Magiczny czas - Agnieszka Lis - ebook + audiobook + książka

Magiczny czas ebook i audiobook

Lis Agnieszka

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Danuta od lat związana jest z rodziną Arkadiusza i Barbary. Gotuje, sprząta, niańczy dzieci. Jest jednak kimś więcej niż gospodynią. Z biegiem lat stała się powiernicą, przyjaciółką rodziny. Kobieta ma skomplikowaną historię. Młodzieńcze ideały szybko prysły, a prawdziwe życie okazało się brutalne. Rok po roku los doświadczał ją coraz mocniej. Zawsze jednak wierzyła w magię Bożego Narodzenia. To przecież czas, w którym mogą zdarzyć się cuda… I każdego roku ta magia działa.

W każdym rozdziale Agnieszka Lis udowadnia nam, że nigdy, nigdy nie należy się poddawać!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 52 min

Lektor: Jagoda Małyszek
Oceny
4,5 (202 oceny)
123
56
19
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne zakończenie super książki i świetnej serii. Pierwsza połowa książki nie była lekka i przyjemna , tak jak nie było łatwe i przyjemne życie Danusi . Na szczęście bohaterka dojrzała do radykalnych decyzji i potem było już przyjemnie i smakowicie . Był to magiczny czas i tylko żal, że po pięciu tomach , trzeba się pożegnać z bohaterami . Polecam gorąco
10
Dominikpalkij

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
papeja

Nie polecam

Zbyt przewidywalna, nic nowego autorka nie wymyśliła, tylko to co mamy wokoło, u sąsiadów, na ulicy..
00
Miroska561

Dobrze spędzony czas

no cóż biedna kobieta...
00
AdrianS27

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść polecam z całego serca.
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Pro­jekt gra­ficzny okładki, skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce© Asau­riet/Ado­be­Stock, Mak­sim She­beko/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Agnieszka Lis, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-00-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZDZIAŁ 1

1980

Da­nuta sie­działa na po­mo­ście i spo­glą­dała na ta­flę je­ziora. Spo­kój był wszech­obecny. W niej, w przy­ro­dzie, na ca­łym świe­cie. Ob­jęła za ko­lana zgięte nogi i uśmie­chała się tak, jak po­trafi tylko szczę­śliwa młoda ko­bieta. Pełna wiary w do­brą przy­szłość.

I w tej chwili miała ku temu wszel­kie pod­stawy.

* * *

Dankę wy­cho­wy­wała matka, oj­ciec zo­sta­wił ro­dzinę, gdy córka miała trzy lata. Dziew­czynka go nie pa­mię­tała, a wspo­mnie­nia matki ode­brały jej chęć do ja­kich­kol­wiek po­szu­ki­wań ro­dzi­ciela. Obie­cała so­bie, że jej ży­cie bę­dzie wy­glą­dało ina­czej, i wła­śnie re­ali­zo­wała swój plan.

A miało być tak: ślub w nie­wiel­kim ko­ściele na war­szaw­skim Żo­li­bo­rzu. Tam wy­cho­dziła za mąż jej da­leka zna­joma, at­mos­fera tego miej­sca urze­kła Da­nutę. Ko­śció­łek po­wstał w ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stym dzie­wią­tym roku, na miej­scu zbu­rzo­nej w cza­sie wojny ka­mie­nicy, a ko­mu­ni­styczne wła­dze nie zgo­dziły się na jego roz­bu­dowę. Dla­tego też roz­ra­stał się w głąb po­se­sji, od ulicy wciąż nie wy­róż­nia­jąc się wśród są­sied­nich bu­dyn­ków. Ot, ka­mie­nica, tylko z więk­szym wej­ściem, krzy­żem i ta­blicą in­for­ma­cyjną na ele­wa­cji. Da­nuta wy­obra­żała so­bie sie­bie wstę­pu­jącą po dwóch ka­mien­nych schod­kach, w kre­mo­wej su­kience ob­szy­tej pe­reł­kami, z dłu­gim we­lo­nem upię­tym na ści­śle zwią­za­nym koku.

Po ślu­bie wy­obra­żała so­bie skromną uro­czy­stość – żadne wiel­kie we­se­li­cho, o nie! Na tych kilku przy­ję­ciach, w któ­rych Da­nuta uczest­ni­czyła, na­pa­trzyła się dość. Prza­śne przy­śpiewki, za­bawy w roz­po­zna­wa­nie po ko­lanku, ocze­piny wśród pi­jac­kich okrzy­ków, ogó­rek dla panny mło­dej jako wie­lo­znaczny, a wła­ści­wie jed­no­znaczny pre­zent na płó­cien­nej po­duszce... Nie, to zde­cy­do­wa­nie nie od­po­wia­dało Dance. Wo­lała obiad w re­stau­ra­cji, żeby nie mu­siała go­to­wać ani zmy­wać. To bę­dzie wpraw­dzie kosz­to­wało... W domu by­łoby ta­niej, jed­nak na ślu­bie nie na­le­żało oszczę­dzać! Zresztą, we­sele i tak wy­szłoby dro­żej.

Rzecz ja­sna, ślub to tylko po­czą­tek. Za­le­d­wie za­jawka wspa­nia­ło­ści, które miały Da­nutę cze­kać w ży­ciu. Dzieci? Oczy­wi­ście, że pla­no­wała dzieci! I to jak naj­wię­cej. Przy­naj­mniej czwórkę. Albo piątkę. Za­wsze czuła się sa­motna – z za­zdro­ścią pa­trzyła na ko­le­żanki i ko­le­gów, któ­rzy z ro­dzeń­stwem wpraw­dzie re­gu­lar­nie się kłó­cili, ale też mo­gli na sie­bie li­czyć w sy­tu­acjach kry­zy­so­wych. Chro­nili się wza­jem­nie przed ra­zami zde­ner­wo­wa­nego ro­dzica, bro­nili przed ko­le­gami, kryli przed na­uczy­cie­lami. Danka tę­sk­niła za tym przez całe dzie­ciń­stwo i za­mie­rzała za­pew­nić ta­kie po­czu­cie wspól­noty wła­snemu po­tom­stwu.

W ma­rze­niach Da­nuty było także wy­mu­skane miesz­ka­nie. Nie­zbyt wiel­kie – ko­góż by­łoby na to stać! – ale wła­sne. W nim me­blo­ścianka na wy­soki po­łysk, ko­niecz­nie z lu­strza­nym bar­kiem. Wi­działa kie­dyś taki w domu ko­le­żanki z klasy. Świe­tli­stość ra­ziła oczy! Te wszyst­kie ko­lo­rowe bu­telki, zda­wało się, że jest ich tak wiele! Wy­glą­dało to tak pięk­nie.

Poza tym Danka za­mie­rzała usta­wić w me­blo­ściance kilka ksią­żek, cho­ciaż jedną półkę. Każdy in­te­li­gentny czło­wiek po­wi­nien mieć w domu książki, to wbiła jej do głowy matka. Nie za dużo, bo prze­cież nikt nie uwie­rzy, że do­mow­nicy na­prawdę prze­czy­tali całą ścianę wo­lu­mi­nów. Musi być tak w sam raz. I jesz­cze trzeba, ko­niecz­nie, wy­brać od­po­wied­nie ty­tuły. Nie kry­mi­nały, w po­rząd­nym domu nie wy­pada. Może ta se­ria z ko­lo­ro­wymi okład­kami? Do­brze wy­gląda na półce, i to chyba nie­złe ty­tuły. Tak, to bę­dzie do­bre. I ko­niecz­nie krysz­tały, dużo krysz­ta­łów. Są­siadka mamy przy­wio­zła so­bie kilka z wy­cieczki do Mo­skwy. Coś wspa­nia­łego! Po­ciąg Przy­jaźni, tak to się na­zy­wało, opo­wia­dała o tym jak o po­dróży ży­cia. Wła­śnie! Może to też jest coś, co na­leży w ży­ciu za­pla­no­wać? Po­dróż...

Danka wró­ciła my­ślami do krysz­ta­łów. Wi­działa je w wy­obraźni sto­jące rzę­dem, błysz­czące, za­wsze od­ku­rzone, re­gu­lar­nie myte cie­płą wodą z octem. Zresztą, dziew­czyna wi­działa znacz­nie wię­cej. Chod­nik w przed­po­koju, zie­lony z gra­na­to­wymi pa­skami na obrze­żach, ży­ran­dol z pię­cioma ra­mio­nami (może le­piej trzy? pięć to dużo ża­ró­wek, drogo), kuch­nia z szaf­kami z ja­snego drewna. To bę­dzie ta­kie piękne miesz­ka­nie.

Mo­gła po­zwo­lić so­bie na snu­cie ta­kich ma­rzeń. Te­raz już tak. Gdy Ma­riusz za­pro­po­no­wał wspólny wy­jazd na Ma­zury, była szczę­śliwa. Cze­goś ta­kiego nie pro­po­no­wało się byle komu! To było... Danka uznała, że to de­kla­ra­cja. Wspólny wy­jazd pod na­miot, jesz­cze nie­dawno nie śmia­łaby na­wet o tym ma­rzyć. Matka pró­bo­wała ją od­wieść od tej wy­prawy, ale prze­cież nie można re­zy­gno­wać ze szczę­ścia, które samo wcho­dzi w ręce. Da­nuta my­ślała tak już przed eska­padą, a te­raz była o tym cał­ko­wi­cie prze­ko­nana.

Od pierw­szego dnia było le­piej niż do­brze. Ba! Było fan­ta­stycz­nie. Ma­zury! Ni­gdy wcze­śniej nie miała ta­kich wa­ka­cji. Mama dwu­krot­nie za­brała ją nad mo­rze, raz do Za­ko­pa­nego i raz do Kar­pa­cza. Poza tym w upalne nie­dziele jeź­dziły nad Świ­der, wy­po­sa­żone ter­mos z her­batą, po­jem­nik z jaj­kami na twardo, kilka po­mi­do­rów i ka­napki. Ale Ma­zury? Ma­rze­nie! Miej­sce dla bo­hemy, ar­ty­stów, po­etów, nie­do­stępne zwy­kłym śmier­tel­ni­kom. A Ma­riusz ją tu za­brał i trak­to­wał jak kró­lową. Już od pierw­szej nocy.

Nie chciała się zgo­dzić na do­ty­ka­nie w tych miej­scach, które zwy­kle po­zo­sta­wały za­kryte, a Ma­riusz nie na­le­gał. Od pierw­szej nocy w jed­nym na­mio­cie przy­tu­lali się jed­nak bez ogra­ni­czeń, a Danka czuła się bez­piecz­nie, za­sy­pia­jąc w jego ra­mio­nach.

Sie­dząc na po­mo­ście i ma­cha­jąc no­gami w od­bi­ja­ją­cej sło­necz­nej bły­ski wo­dzie, przy­po­mi­nała so­bie do­kład­nie ostat­nią noc. Przed­ostat­nią już przed po­wro­tem do War­szawy. Chwila po chwili. Sama to za­ini­cjo­wała, Ma­riusz nie na­le­gał. Dwu­krot­nie za­py­tał, czy jest pewna. Był de­li­katny. Do­kład­nie tak to so­bie wy­obra­żała. Warto było cze­kać.

Ko­le­żanki tyle opo­wia­dały o pierw­szym ra­zie. Ich hi­sto­rie pełne były bólu i krwa­wie­nia. Głu­pie one. Danka też krwa­wiła, oczy­wi­ście, ale zu­peł­nie bez bólu. To było piękne, ni­czym do­tyk mo­tyla, jak mu­śnię­cie je­dwab­nego szala. Nie­zwy­kłe.

W po­łu­dnie Ma­riusz za­brał ją do Mi­ko­ła­jek. Cho­dzili po ma­lut­kim cen­trum, za­trzy­mali się w nie­wiel­kim ba­rze. Nie spodo­bał się Da­nu­cie. Prze­siąk­nął sta­rym tłusz­czem, choć Danka do­szła do wnio­sku, że ryby były świeże. Po­dobno pro­sto z po­łowu, ale naj­waż­niej­sze, że pach­niały świeżo.

Ry­nek mia­steczka pre­zen­to­wał się na­to­miast wspa­niale. Dziew­czyna przy­sia­dła na obrzeżu fon­tanny zwień­czo­nej ka­mien­nym wi­ze­run­kiem króla sie­law. Po­my­ślała, że cu­dow­nie by­łoby uwiecz­nić tę chwilę na zdję­ciu i móc wra­cać do niej pa­mię­cią przez lata. Nie­stety, nie mieli apa­ratu. Nie prze­szka­dzało to jed­nak Da­nu­cie, która miała głę­bo­kie prze­świad­cze­nie, że wspo­mnie­nia po­zo­staną z nią na za­wsze. Była nie tylko młoda i piękna, była przede wszyst­kim szczę­śliwa.

Nie prze­szka­dzało jej na­wet to, że zo­stała sama. Miało być na chwilę, a wy­da­wało jej się, że jego nie­obec­ność trwa długo, choć nie miała ze­garka. Ale gdy w końcu Ma­riusz wró­cił...

Nie za­uwa­żyła go. Sie­działa przo­dem do ład­nego bu­dynku z nie­zbyt wy­soką wie­życzką, na któ­rej zresztą wi­siał ze­gar, co Danka, za­pa­trzona w fi­gurę króla sie­law na fon­tan­nie, spo­strze­gła do­piero tuż przed po­wro­tem Ma­riu­sza.

Pod­szedł od tyłu, za­sło­nił jej oczy.

– Nie od­wra­caj się przez chwilę – wy­szep­tał jej do ucha.

Danka wstrzy­mała od­dech. Ma­riusz zdjął ręce z jej oczu i za­nim zdą­żyła wstać, się­gnął po bu­kiet kwia­tów, który odło­żył na brzeg fon­tanny. Gdy się od­wró­ciła, zo­ba­czyła, że Ma­riusz klę­czy na bruku. W jed­nej ręce trzy­mał kwiaty, drugą za­ci­skał na pier­ścionku z czer­wo­nym oczkiem.

W końcu otwo­rzył dłoń, bły­skotka le­żała na środku i od­bi­jała sło­neczne pro­mie­nie. Je­den tra­fił w sam śro­dek źre­nicy Danki. Przy­mknęła na chwilę oczy, zdez­o­rien­to­wana.

– Ja wiem, że po­wi­nien być złoty, ale wyj­dziesz za mnie? – usły­szała.

Danka była wnie­bo­wzięta. Na ta­kie py­ta­nie czeka każda dziew­czyna, nie­które przez całe ży­cie. Nie mu­siała od­po­wia­dać, wy­star­czyło, że po­pa­trzyła chło­pa­kowi w oczy. W jej spoj­rze­niu było wszystko – mi­łość, ra­dość, wiara. Ona nie wy­dała z sie­bie dźwięku, za to wo­kół roz­le­gły się brawa. Nie za­uwa­żyła, kiedy ze­brali się lu­dzie śle­dzący dar­mową sen­sa­cję.

Ma­riusz uniósł swoją na­rze­czoną wy­soko w po­wie­trze, za­krę­cił się z nią wo­kół wła­snej osi, aż stra­cił rów­no­wagę i oby­dwoje wpa­dli do fon­tanny.

– To wróżba! Bę­dzie­cie mieli sza­lone, za­krę­cone ży­cie!

Da­nu­sia sie­działa te­raz na po­mo­ście i wspo­mi­nała po­po­łu­dnie. Naj­pięk­niej­sze z moż­li­wych. By uczcić za­rę­czyny, po­szli na lody i wy­pili oran­żadę z to­rebki, jedną na spółkę. Wciąż czuła się jak pi­jana. Szczę­ście może prze­cież oszo­ło­mić. Spo­kojna ta­fla je­ziora wy­ci­szała ją po­woli, stop­niowo. Woda ob­my­wała brzeg, usy­pia­jąco sze­le­ściła przy pa­lach po­mo­stu. Słońce do­cho­dziło do ziemi, roz­le­wa­jąc czer­wień nad od­le­głym la­sem, dźwięki za­mie­rały. Po­zo­stał szmer wia­tru i ona.

I wspo­mnie­nie wróżby.

Bę­dzie­cie mieli sza­lone, za­krę­cone ży­cie.

Da­nuta nie miała jesz­cze świa­do­mo­ści, że była to wróżba straszna, naj­gor­sza z moż­li­wych. Bo praw­dziwa.

ROZDZIAŁ 2

1980

Ślub oka­zał się nie­do­kład­nie taki, jaki wy­ma­rzyła so­bie Da­nuta. Na szczę­ście ku­zynka są­siadki była ku­charką w nie­da­le­kich za­kła­dach me­blar­skich. Po­mo­gła nie tylko w go­to­wa­niu, ale przede wszyst­kim w apro­wi­za­cji. Od sierp­nio­wych straj­ków ceny ska­kały z dnia na dzień, poza tym braki w skle­pach sta­wały się co­raz do­tkliw­sze. Dzięki ku­charce udało się wszystko za­ła­twić świeże, ta­nie, na czas i w od­po­wied­niej ilo­ści.

Matka Da­nusi była z tego bar­dzo za­do­wo­lona.

– Mamo, ale je nie chcę przy­ję­cia w domu. – Dziew­czyna w pierw­szej chwili była po pro­stu bar­dzo zdzi­wiona.

– Tu nie ma co wy­brzy­dzać – usły­szała w od­po­wie­dzi i zro­zu­miała, że matka sprawę uważa za za­mkniętą.

– Nie. Bę­dzie. Przy­ję­cia. W. Domu – oznaj­miła matce, ak­cen­tu­jąc każde słowo.

Ta usia­dła na ta­bo­re­cie, po­sta­wiła mię­dzy no­gami kosz na śmieci, a na ko­la­nach gar­nek z nie­wielką ilo­ścią wody. Obok, na wy­tar­tym bla­cie, le­żała siatka z ziem­nia­kami.

– Co ty wy­my­ślasz – od­parła bez­barw­nie, w ogóle nie zwra­ca­jąc uwagi na sens wy­po­wie­dzi córki.

Da­nuta wzięła głę­boki wdech.

– Chcę skrom­nego obiadu w re­stau­ra­cji.

Po­wie­działa to chłodno, choć czuła, że we­wnątrz wrze.

– Mo­żesz so­bie chcieć – od­parła matka. – Musi być nor­malne we­sele, nie bę­dziemy jak ła­chu­dry jedne. Są­sia­dów trzeba za­pro­sić, wszyst­kie ciotki, ku­zynki, ro­dzinę tego two­jego. My na we­sela cho­dzimy, to i in­nych za­pro­simy.

– Mamo, ja nie chcę.

– Nie chcieć też mo­żesz. – Matka wzru­szyła ra­mio­nami. – Obierz i po­krój ogórka na mi­ze­rię. Poza tym musi się w pre­zen­tach zwró­cić.

– Mamo, w pre­zen­tach? Nie wy­damy na we­sele, to nic się nie bę­dzie zwra­cać.

– Głu­poty ga­dasz. Świata nie znasz, kie­dyś zro­zu­miesz. Te­raz nie dys­ku­tuj.

Da­nuta nie za­mie­rzała ustę­po­wać, ale po­słusz­nie chwy­ciła obie­raczkę i wa­rzywo. Tego dnia nie zro­biła nic wię­cej.

Na­za­jutrz za­raz po pracy po­szła do po­bli­skiej re­stau­ra­cji. Po­tem do na­stęp­nej. I jesz­cze na­stęp­nej. Prze­szła tak kil­ka­na­ście prze­cznic.

Był prze­piękny wrze­sień – sło­neczny, wręcz upalny. W po­nie­dzia­łek, ósmego dnia mie­siąca, słu­pek na ter­mo­me­trze do­cho­dził do dwu­dzie­stu pię­ciu stopni. Da­nu­sia ko­chała cie­pło i tem­pe­ra­tury ni­gdy nie były dla niej zbyt wy­so­kie, jed­nak te­raz nic jej nie cie­szyło. Od­czu­wała we­wnętrzny chłód. Zro­zu­miała bo­wiem, że jej wielki dzień nie bę­dzie taki, ja­kim go so­bie wy­ma­rzyła. Nie wie­działa wtedy jesz­cze, że na tym wła­śnie po­lega ży­cie – na cią­głych kom­pro­mi­sach, ule­ga­niu i ustę­po­wa­niu in­nym. Może nie każde ży­cie, być może zda­rzają się ta­kie wy­ście­łane płat­kami róż, chyba jed­nak na­wet księż­niczki mie­wają cza­sami pod górkę. Ale ży­cie Danki tak wła­śnie miało wy­glą­dać. Sza­lone, za­krę­cone? Nie­zu­peł­nie, ra­czej burz­liwe i po­krę­cone. Nie­wielka róż­nica. Pew­nie to do­brze, że Danka nie zda­wała so­bie z tego sprawy. Dwu­dzie­sto­dwu­let­nia dziew­czyna mo­głaby nie udźwi­gnąć ta­kiej wie­dzy.

* * *

Rano w Wi­gi­lię Bo­żego Na­ro­dze­nia wstała wcze­śnie. Wcze­śniej niż zwy­kle, cho­ciaż i tak co­dzien­nie wsta­wała o pią­tej trzy­dzie­ści. Było dużo przy­go­to­wań.

Choć wła­ści­wie... Wszystko było za­ła­twione. Wi­gi­lia, do­tych­czas w ich ży­ciu naj­waż­niej­sze ze świąt, w tym roku miała być tylko wstę­pem. Peł­nym na­pię­cia wie­czo­rem przed tym naj­waż­niej­szym. Trudno w ta­kich wa­run­kach przy­go­to­wać na­le­żytą ko­la­cję, od­po­wied­nią na ocze­ki­wa­nie na­ro­dzin Pań­skich. A prze­cież za­wsze do­tych­czas świę­to­wały Wi­gi­lię tra­dy­cyj­nie. Dwa­na­ście po­traw, karp w dzwon­kach, sa­łatka wa­rzywna, ga­la­reta z rybą, klu­ski z ma­kiem. Tego dnia jed­nak nic nie było nor­malne. W sa­lo­nie stały stoły, dużo sto­łów, ze­sta­wio­nych je­den na dru­gim. Ści­śnięte i ze­pchnięte pod okno, wy­glą­dały jak prze­stra­szony jeż. Po­trawy, w nie­do­sta­tecz­nej ilo­ści, zaj­mo­wały trzy półki w lo­dówce. Było ich dzie­więć, za mało na wi­gi­lię, za dużo na zwy­kłą ko­la­cję.

Przy stole za­sie­dli we trójkę. Da­nuta, jej matka i Ma­riusz. Dziew­czyna była prze­peł­niona ra­do­ścią i nic nie miało zna­cze­nia. A może wła­śnie miało. Szcze­gól­nie to, że na­stęp­nego dnia szła do ślubu z uko­cha­nym męż­czy­zną.

