Ukrainka - Agnieszka Lis - ebook + audiobook + książka

Ukrainka ebook i audiobook

Lis Agnieszka

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rodzina Nataszy wiele lat temu przeprowadziła się ze Lwowa do Polski. Budowali swój nowy świat w starym domu na podrzeszowskiej wsi. Nie był im jednak pisany spokój… Tragiczne wydarzenia burzą delikatną równowagę wszystkich domowników, a dziewczyna znajduje oparcie w jedynej przyjaciółce, koleżance ze szkolnej ławy, Karolinie. Wybuch wojny na Ukrainie ponownie wywraca życie Nataszy do góry nogami. W Rzeszowie, gdzie stacjonują amerykańscy żołnierze, niepokój związany z obecnością armii miesza się z codziennością. Ludzi obchodzą zwykłe sprawy – miłość, radość, nieporozumienia, troska o byt, choroby, śluby, narodziny i śmierć. Mieszają się uczucia, interesy, narodowości, wyznania. Okazuje się, że pomimo różnic, wszyscy są takimi samymi ludźmi. Tak samo kochają i cierpią. Tak samo tęsknią i odczuwają strach… Czy poznany amerykański żołnierz – Robert – odmieni życie Nataszy? Czy ich losy staną się wspólne? I czy wojna rzuci na nich swój nieubłagany cień? Agnieszka Lis maluje bardzo realistyczny obraz rzeczywistości. Udowadnia, że każdy zasługuje na miłość i szansę na lepsze, a przede wszystkim bezpieczne życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 49 min

Lektor: Jagoda Małyszek
Oceny
4,5 (85 ocen)
55
20
6
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia Polecam
00
kadamosia

Nie oderwiesz się od lektury

Ale takie zakończenie? Proszę o drugą część....
00
Aeksabdra

Całkiem niezła

Pod kątem wydarzeń historycznych, nauki tolerancji., to, że każdy kraj, naród ma swoje prawdy, przeżycia i żale ..to powiem było w tym dużo odkryć. Sama fabuła trochę płytka, jednocześnie zagmatwana. Mimo to polecam.
00
Iwonek0206

Dobrze spędzony czas

Polecam.
00
lopi98

Dobrze spędzony czas

Dobra książka
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładki, skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce© Oleg/Ado­be­Stock, Mack/Ado­be­Stock, Va­ite­kune/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Agnieszka Lis, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-31-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Nata­lie uśmiech­nęła się de­li­kat­nie. Jej bar znany był w oko­licy przede wszyst­kim z czaru roz­ta­cza­nego przez wła­ści­cielkę, choć wy­róż­niał się także nie­spo­ty­ka­nym w oko­licy je­dze­niem. Piel­mieni za­ma­wiali wiel­bi­ciele mięsa, a we­ga­nie mo­gli zna­leźć w ofer­cie kilka ro­dza­jów wa­re­ni­ków. Far­sze zmie­niały się w za­leż­no­ści od fan­ta­zji wła­ści­cielki.

– Kawy? – za­pro­po­no­wała ci­cho.

To py­ta­nie Na­ta­lie za­da­wała wiele razy dzien­nie. Kil­ka­dzie­siąt, a może na­wet i kil­ka­set? To było do­bre py­ta­nie, bez­pieczne. W eks­pre­sie prze­cież cały dzień prze­le­wała się kawa. Wła­ści­cielka na­le­wała ją wy­ćwi­czo­nym ru­chem, okra­sza­jąc lu­ro­waty na­pój swoim uśmie­chem.

Cza­sem po­trzebne było coś wię­cej. Kilka słów, może zdań. Uspo­ka­ja­ją­cych, bal­sa­micz­nych. Z tego też Na­ta­lie sły­nęła. Wła­śnie z tego i z pie­ro­gów, bo prze­cież nie przy­cią­gała klien­tów podła kawa, ty­powa ame­ry­kań­ska lura, ani cał­kiem prze­ciętne bur­gery. Jej bar za­wsze był pe­łen go­ści, bo Na­ta­lie po­tra­fiła słu­chać.

– Ona jest suką – po­wie­dział męż­czy­zna. Na­ta­lie znała go wy­łącz­nie z imie­nia. Nie miała po­ję­cia, kim jest, gdzie pra­cuje ani co po­trafi. Tyle jej wy­star­czało.

– Oczy­wi­ście. A ty je­steś do­brym czło­wie­kiem – po­wie­działa.

– Wła­śnie. – Męż­czyźni cza­sami łkali, cza­sami tylko się za­my­ślali. Na­ta­lie zwy­kle mięk­kim ru­chem do­le­wała kawy, cza­sem sta­wiała przed klien­tem ta­lerz go­rą­cych piel­mieni po­la­nych ma­słem, cza­sem ham­bur­gera. Do­da­wała zwy­kle ogórka z za­lewy i tro­chę sa­łatki z ku­ku­ry­dzy. To też była jej spe­cjal­ność.

Może więc wię­cej było ele­men­tów, które skła­dały się na lo­kalną sławę tego miej­sca.

– Tu­taj mo­żesz mó­wić, co chcesz. Cho­robę du­szy da się nie­kiedy wy­le­czyć sło­wami. Nie za­wsze, ale warto pró­bo­wać. Je­steś jej wy­bran­kiem, a i ty bar­dzo ją ko­chasz. Wolno ci raz po raz o tym za­po­mnieć, ale tylko na chwilę. Zjedz, od­pocz­nij i wra­caj do uko­cha­nej – mó­wiła cza­sami.

In­nym ra­zem zaś tłu­ma­czyła:

– Je­steś oj­cem, choć bywa, że o tym za­po­mi­nasz. Przy­po­mnisz so­bie jed­nak w od­po­wied­nim mo­men­cie i wtedy wszystko się ułoży.

– Je­stem do dupy – mó­wili nie­któ­rzy.

– Nie – od­po­wia­dała wtedy ła­god­nie. – To ży­cie. Po pro­stu ży­cie. Po­trze­bu­jesz od­po­cząć? Po­łóż się, przy­kryję cię.

– Skąd wiesz, że cię ko­cham? – szep­tali wtedy męż­czyźni, któ­rym zda­wało się, że w au­re­oli zło­tych wło­sów po­chyla się nad nimi anioł o por­ce­la­no­wej ce­rze.

„Bo ja też cie­bie ko­cham, tato” – my­ślała wtedy Na­ta­lie, ale nic nie mó­wiła.

***

– Bob, wy­no­cha! – sły­chać było raz po raz w ba­rze.

Klienci przy­zwy­cza­ili się do tem­pe­ra­ment­nych okrzy­ków Na­ta­lie i chwi­lo­wego ba­ła­ganu, re­gu­lar­nie wpro­wa­dza­nego przez kil­ku­let­niego chłopca. Zwy­kle wpa­dał za nim star­szy, o skó­rze ciem­nej ni­czym he­ban. Sa­muel też krzy­czał na kil­ku­latka, były to jed­nak ra­czej gło­śne prze­ko­ma­rza­nia się niż awan­tury.

– Na­ta­lie, zro­bisz stek? – py­tał cza­sem ja­kiś klient, gdy rzadko, ale zda­rzało się, że pie­rogi już się skoń­czyły, a bur­gery by­wały lep­sze gdzie in­dziej. I wtedy oka­zy­wało się, że Na­ta­lie ma dar. W kuchni sta­wała się ar­tystką. Każde da­nie, poza ham­bur­ge­rem, w jej wy­ko­na­niu sta­wało się dzie­łem sztuki. Przy­go­to­wy­wała więc cza­sem steki, a cza­sami coś, co rzadko ktoś za­ma­wiał. Trudna na­zwa. Nikt ta­kich nie po­tra­fił usma­żyć. „Syr­niczki” mó­wiła na nie Na­ta­lie, w wy­wie­szo­nym na ścia­nie menu jed­nak fi­gu­ro­wała na­zwa „pan­ca­kes”. Drob­nymi li­te­rami do­pi­sano „with che­ese” i nikt, kto ich nie spró­bo­wał, nie po­tra­fił wy­obra­zić so­bie, co to tak na­prawdę ozna­cza. Pu­szy­ste na­le­śniki z se­ro­wego cia­sta, cza­sem z ro­dzyn­kami, czę­sto po­sy­pane so­wi­cie grubą war­stwą cu­kru pu­dru. To były bar­dzo szcze­gólne pan­ca­kes.

Więc może to też wy­róż­niało bar Na­ta­lie.

Mało kto jed­nak po­tra­fił do­ce­nić jej kuch­nię. To był prze­cież tylko skromny bar na skraju dziel­nicy. Bo­gaci z Buc­khead tu nie za­glą­dali, a biedni... Dla nich zwy­kle waż­niej­szy był uśmiech Na­ta­lie. Choć, być może, z cza­sem się to zmieni? Może za­czną tu za­glą­dać hip­ster­scy po­szu­ki­wa­cze ku­li­nar­nych wra­żeń? Mło­dzi lu­dzie z wy­pcha­nymi port­fe­lami ro­dzi­ców, ubrani w po­darte dżinsy za śred­nią kra­jową i przy­bru­dzoną fla­ne­lową ko­szulę w kratę z wy­ha­fto­wa­nym na ple­cach logo eks­klu­zyw­nej marki. Może będą chcieli spró­bo­wać okra­szo­nych aniel­skim uśmie­chem piel­mieni, do­ma­ga­jąc się do nich we­gań­skiej śmie­tany. Być może, kie­dyś. W przy­szło­ści.

– Sa­muel, zo­staw Boba i stań za ba­rem. Sły­sza­łam dzwo­nek, ktoś przy­szedł – po­pro­siła Na­ta­lie, roz­dzie­la­jąc prze­ko­ma­rza­ją­cych się chło­pa­ków.

Sa­muel cza­sami jej po­ma­gał, choć miał swoje sprawy i obo­wiązki. To Na­ta­lie prze­ko­nała go, by kon­ty­nu­ował na­ukę, by nie dał się we­ssać ulicy i jej sta­łemu ryt­mowi nudy, drob­nych prze­stępstw, uży­wek, wię­zie­nia. Na­ta­lie była dla niego obcą, ale to wła­śnie jej słu­chał.

Może dla­tego, że wy­glą­dali jak dzień i noc. Ona biała jak śnieg na pust­ko­wiu Ala­ski, on czarny ni­czym he­ban. Żar­to­wali z tego, cza­sem ona ubie­rała się na czarno, on na biało. Cza­sem od­wrot­nie. Prze­ko­ma­rzali się i po­ma­gali so­bie wza­jem­nie.

Klienci uwiel­biali Na­ta­lie. Nie za pa­skudne ham­bur­gery ani kawę, która w ża­den po­zy­tywny spo­sób nie od­róż­niała jej baru od dzie­siąt­ków in­nych w Grove Park. Przy­cho­dzili tu, by usły­szeć fi­lu­terne grze­cho­ta­nie jej bran­so­le­tek, zo­ba­czyć jej de­li­katny uśmiech i usły­szeć brzmie­nie ro­dzin­nych prze­py­cha­nek. Choć cza­sem gło­śne, za­wsze były pełne mi­ło­ści.

I wła­śnie dla tego brzmie­nia tu się po­ja­wiali.

.

Wcze­śniej

ROZDZIAŁ 1

Zu­riana za­ha­mo­wała gwał­tow­nie, za­trzy­mu­jąc auto do­słow­nie kilka cen­ty­me­trów od wpa­trzo­nego w nią sze­ścio­latka. Nie wy­glą­dał na prze­stra­szo­nego, jej serce za to biło jak osza­lałe.

Mały po pro­stu się­gnął po piłkę, mu­siał po­ło­żyć się na as­fal­cie, by wy­cią­gnąć ją spo­mię­dzy kół sa­mo­chodu. Zła­pał za­bawkę, uśmiech­nął się sze­roko i od­biegł.

Ko­bieta uspo­ko­iła od­dech i z wście­kło­ścią wy­sia­dła z sa­mo­chodu. Na­wet nie trza­snęła drzwiami, zo­sta­wiła je otwarte na oścież. Na sa­mym środku wą­skiej ulicy. Ener­gicz­nie prze­szła kil­ka­na­ście kro­ków i z im­pe­tem otwo­rzyła mo­ski­tierę za­nie­dba­nego drew­nia­nego domu. Drzwi wej­ściowe po­zo­stały nie­do­mknięte, wy­star­czyło tylko je pchnąć.

– Lo­uise? Je­steś? Gdzie je­steś, Lo­uise?

Zro­biła kilka kro­ków, roz­glą­da­jąc się i krzy­wiąc nos.

– Do­my­ślam się, że tam, gdzie za­wsze – po­wie­działa już do sie­bie.

Skie­ro­wała się na pię­tro. Schody trzesz­czały przy każ­dym kroku, jakby miały się za­ła­mać. Zu­riana do­sko­nale wie­działa, w którą stronę spoj­rzeć. Du­żego wy­boru zresztą nie miała, były tam za­le­d­wie dwa po­koje i ła­zienka. Obie sy­pial­nie stały otwo­rem, w jed­nej z nich na zbar­ło­żo­nym łóżku le­żała w po­przek ko­bieta w po­pla­mio­nym szla­froku.

– Znowu pi­łaś? – Zu­riana wes­tchnęła z re­zy­gna­cją. – O mało nie po­trą­ci­łam two­jego ma­łego. Sa­muel lata kom­plet­nie bez nad­zoru. Nie mo­żesz tyle pić, do cho­lery!

Za­ci­snęła dło­nie w pię­ści i ude­rzyła nimi o łóżko. Wes­tchnęła bez­rad­nie i szarp­nęła Lo­uise. Le­żąca jęk­nęła, wy­mam­ro­tała coś po­mię­dzy: „zoo­oł­staw mie” a „ić do dia­aaabła”, tyle że, jak zro­zu­miała Zu­riana, w mniej par­la­men­tarny spo­sób.

Ktoś za­czął trą­bić. Zu­riana zo­sta­wiła Lo­uise i po­de­szła do okna. Wy­chy­liła się do po­łowy z za­mia­rem wy­krzy­cze­nia, co o tym my­śli, do­strze­gła jed­nak są­siada wy­sia­da­ją­cego wła­śnie ze swo­jego auta, rów­nie zde­ze­lo­wa­nego jak jej wła­sny. Mark mach­nął do niej i po kilku chwi­lach był już na gó­rze.

– Twój sa­mo­chód w tym miej­scu może ozna­czać tylko jedno – po­wie­dział do Zu­riany.

– Za­nie­śmy ją do wanny.

Wspól­nymi si­łami za­tasz­czyli Lo­uise do ła­zienki i z głu­chym łup­nię­ciem wrzu­cili do wanny. Już pierw­sze kro­ple zim­nej wody po­dzia­łały na pi­janą ko­bietę. Pod­sko­czyła ni­czym kró­lik ra­żony prą­dem.

– A te­raz wsta­waj, ogar­nij się i zaj­mij dziec­kiem – po­wie­działa Zu­riana z re­zy­gna­cją. – O resz­cie po­ga­damy póź­niej, lody mi się roz­to­pią w sa­mo­cho­dzie.

Ra­zem z Mar­kiem wy­szli z domu w mil­cze­niu. Do­piero na ulicy Zu­riana stwier­dziła zmar­twiona:

– Trzeba z tym w końcu coś zro­bić. Dziś o mało nie roz­je­cha­łam Sa­mu­ela. W końcu jej go za­biorą.

– Może tak by­łoby dla niego le­piej – skwi­to­wał są­siad.

– Nie grzesz. Z matką dzie­ciak za­wsze ma le­piej.

– Z taką ja ty może i tak – od­pa­ro­wał Mark.

– Była świetną matką. Do­piero gdy Abel od­szedł...

– Nie może się po­zbie­rać, ale na śmierć nie ma le­kar­stwa. – Mark po­krę­cił głową.

– Ale wróci do normy.

– Dzie­ciak po­trze­buje matki tu i te­raz.

– A mnie na­prawdę roz­płyną się lody.

Unie­śli dło­nie w ge­ście po­że­gna­nia i każde ru­szyło do swo­jego domu. W tę samą stronę. Od za­wsze miesz­kali na tej sa­mej ulicy. Cho­dzili do tej sa­mej szkoły, ro­bili za­kupy w tym sa­mym skle­pie. Zresztą, wszy­scy się tu znali. Żyli nie­da­leko cen­trum Atlanty, a jed­nak w in­nym świe­cie. Mia­sto na ich oczach zmie­niło się w me­tro­po­lię, cen­trum naj­więk­szych mię­dzy­na­ro­do­wych kor­po­ra­cji, a oni żyli spo­koj­nym, nie­zmien­nym ryt­mem. I nie szu­kali żad­nych re­wo­lu­cji. Tak było do­brze, choć mo­głoby być le­piej.

Zu­riana pod­je­chała pod wła­sny dom, wy­cią­gnęła torby z za­ku­pami i usta­wiła je w kuchni na pod­ło­dze. Otarła przed­ra­mie­niem pot z czoła, była wy­czer­pana. Te­go­roczne upały wszyst­kim da­wały się we znaki.

– Znowu ku­pi­łam za wiele. – Wes­tchnęła, lu­stru­jąc wy­pa­ko­waną po brzegi lo­dówkę. – Choć przy­jazd Ro­berta trzeba uczcić.

We­szła po scho­dach, skrzy­pią­cych tak samo jak w domu Lo­uise. Otwo­rzyła drzwi do ła­zienki na ta­kim sa­mym do­kład­nie pod­da­szu. Więk­szość do­mów w po­bli­skich kwar­ta­łach wy­glą­dała tak samo.

Sta­nęła naga przed lu­strem. Wciąż była piękna. Wy­soka ni­czym mo­delka, z no­gami do sa­mej szyi i dłu­gimi czar­nymi wło­sami. Wła­śnie te włosy były obiek­tem za­zdro­ści wszyst­kich ko­le­ża­nek, po­tem są­sia­dek – nie krę­ciły się. Zu­riana spi­nała je w gruby kok z tyłu głowy, a w chwi­lach chan­dry zło­ściła się na nie. Były cięż­kie ni­czym te­atralna kur­tyna i gę­ste jak las wo­do­ro­stów u wy­brzeży Ka­li­for­nii. He­ba­nowa skóra lśniła w prze­fil­tro­wa­nym fi­ranką słońcu. Ani mi­ja­jące lata, ani ciąża nie znie­kształ­ciły jej pro­por­cji.

– We­nus z Atlanty – mruk­nęła sar­ka­stycz­nie.

Na­ło­żyła lekką ko­szulkę i majtki, po czym ze­szła na dół.

– Wiel­kie go­to­wa­nie czas za­cząć – po­wie­działa sama do sie­bie.

Trzy go­dziny póź­niej sie­działa przy ku­chen­nej wy­spie zmę­czona, ale bar­dzo z sie­bie za­do­wo­lona. Pięk­nie pach­niały pie­czeń i cia­sto cy­try­nowe. W lo­dówce chło­dziła się pa­sta z su­szo­nych po­mi­do­rów, zna­ko­mita do to­stów. „Ju­tro jesz­cze przy­go­tuję sa­łatkę, musi być świeża, Ro­bert taką lubi naj­bar­dziej” – po­my­ślała i uśmiech­nęła się, jak za­wsze na myśl o synu.

Usia­dła przed włą­czo­nym te­le­wi­zo­rem i zwi­nęła się w kłę­bek. Pra­wie za­sy­piała, gdy usły­szała chro­bo­ta­nie przy drzwiach. Pod­sko­czyła. Dziel­nica ucho­dziła wpraw­dzie za nie­bez­pieczną, ale tylko dla ob­cych. Lo­kalsi żyli tu ze sobą w sym­bio­zie.

Unio­sła głowę i aż pod­sko­czyła z ra­do­ści, gdy w wej­ściu zo­ba­czyła wy­soką, umię­śnioną po­stać syna.

– Ro­bert! Mia­łeś przy­je­chać ju­tro!

– Spo­dzie­wa­łem się cie­plej­szego przy­ję­cia – sko­men­to­wał ze śmie­chem. – Poza tym... hm, je­steś wciąż bar­dzo atrak­cyjną ko­bietą, mamo, jed­nak...

Zu­riana opu­ściła głowę i spoj­rzała na swoje na­gie nogi.

– Nie spo­dzie­wa­łam się go­ści – rzu­ciła, po czym znik­nęła w są­sied­nim po­koju i po chwili wró­ciła ubrana. – Na szczę­ście, co nieco mam już przy­go­to­wane – po­wie­działa, ści­ska­jąc syna.

– Wy­daje mi się, że je­stem silny i wy­spor­to­wany – stwier­dził męż­czy­zna. – A za każ­dym ra­zem udo­wad­niasz, że ze mnie sła­be­usz.

– To zna­czy? – Zu­riana nie kryła zdzi­wie­nia.

– Kiedy mnie tak ści­skasz na wej­ściu, nie mam siły się prze­ciw­sta­wić. – Ob­jął z czu­ło­ścią matkę. – A co masz przy­go­to­wane?

– Ko­la­cję, oczy­wi­ście – od­po­wie­działa z po­wagą.

– Mamo, ja­dłem już.

– Nie dys­ku­tuj.

– Ja­kim cu­dem za­cho­wu­jesz taką syl­we­tkę? – Zdzi­wił się, wi­dząc za­war­tość lo­dówki.

– Zdra­dzę ci se­kret – od­po­wie­działa za­do­wo­lona. – To je­dze­nie jest dla cie­bie.

– Tego się wła­śnie oba­wia­łem. Ale ja je­stem je­den...

– Wła­śnie. Mój je­dyny. Nie dys­ku­tuj z matką, myj ręce i sia­daj do stołu.

Po po­siłku roz­sie­dli się na ka­na­pie, w tle brzę­czał te­le­wi­zor.

– Na ile masz prze­pustkę?

– Na ty­dzień – od­parł z po­wagą, która szybko udzie­liła się też Zu­ria­nie.

– Skoro na tak długo, to...

Ro­bert po­ki­wał głową.

– Do­sta­łem roz­kaz. Jadę na mi­sję.

Ko­bieta unio­sła rękę do ust.

– Nie wie­rzę. To nie­moż­liwe. Nie zga­dzam się.

– Mamo... – po­wie­dział de­li­kat­nie, zu­peł­nie nie jak fa­cet ro­biący sto pom­pek na jed­nej ręce.

– Ten kraj osza­lał. Nie zga­dzam się na żadne mi­sje.

– Mamo, służę w eli­tar­nej jed­no­stce. W Fort Bragg nie py­tają, czy się zga­dzasz i czy masz ochotę, tylko czy się na­da­jesz. I każdy chce się nada­wać.

– Kiedy?

– Ter­minu jesz­cze nie znam. Za­pewne we wrze­śniu. Może póź­niej, kto wie? Kilka ty­go­dni, dwa mie­siące? Nie wiem. Do­stanę roz­kaz, jadę. Nie za­py­tasz do­kąd?

– Boję się py­tać.

– Wojna w Ukra­inie...

– Czyli po­je­dziesz do Pol­ski.

Po­ki­wał głową. W sa­lo­nie nie­wiel­kiego domu sze­re­go­wego na ci­chej ulicy Atlanty za­pa­dła dzwo­niąca w uszach ci­sza, choć te­le­wi­zor wciąż wy­da­wał nie­słu­chane przez ni­kogo dźwięki.

Zu­riana uśmiech­nęła się do syna, wstała i po­wie­działa:

– Pójdę już do sy­pialni. Ty masz już po­ście­lone w twoim po­koju. Nie zmy­waj, ja ju­tro po­sprzą­tam.

Kiedy jed­nak na­stęp­nego dnia rano wstała przed szó­stą, by zdą­żyć wszystko ogar­nąć przed pracą, kuch­nia lśniła, a po­kój jej syna był pu­sty. Przez chwilę po­my­ślała, że to był tylko zły sen. Nie było tej roz­mowy, Ro­bert przy­je­dzie do­piero dzi­siaj, zo­sta­nie trzy dni, w cza­sie któ­rych będą wza­jem­nie się roz­piesz­czać. Jeść naj­pysz­niej­sze je­dze­nie, za­pra­szać zna­jo­mych, a może na­wet pójdą do kina.

Na co dzień nie miała z kim cho­dzić do mul­ti­pleksu ani z kim po­roz­ma­wiać. Wi­zyty syna były dla niej jak słońca roz­rzu­cone po ka­len­da­rzu.

W po­koju Ro­berta do­strze­gła jed­nak torbę, a w sza­fie kilka ubrań zło­żo­nych w kostkę. Uświa­do­miła so­bie, że syn jak za­wsze o po­ranku po­szedł bie­gać. Wra­cał około siód­mej, ra­zem zja­dali śnia­da­nie, po­tem ona wy­cho­dziła do pracy, on spo­ty­kał się ze zna­jo­mymi, cza­sem od­wie­dzał salę tre­nin­gową, w któ­rej jako szcze­niak uczył się wy­gry­wać z wor­kiem do ćwi­czeń. Choć po­tem po­rzu­cił boks na rzecz krav magi. Wie­czory zwy­kle spę­dzali ra­zem.

Zu­riana ze­szła do kuchni, przy­go­to­wy­wała sa­łatkę i cze­kała na po­wrót syna, za­ci­ska­jąc wargi w ha­mo­wa­nym gnie­wie.

„Je­stem sama. Sama jak pa­lec” – po­my­ślała.

– Wszy­scy mnie zo­sta­wiają! – wy­krzyk­nęła w końcu. Z no­żem w ręku usia­dła na ka­na­pie i po­czuła pły­nące łzy. – Jesz­cze tego mi trzeba. Nie dość, że sa­motna i po­rzu­cona, ni­komu nie­po­trzebna, to jesz­cze ma­zgaj. Bierz się, Zu­riano, w garść!

Kiedy Ro­bert wró­cił do domu, za­stał matkę uśmiech­niętą, de­li­kat­nie uma­lo­waną i sta­ra­nie ubraną.

– Moja naj­pięk­niej­sza mama na świe­cie – po­wie­dział z po­dzi­wem. – Szybki prysz­nic i je­stem.

– Ro­zu­miem, że nie masz wyj­ścia. Mu­sisz je­chać – za­ga­iła, gdy już koń­czyli po­si­łek.

Kiw­nął tylko głową.

– Je­stem zła – po­wie­działa. – Wy­da­wało mi się, że ten kraj znor­mal­niał. Że Wiet­nam nas cze­goś na­uczył. I Afga­ni­stan. I że ten nasz śpiący Joe w końcu prze­sta­nie wy­ma­chi­wać re­wol­we­rem przed ca­łym świa­tem, zaj­mie się na­szymi pro­ble­mami, nie tymi, które ma ktoś inny po dru­giej stro­nie globu. Je­stem wku­rzona.

– Na pre­zy­denta? – Ro­bert pró­bo­wał za­ła­go­dzić.

– Każda z tych mi­sji to było, w pew­nym sen­sie, fia­sko. Po Wiet­na­mie we­te­rani do dziś sta­no­wią ob­cią­że­nie dla sys­temu.

– Tak ich, mamo, po­strze­gasz? Jako ob­cią­że­nie dla sys­temu? To żoł­nie­rze. Może bo­ha­te­ro­wie, może tchó­rze, ale ro­bili to, co im ka­zano!

– I o to wła­śnie mam pre­ten­sje. Nie do nich, tylko do tych, któ­rzy im ka­zali! Po co się tam pcha­li­śmy? Za­ro­zu­miałe ame­ry­kań­skie bia­łasy!

– Czy ty wła­śnie oka­za­łaś się ra­sistką? – Pró­bo­wał ła­go­dzić sy­tu­ację.

– Czarni zwy­kle nie śpie­szą się do wy­wo­ły­wa­nia wo­jen. Ce­nimy spo­kój i bez­pie­czeń­stwo.

– Mamo, wszy­scy je­ste­śmy Ame­ry­ka­nami.

– Wła­śnie. Chcemy na­pra­wiać świat i zba­wiać kraje, które wcale tego nie po­trze­bują. Nie chcą nas i na­szej za­faj­da­nej de­mo­kra­cji! Mają swoje sys­temy, swoje prawa, swoje ży­cie...

– Nie mó­wisz po­waż­nie, mamo.

– A Afga­ni­stan? – Zuri nie ustę­po­wała. – Fia­sko kom­pletne. Po­mi­ja­jąc już pie­nią­dze, za które tu­taj można by wy­bu­do­wać szkoły i na­resz­cie na­pra­wić dziury w na­szej ulicy. Nic tam nie zdzia­ła­li­śmy. Tam była dzicz i nic się nie zmie­niło. Po­mimo na­szych na­kła­dów, kosz­tów, czasu, roz­dzie­lo­nych ro­dzin... Lu­dzie po­zo­stali tacy sami. A te­raz ty masz po­je­chać na drugi ko­niec świata i na­sza ro­dzina zo­sta­nie roz­dzie­lona...

Ro­bert mil­czał, a ona znów po­czuła go­rące łzy. Przy­mknęła po­wieki i przy­gry­zła wargi.

– Tak na­prawdę cho­dzi mi oczy­wi­ście o to, że­byś tam nie je­chał.

– Ale po­jadę, mamo, bo taki do­sta­łem roz­kaz. Poza tym... Pol­ska. Nie uwa­żasz, że to w pew­nym sen­sie zna­mienne?

– To ra­czej bez żad­nego spe­cjal­nego sensu, ale tak, ow­szem, może i zna­mienne. Spo­tkasz tam kilka niedź­wie­dzi na uli­cach, wy­pi­jesz mo­rze wódki, bo ona leci tam z kra­nów, i wró­cisz z prze­ko­na­niem, że był to czas zmar­no­wany.

– Może i tak. – Uśmiech­nął się. – Bę­dziemy sta­cjo­no­wać w Rze­szo­wie.

– Jesz­cze le­piej. – Wy­wró­ciła oczami. – Ja­kieś fa­tum czy co? Na­wet nie po­tra­fię wy­mó­wić po­praw­nie tej na­zwy. – Wzru­szyła ra­mio­nami.

– To tak jak ja. Nie na­uczy­łaś mnie – cią­gnął pro­wo­ka­cyj­nie. – Może dla­tego cie­szę się, że wła­śnie tam bę­dziemy sta­cjo­no­wać.

– Cie­szysz się na mi­sję? – Zu­riana aż się za­po­wie­trzyła.

– Oj, mamo. Pyszne to cia­sto. A tego je­dze­nia wy­star­czy dla ca­łej na­szej dy­wi­zji. Może ko­goś za­pro­simy?

– Mark na pewno się ucie­szy.

Ro­bert uniósł brwi i się­gnął po ko­lejny ka­wa­łek cia­sta.

– Ju­tro po­bie­gam dłu­żej. A co do Marka... Może za­dzwo­nisz po niego?

– Je­stem sa­motna.

– Wiem, mamo. Nie mam pre­ten­sji.

– Wczo­raj o mało nie prze­je­cha­łam dzie­ciaka Lo­uise.

– Co zro­bi­łaś?

– Wy­biegł mi prak­tycz­nie pod koła. Koło ich domu.

– Był sam?

– Lo­uise spała.

– Znowu pije? – Ro­bert wy­raź­nie się za­fra­so­wał.

– Miała tylko kilka mie­sięcy prze­rwy. Mar­twię się o nią. I o ma­łego.

– Jak on ma na imię? Sa­muel? – Kiw­nęła głową. – Doj­dzie kie­dyś do nie­szczę­ścia.

– Nie kracz. A te­raz lecę do pracy. Bo jesz­cze bę­dziesz mu­siał utrzy­my­wać starą matkę.

– Sta­rych wo­kół dość, ale rzecz nie do­ty­czy mo­jej matki.

Ro­bert zo­stał sam w ro­dzin­nym domu. Sprząt­nął po śnia­da­niu i wy­szedł na ta­ras. Wró­cił do środka i ro­zej­rzał się uważ­nie, naj­pierw na dole, a po­tem ru­szył na pię­tro, jakby przy­po­mi­nał so­bie dawne lata. Po­tem, już w swoim po­koju, w któ­rym zmie­nił się tylko wy­strój ścian – pew­nego lata ze­rwał pla­katy ze­spo­łów mu­zycz­nych, o któ­rych dziś już nie pa­mię­tał – prze­su­nął łóżko. Od­su­nął jedną z de­sek w pod­ło­dze, wy­jął stam­tąd nie­wiel­kie za­wi­niątko. Nie oglą­dał za­war­to­ści, otrze­pał tylko z ku­rzu i scho­wał do swo­jej torby. Do­piero wtedy za­dzwo­nił do kum­pla ze szkoły. Umó­wili się na po­po­łu­dnie.

Kiedy wie­czo­rem wró­cił do domu, Zu­riana cze­kała już z ko­la­cją na ta­ra­sie. Jakby na za­wo­ła­nie po­ja­wił się Mark, przy­niósł ze sobą zgrzewkę piwa.

– Bo wino jest dla bia­łych bur­żu­jów – stwier­dził.

Ro­bert się ro­ze­śmiał. Mark do­sko­nale wie­dział, że syn Zu­riany nie lubi piwa. I oczy­wi­ste było, że z oka­zji spo­tka­nia tego wie­czoru się go na­pije. Odro­binę.

Upał w końcu ze­lżał, od­dy­chało się ła­twiej. Noc uśpiła du­chotę, obu­dziła za to cy­kady. Je­dli sa­łatki, pili piwo, śmiali się, do­kład­nie tak, jak zwy­kle ro­bili to przy­ja­ciele. Za­pa­dła już noc, Zu­riana po­my­ślała, że czas za­koń­czyć spo­tka­nie. Na­stęp­nego dnia też szła do pracy. Nie zdą­żyła tego jed­nak po­wie­dzieć.

Przy­jemny wie­czór prze­rwał im Sa­muel. Wpadł do ich domu, nie trosz­cząc się o pu­ka­nie. – Mama! – wy­krzyk­nął zde­ner­wo­wany. – Mama! – po­wtó­rzył i wy­biegł.

Cała trójka przez chwilę pa­trzyła na sie­bie skon­ster­no­wana, a po­tem rów­no­cze­śnie ze­rwali się i skie­ro­wali do wyj­ścia. Pierw­szy był Ro­bert, do­go­nił malca, zgar­nął go pew­nym ru­chem na ręce i ra­zem z nim do­biegł do domu Lo­uise.

Matka Sa­mu­ela le­żała u stóp scho­dów, wy­raź­nie po­tur­bo­wana.

– Mó­wi­łam, żeby ni­kogo nie wzy­wał – po­wie­działa skwa­szona. – To tylko noga.

– Otwarte zła­ma­nie – stwier­dził chłodno Ro­bert. – Pla­ster­kiem tego nie wy­le­czymy.

Kiedy Zu­riana i Mark do­tarli na miej­sce, Bob był już po roz­mo­wie z po­go­to­wiem.

– Przy­go­tuję ci torbę do szpi­tala – po­wie­działa Zu­riana.

– Nie chcę iść do szpi­tala – jęk­nęła Lo­uise.

Zu­riana tylko wzru­szyła ra­mio­nami i zni­kła na gó­rze. Po kilku mi­nu­tach ze­szła z torbą w ręku.

– Szczo­teczka i pa­sta do zę­bów, my­dło, ręcz­nik, ko­szula nocna, klapki. Co jesz­cze? – za­py­tała rze­czowo.

– Za­pa­kuj mi do­dat­kową nogę. Tę za­pa­sową. Przyda się. Tylko się nie po­myl, prawą.

– Pi­łaś? – Zu­riana nie pod­chwy­ciła żar­to­bli­wego tonu przy­ja­ciółki.

– Od czasu, jak mnie wło­ży­łaś w ubra­niu pod zimną wodę, to nie.

– Bo je­śliby stwier­dzili, że je­steś pod wpły­wem, a masz pod opieką dziecko...

– Je­stem trzeźwa – od­po­wie­działa sta­now­czo Lo­uise. – Choć chęt­nie bym się na­piła. Noga na­pier­dziela mnie tak, że na trzeźwo trudno wy­trzy­mać. A woda ogni­sta ła­go­dzi na­wet ból du­szy, z girą też by so­bie po­ra­dziła.

– Całe szczę­ście.

– Że mnie boli?

Zu­riana spoj­rzała na przy­ja­ciółkę z wy­rzu­tem.

– Po pro­stu się mar­twię.

– Zaj­miesz się Sa­mu­elem?

– Je­stem ob­ra­żona, że o to py­tasz.

Lo­uise po­dzię­ko­wała ski­nie­niem, bo wła­śnie przy­je­chała ka­retka.

– Sam, bądź grzeczny u cioci Zu­riany.

– Chcę do cie­bie – za­pła­kał sze­ścio­la­tek.

– Mama szybko wróci – wtrą­cił ra­tow­nik. – Może na­wet i ju­tro. To tylko zła­ma­nie. Skom­pli­ko­wane, ale tylko zła­ma­nie. Nie martw się.

Zu­riana za­jęła się mal­cem, Ro­bert z Mar­kiem usta­lali z ra­tow­ni­kami wszyst­kie szcze­góły. A gdy od­je­chali, Ro­bert znów wziął Sa­mu­ela na ręce i za­niósł tym ra­zem w drugą stronę.

– Ju­tro po­je­dziemy do mamy. Oso­bi­ście cię tam za­wiozę.

– I bę­dziesz mnie tak niósł? – Mały wy­raź­nie się za­in­te­re­so­wał.

– Może nie przez całą drogę. – Ro­bert się za­śmiał. – Je­steś już tro­chę za duży. Ale tro­chę tak.

– To do­brze. Bo mama jest za słaba i nie mam ni­kogo, kto mógłby mnie po­no­sić.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki