Salon spełnionych marzeń - Agnieszka Lis - ebook + audiobook + książka

Salon spełnionych marzeń ebook

Lis Agnieszka

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Wigilia. Salon kosmetyczny w centrum handlowym. Tego dnia otwarty jest dłużej ze względu na zatrzęsienie klientów. Każda kobieta chce dopieścić fryzurę i paznokcie. Nagle w wejściu zakładu opada ciężka krata, a wszyscy będący w środku zostają uwięzieni. Telefony nie działają, centrum handlowe jest zamknięte, a ochrona najwyraźniej już zaczęła świętować, bo nikt nie odpowiada na wołania o pomoc. Atmosfera gęstnieje, a z czasem staje się trudna do zniesienia, bo wychodzi na jaw, że poszczególne osoby coś jednak o sobie wiedzą, a wszystkich uwięzionych, bez wyjątku, zna jedna z klientek salonu ‒ Melania. Przypadek? Wątpliwe, ponieważ okazuje się, że do każdego z obecnych ma o coś pretensje. W szafie na zapleczu natomiast – jakżeby inaczej – zostaje znaleziony trup.

Czy magia świąt Bożego Narodzenia zadziała? Przecież wszyscy tak na nią zawsze czekają…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 252

Oceny
3,9 (13 ocen)
5
4
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JustynaPuzanow

Z braku laku…

ok
00
GochaSzyn

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująca fabuła!!! Choć wydawało mi się, że pisarka nie jest w stanie mnie zaskoczyć (mówię to na podstawie poprzednich książek tej serii), tak nic bardziej mylnego. Uknutą intryga przez Melenię, choć jak się później okazuje, wcale nie przez Melanię, czasami nawet szokuje. Początkowo wydaje się nie być książką świąteczną, ale ...w rzeczywistości jest książką świąteczną. Książka daje do myślenia i wzbudza emocje... różne emocje, od smutku po wesołość. Powieść pozytywna, z przesłaniem. Polecam, nie tylko w okresie świątecznym
00
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna książka , która porusza bardzo ważne tematy , takie nieświąteczne ale za takie, z którymi wielu z nas boryka się w życiu lub będzie się z nimi jeszcze borykać . Żałoba po stracie bliskiej osoby , depresja , bycie nieakceptowanym przez środowisko to tylko część problemów , z którymi borykają się bohaterowie. W książce pojawiają się bohaterowie znani z wcześniejszej serii świątecznej autorki. Polecam gorąco.
00

Popularność




Rozdział 1

Mela­nia weszła do cen­trum han­dlo­wego dyna­micz­nie i z unie­sioną głową. Zawsze tak akcen­to­wała swoje poja­wie­nie się gdzie­kol­wiek, choć ostat­nio ener­gii wystar­czało jej już tylko na pierw­sze wra­że­nie. Nikomu się do tego nie przy­zna­wała, nawet przed lustrem, wiek jed­nak zaczął sta­no­wić pewną nie­do­god­ność. Ale po co o tym mówić? Wciąż nosiła się więc pro­sto i spo­glą­dała na oto­cze­nie z błą­ka­ją­cym się na war­gach uśmie­chem dys­tyn­go­wa­nej damy. Tak jak teraz.

Zde­rzyła się ze ścianą sta­now­czo zbyt gło­śnych świą­tecz­nych pio­se­nek. Kako­fo­nia melo­dii docho­dzą­cych rów­no­cze­śnie ze skle­pów i kory­ta­rzo­wych gło­śni­ków zgrzy­tała w uszach. Mela­nia aż się wzdry­gnęła i z dez­apro­batą pokrę­ciła głową. Nie do takich dźwię­ków była przy­zwy­cza­jona. Świą­teczne prze­boje w jej domu śpie­wał Frank Sina­tra i Nat King Cole, a nie… Cóż, nie zamie­rzała tego nazy­wać.

Obo­jęt­nie zlu­stro­wała naj­bliż­sze wystawy, obwie­szone bomb­kami i reni­fer­kami, w końcu zatrzy­mała się przed witryną sklepu dzie­cię­cego. Potrzą­snęła głową z nie­do­wie­rza­niem. Mie­niło się tam i krę­ciło prak­tycz­nie wszystko. Począw­szy od karu­zeli do wózka nie­mow­lę­cego, obwie­szonej lukro­wa­nymi sztucz­nym bro­ka­tem bał­wan­kami, aż po duży zestaw kolejki z kloc­ków, w któ­rej loko­mo­tywa wypusz­czała dym z komina. Bro­ka­towy, oczy­wi­ście. Pociąg prze­jeż­dżał zatem przez zaspy migo­czą­cego w halo­ge­no­wych lam­pach śniegu. Cie­kawe, kto to sprząta, prze­mknęło przez głowę Mela­nii. Wyobra­ziła sobie kłót­nie sprze­daw­czyń. Lub zeszyt z zapi­sa­nymi dyżu­rami. Kto chętny do zamia­ta­nia zwa­łów lśnią­cych, uro­czych dro­bi­nek, oble­pia­ją­cych ciało niczym strój gim­na­styczki?, pomy­ślała. Już widzę, jak po całym dniu przed­świą­tecz­nego skle­po­wego sza­leń­stwa tym dziew­czy­nom chce się tarzać w błysz­czą­cym sztucz­nym śniegu. Zresztą w ogóle per­so­nel skle­pów jest, jak sądzę, wykoń­czony. W końcu to Boże Naro­dze­nie. Całe szczę­ście, że dziś już Wigi­lia i skoń­czy się to sza­leń­stwo.

Kobietę zacie­ka­wiła wystawa z wie­czo­ro­wymi suk­niami. Pode­szła zain­try­go­wana długą ciem­no­zie­loną kre­acją, z ręka­wami trzy czwarte i głę­bo­kim dekol­tem na ple­cach. Ide­alna, pomy­ślała odru­chowo, wyobra­ża­jąc sobie sie­bie przed lustrem. A potem przy­po­mniała sobie, że nie ma dla kogo wło­żyć takiej sukni. Ba! Dotarło do niej, że w tym roku w ogóle nie ma powodu świę­to­wać. I że na wła­sne życze­nie została na cały oko­ło­świą­teczny czas zupeł­nie sama. Kosz­to­wało ją to sporo wysiłku. Dzieci – córkę Hono­ratę i syna Grze­go­rza wraz z rodzi­nami – namó­wiła na wyjazd do ich brata Domi­nika, który kilka lat wcze­śniej prze­pro­wa­dził się do Alza­cji. Tam zajął się uprawą wino­gron i pro­duk­cją wina w odzie­dzi­czo­nej po dale­kim krew­nym win­nicy. Wino… To był w ich rodzi­nie temat ważny. Przy czym czas prze­szły jest ade­kwatny, pomy­ślała sar­ka­stycz­nie. Był ważny, bar­dzo nawet, dla Kle­mensa. A dla mnie? Może kie­dyś znowu będzie. Wła­ści­wie powi­nien być. Pomy­ślę o tym póź­niej.

Przy­ja­ciół, któ­rzy zapro­sili ją na wie­cze­rzę wigi­lijną i wła­ści­wie na całe święta, zapew­niła, że wyjeż­dża z kuzynką do spa. Nie było łatwo, nie chcieli wie­rzyć, bo ni­gdy z żadną kuzynką nie utrzy­my­wała kon­tak­tów. Nawet o niej nie wspo­mi­nała! Musiała się posta­rać i udo­wod­nić zażyłą rela­cję. Posłu­żyła się rodzin­nym albu­mem z wypło­wia­łymi zdję­ciami i cał­kiem reali­styczną, choć sfał­szo­waną kore­spon­den­cją mailową, że nie tylko taką kuzynkę ma, ale też że utrzy­muje z nią kon­takt.