– I ży­czę wam, moje dro­gie dzieci, że­by­ście byli szczę­śliwi – po­wie­działa matka, prze­ła­mu­jąc opła­tek.

Przy­jęli ży­cze­nia z wdzięcz­no­ścią. Mło­dzi po­ca­ło­wali się ciut zbyt ser­decz­nie, zda­niem matki, w końcu byli wciąż przed ślu­bem. Je­dli ze sma­kiem, szcze­gól­nie śledź tam­tego roku udał się wy­śmie­ni­cie.

– Wy­sprzą­ta­łam dla was po­kój – po­wie­działa matka.

– Mamo, prze­cież...

– Nie bę­dzie­cie wy­naj­mo­wać. Pie­nię­dzy masz za dużo? Zresztą, to już usta­lone.

– Mamo, usta­lone jest, że wy­naj­miemy miesz­ka­nie, na po­czą­tek po­kój z do­stę­pem do kuchni, chcemy być sa­mo­dzielni...

– Tu­taj bę­dzie wy­star­cza­jąco wy­god­nie – prze­rwała jej matka.

– I za­osz­czę­dzimy – uzu­peł­nił Ma­riusz.

Danka zmarsz­czyła brwi, od­wra­ca­jąc twarz w stronę na­rze­czo­nego.

– Słu­cham?

– Usta­lone, jak matka po­wie­działa – po­twier­dził Ma­riusz.

– Poza mną? Czy wy... – Da­nu­sia nie po­tra­fiła ze­brać my­śli.

– Tak bę­dzie ta­niej i wy­god­niej – stwier­dził, się­ga­jąc po sma­żo­nego kar­pia.

I cho­ciaż Danka chciała coś do­dać, nikt na to nie cze­kał. A po­nie­waż przez dłuż­szą chwilę nie była w sta­nie ze­brać my­śli, te­mat roz­mył się ni­czym krę­pu­jące pierd­nię­cie.

Pod cho­inką le­żały skromne pre­zenty, w końcu we­sele kosz­tuje. Ręcz­nie ma­lo­wany sza­lik dla matki, nocna ko­szula dla Da­nuśki, kap­cie dla Ma­riu­sza. Mu­siało wy­star­czyć.

Sprzą­ta­nie po ko­la­cji zo­sta­wili matce, wy­szli w mroźny wie­czór opa­tu­leni w sza­liki dzier­gane na gru­bych dru­tach i cie­płe ko­żu­chy. Ma­riusz spra­wiał wra­że­nie, że nic go nie obe­szła roz­mowa przy stole. Przy­tu­lił Da­nu­się, opie­rała się chwilę, ale po­ca­ło­wał ją tak go­rąco, głę­boko, jak ni­gdy nikt jej nie ca­ło­wał. Tylko on. Tylko Ma­riusz. Zmię­kła w jego ra­mio­nach, jak za­wsze, i dała się po­pro­wa­dzić na przy­sta­nek au­to­bu­sowy. Wsie­dli do sto dwa­dzie­ścia dwa, wy­sie­dli na Be­mo­wie, na Ra­dio­wej. Lo­do­waty wiatr znad lot­ni­ska prze­ni­kał ich do ko­ści, gdy szli do ro­dzi­ców Ma­riu­sza.

Tam wie­cze­rza była rów­nie skromna, bo i w tym domu wszyst­kie fun­du­sze prze­zna­czono na we­sele. Na stole zna­la­zło się dwa­na­ście dań, wli­cza­jąc w to chleb i mar­ga­rynę, do­dat­kowo stały także dwie bu­telki wódki.

– To już we­selna – po­wie­dział za­do­wo­lony teść Da­nuty.

Wy­pili, ale z umia­rem. Mło­dzi w zna­ko­mi­tych hu­mo­rach wy­szli na ulicę, w świą­teczny wie­czór ko­mu­ni­ka­cja dzia­łała od przy­padku do przy­padku. Na au­to­bus cze­kali czter­dzie­ści mi­nut.

– Nie od­pro­wa­dzaj mnie. – Da­nuta przy­tu­liła się do na­rze­czo­nego. – To tylko kilka przy­stan­ków.

– Kil­ka­na­ście – spre­cy­zo­wał.

– Ale po­tem mu­siał­byś znów wra­cać na Be­mowo. Ko­lejna po­dróż, znów czter­dzie­ści mi­nut cze­ka­nia. Nie ma sensu.

– Je­steś pewna?

Da­nuta nie była pewna, ale kiw­nęła głową.

– Już nie­długo. Już od ju­tra bę­dziemy ra­zem.

Ma­riusz znów ją po­ca­ło­wał i po­mógł wsiąść. Po­tem po­ma­chał, gdy au­to­bus od­jeż­dżał.

Da­nuta uświa­do­miła so­bie, że nie­po­trzeb­nie spa­ko­wała torbę. Plan prze­pro­wadzki za­raz po we­selu spa­lił na pa­newce, ale nie to było naj­gor­sze. Z tym mu­siała się po­go­dzić, przy­naj­mniej w naj­bliż­szym cza­sie. Ale jak miała za­ak­cep­to­wać fakt, że matka i Ma­riusz za­pewne usta­lili to już dawno? Czy po­wia­do­mili wła­ści­cielkę po­koju, z którą Danka uma­wiała się na wy­na­jem? Czy pod­śmie­wali się z jej pla­nów sa­mo­dziel­no­ści? Czy też zlek­ce­wa­żyli dziew­czynę zu­peł­nie?

Nie po­tra­fi­łaby po­wie­dzieć, co by­łoby dla niej gor­sze. Po­sta­no­wiła nie po­świę­cać tej my­śli wię­cej uwagi. Nie dziś. Nie w przed­dzień ślubu. Nie warto. Po­winna pójść wcze­śnie spać, na­stęp­nego dnia musi świet­nie wy­glą­dać. Musi pre­zen­to­wać się ide­al­nie.

I tak wła­śnie było. Dwu­dzie­stego pią­tego grud­nia ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego roku Da­nuta była naj­pięk­niej­szą panną młodą na ca­łym Żo­li­bo­rzu. Wszyst­kie smutki od­su­nęła na bok. Nie dla­tego, że tak na­le­żało – tak czuła. Była szczę­śliwa, po pro­stu, bez żad­nych wąt­pli­wo­ści. Nie tylko dla po­stron­nych Ma­riusz i Da­nuta byli wpa­trzeni w sie­bie, za­ko­chani i za­chwy­ceni każdą wspólną chwilą.

Na ślub Da­nu­sia sama uszyła su­kienkę, z ma­te­riału, który po­da­ro­wała jej ciotka. Ku­pon tka­niny po­cho­dził po­dobno z sa­mej Ame­ryki, na metce były obce na­pisy. Kre­mowy i mię­si­sty, w ni­czym nie przy­po­mi­nał bi­sto­rów kró­lu­ją­cych w pol­skich skle­pach. Wy­star­czyło go tylko na pro­sty fa­son nad ko­lano, choć ma­rzyła o sukni dłu­giej do ziemi, nie­ko­niecz­nie z tre­nem, ale za to z pięk­nymi, głę­bo­kimi go­de­tami. Ma­te­riału było zbyt mało, a dziew­czyna nie chciała łą­czyć dwóch róż­nych tka­nin, szcze­gól­nie że nie miała do­stępu do żad­nej in­nej. Żad­nej ład­nej. Do su­kienki za­tem do­szyła pe­rełki, które wy­dę­biła od są­siadki. O kup­nie no­wych nie było na­wet co ma­rzyć, ale uży­wane także wy­glą­dały fan­ta­stycz­nie. Uło­żyła je wo­kół de­koltu w kwia­towe gir­landy, na­wet w Pe­wek­sie nie wi­działa ni­czego tak pięk­nego. Wy­krój su­kienki wpraw­dzie wzięła z Burdy, ale efek­towny wzór na sta­niku wy­my­śliła sama. Długo go ha­fto­wała, efekt jed­nak prze­rósł jej naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia.

Da­nuśka ma­rzyła o bia­łej chmu­rze wo­kół niej ca­łej, nie tylko wo­kół twa­rzy, ale ni­g­dzie nie udało jej się zdo­być od­po­wied­nio wiel­kiego ka­wałka wo­alu. We­lon więc nie był tak długi, jak to so­bie wy­śniła i – nie­stety – nie był nowy. Po­ży­czyła go od ku­zynki, któ­rej mał­żeń­stwo ucho­dziło za nad­zwy­czaj szczę­śliwe. To miała być do­bra wróżba, choć w no­wym we­lo­nie czu­łaby się pew­niej. Przej­rzy­sta ma­te­ria, gę­sto upięta na ści­śle za­wią­za­nym koku, się­gała jed­nak za­le­d­wie do pasa i to mu­siało usa­tys­fak­cjo­no­wać Da­nuśkę. Ale i tak wszystko ra­zem, przede wszyst­kim zaś wzrok Ma­riu­sza, spra­wiało, że czuła się jak kró­lewna – do­kład­nie tak, jak panna młoda czuć się po­winna.

Od rana w miesz­ka­niu pa­no­wał nie­sły­chany roz­gar­diasz. Da­nu­sia sku­piła się na so­bie. Po­ma­gała jej przy­ja­ciółka, która upięła we­lon i wy­ko­nała de­li­katny ma­ki­jaż. Na tę oka­zję ko­sme­tyki po­ży­czyły od wszyst­kich ko­le­ża­nek. Cie­nie z An­glii, pu­der z Fran­cji, tusz z sa­mej Ame­ryki. Do tego tro­chę ró­ża­nego olejku z Buł­ga­rii. W dru­gim po­koju trwało usta­wia­nie sto­łów, szu­ra­nie krze­słami. Asy­sto­wali są­sie­dzi i ku­zyni, w kuchni już krę­ciła się ku­charka. Da­nusi nic to wszystko nie ob­cho­dziło. Była po pro­stu szczę­śliwa.

Da­nuta i Ma­riusz przy­się­gali so­bie do­kład­nie w tym wy­ma­rzo­nym ko­ściele, ukry­tym wśród ka­mie­nic na skrom­nej żo­li­bor­skiej uliczce. Ksiądz wy­gło­sił tam przej­mu­jące, ogni­ste ka­za­nie. Było prze­pięk­nie i w cza­sie mszy, i po­tem.

Do domu za­wiózł ich wu­jek, eme­ry­to­wany mi­li­cjant, który nie­długo wcze­śniej z przy­działu do­stał grosz­ko­wego po­lo­neza.

Go­ście prze­szli do miesz­ka­nia pie­chotą – było nie­da­leko. Po­wi­ta­nie chle­bem i solą od­było się tro­chę nie­ty­powo, bo pań­stwo mło­dzi byli na miej­scu wcze­śniej.

Ku­charka ze wszyst­kim zdą­żyła. Wcze­śniej w za­kła­do­wej kuchni w wiel­kich ga­rach przy­go­to­wała ro­sół, bi­gos, gu­lasz wo­łowy, utłu­kła także scha­bowe. Tam też ob­rała wiele ki­lo­gra­mów ziem­nia­ków, po­kro­iła wa­rzywa na sa­łatkę ja­rzy­nową i za­lała ga­la­retą płaty in­dyka. Te ostat­nie pach­niały luk­su­sem – wpraw­dzie in­dyk w ma­la­dze po­zba­wiony był do­datku słod­kiego trunku, za to każdy pla­ster zo­stał ozdo­biony su­szoną śliwką. Z do­dat­kiem na­tki pie­truszki pięk­nie się pre­zen­to­wały na pół­mi­skach. Tort też ku­charka upie­kła w tam­tej kuchni, po­dob­nie jak ro­lady ze śmie­taną, babki ucie­rane i mu­rzynki. Wszyst­kiego dużo, pod do­stat­kiem. Na we­selu prze­cież ni­czego nie mo­gło za­brak­nąć.

To nie było wy­ma­rzone ślubne przy­ję­cie Da­nusi – obiad w re­stau­ra­cji cią­gle zda­wał jej się naj­faj­niej­szy – jed­nak i tak udało się zna­ko­mi­cie. Po­ma­gali i ba­wili się wszy­scy wo­kół. Ciotki, ku­zynki, są­siadki – świę­to­wał cały blok. Choć zimno tro­chę ką­sało, okna po­otwie­rano na prze­strzał. Ba! Na­wet drzwi wej­ściowe po­zo­sta­wały roz­warte. Lu­dzie wcho­dzili, wy­cho­dzili, są­sie­dzi z każ­dego pię­tra od­wie­dzali no­wo­żeń­ców, każdy choć na chwilę. Zło­żyć ży­cze­nia, wy­pić za zdro­wie mło­dej pary, zjeść mi­skę bi­gosu.

Ocze­piny, siłą rze­czy, były skromne. Rzu­ca­nie we­lonu mu­siało się ogra­ni­czyć do jego pod­rzu­ce­nia, a tańce na krze­seł­kach wy­pro­wa­dzono na długą klatkę scho­dową. Tam też usta­wiono apa­ra­turę gra­jącą.

– To praw­dziwe we­se­li­cho, ta­kie, jak być po­winno – stwier­dziła matka około dru­giej w nocy. Wtedy już więk­szość we­sel­nej wódki zo­stała wy­pita, a ku­charka szy­ko­wała ostat­nie cie­płe da­nie.

Da­nuta chcia­łaby pójść spać, w końcu to noc po­ślubna, jed­nak nie miała gdzie się po­ło­żyć. Do­piero o czwar­tej trzy­dzie­ści wy­szli ostatni go­ście, wtedy jed­nak Danka była już zbyt zmę­czona, by za­snąć. Ma­riusz chra­pał, za­nim jego głowa do­tknęła po­duszki, panna młoda zaś le­żała, wpa­tru­jąc się w su­fit, a po­tem ob­ser­wu­jąc świa­tła bu­dzą­cego się mia­sta.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki