Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sięgnij po opowieść o sile przyjaźni!
Dwanaście lat temu grupa obcych sobie ludzi spotkała się na Wyspach Kanaryjskich. Ta podróż zmieniła ich życie. Jak potoczyły się losy bohaterów? Kim są dzisiaj? Czy czegoś żałują, a może za czymś tęsknią?
Agata po sprzedaniu firmy próbuje odnaleźć się w otaczającej ją rzeczywistości. Jest wolna, ale czy szczęśliwa? Praca zawodowa całkowicie pochłania Julitę, dużo wrażeń dostarczają jej też domowe obowiązki. Opieka nad dwoma szalonymi nastolatkami, którym bliska staje się ekologia i filozofia zero waste, to nie lada wyzwanie. Niemały przewrót czeka też Sylwię i Kacpra. Ale czy niespodzianki nie są tym, co sprawia, że życie nabiera kolorów?
Agnieszka Lis pokazuje, że na zmiany nigdy nie jest za późno. I małe, i duże są wpisane w nasze życie. Ale nie uda się ich przeprowadzić bez miłości, przyjaźni i wsparcia najbliższych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Agnieszka Lis, 2022
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz
Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska
Redakcja: Agnieszka Czapczyk | panbook.pl
Korekta: Maria Moczko, Katarzyna Smardzewska | panbook.pl
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Fotografie na okładce i stronie tytułowej: © FotoES | iStock, © eyewave | iStock
Fotografia autorki na skrzydełku: Anika Nojszewska
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67176-52-1
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
1
Agata
Odór z paszczy smoka wywracał jej żołądek. Zawładnęły nią mdłości, zawroty głowy, przewracała się. To było ohydne uczucie, w którym traciła świadomość…
Świadomość? Co za sen! Zamrugała oczami. Nie, to nie sen. Smok właśnie pochylał się nad nią i zionął. Siarkowodór? Zapewne, cóż innego mogłoby tak cuchnąć? Trup – pomyślała. – Tak mógłby śmierdzieć trup.
Oczy smoka przewiercały ją na wylot. Zielone, odbijające światło, okolone rzęsami.
Rzęsami? Nie. To wąsy. Wąsy przy oczach.
Otworzyła oczy. Tuż nad nią, pyszczkiem niemal dotykając jej twarzy, stała kotka. Łaskotała ją wąsami, a oddech miała… cóż, smoczy.
– Ale mnie przestraszyłaś – powiedziała pieszczotliwie Agata, przeciągając się.
Kobieta leżała na kanapie. Lutowe słońce wisiało nisko, każdego dnia zachodząc, nim zdążyło rozgrzać świat. Dni były krótkie i zniechęcały do jakiejkolwiek aktywności. Dokąd zresztą miałaby się śpieszyć?
Darek był w pracy. Kacper z Sylwią od dawna mieszkali osobno, wychowując małą Zosię. A własny interes Agata sprzedała. Udowodniła już światu, że potrafi ciężko pracować. I osiągać sukces! W korporacji była najambitniejszą przedstawicielką działu handlowego, najszybciej awansującą i w ogóle „naj”. W tym czasie mąż prowadził ich prywatny biznes, gabinet masażu rehabilitacyjnego. Rozwijał firmę, która w końcu go przerosła. Zarządzanie trzema salonami rozrzuconymi po Warszawie okazało się zbyt trudne. A może po prostu był zmęczony? Podobnie jak Agata. Zamienili się więc rolami. Darek zatrudnił się w korporacji, Agata prowadziła i dynamicznie rozwijała ich salony masażu.
Pomimo pasji, pracowitości i odnoszonych sukcesów po blisko dziesięciu latach poczuła się wypalona. Uznała, że zasłużyła na odpoczynek.
Sprzedała firmę i postanowiła się relaksować. Miała pieniądze i czas, stabilną sytuację… i strasznie, ale to przeokropnie się nudziła.
– Całe szczęście, że jesteś, Smoczyco – powiedziała do kotki, która wskoczyła jej na brzuch i ułożyła się wygodnie. – Teraz? Kiedy zamierzam wstawać? – Zaśmiała się. Leżała jednak spokojnie, głaszcząc zwierzaka.
Kotka pojawiła się w ich rodzinie niespodziewanie niecały rok wcześniej. Agata zbierała zioła w ogrodzie, nie było ich wiele, dominowały te, które rozsiewały i rozrastały się same. Mięta, melisa, oregano i tymianek. W założeniach miał jeszcze być rozmaryn w donicy, ale szybko zmarniał, choć to roślina odporna na suszę. Ona jednak potrafiła ususzyć nawet kaktusy. Kucnęła nad miętą, po czym odskoczyła przestraszona. Spod stóp uciekło jej czarne zwierzątko.
– Jeże podlegają ochronie – wymruczała z uśmiechem. – Nic się nie martw, ja i tak przestraszyłam się bardziej – powiedziała do siebie, choć niby do jeża. Kucnęła po raz drugi i wystawiła sekator, gdy usłyszała syknięcie. Zdziwiona uniosła brwi. Jeż i wąż w jednym ogrodzie na północy Europy to jednak za dużo.
Uniosła leżącą na ziemi gałąź dorodnego jałowca. Pod nią leżała czarno-biała kotka i prychała zezłoszczona. Za nią kuliła się biało-czarna futrzasta piłka.
– No tak – rzuciła z westchnieniem Agata. – Nie bój się, Smoczyco. Nic ci nie zrobię. Dużo masz tych maluchów? Przyniosę wam trochę mleka.
Wtedy nie wystawiła ręki, nie zbliżyła się do zwierzaków. Gdy opuszczała gałąź, czarny pocisk, który jednak nie był jeżem, wbiegł w orbitę matki. Agata zebrała miętę i melisę, zaniosła do kuchni, a po chwili przyniosła w niewielkiej rynience trochę mleka. Kotka spojrzała nieufnie, małe schowały się głębiej. Spod gałęzi świeciły tylko dwie pary oczek.
– Jak wypijesz, przyjdź na kawałek mięsa – zaproponowała Agata.
Kotka jakby zrozumiała. Po kilku minutach przyszła na taras, gdzie czekało już kilka plastrów mięsa z puszki. Kotka usiadła i zamiauczała.
– Mamy problem, co? – powiedziała Agata i weszła do domu. Obserwowała zwierzaka przez moskitierę. Kotka podeszła do jedzenia dopiero wtedy, gdy została sama. Ostrożnie, wciąż zerkając w stronę wejścia do domu, gotowa w każdej chwili uciec. Powąchała, rozejrzała się raz jeszcze, a potem zjadła łapczywie, cały czas popatrując w stronę miejsca, w którym znikła gospodyni. Gdy pochłonęła ostatni kęs, natychmiast odeszła majestatycznie. Czujna i napięta.