W to ostat­nie nawet jej dzieci nie chciały uwie­rzyć.

– Mamo, z cio­cią Hen­ryką? Poje­dziesz do spa z cio­cią Henią? – Hono­rata, córka Mela­nii, z nie­do­wie­rza­nia zbyt gło­śno odło­żyła sztućce, stu­ka­jąc o por­ce­la­nowy tale­rzyk.

– Ten matu­za­lem w spód­nicy? – dołą­czył Grze­gorz, star­szy syn Mela­nii. – Ona w ogóle wie, co to spa?

– Zacho­wuj się. – Mela­nia surowo spoj­rzała na córkę. – Hała­so­wa­nie sztuć­cami o zastawę sto­łową nie jest w dobrym tonie. A co do ciotki Hen­ryki… Cóż, może dotych­czas jesz­cze – ostat­nie słowo pod­kre­śliła – nie była w spa, ale cał­ko­wi­cie prze­ko­nał ją fakt, że poje­dzie tam zupeł­nie za darmo.

– Pomi­ja­jąc aspekt finan­sowy… – zaczęła Hono­rata.

– Wła­ści­wie nie pomi­ja­jąc – prze­rwał jej Grze­siek. – Ciotka gotowa jest wyrwać komuś wszyst­kie włosy z głowy, jeśli napo­mkniesz nie­chcący, że jeden z nich może być złoty. Jej wyczy­nów pod­czas podziału majątku po dziad­kach nie da się zapo­mnieć. Na pewno chcesz spę­dzić święta wła­śnie z nią?

– O to samo mia­łam zapy­tać – powie­działa z wyraźną tro­ską Hono­rata.

– Łączą nas mło­dzień­cze wspo­mnie­nia – stwier­dziła spo­koj­nie Mela­nia. – Wszystko to, co widzi­cie na tych zdję­ciach, i jesz­cze o wiele, wiele wię­cej. Ona bawiła się z Kle­men­sem w cho­wa­nego, zanim jesz­cze go pozna­łam. Potrze­buję takiej nostal­gicz­nej podróży. A w hotelu łatwo można się, jeśli zacho­dzi taka potrzeba, odizo­lo­wać. Wystar­czy ból głowy i już jestem w swoim pokoju. Albo przy­cho­dzi nagła ochota, żeby popły­wać, a basen zwy­kle niwe­luje moż­li­wo­ści nie­po­żą­da­nych kon­wer­sa­cji. Tak, tego wła­śnie chcę.

Mela­nia musiała oznaj­mić to kil­ka­krot­nie, zanim rodzina w końcu uwie­rzyła. Dzieci i wnuki już w dru­gim tygo­dniu grud­nia wsia­dły do samo­cho­dów i wyru­szyły do Alza­cji z zamia­rem wyko­rzy­sta­nia wspól­nego czasu. Po raz pierw­szy od kilku lat cała rodzina miała być w kom­ple­cie. Hono­rata i Łukasz wraz z Olgą i Paw­łem, Grze­siek i Dag­mara z Wojt­kiem oraz Domi­nik, Seba­stian i ich przy­spo­so­biona córka Amanda. Miało zabrak­nąć tylko Kle­mensa. I nestorki rodu.

Mela­nia musiała się też napra­co­wać, by prze­ko­nać przy­ja­ciół, któ­rzy rów­nież nie byli sko­rzy do pozo­sta­wie­nia jej samej w święta.

Ode­tchnęła, kiedy w końcu wszy­scy wokół zajęli się swo­imi spra­wami. Pre­zen­tami, deko­ra­cjami, wypie­kami. Mela­nia zado­wo­liła się sznu­rami lam­pek roz­wie­szo­nymi w ogro­dzie, stro­ikiem umiesz­czo­nym w oknie i nie­wielką cho­inką, którą roz­sta­wił w jej czę­ści domu Grze­gorz. Pozo­sta­wiła jed­nak drzewko nie­ustro­jone. Święta bez Kle­mensa były dla niej po pro­stu nie­istotne.

W odróż­nie­niu od wła­snej prze­strzeni zatrosz­czyła się o wystrój swo­jej restau­ra­cji, Moko­tow­skiej Pro­wan­sji. Zro­biła to z prze­ko­na­nia, że dla klien­tów wszystko musi być dopra­co­wane. Zda­wała sobie jed­nak sprawę, że to dzia­ła­nie zastęp­cze – w restau­ra­cji wszystko mogło się krę­cić bez niej. Wie­lo­let­nia załoga była świet­nie wyszko­lona, trzy­mała wyso­kie stan­dardy. Mela­nia sama prze­cież o to zadbała. W chwi­lach prze­rwy, na które jed­nak nie pozwa­lała sobie zbyt czę­sto, myślała, że prze­cież to i tak nie ma zna­cze­nia. Moko­tow­ska Pro­wan­sja będzie musiała pora­dzić sobie beze mnie.

I gdy w końcu Mela­nia osią­gnęła swój cel i po trwa­ją­cych dłu­gie tygo­dnie zabie­gach została sama, pomy­ślała ze smut­kiem, za to wbrew logice: Jak łatwo im wszyst­kim było się mnie pozbyć. A teraz krą­żyła sama po cen­trum han­dlo­wym i zasta­na­wiała się, co zro­bić z nad­mia­rem wol­nego czasu. Bo miała jesz­cze… Tak, miała jesz­cze przy­naj­mniej dwie wolne godziny.

Potrze­bo­wała spo­koju, na pewno. Musiała odre­ago­wać inten­sywne ostat­nie mie­siące, a przede wszyst­kim prze­żyć żałobę. Jej mąż Kle­mens zmarł latem, cał­ko­wi­cie nie­spo­dzie­wa­nie. Na nic się nie skar­żył, po pro­stu był, żył, funk­cjo­no­wał, zaj­mo­wał się firmą dys­try­bu­ującą wina, a w prze­rwach peł­no­eta­towo uwiel­biał swoją żonę. Choć wła­ści­wie odwrot­nie. Wiel­bie­nie Mela­nii było jego zaję­ciem pod­sta­wo­wym, cała reszta dopeł­nie­niem. A pew­nego dnia upadł, zsi­niał i zamknął oczy. Nie odzy­skał już przy­tom­no­ści. Lekarz twier­dził, że serce Kle­mensa było w fatal­nym sta­nie i prak­tycz­nie nie jest moż­liwe, żeby nie odczu­wał dole­gli­wo­ści. A jed­nak ni­gdy się nie skar­żył. Nie zająk­nął się nawet!

I jak tu wie­rzyć męż­czyź­nie? Mela­nia miała żal do męża. Sama nie wie­działa, czy bar­dziej o to, że umarł za szybko, pozo­sta­wia­jąc ją samą, czy też dla­tego, że aku­rat tego dzia­ła­nia z nią nie skon­sul­to­wał. A prze­cież w ich domu to ona zawsze miała ostat­nie słowo!

Nie­mniej zgon Kle­mensa uświa­do­mił jej, że ona sama też nie jest nie­śmier­telna. I że są sprawy, które musi zała­twić, nie cze­ka­jąc na jutro, na ten odpo­wiedni dzień, który może wcale nie nadejść. Wie­rzyła, że na świe­cie powi­nien pano­wać porzą­dek. I spra­wie­dli­wość. I wła­śnie ona, Mela­nia, ten ład zapro­wa­dzi, przy­naj­mniej w inte­re­su­ją­cym ją zakre­sie. Dokład­nie tak posta­no­wiła.

Prze­szła dalej, kolejne witryny zupeł­nie jej nie zain­te­re­so­wały. Ciu­chy, ciu­chy, buty, her­baty. Buty. Buty. I jesz­cze raz buty… Jedne nawet przy­cią­gnęły jej uwagę, nie zdą­żyła im się jed­nak przyj­rzeć, bo nagle poczuła gwał­towne szarp­nię­cie i zupeł­nie nie wie­dząc jak, zna­la­zła się na ziemi.

– Prze­pra­szam, prze­pra­szam! – usły­szała dam­ski głos, ale stu­kot obca­sów wyraź­nie świad­czył o tym, że kobieta się nie zatrzy­mała. Mela­nia aż się zatrzę­sła z obu­rze­nia. I wstydu. Leżeć na ziemi w cen­trum han­dlo­wym! Też coś!

Na szczę­ście zna­la­zła się jakaś dobra dusza, a wła­ści­wie silna męska ręka, która pomo­gła jej wstać.

– Nic pani nie jest?

Oczy­wi­ście, że jej było! I to cał­kiem sporo. Przede wszyst­kim potężny uszczer­bek ponio­sła jej duma. Bolało kolano, na któ­rym z całą pew­no­ścią już następ­nego dnia roz­łoży się siniak we wszyst­kich kolo­rach fio­letu i zie­leni. No i – co poczuła w tej chwili chyba naj­do­tkli­wiej – ucier­piał obcas jej pra­wego buta.

– Nie, dzię­kuję – odpo­wie­działa jed­nak ze sła­bym uśmie­chem. – Chyba po pro­stu usiądę na chwilę przy sto­liku. Może wypiję kawę, o, tutaj. – Wska­zała witrynę nie­wiel­kiej kawiarni.

Męż­czy­zna pod­pro­wa­dził ją do sto­lika, potem odszedł do swo­ich spraw.

Na co mi przy­szło, pomy­ślała Mela­nia, ukła­da­jąc usta w skrzy­wie­nie pełne dez­apro­baty. Zamiast raczyć się dobrą kawą we wła­snej restau­ra­cji, napiję się lury w jakiejś dziu­rze. Świat się koń­czy! A wła­ści­wie już się skoń­czył. Przy­naj­mniej dla Kle­mensa, czyli też dla mnie w pew­nym sen­sie.

Potem jed­nak, gdy pochy­liła się nad fili­żanką pełną naparu, pomy­ślała, że ist­nieje, nie­wielka wpraw­dzie, ale jed­nak, szansa na cał­kiem nie­zły kawowy napar. A w każ­dym razie nie tak ohydny, jak się spo­dzie­wa­łam, pod­su­mo­wała w myślach.

– Prze­pra­szam, prze­pra­szam! – usły­szała znowu dam­ski głos. Kobieta mówiła zde­cy­do­wa­nie zbyt gło­śno. Absor­bo­wała sobą zbyt wiele osób. Mela­nia przy­brała zatem jak naj­su­row­szy wyraz twa­rzy, w zamy­śle odstrę­cza­jący, kobieta jed­nak dopa­dła sto­lika i opa­dła na krze­sło naprze­ciwko Mela­nii.

– Ja panią bar­dzo prze­pra­szam. – Przy­była nie dała Mela­nii dojść do słowa. – Ja wiem, jak to wyglą­dało. Prze­okrop­nie. Ale wiem też, że ktoś pani pomógł, a ja musia­łam gonić moją czte­ro­let­nią córkę. To jest po pro­stu nie­by­wałe. Ona potrafi roz­pły­nąć się w powie­trzu. Nie mogłam jej stra­cić z oczu nawet na chwilę, bo potem zosta­łoby mi już tylko wzy­wa­nie poli­cji. Mała jest tak szybka, że mam nadzieję kie­dyś zara­biać na jej wyni­kach sprin­ter­skich. Teraz odda­łam ją już ojcu, niech on poćwi­czy tro­chę kon­dy­cję. I wyska­kuje z kasy, w końcu święta, a dla mło­dej nie ma zbyt dużej ilo­ści zaba­wek. Potem pójdą sobie na zaple­cze, bo mąż pra­cuje tu jako kie­row­nik ochrony. W tym roku mała zaży­czyła sobie święta u tatu­sia w pracy. Oczy­wi­ście sta­wiam tę kawę, i może jesz­cze jakieś cia­steczko. Na prze­pro­siny, takie z całego serca. Zje pani coś słod­kiego, prawda? Pro­szę zro­bić mi ten zaszczyt i zjeść ze mną deser, bar­dzo panią pro­szę. A w ogóle to nic pani nie jest? Bo nie zapy­ta­łam z wra­że­nia. Mam nadzieję, że wszystko w porządku?

Mela­nia potrzą­snęła głową, lekko oszo­ło­miona.

– Za deser dzię­kuję i nie wiem, czy mi coś jest – odpo­wie­działa. – Chyba nie. Kolano mnie boli. I obcas się chwieje.

– Kolano? Czy wezwać pogo­to­wie? Ja znam dobrego, bar­dzo dobrego orto­pedę, to mój wujek, zaraz do niego zadzwo­nię. Zawiozę panią do leka­rza. Trzeba się prze­ba­dać, koniecz­nie…

– Nic mi nie jest – stwier­dziła Mela­nia sta­now­czo. Od pytlo­wa­nia mło­dej kobiety zaczy­nała ją boleć głowa.

– To dobrze, ale pani jest w szoku. Posiedźmy jesz­cze chwilę. Ja zamó­wię ten deser i wtedy pani zde­cy­duje, dobrze? A w ogóle to ja jestem Kry­styna. Kry­sia.

Po czym wstała i pode­szła do lady, zanim star­sza pani zdą­żyła jak­kol­wiek zare­ago­wać. Mela­nia miała nie­od­parte wra­że­nie, że jej szybko mówiąca towa­rzyszka pode­szła od nie­wła­ści­wej strony, omi­ja­jąc nie­wielką kolejkę. Nikt jej jed­nak nie zwró­cił uwagi. Może była tak prze­ko­nu­jąca, a może potra­fiła zaga­dać każ­dego. Nie­mniej już po czte­rech minu­tach wró­ciła do sto­lika z dwoma tale­rzy­kami.

– Podobno beza jest tutaj dosko­nała. Nie wiem, ni­gdy nie jadłam, choć bywam tu cza­sami, ale sta­ram się ogra­ni­czać sło­dy­cze. Jed­nak dzi­siaj to jest chyba szcze­gólny dzień. Muszę go osło­dzić, ni­gdy jesz­cze nikogo nie potrą­ci­łam w taki spo­sób. Ja panią naprawdę bar­dzo prze­pra­szam! Wyba­czy mi pani? – Gadała cały czas i ten moment, w któ­rym w końcu zamil­kła, Mela­nia przy­jęła z ulgą. Kiw­nęła też głową na zgodę, na co dziew­czyna zare­ago­wała z zachwy­tem i pytlo­wała dalej.

– To cudow­nie. Wspa­niale po pro­stu, dzię­kuję pani za wyro­zu­mia­łość. I oczy­wi­ście idziemy kupić nowe buty. Nie może pani cho­dzić na nie­sta­bil­nym obca­sie, to wyklu­czone. Oczy­wi­ście ja płacę. Tu jest dobry sklep, tam, po dru­giej stro­nie. Lubi pani tę markę? Bo ja ich cenię, dosyć dobre obu­wie, więc jeśli to pani nie prze­szka­dza, to tam wła­śnie kupimy nowe czó­łenka dla pani…

– Ale może naj­pierw zjedzmy tę bezę – jęk­nęła Mela­nia, prze­ry­wa­jąc w końcu sło­wo­tok kobiety.

Do nie­dawna, podob­nie jak jej roz­mów­czyni, ogra­ni­czała kalo­rie. Po co jed­nak miała to robić? Dla kogo mia­łaby dbać o figurę?

Szybko mówiąca kiw­nęła głową i po chwili jęk­nęła z roz­ko­szą:

– Ambro­zja. Wła­ści­wie dla­czego ja uni­kam sło­dy­czy?

– Dokład­nie to samo pyta­nie przed chwilą sobie zada­łam. Bo fak­tycz­nie, dobra ta beza – odpo­wie­działa Mela­nia. – A ta marka może być. – Wska­zała na sklep po dru­giej stro­nie alejki.

Dziew­czyna jed­nak miała przy­mknięte oczy i nie odpo­wie­działa. Mela­nia zatem też sku­piła się na dese­rze.

Sło­wo­tok powró­cił po oczysz­cze­niu tale­rzyka i trwał nie­prze­rwa­nie aż do momentu, w któ­rym pod­nio­sły się i prze­szły do sklepu obuw­ni­czego. Mela­nia oglą­dała wysta­wione pan­to­fle ze zmarsz­czo­nym czo­łem. W końcu wska­zała parę ciem­no­sza­rych czó­łe­nek na pię­cio­cen­ty­me­tro­wym obca­sie i popro­siła sprze­daw­czy­nię o odpo­wiedni roz­miar.

– Nie chcia­ła­bym być namolna, ale one są za tanie – stwier­dziła Kry­styna.

– Rze­czy­wi­ście, są na prze­ce­nie, ale fason jest nie­wła­ściwy. Wolę rze­czy kla­syczne, nie­ko­niecz­nie modne. A te wła­śnie takie są. Odpo­wia­dają mi.

Się­gnęła po przy­nie­sioną wła­śnie parę butów, przy­mie­rzyła je i prze­szła kilka kro­ków.

– Tak – powie­działa. – Bie­rzemy.

– Cóż za szybka decy­zja – skwi­to­wała ucie­szona Kry­styna.

– A te stare pro­szę wyrzu­cić – zadys­po­no­wała Mela­nia.

– A może jed­nak… do naprawy? Przeze mnie pozbywa się pani być może ulu­bio­nej pary butów…

– Zapew­niam panią, pani Kry­styno, że gdy­bym chciała, to nie zmu­si­łaby mnie pani do ich wyrzu­ce­nia. Mam zasadę, że jeśli kupuję coś nowego, pozby­wam się jakiejś sta­rej rze­czy. Nad­miar gar­de­roby nie skła­nia do ele­gan­cji. Dona­szamy stare ubra­nia zamiast czer­pać radość z tego, co wła­śnie sobie spra­wi­li­śmy. Poza tym wszel­kie prze­ła­do­wa­nie zaśmieca. Prze­strzeń i nasze głowy. Zatem stara para zostaje w skle­pie. Z prze­zna­cze­niem na śmieci.

– Gdyby jed­nak pani cze­goś potrze­bo­wała… nie wiem… orto­peda, cokol­wiek, to tu jest mój numer tele­fonu. – Kry­styna wrę­czyła Mela­nii kawa­łek kartki z zapi­sa­nym rzę­dem cyfr.

– Wspa­niale. Pro­szę zapi­sać także mój numer. Tak na wszelki wypa­dek. A teraz… Cóż, mam jed­nak pewną prośbę.

– Wszystko, co sobie pani życzy.

– Wszyst­kiego nie potrze­buję, ale…

Roz­ma­wiały kilka minut. Kry­styna oka­zała zdu­mie­nie, jed­nak kiw­nęła głową i stwier­dziła na koniec:

– Oczy­wi­ście, jak obie­ca­łam. A teraz pomogę pani przejść…

– Nowe buty są super­wy­godne – sta­now­czo zapro­te­sto­wała Mela­nia. – A ja potra­fię sama iść. Sły­sza­łam też, że dzwo­nił pani mąż, czas chyba prze­jąć córkę.

– Były mąż. – Kobieta mach­nęła ręką.

– A to szkoda. – Mela­nia się zafra­so­wała.

– Dla­czego? Nie ten, to inny.

– Dla dziecka nie. Dla niej ważny jest tata, a ten może być tylko jeden. Ja z moim mężem byłam ponad czter­dzie­ści lat. Byli­śmy tacy szczę­śliwi…

– Czter­dzie­ści lat? Podzi­wiam! – stwier­dziła Kry­styna.

– Niech pani już bie­gnie.

– Wła­śnie, wła­śnie. To do zoba­cze­nia, na pewno zadzwo­nię! I wszystko będzie, jak sobie pani życzy – zapew­niła, bie­gnąc już w stronę sklepu z zabaw­kami. Chyba. W każ­dym razie w któ­rąś stronę.

– Mówiąc to, nie mia­łam na myśli dosłow­nego rozu­mie­nia słowa „biec” – mruk­nęła do sie­bie Mela­nia.

Prze­szła koło sklepu, w któ­rym zwy­kle robiła zakupy. To był eks­klu­zywny butik, w któ­rym rachu­nek regu­lo­wała prze­le­wem, ni­gdy nie pyta­jąc o ceny poszcze­gól­nych pro­duk­tów. I zawsze dosta­wała towar uni­ka­towy, naj­wyż­szej jako­ści i ide­al­nie dosto­so­wany do potrzeb. Ten salon zawsze miło jej się koja­rzył. Dzi­siaj jed­nak odwró­ciła od niego wzrok. Niczego nie potrze­buję, pomy­ślała, po czym spoj­rzała na swoje stopy. Nie potrze­buję, ale mam nowe buty. Może i tak trzeba. W nowych butach dobrze wcho­dzi się w nowe życie. Widocz­nie tak miało być.

Prze­szła ostroż­nie jesz­cze jeden kory­tarz, tym razem posu­wa­jąc się bli­sko ściany. Tak na wszelki wypa­dek. Nowe buty były wygodne, cho­ciaż sta­rym też nic nie bra­ko­wało, a jed­nak wylą­do­wała na pod­ło­dze, z zadartą nie­ele­gancko spód­nicą. Ostroż­ność zatem nie zawa­dzi.

Po dro­dze uśmiech­nęła się, a nawet mach­nęła deli­kat­nie dło­nią mun­du­ro­wemu. Ochrona cen­trum han­dlo­wego nosiła uni­formy do złu­dze­nia przy­po­mi­na­jące służ­bowe ubiory poli­cjan­tów. A tego aku­rat ochro­nia­rza Mela­nia znała.

Nie miała już jed­nak czasu na roz­mowy. Zresztą oko­licz­no­ści nie sprzy­jały. Mela­nia doszła na sam skraj kory­ta­rza, w któ­rym dźwięki kolęd zda­wały się przy­tłu­mione. Spoj­rzała na neon i uśmiech­nęła się sze­roko.

NAIL & BEAUTY SPA – prze­czy­tała.

– Prze­cież mówi­łam, że spę­dzę święta w spa, prawda? – wymru­czała do sie­bie i prze­kro­czyła próg salonu.

Rozdział 2

– Dzień dobry, pani Mela­nio! – Jak zawsze, powi­tano ją nie­mal w ukło­nach już od samego progu.

– Dzię­kuję, że zechciała mnie pani jesz­cze przy­jąć, Kon­stan­cjo.

– Dla pani zawsze znajdę miej­sce. Zresztą przed świę­tami nawał pracy jest oczy­wi­sty. Ale za pół godziny zamy­kają cen­trum, zosta­niemy już tylko my, będzie wię­cej spo­koju. A tutaj, u pani, już koń­czymy. – Popa­trzyła na paznok­cie obsłu­gi­wa­nej wła­śnie klientki.

– Jesz­cze bał­wanki – dopo­mniała się Mag­da­lena. – Musi być świą­tecz­nie.

– Oczy­wi­ście – zgo­dziła się Kon­stan­cja. – Dla­tego jesz­cze kwa­dran­sik, pani Mela­nio. Może ciut wię­cej.

– Przy­szłam za wcze­śnie – odpo­wie­działa uspo­ka­ja­jąco star­sza pani. – Odro­binę się dener­wo­wa­łam, bo prze­cież dzi­siaj zamyka pani o czter­na­stej.

– Teo­re­tycz­nie za pół godziny. – Kon­stan­cja uśmiech­nęła się deli­kat­nie. – Ale pro­szę się nie przej­mo­wać. Dzi­siaj jest wyjąt­kowy dzień. Świą­teczny. Dzi­siaj pra­cuję dłu­żej.

– Pani Kon­stan­cja to zawsze taka uprzejma – zagad­nęła Mag­da­lena. – Nawet jeśli przy­szło jej pra­co­wać w Wigi­lię. Dzię­ku­jemy.

Kosme­tyczka mach­nęła ręką.

– W domu wszystko przy­go­to­wane, tylko odgrzać, nie ma o czym mówić.

Mela­nia sia­dła na krze­śle z cichym stęk­nię­ciem i poma­cała swoje kolano. Zaczy­nało puch­nąć.

– Coś się stało? – zain­te­re­so­wała się mani­kiu­rzystka.

– Prze­wró­ci­łam się. – Star­sza pani pokrę­ciła głową jakby z nie­do­wie­rza­niem. Myśl o zadar­tej kiecce była dla niej nie do znie­sie­nia.

– W naszym wieku to się może zda­rzyć – rzu­ciła ze śmie­chem klientka od bał­wan­ków, skąd­inąd znana Mela­nii.

– W naszym wieku? – Seniorka natych­miast zesztyw­niała. Wypro­sto­wała plecy i surowo spoj­rzała na Mag­da­lenę. – Wiek nie ma tu nic do rze­czy. Ktoś mnie potrą­cił.

– No to współ­czuję bar­dzo. – Kon­stan­cja posta­no­wiła się wtrą­cić. Znała ten ton Mela­nii, nie wró­żył niczego dobrego. A po co jej kon­flikty w salo­nie? I to tuż przed świę­tami?

– Ludzie to teraz prą przed sie­bie, nikogo nie widząc. Tylko wła­sny czu­bek nosa się dla nich liczy. – Mag­da­lena nie wyczuła sytu­acji. – Żeby w cen­trum han­dlo­wym prze­wró­cić star­szą panią!

– Słu­cham? – odparła Mela­nia lodo­wato.

– Oj tam, prze­stań. Nie róbmy z sie­bie młó­dek. Swoje na karku już mamy, a że tego nie widać? Ty wyglą­dasz pięk­nie i ja wyglą­dam pięk­nie, ale że strzyka w kola­nie i ple­cach, to nie zaprze­czysz.

Mela­nia nabrała gło­śno powie­trza.

– Jesteś nie­moż­liwa, Mag­da­leno. Młoda matka bie­gła za swoją czte­ro­latką. Prze­pra­szała mnie, wypi­ły­śmy razem kawę, a nawet kupiła mi nowe buty.

– Nowe buty? – Magda spoj­rzała na stopy Mela­nii. – Nie widać, żeby róż­niły się czymś od tych, które nosisz zwy­kle, cho­ciaż ty zmie­niasz obu­wie tak czę­sto, że nie spo­sób nadą­żyć. Ale dla­czego kaza­łaś sobie kupić buty?

– Niczego nie kaza­łam. – Mela­nia się ziry­to­wała. – Po pro­stu obcas się polu­zo­wał przy upadku.

– To nie­źle musia­łaś grzmot­nąć. – Mag­da­lena się zaśmiała, a Mela­nia pokrę­ciła głową.

– Twój język, doprawdy, pozo­sta­wia wiele do życze­nia – odparła.

– Mój język ide­al­nie, jak sądzę, oddaje grozę sytu­acji. Star­sza pani wali się na posadzkę w ruchli­wym cen­trum han­dlo­wym, łamiąc obcas i gru­cho­cząc kolano. Powinni wezwać pogo­to­wie.

– Dajże spo­kój. – Naga­by­wana zaci­snęła wargi.

– To może cho­ciaż coś zim­nego przy­ło­żymy, co? Pani Mela­nio?

– Może to nie­zły pomysł…

– Mam mro­żoną włosz­czy­znę na zupę. Taką, co to wie pani, wrzu­camy do kubka, doda­jemy wody, a po dwóch minu­tach w mikro­fali jest gotowa namiastka obiadu. Dosko­nałe roz­wią­za­nie, kiedy pracy jest tak strasz­nie dużo, jak teraz.

– Cóż, skoro nie ma nic innego… – Mela­nia czuła się skrę­po­wana. Mro­żonka na kola­nie? Rzecz kom­plet­nie bez gustu. W dodatku będzie musiała unieść skraj spód­nicy, a pod­czas upadku jej raj­stopy, deli­kat­nie rzecz ujmu­jąc, ucier­piały. Na szczę­ście ich cie­li­sty kolor tro­chę kamu­flo­wał dziurę i sieć dłu­gich oczek. Mela­nii jed­nak wystar­czyła świa­do­mość, że tam jest. Co by Kle­mens pomy­ślał, prze­le­ciało jej przez głowę. Jego żona w podar­tych raj­sto­pach wysta­wia spuch­nięte kolano na widok publiczny. Powin­nam pójść do domu, prze­brać się i przy­być tu kiedy indziej. Albo zamó­wić usługę w domu. Tyle że to nie­moż­liwe przed świę­tami. A nie­ważne, gdzie i z kim będę je spę­dzać – nie chcę paznokci z odro­stami!

Więc Mela­nia przy­jęła pod­su­nięte dru­gie krze­sło, poło­żyła na nim nogę, zadarła spód­nicę, ze wstrę­tem patrząc na jesz­cze nie­dawno bar­dzo ele­ganc­kie, cie­li­ste raj­stopy 60 DEN, i poło­żyła na kola­nie mro­żonkę.

Odczu­wała dys­kom­fort na wielu płasz­czy­znach. Przede wszyst­kim men­talny, poza tym te warzywa były naprawdę lodo­wate! Dzięki temu jed­nak kolano dość szybko prze­stało boleć, więc zde­cy­do­wała się pozo­stać w tej pozy­cji przez jakiś czas.

– Jak sobie radzisz? – zapy­tała Magda, przy­glą­da­jąc się tej kar­ko­łom­nej pozy­cji.

– Jak na razie, śred­nio mi wygod­nie – odpo­wie­działa Mela­nia.

– Nie pytam cię o posa­do­wie­nie pół­dup­ków na krze­śle, tylko o twoje życie.

– Rozu­miem, że jest to twoja pełna wraż­li­wo­ści forma wyra­że­nia kon­do­len­cji – stwier­dziła Mela­nia kwa­śno.

– Nic podob­nego. Wyrazy współ­czu­cia skła­da­łam ci na pogrze­bie Kle­mensa, a teraz czas się wziąć do życia. Masz dzieci, wnuki, restau­ra­cję.

– Jesteś jak pisto­let skał­kowy Rum­cajsa. – Wdowa zło­żyła usta w ciup. – Walisz przed sie­bie, a cel­ność masz roz­le­głą, tra­fiasz we wszystko w pro­mie­niu stu metrów. Infor­muję cię zatem, że radzę sobie cał­kiem dobrze. Nawet zupeł­nie, nad­spo­dzie­wa­nie i cał­ko­wi­cie, wręcz wyśmie­ni­cie.

– Jak ktoś tyle razy zaprze­cza, to… – Mag­da­lena uśmiech­nęła się współ­czu­jąco.

– Gdyby na cie­bie ktoś wpadł z ogrom­nym impe­tem, też by cię powa­liło na zie­mię. Dwu­dzie­sto­la­tek by leżał poko­tem. Nie wypo­mi­naj mi zatem wieku. A co do pozo­sta­łych spraw… Restau­ra­cja ma się świet­nie. Zapra­szam, wpad­nij, skosz­tuj, mamy tra­dy­cyj­nie przy­go­to­wane Bûche de Noël. I mako­wiec. Jak rów­nież wiele innych świą­tecz­nych pysz­no­ści, na miej­scu i na wynos. Jutro wpraw­dzie mamy zamknięte… Ale mogę z tobą poje­chać. Otwo­rzę i dla cie­bie znajdę coś pysz­nego. Poza tym obej­rzysz eks­po­zy­cję szo­pek, w tym roku poprze­sta­wia­łam je tro­chę. Ta naj­więk­sza stoi w przed­sionku. Do pozo­sta­łych doku­pi­łam tylko tro­chę figu­rek. Nie­mniej…

– Och, jestem pewna, że eks­po­zy­cja jest znie­wa­la­jąca. Jak zawsze w Moko­tow­skiej Pro­wan­sji. Te wszyst­kie krysz­ta­łowe kie­liszki, wypo­le­ro­wane sztućce, obrusy z jedwab­nej bawełny, sty­li­zo­wane na ludowo, w kratkę. Nie o to pyta­łam. Ja ty się mie­wasz?

– Cóż, po śmierci Kle­mensa doszło mi tro­chę obo­wiąz­ków. Musia­łam ina­czej roz­dzie­lić pracę, no i kom­plet­nie prze­or­ga­ni­zo­wać kon­trolę piw­niczki z winami. Całe szczę­ście wina mamy wła­sne, z win­nicy Domi­nika, pro­blem dostaw więc się nie poja­wił. Nie­mniej…

– Czy ty sie­bie sły­szysz? – weszła jej w słowo Mag­da­lena.

– Kle­mens zadbał o wina zarówno w restau­ra­cji, jak i w domu. – Mela­nia nie dała sobie prze­rwać. – Wiesz, że mamy spe­cjalną lodówkę i szafkę na wina? W domu? To nie­sa­mo­wite, jak potrafi sma­ko­wać dobre wino. Lecz wra­ca­jąc do meri­tum, sprawy zawo­dowe są jak naj­bar­dziej pod kon­trolą. W naj­lep­szym porządku, na nie­usta­ją­cej krzy­wej rosną­cej. Jeśli zaś pytasz o moje oso­bi­ste samo­po­czu­cie, to zapew­niam cię, że nie uwa­żam, iż jest to miej­sce i czas wła­ściwy do takich pry­wat­nych wynu­rzeń. Mogę jedy­nie dodać, że moje dzieci także mają się świet­nie. Jak zauwa­ży­łaś, mam dzieci i wnuki, one zaj­mują sporą część mojej uwagi. Żyję w oto­cze­niu kocha­ją­cej rodziny i mam się świet­nie.

– Atak zwy­kle ozna­cza obronę… – mruk­nęła Mag­da­lena.

– Czy tak może być? – Kon­stan­cja zde­cy­do­wała się w końcu wkro­czyć pomię­dzy dwie har­pie.

– Piękne – zachwy­ciła się Magda.

– Bał­wanki? – iro­nicz­nie zapy­tała Mela­nia.

– Jesz­cze tutaj dokoń­czę. Dosłow­nie moment – powie­działa Kon­stan­cja.

– Ele­menty świą­teczne to nie tylko pro­wan­sal­skie szopki – skwi­to­wała chłodno Magda.

– Ja też popro­szę bał­wanki – oznaj­miła pogod­nie Mela­nia. – Robi je pani feno­me­nal­nie. Jest pani artystką. Tylko takie ele­gant­sze, bez bro­katu – zwró­ciła się do Kon­stan­cji.

Mani­kiu­rzystka aż pokra­śniała z dumy.

– Nie jeste­śmy same, prawda? – Mela­nia zadała w końcu pyta­nie, które cały czas uwie­rało ją deli­kat­nie w dumę. Szcze­gól­nie tę wysta­wioną na widok publiczny w puch­ną­cym kola­nie.

– Skąd! – Kon­stan­cja się zaśmiała. – Pra­cow­nica za prze­pie­rze­niem robi brwi, a za dru­gim kolega koń­czy far­bo­wa­nie, zostało mu jesz­cze strzy­że­nie. Wszyst­kie chcemy być piękne na święta.

– Natu­ral­nie. Chyba już dość tego lodu – uznała Mela­nia, zdej­mu­jąc z kolana worek mro­żonki. Zasty­gła jed­nak w pół gestu, odwra­ca­jąc twarz do wej­ścia. W cen­trum han­dlo­wym poga­sły świa­tła.

I nie byłoby w tym nic dziw­nego, było już prze­cież po czter­na­stej. O tej godzi­nie cen­trum han­dlowe pla­nowo miało zostać zamknięte, o czym zresztą kil­ka­krot­nie przy­po­mi­nano przez gło­śniki. Fak­tycz­nie, nic dziw­nego… gdyby rap­tow­nie nie opa­dła także krata zamy­ka­jąca tę część kory­ta­rza.

– Co jest? – Zdzi­wiona Kon­stan­cja pode­szła do kraty i dotknęła jej pal­cem z nie­do­wie­rza­niem. – Ta krata ni­gdy nie opada.

Rozdział 3

– Co tak jebło? O, par­don. Nie wie­dzia­łem, że jesz­cze masz klientki. Choć wła­ści­wie to cał­kiem oczy­wi­ste. Ja też prze­cież pra­cuję, wszy­scy haru­jemy, jak to przed świę­tami. Co zatem, tak, hm, huk­nęło? – Ire­ne­usz wygło­sił swoje prze­mó­wie­nie na jed­nym wde­chu, wycho­dząc zza prze­pie­rze­nia oddzie­la­ją­cego część fry­zjer­ską od reszty salonu.

– Potrafi pan sku­pić na sobie uwagę – mruk­nęła Mela­nia.

– A jak. – Irek wyko­nał dłońmi taniec wokół wła­snego torsu, osta­tecz­nie umiesz­cza­jąc dło­nie z roz­ca­pie­rzo­nymi pal­cami na klatce pier­sio­wej.

– Krata opa­dła – stwier­dziła Kon­stan­cja, wciąż wpa­tru­jąc się w zaciem­niony kory­tarz.

– Prze­cież ni­gdy nie opada – zdzi­wił się młody fry­zjer.

– No wła­śnie. – Mani­kiu­rzystka w końcu sku­piła wzrok na współ­pra­cow­niku. – Dokończ lepiej klientkę, kratę pew­nie zaraz nam otwo­rzą.

Ire­ne­usz odwró­cił się z teatral­nym prych­nię­ciem i scho­wał za prze­pie­rze­niem. Chło­pak potra­fił robić wra­że­nie. Mela­nia widziała go już wie­lo­krot­nie, była prze­cież stałą klientką salonu. Irek obse­syj­nie dbał o włosy, przy czym jego tro­ska przy­bie­rała dość ory­gi­nalne formy. Obec­nie miał na gło­wie posta­wiony na sztywno poma­rań­czowy czub, włosy odra­sta­jące nad uszami ufar­bo­wano na kolor zie­lony. Mela­nia widziała już chło­paka w wer­sji z głową ogo­loną bądź z powy­ci­na­nymi w krót­kiej szcze­ci­nie skom­pli­ko­wa­nymi wzo­rami, a także z nie­dłu­gimi, cał­ko­wi­cie bia­łymi lokami. Bała się pomy­śleć w jego obec­no­ści o fio­le­cie. Był bez wąt­pie­nia ory­gi­na­łem, któ­rego nie dawało się prze­ga­pić. I może o to wła­śnie cho­dziło?

– Czy coś tutaj się wyda­rzyło? – Zza lek­kich, prze­suw­nych drzwi wyszła Fran­ciszka. Kiw­nęła grzecz­nie głową Mela­nii, po czym utkwiła wzrok w Kon­stan­cji.

– Zje­chała krata. Tak, wiem, że ni­gdy nie opada, może coś się zepsuło. Nie wiem, dla­czego teraz nas tu zamknięto.

– Zamknięto? Czy nas tutaj zamknięto? – Zza kosme­tyczki wyszła Ele­onora ubrana w fuk­sjowy kom­bi­ne­zon w roz­mia­rze XXS. Figurę miała, ow­szem, cał­kiem do tego upraw­nia­jącą, Mela­nia jed­nak uwa­żała, że w pew­nym wieku po pro­stu nie należy eks­po­no­wać ciała. Oczy­wi­ście, na głos ni­gdy by tego nie powie­działa, prze­cież ofi­cjal­nie „pewien wiek” wyru­go­wała ze swo­jego słow­nika. A może po pro­stu zazdro­ściła Ele­ono­rze odwagi.

Szcze­gól­nie że kom­bi­ne­zon zesta­wiony z czar­nymi lakie­ro­wa­nymi kozacz­kami i srebr­nym bobem na gło­wie Ele­onory wyglą­dał naprawdę nie­źle. Tylko te ciemne brwi, wła­ści­wie jedna. Druga dopiero miała być zro­biona. Może ta asy­me­tria spra­wiła, że po twa­rzach kobiet w salo­nie prze­mknęło led­wie dostrze­galne skrzy­wie­nie?

A może to rzęsy. Mela­nia nie była w sta­nie zro­zu­mieć, jak można sobie przy­kle­jać takie wycie­raczki do twa­rzy.

– Chwi­lowo jeste­śmy odizo­lo­wani – stwier­dziła pogod­nie Mag­da­lena. – Ale to prze­cież nic strasz­nego. Zaraz przyj­dzie ochrona i nas uwolni.

– Nie lubię być uwal­niana – stwier­dziła Ele­onora. – To zna­czy nie lubię musieć być uwal­niana. Zde­cy­do­wa­nie wolę brak krat wokół sie­bie.

– I za chwilę ten stan zosta­nie przy­wró­cony – uspo­ka­jała Kon­stan­cja. – Ale pięk­nie pani wygląda.

– Prawda? – Ela się ucie­szyła. – Franka ma złote ręce. Robi naj­pięk­niej­sze brwi w całym mazo­wiec­kim. Ale nie są za sze­ro­kie, co? – Z nie­po­ko­jem przy­sta­wiła twarz do lustra i oglą­dała się z namasz­cze­niem.

– Skądże znowu! – obu­rzyła się Kon­stan­cja. – Są ide­alne! Tylko jesz­cze tam, na pra­wym oku, chyba nie skoń­czy­ły­ście, co? – Mówiąc to, Kon­stan­cja wyko­nała głową jed­no­znaczny gest w stronę Fran­ciszki.

Ta bły­ska­wicz­nie się zre­flek­to­wała.

– A, dru­gie oko nam jesz­cze zostało. Ale to już szyb­ciutko będzie. Pani Ele­onoro, na chwilę zapra­szam jesz­cze na leżankę… – Franka chwy­ciła klientkę za łokieć i sta­now­czym ruchem popro­wa­dziła ją do sąsied­niego pomiesz­cze­nia.

– Naj­pięk­niej­sze brwi w całym mazo­wiec­kim? – zapy­tała kwa­śno Mela­nia.

– Też zwró­ci­łam na to uwagę. Jesz­cze dwa mie­siące temu nie chciała nawet sły­szeć, żeby poło­żyć się u tej dziew­czyny – skwi­to­wała Magda.

– Ty ją znasz? – Mela­nia wyra­ziła zdzi­wie­nie.

– Fran­ciszkę czy starą-róż-baby Ele­onorę?

– Frankę ja też znam. Tę drugą.

– Znam, nie znam. – Mag­da­lena wzru­szyła ramio­nami. – W salo­nie kosme­tycz­nym nawet jak kogoś nie znasz, to i tak wiesz, kto zacz.

– Bo mój salon inte­gruje – wtrą­ciła Kon­stan­cja.

– Rozu­miem. – Mela­nia pró­bo­wała zacho­wać się powścią­gli­wie, nie udało jej się jed­nak ukryć iro­nii w gło­sie.

– Fran­ciszka przy­szła do nas dwa mie­siące temu led­wie po kur­sie – wtrą­ciła Kon­stan­cja. – I w ciągu dosłow­nie kilku dni zyskała uzna­nie klien­tek. To aż nie­sły­chane, żeby w takim tem­pie! – Pokrę­ciła głową.

– Zdolna widocz­nie – sko­men­to­wała Magda.

– Pani Mela­nia ją pole­cała. Nie wie­rzy­łam, że da radę dziew­czyna.

– Mela­nia? Ty pole­ci­łaś kosme­tyczkę? – Magda nie kryła zdu­mie­nia. Wyra­ziła je całą sobą, uno­sząc brwi, ręce, a nawet pod­no­sząc się mini­mal­nie z krze­sła. Pyta­nie zadała też zadzi­wia­jąco gło­śno.

– Dziew­czyna kie­dyś pra­co­wała u mnie jako kel­nerka – wynio­śle odpo­wie­działa Mela­nia. – Ale ma kło­poty z krę­go­słu­pem. Musiała się prze­bran­żo­wić.

– Coś nie­praw­do­po­dob­nego – zakpiła Magda. – Kró­lowa pro­wan­sal­skiego lodu ma serce!

– Chyba się na mnie dzi­siaj uwzię­łaś.

– Skądże. Gdzież­bym śmiała. Po pro­stu…

– Gotowe – prze­rwała Mag­dzie Kon­stan­cja. – Pro­szę oce­nić.

– Piękne. – Mag­da­lena wes­tchnęła z zachwy­tem.

– Tak. Pozwolę sobie przy­po­mnieć, że życzy­ła­bym sobie podobne – dodała Mela­nia, zer­ka­jąc z boku.

– Ty mówi­łaś poważ­nie? Naprawdę chcesz podobne? Świat się koń­czy. Ni­gdy nie sły­sza­łam, byś chciała cokol­wiek po kimś powie­lać.

– Bo i nie zamie­rzam. Powie­dzia­łam podobne, nie takie same. U mnie na obu rękach będą bał­wanki. Ty masz na lewej gwiazdkę. Poza tym bał­wa­nek ma być bez bro­katu i na czer­wo­nym paznok­ciu, a wszyst­kie pozo­stałe będą białe.

– Uf, co za ulga. Czyli nie będzie tak jak u mnie! Wyzy­wa­jąca czer­wień na wszyst­kich dzie­się­ciu pal­cach! – Magda osten­ta­cyj­nie wywró­ciła oczami.

– Czer­wień jest kla­syczna i ele­gancka – odpa­ro­wała Mela­nia. – Jed­nak nie musi towa­rzy­szyć mi wszę­dzie. Prze­siądź się, moja kolej.

– A może jed­nak by tak spraw­dzić, co z tą kratą? – Mag­da­lena zer­k­nęła w stronę opu­sto­sza­łego kory­ta­rza.

– Zaraz zadzwo­nię do ochrony – stwier­dziła Kon­stan­cja. – Chcia­łam tylko skoń­czyć pani malunki.

Wła­ści­cielka salonu skoń­czyła uprzą­ta­nie sta­no­wi­ska i prze­szła na zaple­cze.

– Nic się nie zmie­ni­łaś – powie­działa Mag­da­lena. – Kąśliwa jak zawsze.

– Mistrzyni i tak nie dorów­nam. Wciąż mnie w tym wyprze­dzasz o lata świetlne.

– Nie będziemy się biły o palmę pierw­szeń­stwa. Jak zamie­rzasz spę­dzić święta?

– Dzi­siaj odpo­czy­wam w naj­lep­szym towa­rzy­stwie. – Mela­nia uśmiech­nęła się sze­roko. – Wła­snym.

– Sama sobie ofia­ru­jesz naj­lep­sze pre­zenty – dodała Mag­da­lena roz­ba­wiona.

– Dokład­nie. A jutro zapewne wybiorę się do Bar­bary i Arka­diu­sza – skła­mała Mela­nia.

– Stara gwar­dia – rzu­ciła z wes­tchnie­niem Magda.

– Od lat spę­dzamy razem pierw­szy dzień świąt. Choć wcale nie wiem, czy w tym roku jestem naj­lep­szym kom­pa­nem do wspól­nego spę­dza­nia czasu. Chyba nawet wola­ła­bym posie­dzieć sama. Od śmierci Kle­mensa cią­gle jestem w ruchu. Sprawy restau­ra­cji pochło­nęły moją uwagę, poza tym u dzieci, wła­ści­wie u wnu­ków, cią­gle coś się dzieje. Mam wra­że­nie, że córka szybko opła­kała śmierć ojca, Grze­gorz jed­nak… Cóż, dla niego żałoba była naj­trud­niej­sza. Nawet, szcze­rze mówiąc, byłam zdu­miona, jak bar­dzo ją prze­ży­wał. I dla­tego chyba Woj­tek też potrze­buje wię­cej uwagi.

– Woj­tek to syn Grześka?

Mela­nia kiw­nęła głową.

– Sie­dem­na­sto­letni. W tym wieku każda sprawa jest na śmierć i życie. Chyba nie zna­łam Kle­mensa od tej strony. Oka­zało się, że miał z wnu­kiem cał­kiem wiele wspól­nego. Spo­dzie­wa­łam się raczej, że Olga, córka Hono­raty, będzie bar­dziej tęsk­nić za dziad­kiem, a tutaj zasko­cze­nie.

– Może po pro­stu kobiety w waszej rodzi­nie są sil­niej­sze – zakpiła Magda.

Mela­nia odru­chowo chwy­ciła jeden z leżą­cych na sto­liku prób­ni­ków kolo­rów.

– Ładne te nowe odcie­nie – powie­działa w zamy­śle­niu.

– W ogóle dużo nowo­ści jest dobrych i faj­nych – zri­po­sto­wała Mag­da­lena.

– Chcesz powie­dzieć, że tylko my zosta­ły­śmy wciąż stare?

– Jakie? Nie dalej niż dwa­dzie­ścia minut temu twier­dzi­łaś, że nie znasz takich słów.

– Pre­cy­zyj­nie rzecz ujmu­jąc, cho­dziło o to, że wiek nie ma wpływu na prze­wra­ca­nie się w zatło­czo­nym cen­trum han­dlo­wym. Nie­mniej dobrze wyczu­łaś sar­kazm. Nie jeste­śmy, oczy­wi­ście, stare. Doświad­czone, ow­szem, ale nie zdą­ży­ły­śmy jesz­cze zjeść wszyst­kich rozu­mów. Moją mło­dość i cie­ka­wość świata widać cho­ciażby w tym, jak potra­fię zachwy­cać się nowymi lakie­rami do paznokci.

– Zachwy­cać się? Czy ty sama sie­bie sły­szysz? Mło­dość uza­leż­niasz od koloru mazi­dełka? Nie poznaję cię.

Mela­nia spoj­rzała na kole­żankę pyta­jąco.

– Powie­dzia­łaś, że, cytuję, „ładne te nowe odcie­nie” – iro­ni­zo­wała Mag­da­lena. – Gdzie tutaj zachwyt? To emo­cja powścią­gnięta niczym koło­wro­tek odło­żony na półkę.

– Koło­wro­tek?

– Taki od wędki. Jak leży, zna­czy żyłkę ma zwi­niętą. Czyli nie jest roz­rzutny.

– Dale­kie sko­ja­rze­nia. W dodatku węd­kar­skie. Czy kie­dy­kol­wiek mia­łaś wędkę w rękach? – Mela­nia nie ukry­wała zdzi­wie­nia.

– Żar­tu­jesz? – prych­nęła ura­żona Magda. – Mogła­bym znisz­czyć paznok­cie. Coś długo nie ma tej Kon­stan­cji.

Zamil­kły, wpa­tru­jąc się w har­mo­nij­kowe drzwiczki pro­wa­dzące na zaple­cze salonu. Tam znik­nęła Kon­stan­cja. I tam pano­wała teraz kom­pletna cisza, cho­ciaż…

– Kon­stan­cja miała dzwo­nić do ochrony, prawda? – upew­niła się Mag­da­lena.

– Tak twier­dziła.

– Ale byłoby ją sły­chać. To tylko cien­kie pleksi.

– A jest zupeł­nie cicho. – Mela­nia też wyra­ziła nie­po­kój.

– Może tam zaj­rzymy?

– A tak wypada? Komuś wcho­dzić w jego pry­watną prze­strzeń?

– Pry­watną? – Magda pokrę­ciła głową. – Mówiąc szcze­rze, chcia­ła­bym już stąd wyjść. Paznok­cie ma zro­bione, a potrze­buję, cóż, ustron­nego miej­sca. – Mag­da­lena od dłu­żej chwili tro­chę wier­ciła się na krze­śle.

Nie musiały jed­nak wcho­dzić na zaple­cze. Kon­stan­cja poja­wiła się w odsu­nię­tych drzwicz­kach z wyra­zem dez­orien­ta­cji na twa­rzy. Trzy­mała w ręku smart­fon i spo­glą­dała na niego nie­pew­nie.

– Czy coś pani dolega? – zanie­po­ko­iła się Mela­nia.

– Ja… – zaczęła Kon­stan­cja.

– Jest pani prze­okrop­nie blada.

– Dodzwo­niła się pani? Co się stało? – Do pytań dołą­czyła Mag­da­lena.

– Tele­fon ochrony nie odpo­wiada. Naj­pierw długo cze­ka­łam, sygnał był taki nor­malny, a potem zamilkł. Za dru­gim razem tak samo. Nikt nie ode­brał. Jakby tam nikogo nie było. – Kosme­tyczka poma­chała trzy­ma­nym w ręku tele­fo­nem i popa­trzyła na dwie klientki dość nie­przy­tom­nym wzro­kiem. – Komórka nie działa.

– Tak się zda­rza. Może się roz­ła­do­wała? – zasta­no­wiła się na głos Mela­nia.

W tym cza­sie Mag­da­lena już wycią­gała ze swo­jej ele­ganc­kiej torebki tele­fon.

– Mój też nie ma zasięgu – stwier­dziła po chwili skon­ster­no­wana.

– Ja zawsze stąd nor­mal­nie wyko­nuję połą­cze­nia i je odbie­ram. – Mela­nia wes­tchnęła i się­gnęła po swoją mar­kową torebkę. Wcze­śniej pamię­tała, by usta­wić ją tak, by dys­kretne logo zostało dostrze­żone przez Mag­da­lenę. Ni­gdy, prze­nigdy, nie kupi­łaby torebki z wiel­kim logo­ty­pem żad­nej marki. Co nie zna­czy, że nie ceniła luk­su­so­wej galan­te­rii.

Wycią­gnęła tele­fon i popa­trzyła na niego dokład­nie tak samo nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem, jak chwilę wcze­śniej na swoje apa­raty Kon­stan­cja i Mag­da­lena.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki