode­szwą, Bożena jed­nak nie dała się nabrać – obok loubo­uti­nów nawet nie stały. Nie bra­ko­wało błysz­czą­cych ele­men­tów, kora­li­ków, taśm, haftów. Torebki były oddziel­nym roz­dzia­łem – wiele z nich przy­po­mi­nało kar­na­wa­łowe dodatki. „Z całą pew­no­ścią mnie by się takie cacko nie przy­dało” – pomy­ślała Bożena sar­ka­stycz­nie. „Dyk­ta­fon, notes, pięć dłu­go­pi­sów, klu­cze, port­fel, doku­menty, książka, dwa peny, kanapka, bidon, a ostat­nio nawet śru­bo­kręt, choć naprawdę nie wiem po co. Tyle mie­ści się w mojej torebce, a w takiej co?” Zer­k­nęła na cacko prze­cho­dzą­cej wła­śnie kobiety. „Karta kre­dy­towa i chu­s­teczka”.

Jesz­cze chwilę z nie­sma­kiem przy­glą­dała się zgro­ma­dzo­nym. „Nie wie­dzia­łam, że kosza­li­nia­nie są aż tak bogaci. Na co dzień zupeł­nie tego nie widać” – pomy­ślała. „Bo też nie­co­dzien­nie jest oka­zja na poka­za­nie się wśród, hm, finan­so­wej elity” – wyja­śniła sama sobie.

Przed nią przede­fi­lo­wała wła­śnie kobieta w nakry­ciu głowy z gęstą woalką. Fascy­na­tor nada­wałby się do Ascott, tutaj raczej prze­szka­dzał sąsia­dom w ław­kach. „Elita raczej wie, jak się sto­sow­nie ubrać” – sark­nęła Bożena. Odha­czyła w gło­wie listę obec­no­ści – przy­byli wszy­scy ważni. Pre­zy­dent, jego zastępcy, komen­dant poli­cji wraz ze świtą, dzien­ni­ka­rze z każ­dej moż­li­wej redak­cji z całego Pomo­rza, dyrek­to­rzy fil­har­mo­nii i dwóch kosza­liń­skich liceów, kilku adwo­ka­tów, w tym jeden jej kolega ze szkol­nej ławy. Znała tu wszyst­kich. No i Edmund. Oczy­wi­ście, szef kosza­liń­skiego radia nie mógłby sobie odmó­wić takiej imprezy. Wszy­scy witali się szep­tem, natłok gło­sów jed­nak powo­do­wał, że gdy Bożena zamknęła oczy, usły­szała dźwięk kwiet­nej, miod­nej łąki. Psz­czoły pra­co­wały, brzę­czały, dzwo­niły, świsz­czały… Dopiero dwa­dzie­ścia minut przed roz­po­czę­ciem cere­mo­nii zapa­dła cisza. Rodzina Fabiań­skich wcho­dziła do kaplicy w peł­nym sza­cunku mil­cze­niu. Ste­fan kro­czył na fron­cie. „Jak nie­gdyś Malena” – pomy­ślała Bożena. „Zawsze na prze­dzie, jak rasowy przy­wódca. Albo prze­wod­nik w sta­dzie. Dotąd ona była naj­waż­niej­sza, a teraz?” Rozej­rzała się wokół, spoj­rzała na miny żałob­ni­ków. „Teraz leży w trum­nie” – dopo­wie­działa sobie w myślach Bożena.

Za Ste­fa­nem szła wypro­sto­wana, wysoka kobieta o kru­czo­czar­nych wło­sach i rów­nie wysoki, kor­pu­lentny męż­czy­zna. Za ciem­no­włosą pięk­no­ścią podą­żał szpa­ko­waty męż­czy­zna, odróż­niał się od pozo­sta­łych jasno­brą­zo­wymi butami.

Bożena nie znała tych ludzi, spo­dzie­wała się jed­nak, że to sio­stra i młod­szy brat Ste­fana. Dawno w Kosza­li­nie nie­wi­dziani, na pogrzeb matki przy­by­wają jed­nak nawet naj­bar­dziej zbun­to­wane dzieci. Dalej kro­czyły obie córki Ste­fana z rodzi­nami oraz syn. Artur. Dzie­dzic?

Wszy­scy zasie­dli w pierw­szych dwóch rzę­dach świą­tyn­nych ławek. Nikt nie wyglą­dał na spe­cjal­nie przy­bi­tego, może z wyjąt­kiem Ste­fana, choć i w jego przy­padku Bożena miała wra­że­nie, że to zale­d­wie poza. Speł­nia­nie powin­no­ści. Wszy­scy ocze­ki­wali, że rodzina okaże smu­tek. Żałoba musiała być przy­kładna, mode­lowa, tak jak wzor­cowa była ta pod­sta­wowa komórka spo­łeczna.

Człon­ko­wie rodziny w mil­cze­niu spo­glą­dali na błysz­czącą trumnę. Czy jed­nak w sku­pie­niu? Modli­twie? Nie wyglą­dali na pogrą­żo­nych w smutku.

Wyjąt­kiem był Artur. Ten nawet nie uda­wał. Pomimo żałob­nego stroju wyglą­dał jak wyjęty z innego serialu. Roz­glą­dał się znu­dzony, roz­da­wał ukłony, na trumnę led­wie zer­k­nął. Trzy­krot­nie ukrad­kiem popa­try­wał w tele­fon, Bożena kątem oka dostrze­gła, że foto­graf także to zauwa­żył. I uwiecz­nił. „Będzie fajny mate­riał” – pomy­ślała.

W nabo­żeń­stwie uczest­ni­czyło trzech księży. W nie­wiel­kiej kaplicy led­wie mie­ścili się w pre­zbi­te­rium, co chwilę sztur­chali się łok­ciami, a tłok wyraź­nie prze­szka­dzał im w cele­bra­cji.

„Cze­reda księży” – żach­nęła się Bożena i opu­ściła głowę, by nikt nie dostrzegł skrzy­wie­nia na jej twa­rzy.

W kaplicy szybko zro­biło się duszno. Dzien­ni­karka pomy­ślała, że lada moment zacznie się fala omdleń. Pomimo otwar­tych drzwi i wszyst­kich moż­li­wych okien tłok i zaduch cmen­tar­nych lilii sta­wały się nie do wytrzy­ma­nia. „Będę rzy­gać” – pomy­ślała, uświa­da­mia­jąc sobie, że tego dnia nic jesz­cze, poza kęsem roga­lika, nie zja­dła. Prze­pchnęła się do wyj­ścia. Na zewnątrz ode­tchnęła świe­żym powie­trzem, choć pogoda wciąż jesz­cze roz­piesz­czała pla­żo­wi­czów, było gorąco i parno. Na szczę­ście na placu przed kaplicą dało się oddy­chać, a nagło­śnie­nie dosko­nale prze­ka­zy­wało słowa każ­dego z duchow­nych.

Gdy w końcu żałob­nicy wyszli ze świą­tyni, od razu ufor­mo­wał się kon­dukt, roz­cią­gnięty niczym prze­ro­śnięty pyton. Rodzinny grób Fabiań­skich cze­kał już przy­go­to­wany na przy­ję­cie docze­snych szcząt­ków nestorki rodu. Roz­po­starto nad nim ciem­no­fio­le­towy aksa­mitny bal­da­chim, z tyłu cze­kało sze­ściu gra­ba­rzy. Ksiądz roz­po­czął mowę, zanim ostatni żałob­nicy zeszli z alejki.

Bożena słu­chała z nara­sta­ją­cym uczu­ciem mdło­ści. Piękne słowa o szla­chet­nej posta­wie sza­cow­nej miesz­kanki Kosza­lina, o zasłu­gach dla lokal­nej spo­łecz­no­ści, wiel­kim sercu i szczo­drych dat­kach stały w tak jaw­nej sprzecz­no­ści ze zło­śli­wym recho­tem, który kie­dyś Bożena usły­szała w apar­ta­men­cie Maleny Fabiań­skiej, że trudno było zacho­wać powagę. A jed­nak nikt nie par­sk­nął śmie­chem. „Bo wszy­scy boimy się śmierci i nie mamy ochoty z niej kpić” – pomy­ślała Bożena. „A ja nie jestem lep­sza. Co napi­szę o tej cere­mo­nii? Co nagram dla radia? Poemat o zna­ko­mi­tej rodzi­nie szla­chet­nych filan­tro­pów. Sama uczest­ni­czę w tym syfie. Co gor­sza, kolejny tekst napi­szę dokład­nie tak samo. A dla­czego? Bo obie­ca­łam. Przede wszyst­kim Sław­kowi. Jego zawieść nie mogę. »Wia­do­mo­ści Kosza­liń­skie« należą do Fabiań­skich, a kon­dy­cja prasy dru­ko­wa­nej… Cóż, pewne rze­czy trzeba prze­łknąć. No i na świetny mate­riał czeka też Edmund. Oczy­wi­ście. On zawsze ocze­kuje naj­lep­szego, od innych. Sam nie ma ochoty nic z sie­bie dać. Jemu chęt­nie zro­bi­ła­bym na złość”.

Z zain­te­re­so­wa­niem słu­chała mowy Ste­fana. Powścią­gli­wej i skrom­nej. Oszczę­dził sobie bizan­tyj­skich kon­struk­cji słow­nych, wer­bal­nych wodo­try­sków i peanów na cześć matki. Sku­pił się na oso­bi­stym braku. Strata i tęsk­nota – to domi­no­wało w jego prze­mo­wie i pew­nie dla­tego była ona tak wzru­sza­jąca.

W pierw­szej chwili dzien­ni­karka pomy­ślała, że poprosi o tekst prze­mó­wie­nia, szybko sobie jed­nak uświa­do­miła, że Fabiań­ski mówi z pamięci. Włą­czyła w końcu dyk­ta­fon, choć sto­jąca obok kobieta obrzu­ciła ją wro­gim spoj­rze­niem. „Niech się tylko ode­zwie” – zgrzyt­nęła zębami Bożena. „Może i nagry­wa­nie prze­mowy pogrze­bo­wej jest gru­bo­skórne, ale nosze­nie fał­szy­wych loubo­uti­nów to jesz­cze więk­sza imper­ty­nen­cja. W każ­dych oko­licz­no­ściach”.

Po Ste­fa­nie Fabiań­skim nikt już nie zechciał wspo­mi­nać zmar­łej, żałob­nicy zaczęli roz­cho­dzić się w mil­cze­niu. Bożena chciała jesz­cze obej­rzeć samo­chody rusza­jące z cmen­tar­nego par­kingu, tam zresztą umó­wiła się z foto­gra­fem, odwró­ciła się zatem i ruszyła razem z uczest­ni­kami pogrzebu. W cza­sie uro­czy­sto­ści stała z tyłu grobu, by mieć widok na tło­czą­cych się żałob­ni­ków, musiała więc przejść obok zgro­ma­dzo­nej rodziny, wpa­trzo­nej w nakryty już gra­ni­tową płytą nagro­bek.

– Naresz­cie z głowy. – Usły­szała w pew­nym momen­cie Artura.

– Zamknij się. – To był głos Ste­fana. W niczym jed­nak nie przy­po­mi­nał cie­płego, aksa­mit­nego tem­bru, jakim kil­ka­na­ście minut wcze­śniej cza­ro­wał w cza­sie prze­mó­wie­nia.

– Nie powiesz chyba, że w końcu nie ode­tchną­łeś.

– Nic nie powiem – wark­nął Ste­fan.

Bożena odwró­ciła głowę w stronę idą­cej obok kobiety, uda­jąc wymianę zdań. Wolała nie przy­zna­wać się, że usły­szała coś, co – o czym była prze­ko­nana – nie powinno do niej dotrzeć.

Zoba­czyła Edmunda wycho­dzą­cego z cmen­ta­rza. Był wyraź­nie smutny. A może wście­kły? Wła­ści­wie dla­czego? To prze­cież mocno star­sza pani, w tym wieku każdy ma prawo spo­koj­nie umrzeć. „My jeste­śmy tu tylko dla­tego – i Edmund, i foto­graf, i ja – że opis cere­mo­nii nie­zmier­nie zain­te­re­suje naszych czy­tel­ni­ków i słu­cha­czy” – pomy­ślała mało pochleb­nie. Obej­rzała rząd limu­zyn wypu­co­wa­nych jak zwier­cia­dła i sku­piła uwagę na Fabiań­skim junio­rze.

– Jaki on tam młody – powie­działa do sie­bie pół­gło­sem i dodała: – Wciąż tak o nim myślę, a to prze­cież czter­dzie­sto­letni nasto­la­tek.

Artur pod­rzu­cił w ręce klu­czyki z błysz­czą­cym bre­locz­kiem. Pod­szedł do czer­wo­nego auta z dziw­nymi drzwiami, które unio­sły się z boków. Sko­ja­rze­nie z Bat­ma­nem było odru­chowe. Artur roz­ma­wiał z kimś, ale dzien­ni­karka nie zwró­ciła uwagi na roz­mówcę, samo­chód zaab­sor­bo­wał ją cał­ko­wi­cie. Musiał kosz­to­wać mają­tek. Dwa majątki.

– Co mi do tego? – Bożena nawet nie zauwa­żyła, że cały czas mówi do sie­bie pół­gło­sem. – Stać ich, to wydają. Nie kradną, a przy­naj­mniej nikt ich na tym nie zła­pał. Jesz­cze. Nie robią nic złego, choć zapewne jest to tylko kwe­stia zna­le­zie­nia odpo­wied­nich kwi­tów. Płacą podatki, bez wąt­pie­nia w naj­mniej­szym moż­li­wym wymia­rze, choć i tak ich war­tość jest z całą pew­no­ścią wyż­sza niż cały mój PIT. I kij im w plecy. A ja? Jestem tylko żeru­jącą na ludz­kich nie­szczę­ściach repor­te­rzyną. Emo­cjo­nal­nym paso­ży­tem. Szu­mo­wina i wyko­le­je­niec. – Po ostat­nim wypo­wie­dzia­nym zda­niu naszła ją reflek­sja: „Zaraz, zaraz, to o mnie czy o Fabiań­skich?”.

Rozdział 4

Pięt­na­ście lat wcze­śniej Bożena miała dwa­dzie­ścia trzy lata. Roz­po­częła pracę w lokal­nym dzien­niku. Wie­rzyła, że wła­śnie zła­pała pana Boga za nogi – gazeta miała pra­wie czter­dzie­sto­let­nią tra­dy­cję wydaw­ni­czą i ucho­dziła za naj­bar­dziej opi­nio­twór­czą w regio­nie. Kilka lat wcze­śniej stała się wpraw­dzie filią jed­nej z gazet szcze­ciń­skich, na szczę­ście Fabiań­scy dofi­nan­so­wali tytuł i „Wia­do­mo­ści Kosza­liń­skie” wciąż pozo­sta­wały dla kosza­li­nian naj­waż­niej­szym źró­dłem infor­ma­cji.

Jej entu­zjazm przy­gasł lekko po trze­cim tygo­dniu, kiedy to zorien­to­wała się, że wyma­rzona praca w tere­nie, roz­ma­wia­nie z waż­nymi i zupeł­nie nie­istot­nymi ludźmi, odkry­wa­nie ich tajem­nic, inter­we­nio­wa­nie w spra­wach prze­cięt­nych zja­da­czy chleba, popra­wia­nie ich bytu… to były tylko marze­nia. Mrzonki.

Pierw­szego dnia poznała zespół i biuro. Krę­ciło jej się w gło­wie od hałasu, okrzy­ków, roz­mów tele­fo­nicz­nych. Kil­ka­na­ście lat wcze­śniej zapewne brzmiał tam też stu­kot maszyn do pisa­nia. „Musiało być tu strasz­nie” – pomy­ślała wie­czo­rem. Czuła, że głowa jej spu­chła – od hałasu, nad­miaru infor­ma­cji, prze­bodź­co­wa­nia. Ode­tchnęła z ulgą, gdy w domu zrzu­ciła szpilki i ścią­gnęła wąską spód­niczkę. Rano uznała, że to strój odpo­wiedni do sza­cow­nej redak­cji, wybie­rała go sta­ran­nie, nawet spe­cjal­nie kupiła coś nowego. Po pierw­szym dniu jed­nak doszła do wnio­sku, że powinna tę kwe­stię jesz­cze prze­my­śleć, bo w tere­nie ołów­kowa spód­niczka może się nie spraw­dzić. Usia­dła na kana­pie, spuch­nięte stopy nasma­ro­wała chło­dzą­cym bal­sa­mem i scho­wała w pucha­tych skar­pe­tach. „Ale ze szpi­lek nie zre­zy­gnuję pod żad­nym pozo­rem” – obie­cała sobie.

Dru­giego dnia zało­żyła bojówki. I szpilki. Na wszelki wypa­dek wrzu­ciła trampki do torby. Wtedy jesz­cze miała taką parę pła­skich butów. Wyrzu­ciła je do pojem­nika z uży­waną odzieżą kilka lat póź­niej, pozo­stały pra­wie nowe.

Tego dnia zaprzy­jaź­niła się z wypo­sa­że­niem redak­cyj­nej kuchni. Poznała upodo­ba­nia kuli­narne dzien­ni­ka­rzy. Dla Roberta z pierw­szego pię­tra – kawa z odro­biną mleka. Spie­nio­nego. Marta wolała sojowe latte. „Swoją drogą, idio­tyzm” – pomy­ślała Bożena. „Jeśli już pić mleko, to po co uda­wać? Napoje roślinne do kawy? Fuj”. Prze­dłu­żone espresso dla szefa redak­cji. Ame­ri­cana dla Jolanty.

„W ogóle po co mleko do kawy?” – zasta­na­wiała się póź­nym popo­łu­dniem. Do tego czasu zdo­łała już poznać numery do naj­lep­szych piz­ze­rii w mie­ście, trzech, bo na róż­nych pię­trach pano­wały różne pre­fe­ren­cje. Dowie­działa się też, co to jest sushi, choć jesz­cze go nie zama­wiała. I ni­gdy nie jadła. Surowa ryba? Musi być ohydna. Za to dwu­krot­nie dzwo­niła do kuchni pol­skiej, scha­bowy z ziem­nia­kami kró­lo­wał. „Każdy musi jakoś zacząć” – pocie­szała się wie­czo­rem. „Może być od kuchni”.

Stopy wcho­dziły jej w szyję, rezy­gna­cja ze szpi­lek jed­nak nie wcho­dziła w grę.

Po tygo­dniu wró­ciła do ołów­ko­wej spód­nicy. W biu­rze ten strój był abso­lut­nie wystar­cza­jący, a wizja pracy w tere­nie sta­wała się tak świe­tli­sta, że aż prze­źro­czy­sta. Była mrzonką, a Bożena, choć uzy­skała do tej pory zale­d­wie licen­cjat, miała pewien wro­dzony życiowy spryt. I takąż mądrość. „Wyssa­łam ją z mle­kiem matki” – myślała cza­sami iro­nicz­nie, wie­dząc, że jej mama jest cał­ko­witą prze­ciw­niczką natu­ral­nego kar­mie­nia.

Przez naj­bliż­sze dni odkry­wała stop­niowo, z coraz więk­szą gory­czą, że kuch­nia miała się stać jej śro­do­wi­skiem pracy. Takie chyba były, nie­usta­lone z nią, zało­że­nia. Po nie­spełna dwóch tygo­dniach, w prze­rwie mię­dzy parze­niem kawy i zama­wia­niem pizzy, napi­sała krót­kie spra­woz­da­nie. Nadała mu wdzięczny tytuł: Dzień zbyt ambit­nej dzien­ni­karki, opi­sała wszyst­kie rodzaje parzo­nej kawy, wyli­czyła kalo­rie w zama­wia­nych codzien­nie przez dzien­ni­ka­rzy daniach, opi­sała także okrzyki wyda­wane przez nie­któ­rych. Nie zasła­niała się trzema krop­kami, nie sto­so­wała sym­pa­tycz­nych zamien­ni­ków. Dodała do tego opis odgło­sów wyda­wa­nych przez kana­li­za­cję, „jęk szlach­to­wa­nego wie­prza” wzbu­dził spore uzna­nie szcze­gól­nie u tych, któ­rzy mieli biurka nie­da­leko toa­let. Ład­nie też odma­lo­wała sło­wem postrzę­pioną wykła­dzinę. Poty­ka­jąc się o jej brzeg, Bożena oblała się kawą, miała więc na ten temat sporo do powie­dze­nia.

Zanim poka­zała tekst sze­fo­wej, wyka­so­wała spo­strze­że­nia doty­czące współ­pra­cow­ni­ków, choć z tej czę­ści miała aku­rat naj­lep­szy ubaw.

Spra­woz­da­nie szybko zyskało sta­tus rado­snego prze­ryw­nika pracy dla całej redak­cji.

– Dobra jesteś, młoda! – Usły­szała.

Wpraw­dzie nie potra­fi­łaby powie­dzieć, od kogo, ale jakie to miało zna­cze­nie? Szef także się uśmiech­nął, cho­ciaż nie sko­men­to­wał.

To zde­cy­do­wa­nie był dzień Bożeny! „Wresz­cie prze­stanę być panienką od kawy!” – myślała wie­czo­rem z zado­wo­le­niem.

Następ­nego dnia rze­czy­wi­stość wró­ciła na utarte tory. Bożena przez kolejny tydzień miała wra­że­nie, że lewi­tuje w opa­rach absurdu. Przy­szła do pracy jako dzien­ni­karka! Bez doświad­cze­nia, ale prze­cież wła­śnie tutaj miała je zdo­być. Kawę umiała parzyć już wcze­śniej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki