Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rodzina Nataszy wiele lat temu przeprowadziła się ze Lwowa do Polski. Budowali swój nowy świat w starym domu na podrzeszowskiej wsi. Nie był im jednak pisany spokój… Tragiczne wydarzenia burzą delikatną równowagę wszystkich domowników, a dziewczyna znajduje oparcie w jedynej przyjaciółce, koleżance ze szkolnej ławy, Karolinie. Wybuch wojny na Ukrainie ponownie wywraca życie Nataszy do góry nogami. W Rzeszowie, gdzie stacjonują amerykańscy żołnierze, niepokój związany z obecnością armii miesza się z codziennością. Ludzi obchodzą zwykłe sprawy – miłość, radość, nieporozumienia, troska o byt, choroby, śluby, narodziny i śmierć. Mieszają się uczucia, interesy, narodowości, wyznania. Okazuje się, że pomimo różnic, wszyscy są takimi samymi ludźmi. Tak samo kochają i cierpią. Tak samo tęsknią i odczuwają strach… Czy poznany amerykański żołnierz – Robert – odmieni życie Nataszy? Czy ich losy staną się wspólne? I czy wojna rzuci na nich swój nieubłagany cień? Agnieszka Lis maluje bardzo realistyczny obraz rzeczywistości. Udowadnia, że każdy zasługuje na miłość i szansę na lepsze, a przede wszystkim bezpieczne życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Natalie uśmiechnęła się delikatnie. Jej bar znany był w okolicy przede wszystkim z czaru roztaczanego przez właścicielkę, choć wyróżniał się także niespotykanym w okolicy jedzeniem. Pielmieni zamawiali wielbiciele mięsa, a weganie mogli znaleźć w ofercie kilka rodzajów wareników. Farsze zmieniały się w zależności od fantazji właścicielki.
– Kawy? – zaproponowała cicho.
To pytanie Natalie zadawała wiele razy dziennie. Kilkadziesiąt, a może nawet i kilkaset? To było dobre pytanie, bezpieczne. W ekspresie przecież cały dzień przelewała się kawa. Właścicielka nalewała ją wyćwiczonym ruchem, okraszając lurowaty napój swoim uśmiechem.
Czasem potrzebne było coś więcej. Kilka słów, może zdań. Uspokajających, balsamicznych. Z tego też Natalie słynęła. Właśnie z tego i z pierogów, bo przecież nie przyciągała klientów podła kawa, typowa amerykańska lura, ani całkiem przeciętne burgery. Jej bar zawsze był pełen gości, bo Natalie potrafiła słuchać.
– Ona jest suką – powiedział mężczyzna. Natalie znała go wyłącznie z imienia. Nie miała pojęcia, kim jest, gdzie pracuje ani co potrafi. Tyle jej wystarczało.
– Oczywiście. A ty jesteś dobrym człowiekiem – powiedziała.
– Właśnie. – Mężczyźni czasami łkali, czasami tylko się zamyślali. Natalie zwykle miękkim ruchem dolewała kawy, czasem stawiała przed klientem talerz gorących pielmieni polanych masłem, czasem hamburgera. Dodawała zwykle ogórka z zalewy i trochę sałatki z kukurydzy. To też była jej specjalność.
Może więc więcej było elementów, które składały się na lokalną sławę tego miejsca.
– Tutaj możesz mówić, co chcesz. Chorobę duszy da się niekiedy wyleczyć słowami. Nie zawsze, ale warto próbować. Jesteś jej wybrankiem, a i ty bardzo ją kochasz. Wolno ci raz po raz o tym zapomnieć, ale tylko na chwilę. Zjedz, odpocznij i wracaj do ukochanej – mówiła czasami.
Innym razem zaś tłumaczyła:
– Jesteś ojcem, choć bywa, że o tym zapominasz. Przypomnisz sobie jednak w odpowiednim momencie i wtedy wszystko się ułoży.
– Jestem do dupy – mówili niektórzy.
– Nie – odpowiadała wtedy łagodnie. – To życie. Po prostu życie. Potrzebujesz odpocząć? Połóż się, przykryję cię.
– Skąd wiesz, że cię kocham? – szeptali wtedy mężczyźni, którym zdawało się, że w aureoli złotych włosów pochyla się nad nimi anioł o porcelanowej cerze.
„Bo ja też ciebie kocham, tato” – myślała wtedy Natalie, ale nic nie mówiła.
– Bob, wynocha! – słychać było raz po raz w barze.
Klienci przyzwyczaili się do temperamentnych okrzyków Natalie i chwilowego bałaganu, regularnie wprowadzanego przez kilkuletniego chłopca. Zwykle wpadał za nim starszy, o skórze ciemnej niczym heban. Samuel też krzyczał na kilkulatka, były to jednak raczej głośne przekomarzania się niż awantury.
– Natalie, zrobisz stek? – pytał czasem jakiś klient, gdy rzadko, ale zdarzało się, że pierogi już się skończyły, a burgery bywały lepsze gdzie indziej. I wtedy okazywało się, że Natalie ma dar. W kuchni stawała się artystką. Każde danie, poza hamburgerem, w jej wykonaniu stawało się dziełem sztuki. Przygotowywała więc czasem steki, a czasami coś, co rzadko ktoś zamawiał. Trudna nazwa. Nikt takich nie potrafił usmażyć. „Syrniczki” mówiła na nie Natalie, w wywieszonym na ścianie menu jednak figurowała nazwa „pancakes”. Drobnymi literami dopisano „with cheese” i nikt, kto ich nie spróbował, nie potrafił wyobrazić sobie, co to tak naprawdę oznacza. Puszyste naleśniki z serowego ciasta, czasem z rodzynkami, często posypane sowicie grubą warstwą cukru pudru. To były bardzo szczególne pancakes.
Więc może to też wyróżniało bar Natalie.
Mało kto jednak potrafił docenić jej kuchnię. To był przecież tylko skromny bar na skraju dzielnicy. Bogaci z Buckhead tu nie zaglądali, a biedni... Dla nich zwykle ważniejszy był uśmiech Natalie. Choć, być może, z czasem się to zmieni? Może zaczną tu zaglądać hipsterscy poszukiwacze kulinarnych wrażeń? Młodzi ludzie z wypchanymi portfelami rodziców, ubrani w podarte dżinsy za średnią krajową i przybrudzoną flanelową koszulę w kratę z wyhaftowanym na plecach logo ekskluzywnej marki. Może będą chcieli spróbować okraszonych anielskim uśmiechem pielmieni, domagając się do nich wegańskiej śmietany. Być może, kiedyś. W przyszłości.
– Samuel, zostaw Boba i stań za barem. Słyszałam dzwonek, ktoś przyszedł – poprosiła Natalie, rozdzielając przekomarzających się chłopaków.
Samuel czasami jej pomagał, choć miał swoje sprawy i obowiązki. To Natalie przekonała go, by kontynuował naukę, by nie dał się wessać ulicy i jej stałemu rytmowi nudy, drobnych przestępstw, używek, więzienia. Natalie była dla niego obcą, ale to właśnie jej słuchał.
Może dlatego, że wyglądali jak dzień i noc. Ona biała jak śnieg na pustkowiu Alaski, on czarny niczym heban. Żartowali z tego, czasem ona ubierała się na czarno, on na biało. Czasem odwrotnie. Przekomarzali się i pomagali sobie wzajemnie.
Klienci uwielbiali Natalie. Nie za paskudne hamburgery ani kawę, która w żaden pozytywny sposób nie odróżniała jej baru od dziesiątków innych w Grove Park. Przychodzili tu, by usłyszeć filuterne grzechotanie jej bransoletek, zobaczyć jej delikatny uśmiech i usłyszeć brzmienie rodzinnych przepychanek. Choć czasem głośne, zawsze były pełne miłości.
I właśnie dla tego brzmienia tu się pojawiali.
Wcześniej
ROZDZIAŁ 1
Zuriana zahamowała gwałtownie, zatrzymując auto dosłownie kilka centymetrów od wpatrzonego w nią sześciolatka. Nie wyglądał na przestraszonego, jej serce za to biło jak oszalałe.
Mały po prostu sięgnął po piłkę, musiał położyć się na asfalcie, by wyciągnąć ją spomiędzy kół samochodu. Złapał zabawkę, uśmiechnął się szeroko i odbiegł.
Kobieta uspokoiła oddech i z wściekłością wysiadła z samochodu. Nawet nie trzasnęła drzwiami, zostawiła je otwarte na oścież. Na samym środku wąskiej ulicy. Energicznie przeszła kilkanaście kroków i z impetem otworzyła moskitierę zaniedbanego drewnianego domu. Drzwi wejściowe pozostały niedomknięte, wystarczyło tylko je pchnąć.
– Louise? Jesteś? Gdzie jesteś, Louise?
Zrobiła kilka kroków, rozglądając się i krzywiąc nos.
– Domyślam się, że tam, gdzie zawsze – powiedziała już do siebie.
Skierowała się na piętro. Schody trzeszczały przy każdym kroku, jakby miały się załamać. Zuriana doskonale wiedziała, w którą stronę spojrzeć. Dużego wyboru zresztą nie miała, były tam zaledwie dwa pokoje i łazienka. Obie sypialnie stały otworem, w jednej z nich na zbarłożonym łóżku leżała w poprzek kobieta w poplamionym szlafroku.
– Znowu piłaś? – Zuriana westchnęła z rezygnacją. – O mało nie potrąciłam twojego małego. Samuel lata kompletnie bez nadzoru. Nie możesz tyle pić, do cholery!
Zacisnęła dłonie w pięści i uderzyła nimi o łóżko. Westchnęła bezradnie i szarpnęła Louise. Leżąca jęknęła, wymamrotała coś pomiędzy: „zooołstaw mie” a „ić do diaaaabła”, tyle że, jak zrozumiała Zuriana, w mniej parlamentarny sposób.
Ktoś zaczął trąbić. Zuriana zostawiła Louise i podeszła do okna. Wychyliła się do połowy z zamiarem wykrzyczenia, co o tym myśli, dostrzegła jednak sąsiada wysiadającego właśnie ze swojego auta, równie zdezelowanego jak jej własny. Mark machnął do niej i po kilku chwilach był już na górze.
– Twój samochód w tym miejscu może oznaczać tylko jedno – powiedział do Zuriany.
– Zanieśmy ją do wanny.
Wspólnymi siłami zataszczyli Louise do łazienki i z głuchym łupnięciem wrzucili do wanny. Już pierwsze krople zimnej wody podziałały na pijaną kobietę. Podskoczyła niczym królik rażony prądem.
– A teraz wstawaj, ogarnij się i zajmij dzieckiem – powiedziała Zuriana z rezygnacją. – O reszcie pogadamy później, lody mi się roztopią w samochodzie.
Razem z Markiem wyszli z domu w milczeniu. Dopiero na ulicy Zuriana stwierdziła zmartwiona:
– Trzeba z tym w końcu coś zrobić. Dziś o mało nie rozjechałam Samuela. W końcu jej go zabiorą.
– Może tak byłoby dla niego lepiej – skwitował sąsiad.
– Nie grzesz. Z matką dzieciak zawsze ma lepiej.
– Z taką ja ty może i tak – odparował Mark.
– Była świetną matką. Dopiero gdy Abel odszedł...
– Nie może się pozbierać, ale na śmierć nie ma lekarstwa. – Mark pokręcił głową.
– Ale wróci do normy.
– Dzieciak potrzebuje matki tu i teraz.
– A mnie naprawdę rozpłyną się lody.
Unieśli dłonie w geście pożegnania i każde ruszyło do swojego domu. W tę samą stronę. Od zawsze mieszkali na tej samej ulicy. Chodzili do tej samej szkoły, robili zakupy w tym samym sklepie. Zresztą, wszyscy się tu znali. Żyli niedaleko centrum Atlanty, a jednak w innym świecie. Miasto na ich oczach zmieniło się w metropolię, centrum największych międzynarodowych korporacji, a oni żyli spokojnym, niezmiennym rytmem. I nie szukali żadnych rewolucji. Tak było dobrze, choć mogłoby być lepiej.
Zuriana podjechała pod własny dom, wyciągnęła torby z zakupami i ustawiła je w kuchni na podłodze. Otarła przedramieniem pot z czoła, była wyczerpana. Tegoroczne upały wszystkim dawały się we znaki.
– Znowu kupiłam za wiele. – Westchnęła, lustrując wypakowaną po brzegi lodówkę. – Choć przyjazd Roberta trzeba uczcić.
Weszła po schodach, skrzypiących tak samo jak w domu Louise. Otworzyła drzwi do łazienki na takim samym dokładnie poddaszu. Większość domów w pobliskich kwartałach wyglądała tak samo.
Stanęła naga przed lustrem. Wciąż była piękna. Wysoka niczym modelka, z nogami do samej szyi i długimi czarnymi włosami. Właśnie te włosy były obiektem zazdrości wszystkich koleżanek, potem sąsiadek – nie kręciły się. Zuriana spinała je w gruby kok z tyłu głowy, a w chwilach chandry złościła się na nie. Były ciężkie niczym teatralna kurtyna i gęste jak las wodorostów u wybrzeży Kalifornii. Hebanowa skóra lśniła w przefiltrowanym firanką słońcu. Ani mijające lata, ani ciąża nie zniekształciły jej proporcji.
– Wenus z Atlanty – mruknęła sarkastycznie.
Nałożyła lekką koszulkę i majtki, po czym zeszła na dół.
– Wielkie gotowanie czas zacząć – powiedziała sama do siebie.
Trzy godziny później siedziała przy kuchennej wyspie zmęczona, ale bardzo z siebie zadowolona. Pięknie pachniały pieczeń i ciasto cytrynowe. W lodówce chłodziła się pasta z suszonych pomidorów, znakomita do tostów. „Jutro jeszcze przygotuję sałatkę, musi być świeża, Robert taką lubi najbardziej” – pomyślała i uśmiechnęła się, jak zawsze na myśl o synu.
Usiadła przed włączonym telewizorem i zwinęła się w kłębek. Prawie zasypiała, gdy usłyszała chrobotanie przy drzwiach. Podskoczyła. Dzielnica uchodziła wprawdzie za niebezpieczną, ale tylko dla obcych. Lokalsi żyli tu ze sobą w symbiozie.
Uniosła głowę i aż podskoczyła z radości, gdy w wejściu zobaczyła wysoką, umięśnioną postać syna.
– Robert! Miałeś przyjechać jutro!
– Spodziewałem się cieplejszego przyjęcia – skomentował ze śmiechem. – Poza tym... hm, jesteś wciąż bardzo atrakcyjną kobietą, mamo, jednak...
Zuriana opuściła głowę i spojrzała na swoje nagie nogi.
– Nie spodziewałam się gości – rzuciła, po czym zniknęła w sąsiednim pokoju i po chwili wróciła ubrana. – Na szczęście, co nieco mam już przygotowane – powiedziała, ściskając syna.
– Wydaje mi się, że jestem silny i wysportowany – stwierdził mężczyzna. – A za każdym razem udowadniasz, że ze mnie słabeusz.
– To znaczy? – Zuriana nie kryła zdziwienia.
– Kiedy mnie tak ściskasz na wejściu, nie mam siły się przeciwstawić. – Objął z czułością matkę. – A co masz przygotowane?
– Kolację, oczywiście – odpowiedziała z powagą.
– Mamo, jadłem już.
– Nie dyskutuj.
– Jakim cudem zachowujesz taką sylwetkę? – Zdziwił się, widząc zawartość lodówki.
– Zdradzę ci sekret – odpowiedziała zadowolona. – To jedzenie jest dla ciebie.
– Tego się właśnie obawiałem. Ale ja jestem jeden...
– Właśnie. Mój jedyny. Nie dyskutuj z matką, myj ręce i siadaj do stołu.
Po posiłku rozsiedli się na kanapie, w tle brzęczał telewizor.
– Na ile masz przepustkę?
– Na tydzień – odparł z powagą, która szybko udzieliła się też Zurianie.
– Skoro na tak długo, to...
Robert pokiwał głową.
– Dostałem rozkaz. Jadę na misję.
Kobieta uniosła rękę do ust.
– Nie wierzę. To niemożliwe. Nie zgadzam się.
– Mamo... – powiedział delikatnie, zupełnie nie jak facet robiący sto pompek na jednej ręce.
– Ten kraj oszalał. Nie zgadzam się na żadne misje.
– Mamo, służę w elitarnej jednostce. W Fort Bragg nie pytają, czy się zgadzasz i czy masz ochotę, tylko czy się nadajesz. I każdy chce się nadawać.
– Kiedy?
– Terminu jeszcze nie znam. Zapewne we wrześniu. Może później, kto wie? Kilka tygodni, dwa miesiące? Nie wiem. Dostanę rozkaz, jadę. Nie zapytasz dokąd?
– Boję się pytać.
– Wojna w Ukrainie...
– Czyli pojedziesz do Polski.
Pokiwał głową. W salonie niewielkiego domu szeregowego na cichej ulicy Atlanty zapadła dzwoniąca w uszach cisza, choć telewizor wciąż wydawał niesłuchane przez nikogo dźwięki.
Zuriana uśmiechnęła się do syna, wstała i powiedziała:
– Pójdę już do sypialni. Ty masz już pościelone w twoim pokoju. Nie zmywaj, ja jutro posprzątam.
Kiedy jednak następnego dnia rano wstała przed szóstą, by zdążyć wszystko ogarnąć przed pracą, kuchnia lśniła, a pokój jej syna był pusty. Przez chwilę pomyślała, że to był tylko zły sen. Nie było tej rozmowy, Robert przyjedzie dopiero dzisiaj, zostanie trzy dni, w czasie których będą wzajemnie się rozpieszczać. Jeść najpyszniejsze jedzenie, zapraszać znajomych, a może nawet pójdą do kina.
Na co dzień nie miała z kim chodzić do multipleksu ani z kim porozmawiać. Wizyty syna były dla niej jak słońca rozrzucone po kalendarzu.
W pokoju Roberta dostrzegła jednak torbę, a w szafie kilka ubrań złożonych w kostkę. Uświadomiła sobie, że syn jak zawsze o poranku poszedł biegać. Wracał około siódmej, razem zjadali śniadanie, potem ona wychodziła do pracy, on spotykał się ze znajomymi, czasem odwiedzał salę treningową, w której jako szczeniak uczył się wygrywać z workiem do ćwiczeń. Choć potem porzucił boks na rzecz krav magi. Wieczory zwykle spędzali razem.
Zuriana zeszła do kuchni, przygotowywała sałatkę i czekała na powrót syna, zaciskając wargi w hamowanym gniewie.
„Jestem sama. Sama jak palec” – pomyślała.
– Wszyscy mnie zostawiają! – wykrzyknęła w końcu. Z nożem w ręku usiadła na kanapie i poczuła płynące łzy. – Jeszcze tego mi trzeba. Nie dość, że samotna i porzucona, nikomu niepotrzebna, to jeszcze mazgaj. Bierz się, Zuriano, w garść!
Kiedy Robert wrócił do domu, zastał matkę uśmiechniętą, delikatnie umalowaną i staranie ubraną.
– Moja najpiękniejsza mama na świecie – powiedział z podziwem. – Szybki prysznic i jestem.
– Rozumiem, że nie masz wyjścia. Musisz jechać – zagaiła, gdy już kończyli posiłek.
Kiwnął tylko głową.
– Jestem zła – powiedziała. – Wydawało mi się, że ten kraj znormalniał. Że Wietnam nas czegoś nauczył. I Afganistan. I że ten nasz śpiący Joe w końcu przestanie wymachiwać rewolwerem przed całym światem, zajmie się naszymi problemami, nie tymi, które ma ktoś inny po drugiej stronie globu. Jestem wkurzona.
– Na prezydenta? – Robert próbował załagodzić.
– Każda z tych misji to było, w pewnym sensie, fiasko. Po Wietnamie weterani do dziś stanowią obciążenie dla systemu.
– Tak ich, mamo, postrzegasz? Jako obciążenie dla systemu? To żołnierze. Może bohaterowie, może tchórze, ale robili to, co im kazano!
– I o to właśnie mam pretensje. Nie do nich, tylko do tych, którzy im kazali! Po co się tam pchaliśmy? Zarozumiałe amerykańskie białasy!
– Czy ty właśnie okazałaś się rasistką? – Próbował łagodzić sytuację.
– Czarni zwykle nie śpieszą się do wywoływania wojen. Cenimy spokój i bezpieczeństwo.
– Mamo, wszyscy jesteśmy Amerykanami.
– Właśnie. Chcemy naprawiać świat i zbawiać kraje, które wcale tego nie potrzebują. Nie chcą nas i naszej zafajdanej demokracji! Mają swoje systemy, swoje prawa, swoje życie...
– Nie mówisz poważnie, mamo.
– A Afganistan? – Zuri nie ustępowała. – Fiasko kompletne. Pomijając już pieniądze, za które tutaj można by wybudować szkoły i nareszcie naprawić dziury w naszej ulicy. Nic tam nie zdziałaliśmy. Tam była dzicz i nic się nie zmieniło. Pomimo naszych nakładów, kosztów, czasu, rozdzielonych rodzin... Ludzie pozostali tacy sami. A teraz ty masz pojechać na drugi koniec świata i nasza rodzina zostanie rozdzielona...
Robert milczał, a ona znów poczuła gorące łzy. Przymknęła powieki i przygryzła wargi.
– Tak naprawdę chodzi mi oczywiście o to, żebyś tam nie jechał.
– Ale pojadę, mamo, bo taki dostałem rozkaz. Poza tym... Polska. Nie uważasz, że to w pewnym sensie znamienne?
– To raczej bez żadnego specjalnego sensu, ale tak, owszem, może i znamienne. Spotkasz tam kilka niedźwiedzi na ulicach, wypijesz morze wódki, bo ona leci tam z kranów, i wrócisz z przekonaniem, że był to czas zmarnowany.
– Może i tak. – Uśmiechnął się. – Będziemy stacjonować w Rzeszowie.
– Jeszcze lepiej. – Wywróciła oczami. – Jakieś fatum czy co? Nawet nie potrafię wymówić poprawnie tej nazwy. – Wzruszyła ramionami.
– To tak jak ja. Nie nauczyłaś mnie – ciągnął prowokacyjnie. – Może dlatego cieszę się, że właśnie tam będziemy stacjonować.
– Cieszysz się na misję? – Zuriana aż się zapowietrzyła.
– Oj, mamo. Pyszne to ciasto. A tego jedzenia wystarczy dla całej naszej dywizji. Może kogoś zaprosimy?
– Mark na pewno się ucieszy.
Robert uniósł brwi i sięgnął po kolejny kawałek ciasta.
– Jutro pobiegam dłużej. A co do Marka... Może zadzwonisz po niego?
– Jestem samotna.
– Wiem, mamo. Nie mam pretensji.
– Wczoraj o mało nie przejechałam dzieciaka Louise.
– Co zrobiłaś?
– Wybiegł mi praktycznie pod koła. Koło ich domu.
– Był sam?
– Louise spała.
– Znowu pije? – Robert wyraźnie się zafrasował.
– Miała tylko kilka miesięcy przerwy. Martwię się o nią. I o małego.
– Jak on ma na imię? Samuel? – Kiwnęła głową. – Dojdzie kiedyś do nieszczęścia.
– Nie kracz. A teraz lecę do pracy. Bo jeszcze będziesz musiał utrzymywać starą matkę.
– Starych wokół dość, ale rzecz nie dotyczy mojej matki.
Robert został sam w rodzinnym domu. Sprzątnął po śniadaniu i wyszedł na taras. Wrócił do środka i rozejrzał się uważnie, najpierw na dole, a potem ruszył na piętro, jakby przypominał sobie dawne lata. Potem, już w swoim pokoju, w którym zmienił się tylko wystrój ścian – pewnego lata zerwał plakaty zespołów muzycznych, o których dziś już nie pamiętał – przesunął łóżko. Odsunął jedną z desek w podłodze, wyjął stamtąd niewielkie zawiniątko. Nie oglądał zawartości, otrzepał tylko z kurzu i schował do swojej torby. Dopiero wtedy zadzwonił do kumpla ze szkoły. Umówili się na popołudnie.
Kiedy wieczorem wrócił do domu, Zuriana czekała już z kolacją na tarasie. Jakby na zawołanie pojawił się Mark, przyniósł ze sobą zgrzewkę piwa.
– Bo wino jest dla białych burżujów – stwierdził.
Robert się roześmiał. Mark doskonale wiedział, że syn Zuriany nie lubi piwa. I oczywiste było, że z okazji spotkania tego wieczoru się go napije. Odrobinę.
Upał w końcu zelżał, oddychało się łatwiej. Noc uśpiła duchotę, obudziła za to cykady. Jedli sałatki, pili piwo, śmiali się, dokładnie tak, jak zwykle robili to przyjaciele. Zapadła już noc, Zuriana pomyślała, że czas zakończyć spotkanie. Następnego dnia też szła do pracy. Nie zdążyła tego jednak powiedzieć.
Przyjemny wieczór przerwał im Samuel. Wpadł do ich domu, nie troszcząc się o pukanie. – Mama! – wykrzyknął zdenerwowany. – Mama! – powtórzył i wybiegł.
Cała trójka przez chwilę patrzyła na siebie skonsternowana, a potem równocześnie zerwali się i skierowali do wyjścia. Pierwszy był Robert, dogonił malca, zgarnął go pewnym ruchem na ręce i razem z nim dobiegł do domu Louise.
Matka Samuela leżała u stóp schodów, wyraźnie poturbowana.
– Mówiłam, żeby nikogo nie wzywał – powiedziała skwaszona. – To tylko noga.
– Otwarte złamanie – stwierdził chłodno Robert. – Plasterkiem tego nie wyleczymy.
Kiedy Zuriana i Mark dotarli na miejsce, Bob był już po rozmowie z pogotowiem.
– Przygotuję ci torbę do szpitala – powiedziała Zuriana.
– Nie chcę iść do szpitala – jęknęła Louise.
Zuriana tylko wzruszyła ramionami i znikła na górze. Po kilku minutach zeszła z torbą w ręku.
– Szczoteczka i pasta do zębów, mydło, ręcznik, koszula nocna, klapki. Co jeszcze? – zapytała rzeczowo.
– Zapakuj mi dodatkową nogę. Tę zapasową. Przyda się. Tylko się nie pomyl, prawą.
– Piłaś? – Zuriana nie podchwyciła żartobliwego tonu przyjaciółki.
– Od czasu, jak mnie włożyłaś w ubraniu pod zimną wodę, to nie.
– Bo jeśliby stwierdzili, że jesteś pod wpływem, a masz pod opieką dziecko...
– Jestem trzeźwa – odpowiedziała stanowczo Louise. – Choć chętnie bym się napiła. Noga napierdziela mnie tak, że na trzeźwo trudno wytrzymać. A woda ognista łagodzi nawet ból duszy, z girą też by sobie poradziła.
– Całe szczęście.
– Że mnie boli?
Zuriana spojrzała na przyjaciółkę z wyrzutem.
– Po prostu się martwię.
– Zajmiesz się Samuelem?
– Jestem obrażona, że o to pytasz.
Louise podziękowała skinieniem, bo właśnie przyjechała karetka.
– Sam, bądź grzeczny u cioci Zuriany.
– Chcę do ciebie – zapłakał sześciolatek.
– Mama szybko wróci – wtrącił ratownik. – Może nawet i jutro. To tylko złamanie. Skomplikowane, ale tylko złamanie. Nie martw się.
Zuriana zajęła się malcem, Robert z Markiem ustalali z ratownikami wszystkie szczegóły. A gdy odjechali, Robert znów wziął Samuela na ręce i zaniósł tym razem w drugą stronę.
– Jutro pojedziemy do mamy. Osobiście cię tam zawiozę.
– I będziesz mnie tak niósł? – Mały wyraźnie się zainteresował.
– Może nie przez całą drogę. – Robert się zaśmiał. – Jesteś już trochę za duży. Ale trochę tak.
– To dobrze. Bo mama jest za słaba i nie mam nikogo, kto mógłby mnie ponosić.