– Przedstawiam wam Misia Puchatka, który właśnie w tej chwili schodzi po schodach. Tuk-tuk, tuk-tuk, zsuwa się Puchatek na grzbiecie, do góry nogami, w tyle za Krzysiem, który go ciągnie za przednią łapkę. Odkąd Puchatek siebie pamięta, jest to jedyny sposób schodzenia ze schodów, choć Miś czuje czasami, że mógłby to robić zupełnie inaczej, gdyby udało mu się przestać tuktać choćby na jedną chwilę i dobrze się nad tym zastanowić – wyszeptała Agata, patrząc na kotkę. – Od dzisiaj chyba będziemy tuktać razem, co ty na to?
W ten sposób Smoczyca pojawiła się w ich domu. Agata mawiała, że zostali zaadoptowani przez kotkę, która po prostu skradła ich serca. Jeden z maluchów znalazł rodzinę u sąsiadów, choć pierwotnie miała go przygarnąć Luiza. Drugi nie dał się udomowić. Mieszkał w ogrodzie, w ocieplonej budzie, przychodził regularnie na jedzenie, ale głaskać się nie pozwalał, do domu nigdy nie wszedł. Miał oczekiwania, ale nie zamierzał oddać wolności. Smoczyca za to owszem, zadomowiła się – ale też na swoich warunkach. Łaskawie pozwalała się głaskać, wtedy kiedy chciała. Oczekiwała miski pełnej tego, co akurat jej smakowało, i zawsze czystej kuwety. Inaczej załatwiała się za szafką z telewizorem. Uchodziło jej płazem wszystko, bo tak. Może dlatego, że bez żadnego protestu wysłuchiwała monologów Agaty i zawsze się z nią zgadzała. Pod warunkiem, że miska była pełna, a kuweta czysta, oczywiście.
Kiedy więc Smoczyca postanowiła poleżeć na brzuchu swojej pani, Agata nie zamierzała jej przeszkadzać. Głaskała jedwabistą sierść i słuchała mruczenia, którym kotka zachwyciła całą rodzinę od pierwszego dnia wspólnej egzystencji. Powinnam pójść i zrobić dzieciom obiad – pomyślała smętnie. – Bez sensu. Przecież dziecko mam tylko jedno, i to już od dawna dorosłe. Mieszkające osobno, wraz z żoną i córką. Ale obiad by się przydał. Chociażby dla mnie samej i dla Darka, kiedy wróci z pracy.
W końcu kotka podniosła się i nie zaszczycając pani nawet jednym spojrzeniem, podeszła do miski. Spojrzała z wyrzutem, w misce zalegały resztki poprzedniego posiłku.
– No dobra, dobra! – mruknęła Agata, unosząc ręce w obronnym geście. – Już myję miseczkę szanownej pani i napełniam świeżym pożywieniem, godnej waszej hrabiowskiej łaski, Smoczyco. Co ja z tobą mam, niedobrzyco – dodała, kucając i głaszcząc kotkę.
Podniosła się i przez dłuższą chwilę patrzyła, jak zwierzak ostrożnie obwąchuje zawartość miski, a potem posila się nieśpiesznie. Wtedy sięgnęła po szczotkę i wyczesała ulubienicę.
– Latem i wiosną będziemy się szczotkować na zewnątrz, obiecuję. Kudlisz się, moja droga. Sierść ci wyłazi. Czy ty kiedyś spędzałaś zimę w domu?
Gadała do kotki, a ta kręciła się wokół, mrucząc, aż nie poczuła się znudzona. Wtedy ziewnęła i odeszła, a Agata odetchnęła głębiej.
– Niech to licho. Chyba zacznę ci czyścić zęby.
Wstała i przeszła do drugiego pokoju. Czasami korzystał z niego Darek, szczególnie gdy podczas pandemii rzeczywistość zdominowała praca zdalna. Zwykle na niewielkim biurku rozstawiał swojego laptopa, choć czasami siadał po prostu w salonie na kanapie, z notebookiem na kolanach. Agata uznała, że nie potrzebują w domu drugiego przenośnego komputera. Stacjonarny stał pod oknem, w pogodne dni słońce wpadające przez okno utrudniało pracę, więc Agata kazała zamontować zaciemniające rolety. Zwykle komputer się kurzył.
Zwykle…
Nieprawda. Agata wolała tak myśleć. Kiedyś może tak było. Gdy miała sporo zajęć, wszystkie sprawy załatwiała w pracy. Ale ostatnio nie miała niczego do załatwienia. Przelewy zajmowały kwadrans tygodniowo. Korespondencja z przyjaciółmi – drugie tyle. Co dalej? Co robić z wolnym czasem?
Wpadła więc w sidła mediów społecznościowych. Prowadziła profil, który średnio zyskiwał popularność, bo był o niczym. Nie mogła się zdecydować – zdjęcia pastelowe czy wyraziste? Kupić filtry? Może jakiś obiektyw?
Nie umiała robić zdjęć i nie chciało jej się tego uczyć. Pisanie też było nudne. Przygotowywała posty na szybko, bez spójnej myśli, każdy o czymś innym. Spędzała przed komputerem po kilka godzin, oglądając strony, przeglądając profile, śmiejąc się z głupich filmików albo odkrywając, ile fantastycznych rzeczy można zrobić z pustych butelek po wodzie mineralnej. Jak cudownie można się umalować – na filmie dwudziestoletniej dziewczynie zajmowało to dwie minuty. W praktyce Agata próbowała – ostatecznie zawsze dochodziła do wniosku, że musi zmyć tapetę. Tak się nie da wyjść do ludzi – myślała. Odkrywała to w różnym czasie, najwcześniej po dwudziestu ośmiu minutach, rekordem było czterdzieści sześć minut. Oglądała także balowe suknie, piękniejsze niż kreacja Kopciuszka, w cenach nieprzekraczających dwóch kilogramów lepszej szynki. Trafiała na tutoriale o przydomowym ogródku w wytłaczance po jajkach, efektownie zdobiącym ekologiczne wnętrza. Podziwiała ręczne malowanie filiżanek, na których ot, tak, kilkoma ruchami, pędzelek prowadzony pewną ręką tworzył przestrzenne kwiaty, albo obserwowała igłę, która układała nitkę w piętrowe kwiatowe kompozycje. Wszystko było piękne i było ułudą – jakkolwiek by próbowała, żadna z takich prac nie była w jej zasięgu.
Odnowiła znajomość z dwiema koleżankami ze szkoły. Po wielu wykrzyknikach: „To naprawdę ty????!!!”, „Jak cudownie!!!”, „Co u ciebie!!!” i kilku telefonicznych rozmowach tematy szybko się wyczerpały, choć znajome na siłę podtrzymywały kontakt.
Agata jednak doskonale pamiętała czas, gdy komputer służył jej tylko do pracy. Pisała na nim maile pozbawione wykrzykników i emocji. Chyba że akurat opieprzała pracownika. Poza tym analizowała raporty, zestawiała tabele, przygotowywała arkusze albo umowy. Odbierała codziennie trzysta maili, z których dwadzieścia wymagało reakcji. Odpowiadała na nie, delegowała zadania, nieustająco analizowała dane.
Kotka usiadła w wejściu do pokoju i miauknęła rozdzierająco.
– Bo dzieje ci się straszna krzywda. – Agata westchnęła.
Wstała i ułożyła w kociej misce kilkanaście chrupek, które zwierzak traktował jako deser. Przyglądała się chwilę zaabsorbowanej przysmakiem kotce, wsłuchując się w chrobotanie w kocich szczękach, po czym wróciła do komputera. Usiadła i westchnęła. Powinna coś robić. Coś. Nie miała jednak pojęcia co.
Włączyła komputer, wciąż rozmyślając. Ile można chodzić do kosmetyczki i na masaż? A tymczasem siedzę i płaczę, wpatrując się w ekran. Nie słyszałam, żeby układanie kulek komuś pomogło w rozwiązaniu kłopotów. Jestem po prosu beznadziejna. Przegryw, średniak. Taki zarozumiały nikt. Sprzedałam firmę, dzieło naszego życia. Tam byłam potrzebna. Mogłam pomóc ludziom, postawić ich na nogi w ciężkich schorzeniach. Tam byłam po coś. A tutaj? Jestem do niczego. Potrzebowałam przerwy? Mogłam po prostu wyjechać na wakacje. Po jakie licho pozbyłam się firmy?
Westchnęła i zapatrzyła się w okno. Dopiero po chwili zorientowała się, że patrzy w nieprzepuszczające światła rolety. Potrząsnęła głową, czarne, krótkie włosy rozsypały się wokół twarzy. Gdyby świeciło słońce, odbijałyby je, bo zadbane, w słońcu świeciły niczym żarówka. Lutowe słońce zdążyło jednak już zblednąć. Za oknem panował półmrok. Słońce… Gdyby było słońce…
Jej myśl skierowała się w miejsce, gdzie niemal zawsze jest słonecznie. Gdzie spędzała wakacje dwanaście lat temu. Gdzie poznała… właśnie! Tam poznała między innymi Julitę.
Rudą, ciepłą, krągłą Julitę, którą wspierała na drodze do wielkiej, życiowej zmiany. Z kury domowej otulonej jesiennymi moherami przeobraziła się w aktywną bizneswoman, a Agata miała w tym spory udział. Przede wszystkim wspierała przyjaciółkę w zgubieniu wagi, co było nie tylko trudne, ale także długotrwałe. No i pomagała we wszystkich biznesowych kłopotach. W tworzeniu planów, ich realizacji i zdobywaniu pierwszych klientów. To właśnie dzięki Agacie Julita dostała pierwsze zlecenie weselne. I kolejne na świąteczne przyjęcie. Potem zaczęło się kręcić… Julita wiele razy mówiła, że jej biznes zaistniał dzięki Agacie.
Oczywiście – pomyślała Agata. – Julita. Na pewno mogę być w czymś pomocna. Ona mnie przecież potrzebuje! Nad czym ja się zastanawiam?
Wybrała numer. Przyjaciółka odebrała lekko zdyszana.
– Jutro? Nie gniewaj się, jutro nie mogę. Mam tyle roboty, że ledwo to obrabiam. Czasem się zastanawiam, czy na pewno powinnam była o tym marzyć. Tylko mi nie mów, że mam się cieszyć z sukcesu, proszę. Ledwo żyję.
Agata pożegnała się czym prędzej.
Kotka przyszła się łasić. Dała się pogłaskać przez chwilę, po czym ułożyła się na drugim końcu pokoju. Agata z doświadczenia wiedziała, że nie należy jej teraz przeszkadzać. Smoczyca wyczerpała już swoją potrzebę socjalizacji. Wystarczyło jej, że była w tym samym pomieszczeniu.
Nie zważając na to, kobieta podeszła do zwierzątka i zaczęła głaskać czarno-białą sierść. Zwierzak wstał, przeciągnął się, ziewnął, roztaczając smoczy aromat, i majestatycznym krokiem wyszedł z pokoju. Agata ruszyła za nim na korytarz, choć z doświadczenia wiedziała, że szukanie go nie ma sensu. Kotka potrafiła się zdematerializować, zaszyć się w sobie tylko znanym miejscu i znaleźć się dopiero wtedy, kiedy tego chciała. Nie było zatem ani kota, ani perspektyw, ani tetrisa, bo zdążyła wyłączyć komputer.
Co ja sobie myślałam? – zastanowiła się Agata. – A! Już wiem. Jestem do dupy.
2
Julita, Zbyszek i Agata
Stała w kuchni, patrząc z rezygnacją przez okno.
– Powinnam pracować – powiedziała do siebie. – Ale jestem taka zmęczona… Nie mam siły.
Dopiła chłodną już ziołową herbatę. Ostatnio polubiła napary przywodzące na myśl aromat letniego popołudnia: miętowy z dodatkiem pomarańczy, szałwię z rumiankiem… gustowała w różnych zestawieniach. Wiele kupowała, ale znalazła przyjemność także we własnoręcznym zbieraniu ziół. W lnianych woreczkach szeleściły przy każdym dotknięciu wysuszone pozostałości letnich zbiorów.
Odstawiła filiżankę i odwróciła się w stronę stołu, na którym leżały materiały do przygotowywania ozdób. Westchnęła. Wszędzie panował porządek. Dokumenty w jednobarwnych segregatorach stały na półce, ustawione pod linijkę. Kwiaty z satyny leżały po lewej stronie, poukładane kolorami w kilku misach. Po prawej zaś czekały zwinięte kupony materiału, wszystkie w eleganckich, pastelowych kolorach. Na środku Julita ułożyła projekty, według których zamierzała przygotować dekoracje. Uśmiechnęła się, pomimo zmęczenia.
Powinnam pracować, i właśnie to będę robić. Z przyjemnością. Bo lubię. Nie dam się zmęczeniu – pomyślała.
Usiadła przy stole i rozpoczęła pracę. Właściwie się w niej zatraciła. Otrzeźwił ją dopiero dźwięk otwieranych drzwi – wparowały dziewczynki, głośno rozmawiając. Rzuciły plecaki pod ścianę i weszły do kuchni.
– Co na obiad? – usłyszała Julita zaraz po przywitaniu. Odłożyła gorący klej, kolejny gotowy stroik włożyła do stojącego na podłodze kartonu.
– Drogie panie, mam dzisiaj pulpety indycze z ziemniakami i marchewkę z groszkiem. Ale dopiero zagrzeję, bo trochę zajęłam się pracą. – Uśmiechnęła się, patrząc na stół niemal już ogołocony z elementów dekoracji.
Jak kochasz to, co robisz, to się w życiu nie napracujesz – przypomniała sobie starą maksymę dziadka.
– Pulpety? – zapytała podejrzliwie Malwina.
– Takie, jak lubicie – odpowiedziała Julita.
– Na parze? – dopytywała Klaudia.
Julita potwierdziła skinięciem głowy.
– Musimy porozmawiać – stwierdziła Malwina.
– Ale to za chwilę. Lecimy do łazienki – skwitowała Klaudia i zanim Julita się zorientowała, znów była sama w kuchni. O obecności dziewczynek w domu świadczyły wyłącznie porzucone w przedpokoju plecaki.
Odgrzanie obiadu zajęło jej kwadrans, dziewczyny same zeszły na dół.
– A tata? – zapytała Malwina.
– Wróci za dwie godziny. Nie będziemy tyle czekać.
– To niezdrowo – zauważyła Klaudia. – Posiłki trzeba jadać o ustalonych porach.
Wreszcie coś im zostało w tych milusińskich główkach – pomyślała z dumą Julita. – Nie na darmo tyle o tym gadałam.
– Tak, miałyśmy dzisiaj o tym wykład w szkole – dodała Malwina.
To by było na tyle matczynej dumy z wychowania. – Julita uśmiechnęła się uprzejmie.
– I co wam tam powiedziano?
– Że każdy kilogram wyprodukowanego mięsa pozostawia za sobą sześćdziesiąt kilogramów śladu węglowego – stwierdziła oskarżycielsko Malwina.
– Wołowiny. Indyka dziesięć razy mniej – doprecyzowała Klaudia.
– To całe szczęście, że jemy indyka – odpowiedziała rozbawiona Julita.
Malwina odłożyła sztućce.
– Ciociu – powiedziała poważnie. – Ty sobie żartujesz, a to jest niezwykle ważna sprawa.
– Przecież za trzydzieści lat my nie będziemy miały czym oddychać! – poparła siostrę Klaudia.
Julicie zrzedła mina.
– Nie chcemy ci oczywiście robić przykrości, dlatego dzisiaj zjemy wszystko – ciągnęła Malwina.
– Nawet z dokładką – rzuciła Klaudia.
– Tak, żeby na jutro nic nie zostało. Ale od jutra jemy wyłącznie to, co jest zdrowe!
– Czyli? – Julita była trochę oszołomiona.
– Sałatę. Inne warzywa.
– I owoce.
– I sery – dokończyła Malwina.
– Czyli nie zostajecie wegankami, tylko wegetariankami? – upewniła się Julita.
– Ale tylko w najbliższym czasie, ciociu. Nasze kości jeszcze się rozwijają i potrzebujemy nabiału, choć jego produkcja też szkodzi środowisku. Zwykle ssakom wystarcza mleko z organizmu ich matek, ludzie jednak są ciut wadliwi. Potrzebujemy wapna z zewnątrz. Szczególnie w okresie wzrostu.
– A nabiał to jego dobre źródło, choć nie samo mleko, zwłaszcza krowie, bo ono akurat nas zaśluzowuje. Nas, ludzi – doprecyzowała Klaudia.
– Tak, ciociu, mleko to trucizna! – z triumfem skonstatowała Malwina.
– Chyba będę potrzebowała od was instrukcji. Ale da się zrobić.
– To dobrze. Poza tym musimy trochę uporządkować nasz świat – rzuciła Klaudia, odsuwając opróżniony talerz.
– Czy zaczniecie od swoich pokoi? – zainteresowała się Julita.
– Ciociu, my tutaj o poważnych sprawach… – Malwina westchnęła z rezygnacją.
– Ja też. W uporządkowanej przestrzeni lepiej funkcjonujemy.
– Mamy propozycję – mówiła poważnie Klaudia. – Chciałybyśmy opróżnić nasz dom z niepotrzebnych przedmiotów. Na przykład… – Rozejrzała się po kuchni. – Ciociu, czy ty z tego kiedykolwiek skorzystałaś? – Podeszła do witryny ze szkłem. Za szybą stał między innymi szklany koszyczek wypełniony drobiazgami, wrzucanymi tam na wieczne nieprzydanie się. Reklamowe breloczki, dodatkowe kółka od kluczy, kilka gumek recepturek, haczyk odklejony od szafki, zaciski od rękawa do pieczenia.
– No właśnie – odpowiedziała za nią Malwina, bo Julitę zatkało. – Zapalniczki, długopisy, notatniczki… Wszystkie te reklamowe duperelki są kompletnie niepotrzebne.
– Od tego zaczniemy – uzupełniła Klaudia.
– Cudny pomysł. – Julita odzyskała rezon. – Najpierw jednak posprzątacie swoje pokoje. Może być z uwzględnieniem waszych nowych zasad. Wszystko, co niepotrzebne, nieużywane lub o mizernej przydatności, trafia do kartonu, a potem na śmietnik. Jednak…
– Ciociu! – z oburzeniem pisnęła Malwina. – Na jaki śmietnik?!
– Skoro to rzeczy niepotrzebne… – Julicie nie dane jednak było dokończyć myśli.
– Re-cy-kling! – wykrzyknęły równocześnie dziewczyny.
– Oczywiście – przytaknęła Julita z uśmiechem. – Segregujemy śmieci.
– I próbujemy dać tym przedmiotom drugie życie. Może się komuś przydadzą.
– Świetny pomysł. Możecie sprzedać je przez internet albo po prostu komuś oddać. Jednak wolałabym, żebyście aktywność prośrodowiskową zintensyfikowały po egzaminach. Przypominam wam, że…
– Za trzy miesiące mamy egzaminy ósmoklasisty. Tak – ponuro dopowiedziała Klaudia.
– Pamiętamy – stwierdziła Malwina. Nie da się zapomnieć, niestety. Ale da się robić i to, i to. Przecież ty też prowadzisz firmę i dom jednocześnie, prawda? Jesteś żoną i ciocią, też równocześnie?
– Da się uczyć i propagować eko, na pewno – poparła siostrę Klaudia.
Dziewczyny zabrały plecaki i rozmawiając, cicho poszły na górę. Julita sprzątnęła po obiedzie i usiadła przy swoim roboczym stole. Bliźniaczki wprawiły ją w dobry nastrój, ale na krótko. Znów dopadły ją męczące myśli, które próbowała zagłuszyć klejeniem sztucznych kwiatów. Nie dane jej jednak było zamartwiać się zbyt długo. Ze zdumieniem usłyszała trąbienie. Zanim jednak podeszła do okna, otworzyły się drzwi wejściowe i zza pudła z pobliskiej ciastkarni wyjrzała twarz Agaty.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – powiedziała w wejściu. – A jeśli przeszkadzam, to przykro mi. Wariuję sama w domu, najwyżej posiedzę cicho w kąciku i postaram się całym jestestwem nie być widoczna.
Julita szybko pokonała zdziwienie.
– Fajnie, że jesteś. Rozbieraj się. Siadaj. Daj te ciastka – komenderowała. – Po co właściwie przyniosłaś ciastka? Całkiem niepotrzebnie – trajkotała, wcale nie oczekując odpowiedzi.
– I tak jest właśnie dobrze – odpowiedziała jej Agata. – Czuję się zaopiekowana.
Julita zaparzyła kolejne zioła, w drugim czajniku przygotowała kawę, rozłożyła ciastka. Ustawiła wszystko na niskim stoliku kawowym i zawołała dziewczynki. Zbiegły na dół, krytycznie wypowiedziały się o kaloryczności zawartości patery i niczym cień samolotu znikły na piętrze.
– Co one takie zaaferowane? – zainteresowała się Agata, podwijając nogi na wygodnej kanapie.
– Miały dziś wykład z ekologii. Ślad węglowy, szkodliwość jedzenia mięsa, recycling. W efekcie postanowiły opróżnić nasz dom z niepotrzebnych przedmiotów. Nie mam nic przeciwko.
Agata się zaśmiała.
– Niech wpadną też i do mnie.
– Te słodycze to rzeczywiście niepotrzebne – stwierdziła Julita. – Wiesz, że ja…
– Wiem. Ale ja potrzebuję.
– Co gorsza, ja też. – Gospodyni nałożyła na obydwa talerzyki po kawałku ciasta.
– Czyli dobrze, że przyjechałam – skwitowała przyjaciółka.
Julita tylko pokiwała głową. Jadły w milczeniu, Agata dolała sobie mleka do kawy.
– A wiesz, że to biała śmierć? – znienacka zapytała Julita.
Agata zamarła z filiżanką w ręku.
– Nie słodziłam…
– Mleko. Według moich dziewczyn trucizną jest mleko.
– Też o tym słyszałam. Ale dzisiaj muszę się trochę zatruć, inaczej nie przetrwam. A ty w końcu powiedz, co się dzieje. Wyglądasz jak jutowy worek opróżniony z ziemniaków.
– Komplementy zawsze wychodziły ci najlepiej. Rozumiem, że nie prezentuję się kwitnąco. – Julita westchnęła.
– Nieszczególnie. Szara, wyzuta z energii, z przykurzonym sensem życia. Dawaj.
– Ładny opis. Trafny na osiemset sześćdziesiąt trzy procent. Nic mi ostatnio nie idzie.
– Czy ta liczba ma dla ciebie jakieś znaczenie? – Agata sprawiała wrażenie lekko skonsternowanej.
– Żadnego. Po prostu więcej niż sto. Więcej niż jeden. W ogóle więcej.
– Czyli dupa blada. A mówiłaś, że nie potrzebujesz pomocy.
– A ty lubisz się przyznawać do porażek? Przepadły mi ostatnio dwie oferty. Wydawało mi się, że są naprawdę dobre, ale nic z tego. Co gorsza, tamte wybrane wcale nie były tańsze. Wtedy bym przebolała bez bólu. Za grosik to się da przygotować narzutę patchworkową, nie porządne przyjęcie. A te… – Julita westchnęła i machnęła ręką. – Nie mam siły przygotować następnych. Poza tym w ostatnim tygodniu lutego mam ślub. To ostatni weekend karnawału, została ledwie chwila, powinnam mieć już wszystko ogarnięte, a ja dopiero dzisiaj kleiłam stroiki ze sztucznych kwiatów. Nawet menu mam niedopracowane. Obsługa jeszcze nie do końca wynajęta. Pokrowce na krzesła niegotowe. Wszystko rozbabrane, jestem w rozsypce. Zajmuję się pierdołami, żeby nie myśleć o masakrze, jaka mnie niedługo czeka.
– Cudownie! – wykrzyknęła Agata.
– Słucham? Chcesz widzieć mój upadek i się nim rozkoszować? Przyjaciół poznaje się w biedzie?
– Bynajmniej, moja droga. Cieszę się, że mogę być jakkolwiek pomocna. Pozwól mi zająć się pokrowcami, na początek.
– Ale ja je sama szyję.
Agacie zrzedła mina.
– Naucz mnie – zażądała.
– W sumie… To nie jest trudne… – Julita zaczęła się głośno zastanawiać. – Tylko żmudne. W sali weselnej oczywiście są pokrowce, ale w niewłaściwym kolorze. Państwo młodzi zażyczyli sobie, żeby część gości, tych ze strony panny młodej, siedziała na krzesłach pistacjowych. Bo ona będzie miała suknię w tym kolorze, podobnie jak druhny.
– Jak fajnie! Nie będzie białej bezy!
– Kto powiedział, że nie będzie bezy? Będzie najbezowsza z bezowych, ale pistacjowa. Podobnie jak tort i makaroniki, które goście dostaną w prezencie. I jak papier na zaproszeniach. I jej bukiet.
– Dziewczyna ma zielono w głowie.
– Dlatego na część pokrowców trzeba uszyć ubranka, właściwie bardziej przesłony. Mam wykrój, pokażę ci. To proste, najważniejsze to dobrze wszyć kokardy, którymi przywiążemy uszyte okrycia do krzeseł. Pomóż mi, zniesiemy maszynę do szycia, będzie nam raźniej.
Usiadły potem razem w kuchni i nawet nie spostrzegły upływu czasu. Zbyszek przyszedł, sięgnął do garnka i zjadł obiad na stojąco, przekomarzając się z żoną i jej przyjaciółką.
– Z początku powiedział do siebie samego: – To bzykanie coś oznacza. Takie bzyczące bzykanie nie bzyka bez powodu. Jeżeli słyszę bzykanie, to znaczy, że coś bzyka, a jedyny powód bzykania, jaki ja znam, to ten, że się jest pszczołą. Potem znów pomyślał dłuższą chwilę i powiedział: – A jedyny powód, żeby być pszczołą, to ten, żeby robić miód. Po czym wstał i powiedział: – A jedyny powód robienia miodu to ten, żebym ja go jadł – zacytowała pod nosem Agata.
– Śugerujeś, źe jeśtem jak Kubuś Puchatek? – zainteresował się uprzejmie Zbyszek. – Puchaty obźartuch?
– Proszę nie obrażać mojego męża! – wtrąciła Julita.
– Coś dzisiaj czepliwi jesteście. Skądże! Sugeruję, że umiesz docenić dobry posiłek, bez względu na formę jego podania.
– I to jeśt właściwa interpretaćja. – Zbyszek się uśmiechnął.
Potem wyszedł do salonu, wcześniej całując żonę czule w czubek głowy.
– Nie przemęćaj się, duśko – poprosił ciepło.
Agata szyła, układając proste kawałki materiału według wzoru. Julita wycinała z pomocą szablonu kolejne elementy dekoracji. A gdy się zmęczyły, usiadły ponownie, tym razem przy stole nakrytym przez Zbyszka do kolacji.
– Źamówiłem ź włośkiej knajpki, źebyście nie były głodne – oznajmił i zawołał córki.
W czasie kolacji dziewczyny klarowały o akcji „czysty dom” i o zdrowym jedzeniu, powodując odrobinę konsternacji u dorosłych. Nie komentowali jednak, pozwalając bliźniaczkom się wygadać. Dopiero pod koniec kolacji Agata zajęła towarzystwo opowiadaniem o kotce.
– Jest królową naszych serc – trajkotała, zaśmiewając się. – Nikt jej nie zapraszał. Ba! Nawet jej nie chcieliśmy, a już na pewno nie planowaliśmy zwierzaka w domu, ale ona ma to gdzieś. Jest, domaga się hołdów i nikt nie ma śmiałości jej odmówić.
– Jak kaźdej prawdziwej królowej – żartował Zbyszek.
Po kolacji przyjaciółki usiadły nad białymi kartkami, sprzątanie zostawiając dziewczynom i Zbyszkowi.
– Powiedz, czego jeszcze nie ma – zażądała Agata.
Zrobiły listę, Julita przejrzała życzenia państwa młodych i razem rozstrzygały, co jest konieczne, by je spełnić. Z niektórych życzeń wychodziło kilka punktów, z innych zaledwie po jednym. Nieliczne mogły uznać za załatwione. Potem podzieliły zadania.
– Nie poradziłabym sobie bez ciebie – wyznała z westchnieniem Julita późnym wieczorem.
– Oczywiście, że byś sobie poradziła. Ale miło wiedzieć, że się do czegoś przydałam.
– Chociaż twierdziłam inaczej. – Julita uśmiechnęła się pod nosem, kontynuując swoją myśl.
– Przyjaciele są od tego, żeby słyszeć to, co istotne, nie słowa. Czyli to, co chcesz powiedzieć, a nie to, co wypowiadają usta. Tak naprawdę to ty mi dzisiaj pomogłaś. Dzięki tobie poczułam się potrzebna.
– Popatrz, jak zbiegły się nasze potrzeby. – Julita znowu się uśmiechnęła. – A Darek nie będzie się denerwował?
– Jest w delegacji. Jak ciągle ostatnio – odpowiedziała Agata. – A towarzystwo kotki, choć fascynujące, mało pobudza intelektualnie.
– Pewnie, szycie pistacjowych pokrowców to znacznie bardziej wyrafinowane zajęcie.
– A żebyś wiedziała – odpowiedziała Agata z powagą. – Nie chodzi o pokrowce, oczywiście. Ani o szycie. Ważne jest, aby być potrzebnym.
3
Kacper i Sylwia
Kacper pomyślał, że życie bywa przewrotne. Też mi odkrycie – dodał jeszcze, także w myślach.
Kilka ostatnich miesięcy było dla niego bardzo intensywne zawodowo. Znalazł stałą pracę, co wcale nie było łatwe. Po pierwszych falach pandemii większość firm bardzo ostrożnie podchodziła do rekrutacji, walcząc raczej o zachowanie niż zwiększanie zatrudnienia. On miał bardzo dobre referencje z poprzednich miejsc pracy, tylko dlatego w trybie ekspresowym przyjęto go na stanowisko, które zwolniło się niemal z dnia na dzień. Jak to bywa w dużych firmach – gdzieś przesunięto kogoś, gdzie indziej zwolnił się ktoś, a poprzednik Kacpra dostał propozycję awansu poza Polską. W efekcie Kacpra wrzucono od razu na głęboką wodę – chociaż stanowisko miał podrzędne, to musiał z marszu ogarnąć bieżące projekty, a nikt nie miał czasu go niańczyć. Młodszy analityk – to wcale nie brzmiało dumnie, a jednak Kacper czuł się wyróżniony i pracował z maksymalnym zaangażowaniem. Nie bez znaczenia był fakt, że po trzech miesiącach okresu próbnego dostał umowę o pracę na czas nieokreślony – jeszcze nie tak dawno dokument jego marzeń.
Ten dzień jednak udowadniał, że czasami można znaleźć się po drugiej stronie. Czegoś, czegokolwiek. Kacper miał wrażenie, że patrzy na swoje życie zza lustra, jakby wszystko raptem zmaterializowało się ze znakiem przeciwnym. Właściwie nie życie – pomyślał. – Tylko praca. Na szczęście tylko praca. Albo aż.
Projekt, nad którym pracował, właśnie poniósł spektakularne fiasko, szef szykował się do ważnego spotkania, na które kategorycznie domagał się coraz to nowych raportów i zestawień, a potem z żadnego nie był zadowolony. Poza tym dwa tygodnie wcześniej Kacper popełnił błąd w jakichś obliczeniach i teraz był zdecydowanie na cenzurowanym. Już miał nadzieję, że przeprosił wystarczająco mocno, wykonał dodatkową pracę, pokajał się, odbębnił nadgodziny – dziś jednak był ten dzień, w którym wszystko zostało mu wypomniane.
Trach! – Ratunku! – zawołał Puchatek, zlatując na gałąź o pół łokcia niżej – przypomniał sobie, co czasami Agata cytowała w takich stresujących sytuacjach. I uśmiechnął się smętnie.
Tak widocznie czasem musi być – pomyślał. Wybrał numer do Sylwii – z kim miał rozmawiać, jak nie z żoną? Z biegiem lat rozumieli się coraz lepiej, choć ich małżeństwo zostało w pewien sposób wymuszone przez pojawienie się na świecie Zosi, dziś czteroletniej gwiazdy każdego rodzinnego spotkania.
O tej godzinie żona też była, oczywiście, w pracy. Poświęciła mu zatem zaledwie chwilę, jednak nawet te kilka zdań poprawiło Kacprowi humor. Bo Sylwia, ku zdumieniu własnemu i otoczenia, pokochała swoją pracę. Do recepcji znanej warszawskiej lecznicy trafiła właściwie przypadkiem. Pracowała zaledwie od roku, a już awansowała. Pacjenci, szczególnie ci starsi, nazywali ją „blondwłosym aniołem”, bo zawsze miała dla nich uśmiech i cierpliwie wysłuchiwała narzekań. Na strzykające kolano, ruszające się zęby, ból pod mostkiem i szczekającego jamnika sąsiadki. Na większość dolegliwości nic nie mogła poradzić, ale i tak pacjenci odchodzili od okienka zadowoleni. Pomagała samą obecnością.
Pod koniec roku awansowała na kierowniczkę recepcyjnej zmiany, miała więcej obowiązków – ale i tak lubiła kontakt z pacjentami. Byli nawet tacy, którzy nie chcieli rozmawiać z nikim innym, a Sylwia w duchu śmiała się, że przychodzą nie do lekarza, ale do niej, pogadać. Zupełnie jej to nie przeszkadzało.
Martwiła się jednak o Kacpra. Pracował bardzo intensywnie, schudł i często przysypiał wieczorem przed telewizorem. Twierdził, że jego waga spadła, bo się ekologicznie odżywia, jednak zdrowym ludziom zwykle włosy nie wypadają garściami, a skóra nie przypomina kolorem betonowego chodnika. Sylwia wiedziała o jego pomyłce i rozumiała zmartwienie męża. Jednak wierzyła w niego i na tym oparła swoje przekonanie, że Kacper wybrnie z kłopotów.
Kończyła właśnie poranny dyżur. Za oknem wiosna wysyłała zachęcające znaki, że gdzieś tam jest, może jeszcze daleko, ale już się czai. Po raz pierwszy od wielu tygodni zaświeciło słońce. Sylwia nie miała złudzeń – piękny dzień skończy się za godzinę, luty jeszcze pokaże, że wiosna to tylko mrzonka. Postanowiła jednak cieszyć się pogodą – energicznie wyszła z lecznicy i skierowała się do przedszkola.
Odebrała córeczkę, spacerem wróciły do domu, a potem jeszcze spacyfikowała psią radość i zabrała Piaska na spacer. Gdy wróciła do domu, faktycznie zapadał już zmrok, zapaliła więc światła i przygotowała córeczce podwieczorek. Miała w planach sprzątanie, szczególnie szafa Zosi wymagała przeglądu. Dziewczynka błyskawicznie wyrastała z ciuszków, więc choć półki się uginały, Sylwia miewała problem z ubraniem córeczki.
Zanim jednak zabrała się do porządków, zadzwoniła do matki.
– Co może być u mnie? U starej kobiety, o której już nikt nie pamięta?
– Mamo, nie przesadzaj – mitygowała Ewę córka.
– To naturalne, przecież nie mam pretensji. Musisz zająć się córką i mężem, i pracą. Tylko żebyś nie skończyła tak jak ja!
– Mamo, przyjadę jutro po pracy. Wezmę Zosię i przywieziemy coś dobrego. Może upieczemy dzisiaj ciasto.
– Fantastycznie, uważasz, że jak jestem stara, to jeszcze powinnam być gruba? Chcesz mnie zatuczyć, żeby potem bez skrupułów oddać do domu opieki, prawda? Bo już sama nie będę dawała rady się obsłużyć, co?
– Mamo, co ty wygadujesz. – Córka nie dawała się wytrącić z równowagi.
– Wiem, co mówię. Oczywiście. Przyjeżdżajcie, ale bez ciasta. Zresztą, co to za zajęcie, ciągle tylko w kuchni i w kuchni. Żebyś kurą domową nie została!
– Mamo, przecież pracuję.
– No właśnie! No właśnie! – Ewa westchnęła. – Co to za praca? W recepcji? Żebyś tam nie została na całe życie!
– Mamo, lubię tę pracę. – Sylwia poczuła, że jednak nie jest oazą spokoju.
– Lubisz? Oczywiście, że lubisz! A co miałabyś powiedzieć? Miałabyś się przyznać do porażki?
– Mamo? Nie próbujesz mi powiedzieć…
– Przecież to jest recepcja! Rozumiesz? Recepcja! Szczyt marzeń, naprawdę.
Sylwia odetchnęła. Przez chwilę przemknęło jej przez myśl, że matka wraca do rozmowy sprzed kilku lat. Pozornie zapomnianej, a w każdym razie Sylwia nie chciała o niej pamiętać. Słowo „porażka” zostało wtedy użyte jako synonim małżeństwa Sylwii, a winą Ewa obarczyła ciążę córki. Sylwia nie chciała sobie przypominać sugerowanego przez matkę prostego następstwa faktów: ciąża – małżeństwo – porażka – Zosia.
Nie uznawała własnego dziecka za porażkę, w jakimkolwiek znaczeniu. Z recepcją – katastrofą zawodową mogła się pogodzić.
– Mamo, lubię tę pracę bez względu na to, co mówisz.
– Oczywiście. Oczywiście! – Powtórzone słowo Ewa wyskandowała. – Gdybyś miała skończone studia wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej.
Sylwia przymknęła oczy.
– Przerwałam studia, żeby zająć się małą. Nikt mnie nie zmuszał. Chciałam się nią zajmować. Tak jak ty mną, prawda?
– Oczywiście. My, kobiety, zawsze tak mamy. Kiedy zostajemy matkami, w ogóle przestajemy myśleć o sobie. Zajęłaś się małą, a twój mąż?
– Skończył studia – odpowiedziała matce najspokojniej, jak potrafiła.
– No właśnie! – triumfowała Ewa.
Sylwia zacisnęła szczęki.
– Mamo, pracował już, kończąc studia, pamiętasz? Był tak zmęczony, że w domu zasypiał na stojąco. Teraz też pracuje, dla Zosi i dla mnie.
– Ty również się nie lenisz.
– Oczywiście, mamo. Przypominam ci, że lubię swoją pracę.
– Na recepcji? – ironizowała Ewa.
– Mamo, kompensujesz sobie coś?
– No właśnie – powiedziała Ewa. – Doskonałe spostrzeżenie. Ja też nie skończyłam studiów, przypominam ci. Zostałam w domu, by zaopiekować się rodziną.
– Czyli chcesz mi uświadomić, że jestem temu winna. Zostałaś w domu dla mnie, prawda?
Ewa prychnęła. Sylwia nie dała sobie jednak przerwać.
– Odwołując się do użytego przez ciebie słowa „porażka”, ono miało być o mnie, tak? – Pod koniec wypowiedzi Sylwia zaczęła piszczeć. – Jestem twoją porażką?
– Co ty wygadujesz, dziecko! – Sylwia z łatwością wyobraziła sobie w tej chwili, że matka teatralnie przykłada rękę do piersi. – Mówię wyłącznie, wyłącznie! – powtórzyła – o tym, że powinnaś skończyć studia. Będziesz mogła poszukać lepszej pracy. Wyżej opłacanej i bardziej ambitnej. Wiem, co mówię, uwierz mi, dziecko. Nieskończonych studiów żałowałam przez całe życie.
Sylwia spojrzała na córeczkę. Zosia bawiła się z Piaskiem – sadzała na nim wielkiego misia, którego pies z siebie strząsał, a dziewczynka układała pluszaka wciąż od nowa na jego grzbiecie.
– Rozumiem, mamo – odpowiedziała Sylwia, nie chcąc zaogniać sytuacji. – Ja jednak naprawdę lubię moją pracę. Jestem kierowniczką recepcji, awansowałam, chyba ci mówiłam? To praca z ludźmi, bardzo mi odpowiada.
Ewa westchnęła.
– Musisz wiedzieć, co robić w życiu – odpowiedziała.
Po zakończeniu rozmowy Sylwia siedziała jeszcze moment na kanapie, trawiąc dyskusję z matką i ciesząc się tymi sekundami spokoju. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że rozkoszna cisza i dziecko w domu to połączenie niebezpieczne. Poderwała się i zawołała Zosię. Dziewczynka nie odpowiedziała, a Sylwia poczuła, jak żelazna obręcz ściska jej żołądek. Usłyszała szum wody, podbiegła do łazienki. Zosia kąpała właśnie misia, który ze stoickim spokojem siedział oparty o krawędź wanny.
– Po zabawie z Piaskiem trzeba umyć rączki – stwierdziła czterolatka. – Uczę misia porządku.
Sylwia odetchnęła.
– To jeszcze posprzątamy łazienkę, dobrze? I wytrzemy Piaska, bo jego też chyba myłaś?
– Jak wszyscy, to wszyscy – potwierdziła dziewczynka.
Sylwia wyciągnęła z kredensu kredki i rysowanki, posadziła małą przy stoliku, który przyciągnęła do korytarza, by mieć cały czas oko na córkę. Sprzątając łazienkę, uspokajała się. Wyobraźnia podsuwała jej znacznie gorsze scenariusze szampańskiej zabawy czterolatki.
A po wyjściu z łazienki zorientowała się, że mokry pies pozostawił ślady w całym mieszkaniu. Uśmiechnęła się do córeczki, bo cóż innego mogła zrobić, i sięgnęła po ścierkę.
Kiedy Kacper wrócił do domu, mała już umyta, w piżamce i puchatym szlafroku, czekała na niego na kanapie. Sylwia czytała książeczkę o przygodach myszki, którą znała już na pamięć, łącznie z błędnie postawionym przecinkiem na trzeciej stronie, w czwartym wierszu od dołu. Dla Zosi jednak ta lektura wciąż była obowiązkowa przed snem.
– Wyglądacie jak dwie przytulone babuszki – powiedział Kacper na przywitanie. – Większa i mniejsza.
– A mniejsza nawet kiedyś wyskoczyła z większej. – Sylwia zaśmiała się, nadstawiając mężowi policzek do całusa.
– I nastał chyba czas na specjalne przytulasy z mniejszą babuszką. W łóżku! – powiedział, unosząc Zosię wysoko nad głowę. – Lecimy!
Sylwia niechętnie wstała i ruszyła do kuchni.
Też coś! Będziesz usługiwać mężowi? On rączek nie ma? – usłyszała w głowie głos matki. – Ty też pracujesz…
Stanęła przy kuchennym blacie z nożem w ręku.
– Tak, mamo – odpowiedziała szeptem. – Kacper ma ręce i potrafi sobie zrobić kolację. A także śniadanie dla całej rodziny. I wiele innych rzeczy. A ja mam przyjemność w tym, że przygotuję mu dwie kanapki i nałożę łyżkę sałatki. Nie dlatego, że muszę. Zrobię to, bo go kocham.
– Zmęczony? – zapytała delikatnie, wyciągając do niego ręce, kiedy wszedł do kuchni. Przytulił ją.
– Mam wrażenie, że śmiertelnie.
– Przecież byłeś bardzo zadowolony z pracy.
– Czas przeszły, jak słusznie zauważyłaś.
– Jeszcze wróci, nie przejmuj się. Dołożyć ci sałatki?
Pokręcił głową.
– Żebym chociaż zarabiał godziwie!
– Nie przesadzaj. – Sylwia uniosła brwi w zdumieniu. – Przecież zarabiasz bardzo dobrze.
– Dobrze? Nie żartuj! Takie podstawy mają handlowcy! Ale oni dostają premie w wysokości moich trzymiesięcznych dochodów.
– Kacper, nie zapędzaj się. Masz stałą umowę i pensję powyżej średniej – uspokajała męża Sylwia. – Pomyśl o mnie, też pracuję, też dostałam awans i co? Na waciki. – Próbowała go rozbawić, z całkiem niezłym skutkiem.
– Wyjątkowo ci służą te waciki – wymruczał, wtulając nos w biust Sylwii.
Pomógł żonie posprzątać po kolacji, potem włączył telewizor i obejrzał wiadomości. Sylwia przeszła do ich sypialni, w której nie skończyła jeszcze układać ubrań na dwóch półkach. Słyszała dźwięki z salonu, jednak segregując szmatki, nie zastanawiała się nad kolejnymi mądrościami polityków. Rozważała słowa własnej matki. Może ja naprawdę jestem głupia? – myślała, przygryzając wargę. – Może powinnam skończyć te studia? Dużo mi nie zostało… Choć co to właściwie znaczy dużo?