Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Danuta od lat związana jest z rodziną Arkadiusza i Barbary. Gotuje, sprząta, niańczy dzieci. Jest jednak kimś więcej niż gospodynią. Z biegiem lat stała się powiernicą, przyjaciółką rodziny. Kobieta ma skomplikowaną historię. Młodzieńcze ideały szybko prysły, a prawdziwe życie okazało się brutalne. Rok po roku los doświadczał ją coraz mocniej. Zawsze jednak wierzyła w magię Bożego Narodzenia. To przecież czas, w którym mogą zdarzyć się cuda… I każdego roku ta magia działa.
W każdym rozdziale Agnieszka Lis udowadnia nam, że nigdy, nigdy nie należy się poddawać!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
1980
Danuta siedziała na pomoście i spoglądała na taflę jeziora. Spokój był wszechobecny. W niej, w przyrodzie, na całym świecie. Objęła za kolana zgięte nogi i uśmiechała się tak, jak potrafi tylko szczęśliwa młoda kobieta. Pełna wiary w dobrą przyszłość.
I w tej chwili miała ku temu wszelkie podstawy.
Dankę wychowywała matka, ojciec zostawił rodzinę, gdy córka miała trzy lata. Dziewczynka go nie pamiętała, a wspomnienia matki odebrały jej chęć do jakichkolwiek poszukiwań rodziciela. Obiecała sobie, że jej życie będzie wyglądało inaczej, i właśnie realizowała swój plan.
A miało być tak: ślub w niewielkim kościele na warszawskim Żoliborzu. Tam wychodziła za mąż jej daleka znajoma, atmosfera tego miejsca urzekła Danutę. Kościółek powstał w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym roku, na miejscu zburzonej w czasie wojny kamienicy, a komunistyczne władze nie zgodziły się na jego rozbudowę. Dlatego też rozrastał się w głąb posesji, od ulicy wciąż nie wyróżniając się wśród sąsiednich budynków. Ot, kamienica, tylko z większym wejściem, krzyżem i tablicą informacyjną na elewacji. Danuta wyobrażała sobie siebie wstępującą po dwóch kamiennych schodkach, w kremowej sukience obszytej perełkami, z długim welonem upiętym na ściśle związanym koku.
Po ślubie wyobrażała sobie skromną uroczystość – żadne wielkie weselicho, o nie! Na tych kilku przyjęciach, w których Danuta uczestniczyła, napatrzyła się dość. Przaśne przyśpiewki, zabawy w rozpoznawanie po kolanku, oczepiny wśród pijackich okrzyków, ogórek dla panny młodej jako wieloznaczny, a właściwie jednoznaczny prezent na płóciennej poduszce... Nie, to zdecydowanie nie odpowiadało Dance. Wolała obiad w restauracji, żeby nie musiała gotować ani zmywać. To będzie wprawdzie kosztowało... W domu byłoby taniej, jednak na ślubie nie należało oszczędzać! Zresztą, wesele i tak wyszłoby drożej.
Rzecz jasna, ślub to tylko początek. Zaledwie zajawka wspaniałości, które miały Danutę czekać w życiu. Dzieci? Oczywiście, że planowała dzieci! I to jak najwięcej. Przynajmniej czwórkę. Albo piątkę. Zawsze czuła się samotna – z zazdrością patrzyła na koleżanki i kolegów, którzy z rodzeństwem wprawdzie regularnie się kłócili, ale też mogli na siebie liczyć w sytuacjach kryzysowych. Chronili się wzajemnie przed razami zdenerwowanego rodzica, bronili przed kolegami, kryli przed nauczycielami. Danka tęskniła za tym przez całe dzieciństwo i zamierzała zapewnić takie poczucie wspólnoty własnemu potomstwu.
W marzeniach Danuty było także wymuskane mieszkanie. Niezbyt wielkie – kogóż byłoby na to stać! – ale własne. W nim meblościanka na wysoki połysk, koniecznie z lustrzanym barkiem. Widziała kiedyś taki w domu koleżanki z klasy. Świetlistość raziła oczy! Te wszystkie kolorowe butelki, zdawało się, że jest ich tak wiele! Wyglądało to tak pięknie.
Poza tym Danka zamierzała ustawić w meblościance kilka książek, chociaż jedną półkę. Każdy inteligentny człowiek powinien mieć w domu książki, to wbiła jej do głowy matka. Nie za dużo, bo przecież nikt nie uwierzy, że domownicy naprawdę przeczytali całą ścianę woluminów. Musi być tak w sam raz. I jeszcze trzeba, koniecznie, wybrać odpowiednie tytuły. Nie kryminały, w porządnym domu nie wypada. Może ta seria z kolorowymi okładkami? Dobrze wygląda na półce, i to chyba niezłe tytuły. Tak, to będzie dobre. I koniecznie kryształy, dużo kryształów. Sąsiadka mamy przywiozła sobie kilka z wycieczki do Moskwy. Coś wspaniałego! Pociąg Przyjaźni, tak to się nazywało, opowiadała o tym jak o podróży życia. Właśnie! Może to też jest coś, co należy w życiu zaplanować? Podróż...
Danka wróciła myślami do kryształów. Widziała je w wyobraźni stojące rzędem, błyszczące, zawsze odkurzone, regularnie myte ciepłą wodą z octem. Zresztą, dziewczyna widziała znacznie więcej. Chodnik w przedpokoju, zielony z granatowymi paskami na obrzeżach, żyrandol z pięcioma ramionami (może lepiej trzy? pięć to dużo żarówek, drogo), kuchnia z szafkami z jasnego drewna. To będzie takie piękne mieszkanie.
Mogła pozwolić sobie na snucie takich marzeń. Teraz już tak. Gdy Mariusz zaproponował wspólny wyjazd na Mazury, była szczęśliwa. Czegoś takiego nie proponowało się byle komu! To było... Danka uznała, że to deklaracja. Wspólny wyjazd pod namiot, jeszcze niedawno nie śmiałaby nawet o tym marzyć. Matka próbowała ją odwieść od tej wyprawy, ale przecież nie można rezygnować ze szczęścia, które samo wchodzi w ręce. Danuta myślała tak już przed eskapadą, a teraz była o tym całkowicie przekonana.
Od pierwszego dnia było lepiej niż dobrze. Ba! Było fantastycznie. Mazury! Nigdy wcześniej nie miała takich wakacji. Mama dwukrotnie zabrała ją nad morze, raz do Zakopanego i raz do Karpacza. Poza tym w upalne niedziele jeździły nad Świder, wyposażone termos z herbatą, pojemnik z jajkami na twardo, kilka pomidorów i kanapki. Ale Mazury? Marzenie! Miejsce dla bohemy, artystów, poetów, niedostępne zwykłym śmiertelnikom. A Mariusz ją tu zabrał i traktował jak królową. Już od pierwszej nocy.
Nie chciała się zgodzić na dotykanie w tych miejscach, które zwykle pozostawały zakryte, a Mariusz nie nalegał. Od pierwszej nocy w jednym namiocie przytulali się jednak bez ograniczeń, a Danka czuła się bezpiecznie, zasypiając w jego ramionach.
Siedząc na pomoście i machając nogami w odbijającej słonecznej błyski wodzie, przypominała sobie dokładnie ostatnią noc. Przedostatnią już przed powrotem do Warszawy. Chwila po chwili. Sama to zainicjowała, Mariusz nie nalegał. Dwukrotnie zapytał, czy jest pewna. Był delikatny. Dokładnie tak to sobie wyobrażała. Warto było czekać.
Koleżanki tyle opowiadały o pierwszym razie. Ich historie pełne były bólu i krwawienia. Głupie one. Danka też krwawiła, oczywiście, ale zupełnie bez bólu. To było piękne, niczym dotyk motyla, jak muśnięcie jedwabnego szala. Niezwykłe.
W południe Mariusz zabrał ją do Mikołajek. Chodzili po malutkim centrum, zatrzymali się w niewielkim barze. Nie spodobał się Danucie. Przesiąknął starym tłuszczem, choć Danka doszła do wniosku, że ryby były świeże. Podobno prosto z połowu, ale najważniejsze, że pachniały świeżo.
Rynek miasteczka prezentował się natomiast wspaniale. Dziewczyna przysiadła na obrzeżu fontanny zwieńczonej kamiennym wizerunkiem króla sielaw. Pomyślała, że cudownie byłoby uwiecznić tę chwilę na zdjęciu i móc wracać do niej pamięcią przez lata. Niestety, nie mieli aparatu. Nie przeszkadzało to jednak Danucie, która miała głębokie przeświadczenie, że wspomnienia pozostaną z nią na zawsze. Była nie tylko młoda i piękna, była przede wszystkim szczęśliwa.
Nie przeszkadzało jej nawet to, że została sama. Miało być na chwilę, a wydawało jej się, że jego nieobecność trwa długo, choć nie miała zegarka. Ale gdy w końcu Mariusz wrócił...
Nie zauważyła go. Siedziała przodem do ładnego budynku z niezbyt wysoką wieżyczką, na której zresztą wisiał zegar, co Danka, zapatrzona w figurę króla sielaw na fontannie, spostrzegła dopiero tuż przed powrotem Mariusza.
Podszedł od tyłu, zasłonił jej oczy.
– Nie odwracaj się przez chwilę – wyszeptał jej do ucha.
Danka wstrzymała oddech. Mariusz zdjął ręce z jej oczu i zanim zdążyła wstać, sięgnął po bukiet kwiatów, który odłożył na brzeg fontanny. Gdy się odwróciła, zobaczyła, że Mariusz klęczy na bruku. W jednej ręce trzymał kwiaty, drugą zaciskał na pierścionku z czerwonym oczkiem.
W końcu otworzył dłoń, błyskotka leżała na środku i odbijała słoneczne promienie. Jeden trafił w sam środek źrenicy Danki. Przymknęła na chwilę oczy, zdezorientowana.
– Ja wiem, że powinien być złoty, ale wyjdziesz za mnie? – usłyszała.
Danka była wniebowzięta. Na takie pytanie czeka każda dziewczyna, niektóre przez całe życie. Nie musiała odpowiadać, wystarczyło, że popatrzyła chłopakowi w oczy. W jej spojrzeniu było wszystko – miłość, radość, wiara. Ona nie wydała z siebie dźwięku, za to wokół rozległy się brawa. Nie zauważyła, kiedy zebrali się ludzie śledzący darmową sensację.
Mariusz uniósł swoją narzeczoną wysoko w powietrze, zakręcił się z nią wokół własnej osi, aż stracił równowagę i obydwoje wpadli do fontanny.
– To wróżba! Będziecie mieli szalone, zakręcone życie!
Danusia siedziała teraz na pomoście i wspominała popołudnie. Najpiękniejsze z możliwych. By uczcić zaręczyny, poszli na lody i wypili oranżadę z torebki, jedną na spółkę. Wciąż czuła się jak pijana. Szczęście może przecież oszołomić. Spokojna tafla jeziora wyciszała ją powoli, stopniowo. Woda obmywała brzeg, usypiająco szeleściła przy palach pomostu. Słońce dochodziło do ziemi, rozlewając czerwień nad odległym lasem, dźwięki zamierały. Pozostał szmer wiatru i ona.
I wspomnienie wróżby.
Będziecie mieli szalone, zakręcone życie.
Danuta nie miała jeszcze świadomości, że była to wróżba straszna, najgorsza z możliwych. Bo prawdziwa.
ROZDZIAŁ 2
1980
Ślub okazał się niedokładnie taki, jaki wymarzyła sobie Danuta. Na szczęście kuzynka sąsiadki była kucharką w niedalekich zakładach meblarskich. Pomogła nie tylko w gotowaniu, ale przede wszystkim w aprowizacji. Od sierpniowych strajków ceny skakały z dnia na dzień, poza tym braki w sklepach stawały się coraz dotkliwsze. Dzięki kucharce udało się wszystko załatwić świeże, tanie, na czas i w odpowiedniej ilości.
Matka Danusi była z tego bardzo zadowolona.
– Mamo, ale je nie chcę przyjęcia w domu. – Dziewczyna w pierwszej chwili była po prostu bardzo zdziwiona.
– Tu nie ma co wybrzydzać – usłyszała w odpowiedzi i zrozumiała, że matka sprawę uważa za zamkniętą.
– Nie. Będzie. Przyjęcia. W. Domu – oznajmiła matce, akcentując każde słowo.
Ta usiadła na taborecie, postawiła między nogami kosz na śmieci, a na kolanach garnek z niewielką ilością wody. Obok, na wytartym blacie, leżała siatka z ziemniakami.
– Co ty wymyślasz – odparła bezbarwnie, w ogóle nie zwracając uwagi na sens wypowiedzi córki.
Danuta wzięła głęboki wdech.
– Chcę skromnego obiadu w restauracji.
Powiedziała to chłodno, choć czuła, że wewnątrz wrze.
– Możesz sobie chcieć – odparła matka. – Musi być normalne wesele, nie będziemy jak łachudry jedne. Sąsiadów trzeba zaprosić, wszystkie ciotki, kuzynki, rodzinę tego twojego. My na wesela chodzimy, to i innych zaprosimy.
– Mamo, ja nie chcę.
– Nie chcieć też możesz. – Matka wzruszyła ramionami. – Obierz i pokrój ogórka na mizerię. Poza tym musi się w prezentach zwrócić.
– Mamo, w prezentach? Nie wydamy na wesele, to nic się nie będzie zwracać.
– Głupoty gadasz. Świata nie znasz, kiedyś zrozumiesz. Teraz nie dyskutuj.
Danuta nie zamierzała ustępować, ale posłusznie chwyciła obieraczkę i warzywo. Tego dnia nie zrobiła nic więcej.
Nazajutrz zaraz po pracy poszła do pobliskiej restauracji. Potem do następnej. I jeszcze następnej. Przeszła tak kilkanaście przecznic.
Był przepiękny wrzesień – słoneczny, wręcz upalny. W poniedziałek, ósmego dnia miesiąca, słupek na termometrze dochodził do dwudziestu pięciu stopni. Danusia kochała ciepło i temperatury nigdy nie były dla niej zbyt wysokie, jednak teraz nic jej nie cieszyło. Odczuwała wewnętrzny chłód. Zrozumiała bowiem, że jej wielki dzień nie będzie taki, jakim go sobie wymarzyła. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że na tym właśnie polega życie – na ciągłych kompromisach, uleganiu i ustępowaniu innym. Może nie każde życie, być może zdarzają się takie wyściełane płatkami róż, chyba jednak nawet księżniczki miewają czasami pod górkę. Ale życie Danki tak właśnie miało wyglądać. Szalone, zakręcone? Niezupełnie, raczej burzliwe i pokręcone. Niewielka różnica. Pewnie to dobrze, że Danka nie zdawała sobie z tego sprawy. Dwudziestodwuletnia dziewczyna mogłaby nie udźwignąć takiej wiedzy.
Rano w Wigilię Bożego Narodzenia wstała wcześnie. Wcześniej niż zwykle, chociaż i tak codziennie wstawała o piątej trzydzieści. Było dużo przygotowań.
Choć właściwie... Wszystko było załatwione. Wigilia, dotychczas w ich życiu najważniejsze ze świąt, w tym roku miała być tylko wstępem. Pełnym napięcia wieczorem przed tym najważniejszym. Trudno w takich warunkach przygotować należytą kolację, odpowiednią na oczekiwanie narodzin Pańskich. A przecież zawsze dotychczas świętowały Wigilię tradycyjnie. Dwanaście potraw, karp w dzwonkach, sałatka warzywna, galareta z rybą, kluski z makiem. Tego dnia jednak nic nie było normalne. W salonie stały stoły, dużo stołów, zestawionych jeden na drugim. Ściśnięte i zepchnięte pod okno, wyglądały jak przestraszony jeż. Potrawy, w niedostatecznej ilości, zajmowały trzy półki w lodówce. Było ich dziewięć, za mało na wigilię, za dużo na zwykłą kolację.
Przy stole zasiedli we trójkę. Danuta, jej matka i Mariusz. Dziewczyna była przepełniona radością i nic nie miało znaczenia. A może właśnie miało. Szczególnie to, że następnego dnia szła do ślubu z ukochanym mężczyzną.
– I życzę wam, moje drogie dzieci, żebyście byli szczęśliwi – powiedziała matka, przełamując opłatek.
Przyjęli życzenia z wdzięcznością. Młodzi pocałowali się ciut zbyt serdecznie, zdaniem matki, w końcu byli wciąż przed ślubem. Jedli ze smakiem, szczególnie śledź tamtego roku udał się wyśmienicie.
– Wysprzątałam dla was pokój – powiedziała matka.
– Mamo, przecież...
– Nie będziecie wynajmować. Pieniędzy masz za dużo? Zresztą, to już ustalone.
– Mamo, ustalone jest, że wynajmiemy mieszkanie, na początek pokój z dostępem do kuchni, chcemy być samodzielni...
– Tutaj będzie wystarczająco wygodnie – przerwała jej matka.
– I zaoszczędzimy – uzupełnił Mariusz.
Danka zmarszczyła brwi, odwracając twarz w stronę narzeczonego.
– Słucham?
– Ustalone, jak matka powiedziała – potwierdził Mariusz.
– Poza mną? Czy wy... – Danusia nie potrafiła zebrać myśli.
– Tak będzie taniej i wygodniej – stwierdził, sięgając po smażonego karpia.
I chociaż Danka chciała coś dodać, nikt na to nie czekał. A ponieważ przez dłuższą chwilę nie była w stanie zebrać myśli, temat rozmył się niczym krępujące pierdnięcie.
Pod choinką leżały skromne prezenty, w końcu wesele kosztuje. Ręcznie malowany szalik dla matki, nocna koszula dla Danuśki, kapcie dla Mariusza. Musiało wystarczyć.
Sprzątanie po kolacji zostawili matce, wyszli w mroźny wieczór opatuleni w szaliki dziergane na grubych drutach i ciepłe kożuchy. Mariusz sprawiał wrażenie, że nic go nie obeszła rozmowa przy stole. Przytulił Danusię, opierała się chwilę, ale pocałował ją tak gorąco, głęboko, jak nigdy nikt jej nie całował. Tylko on. Tylko Mariusz. Zmiękła w jego ramionach, jak zawsze, i dała się poprowadzić na przystanek autobusowy. Wsiedli do sto dwadzieścia dwa, wysiedli na Bemowie, na Radiowej. Lodowaty wiatr znad lotniska przenikał ich do kości, gdy szli do rodziców Mariusza.
Tam wieczerza była równie skromna, bo i w tym domu wszystkie fundusze przeznaczono na wesele. Na stole znalazło się dwanaście dań, wliczając w to chleb i margarynę, dodatkowo stały także dwie butelki wódki.
– To już weselna – powiedział zadowolony teść Danuty.
Wypili, ale z umiarem. Młodzi w znakomitych humorach wyszli na ulicę, w świąteczny wieczór komunikacja działała od przypadku do przypadku. Na autobus czekali czterdzieści minut.
– Nie odprowadzaj mnie. – Danuta przytuliła się do narzeczonego. – To tylko kilka przystanków.
– Kilkanaście – sprecyzował.
– Ale potem musiałbyś znów wracać na Bemowo. Kolejna podróż, znów czterdzieści minut czekania. Nie ma sensu.
– Jesteś pewna?
Danuta nie była pewna, ale kiwnęła głową.
– Już niedługo. Już od jutra będziemy razem.
Mariusz znów ją pocałował i pomógł wsiąść. Potem pomachał, gdy autobus odjeżdżał.
Danuta uświadomiła sobie, że niepotrzebnie spakowała torbę. Plan przeprowadzki zaraz po weselu spalił na panewce, ale nie to było najgorsze. Z tym musiała się pogodzić, przynajmniej w najbliższym czasie. Ale jak miała zaakceptować fakt, że matka i Mariusz zapewne ustalili to już dawno? Czy powiadomili właścicielkę pokoju, z którą Danka umawiała się na wynajem? Czy podśmiewali się z jej planów samodzielności? Czy też zlekceważyli dziewczynę zupełnie?
Nie potrafiłaby powiedzieć, co byłoby dla niej gorsze. Postanowiła nie poświęcać tej myśli więcej uwagi. Nie dziś. Nie w przeddzień ślubu. Nie warto. Powinna pójść wcześnie spać, następnego dnia musi świetnie wyglądać. Musi prezentować się idealnie.
I tak właśnie było. Dwudziestego piątego grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku Danuta była najpiękniejszą panną młodą na całym Żoliborzu. Wszystkie smutki odsunęła na bok. Nie dlatego, że tak należało – tak czuła. Była szczęśliwa, po prostu, bez żadnych wątpliwości. Nie tylko dla postronnych Mariusz i Danuta byli wpatrzeni w siebie, zakochani i zachwyceni każdą wspólną chwilą.
Na ślub Danusia sama uszyła sukienkę, z materiału, który podarowała jej ciotka. Kupon tkaniny pochodził podobno z samej Ameryki, na metce były obce napisy. Kremowy i mięsisty, w niczym nie przypominał bistorów królujących w polskich sklepach. Wystarczyło go tylko na prosty fason nad kolano, choć marzyła o sukni długiej do ziemi, niekoniecznie z trenem, ale za to z pięknymi, głębokimi godetami. Materiału było zbyt mało, a dziewczyna nie chciała łączyć dwóch różnych tkanin, szczególnie że nie miała dostępu do żadnej innej. Żadnej ładnej. Do sukienki zatem doszyła perełki, które wydębiła od sąsiadki. O kupnie nowych nie było nawet co marzyć, ale używane także wyglądały fantastycznie. Ułożyła je wokół dekoltu w kwiatowe girlandy, nawet w Peweksie nie widziała niczego tak pięknego. Wykrój sukienki wprawdzie wzięła z Burdy, ale efektowny wzór na staniku wymyśliła sama. Długo go haftowała, efekt jednak przerósł jej najśmielsze oczekiwania.
Danuśka marzyła o białej chmurze wokół niej całej, nie tylko wokół twarzy, ale nigdzie nie udało jej się zdobyć odpowiednio wielkiego kawałka woalu. Welon więc nie był tak długi, jak to sobie wyśniła i – niestety – nie był nowy. Pożyczyła go od kuzynki, której małżeństwo uchodziło za nadzwyczaj szczęśliwe. To miała być dobra wróżba, choć w nowym welonie czułaby się pewniej. Przejrzysta materia, gęsto upięta na ściśle zawiązanym koku, sięgała jednak zaledwie do pasa i to musiało usatysfakcjonować Danuśkę. Ale i tak wszystko razem, przede wszystkim zaś wzrok Mariusza, sprawiało, że czuła się jak królewna – dokładnie tak, jak panna młoda czuć się powinna.
Od rana w mieszkaniu panował niesłychany rozgardiasz. Danusia skupiła się na sobie. Pomagała jej przyjaciółka, która upięła welon i wykonała delikatny makijaż. Na tę okazję kosmetyki pożyczyły od wszystkich koleżanek. Cienie z Anglii, puder z Francji, tusz z samej Ameryki. Do tego trochę różanego olejku z Bułgarii. W drugim pokoju trwało ustawianie stołów, szuranie krzesłami. Asystowali sąsiedzi i kuzyni, w kuchni już kręciła się kucharka. Danusi nic to wszystko nie obchodziło. Była po prostu szczęśliwa.
Danuta i Mariusz przysięgali sobie dokładnie w tym wymarzonym kościele, ukrytym wśród kamienic na skromnej żoliborskiej uliczce. Ksiądz wygłosił tam przejmujące, ogniste kazanie. Było przepięknie i w czasie mszy, i potem.
Do domu zawiózł ich wujek, emerytowany milicjant, który niedługo wcześniej z przydziału dostał groszkowego poloneza.
Goście przeszli do mieszkania piechotą – było niedaleko. Powitanie chlebem i solą odbyło się trochę nietypowo, bo państwo młodzi byli na miejscu wcześniej.
Kucharka ze wszystkim zdążyła. Wcześniej w zakładowej kuchni w wielkich garach przygotowała rosół, bigos, gulasz wołowy, utłukła także schabowe. Tam też obrała wiele kilogramów ziemniaków, pokroiła warzywa na sałatkę jarzynową i zalała galaretą płaty indyka. Te ostatnie pachniały luksusem – wprawdzie indyk w maladze pozbawiony był dodatku słodkiego trunku, za to każdy plaster został ozdobiony suszoną śliwką. Z dodatkiem natki pietruszki pięknie się prezentowały na półmiskach. Tort też kucharka upiekła w tamtej kuchni, podobnie jak rolady ze śmietaną, babki ucierane i murzynki. Wszystkiego dużo, pod dostatkiem. Na weselu przecież niczego nie mogło zabraknąć.
To nie było wymarzone ślubne przyjęcie Danusi – obiad w restauracji ciągle zdawał jej się najfajniejszy – jednak i tak udało się znakomicie. Pomagali i bawili się wszyscy wokół. Ciotki, kuzynki, sąsiadki – świętował cały blok. Choć zimno trochę kąsało, okna pootwierano na przestrzał. Ba! Nawet drzwi wejściowe pozostawały rozwarte. Ludzie wchodzili, wychodzili, sąsiedzi z każdego piętra odwiedzali nowożeńców, każdy choć na chwilę. Złożyć życzenia, wypić za zdrowie młodej pary, zjeść miskę bigosu.
Oczepiny, siłą rzeczy, były skromne. Rzucanie welonu musiało się ograniczyć do jego podrzucenia, a tańce na krzesełkach wyprowadzono na długą klatkę schodową. Tam też ustawiono aparaturę grającą.
– To prawdziwe weselicho, takie, jak być powinno – stwierdziła matka około drugiej w nocy. Wtedy już większość weselnej wódki została wypita, a kucharka szykowała ostatnie ciepłe danie.
Danuta chciałaby pójść spać, w końcu to noc poślubna, jednak nie miała gdzie się położyć. Dopiero o czwartej trzydzieści wyszli ostatni goście, wtedy jednak Danka była już zbyt zmęczona, by zasnąć. Mariusz chrapał, zanim jego głowa dotknęła poduszki, panna młoda zaś leżała, wpatrując się w sufit, a potem obserwując światła budzącego się miasta.