Salon spełnionych marzeń - Agnieszka Lis - ebook + książka

Salon spełnionych marzeń ebook

Lis Agnieszka

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wigilia. Salon kosmetyczny w centrum handlowym. Tego dnia otwarty jest dłużej ze względu na zatrzęsienie klientów. Każda kobieta chce dopieścić fryzurę i paznokcie. Nagle w wejściu zakładu opada ciężka krata, a wszyscy będący w środku zostają uwięzieni. Telefony nie działają, centrum handlowe jest zamknięte, a ochrona najwyraźniej już zaczęła świętować, bo nikt nie odpowiada na wołania o pomoc. Atmosfera gęstnieje, a z czasem staje się trudna do zniesienia, bo wychodzi na jaw, że poszczególne osoby coś jednak o sobie wiedzą, a wszystkich uwięzionych, bez wyjątku, zna jedna z klientek salonu ‒ Melania. Przypadek? Wątpliwe, ponieważ okazuje się, że do każdego z obecnych ma o coś pretensje. W szafie na zapleczu natomiast – jakżeby inaczej – zostaje znaleziony trup.

Czy magia świąt Bożego Narodzenia zadziała? Przecież wszyscy tak na nią zawsze czekają…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 252

Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna książka , która porusza bardzo ważne tematy , takie nieświąteczne ale za takie, z którymi wielu z nas boryka się w życiu lub będzie się z nimi jeszcze borykać . Żałoba po stracie bliskiej osoby , depresja , bycie nieakceptowanym przez środowisko to tylko część problemów , z którymi borykają się bohaterowie. W książce pojawiają się bohaterowie znani z wcześniejszej serii świątecznej autorki. Polecam gorąco.
00



Rozdział 1

Mela­nia weszła do cen­trum han­dlo­wego dyna­micz­nie i z unie­sioną głową. Zawsze tak akcen­to­wała swoje poja­wie­nie się gdzie­kol­wiek, choć ostat­nio ener­gii wystar­czało jej już tylko na pierw­sze wra­że­nie. Nikomu się do tego nie przy­zna­wała, nawet przed lustrem, wiek jed­nak zaczął sta­no­wić pewną nie­do­god­ność. Ale po co o tym mówić? Wciąż nosiła się więc pro­sto i spo­glą­dała na oto­cze­nie z błą­ka­ją­cym się na war­gach uśmie­chem dys­tyn­go­wa­nej damy. Tak jak teraz.

Zde­rzyła się ze ścianą sta­now­czo zbyt gło­śnych świą­tecz­nych pio­se­nek. Kako­fo­nia melo­dii docho­dzą­cych rów­no­cze­śnie ze skle­pów i kory­ta­rzo­wych gło­śni­ków zgrzy­tała w uszach. Mela­nia aż się wzdry­gnęła i z dez­apro­batą pokrę­ciła głową. Nie do takich dźwię­ków była przy­zwy­cza­jona. Świą­teczne prze­boje w jej domu śpie­wał Frank Sina­tra i Nat King Cole, a nie… Cóż, nie zamie­rzała tego nazy­wać.

Obo­jęt­nie zlu­stro­wała naj­bliż­sze wystawy, obwie­szone bomb­kami i reni­fer­kami, w końcu zatrzy­mała się przed witryną sklepu dzie­cię­cego. Potrzą­snęła głową z nie­do­wie­rza­niem. Mie­niło się tam i krę­ciło prak­tycz­nie wszystko. Począw­szy od karu­zeli do wózka nie­mow­lę­cego, obwie­szonej lukro­wa­nymi sztucz­nym bro­ka­tem bał­wan­kami, aż po duży zestaw kolejki z kloc­ków, w któ­rej loko­mo­tywa wypusz­czała dym z komina. Bro­ka­towy, oczy­wi­ście. Pociąg prze­jeż­dżał zatem przez zaspy migo­czą­cego w halo­ge­no­wych lam­pach śniegu. Cie­kawe, kto to sprząta, prze­mknęło przez głowę Mela­nii. Wyobra­ziła sobie kłót­nie sprze­daw­czyń. Lub zeszyt z zapi­sa­nymi dyżu­rami. Kto chętny do zamia­ta­nia zwa­łów lśnią­cych, uro­czych dro­bi­nek, oble­pia­ją­cych ciało niczym strój gim­na­styczki?, pomy­ślała. Już widzę, jak po całym dniu przed­świą­tecz­nego skle­po­wego sza­leń­stwa tym dziew­czy­nom chce się tarzać w błysz­czą­cym sztucz­nym śniegu. Zresztą w ogóle per­so­nel skle­pów jest, jak sądzę, wykoń­czony. W końcu to Boże Naro­dze­nie. Całe szczę­ście, że dziś już Wigi­lia i skoń­czy się to sza­leń­stwo.

Kobietę zacie­ka­wiła wystawa z wie­czo­ro­wymi suk­niami. Pode­szła zain­try­go­wana długą ciem­no­zie­loną kre­acją, z ręka­wami trzy czwarte i głę­bo­kim dekol­tem na ple­cach. Ide­alna, pomy­ślała odru­chowo, wyobra­ża­jąc sobie sie­bie przed lustrem. A potem przy­po­mniała sobie, że nie ma dla kogo wło­żyć takiej sukni. Ba! Dotarło do niej, że w tym roku w ogóle nie ma powodu świę­to­wać. I że na wła­sne życze­nie została na cały oko­ło­świą­teczny czas zupeł­nie sama. Kosz­to­wało ją to sporo wysiłku. Dzieci – córkę Hono­ratę i syna Grze­go­rza wraz z rodzi­nami – namó­wiła na wyjazd do ich brata Domi­nika, który kilka lat wcze­śniej prze­pro­wa­dził się do Alza­cji. Tam zajął się uprawą wino­gron i pro­duk­cją wina w odzie­dzi­czo­nej po dale­kim krew­nym win­nicy. Wino… To był w ich rodzi­nie temat ważny. Przy czym czas prze­szły jest ade­kwatny, pomy­ślała sar­ka­stycz­nie. Był ważny, bar­dzo nawet, dla Kle­mensa. A dla mnie? Może kie­dyś znowu będzie. Wła­ści­wie powi­nien być. Pomy­ślę o tym póź­niej.

Przy­ja­ciół, któ­rzy zapro­sili ją na wie­cze­rzę wigi­lijną i wła­ści­wie na całe święta, zapew­niła, że wyjeż­dża z kuzynką do spa. Nie było łatwo, nie chcieli wie­rzyć, bo ni­gdy z żadną kuzynką nie utrzy­my­wała kon­tak­tów. Nawet o niej nie wspo­mi­nała! Musiała się posta­rać i udo­wod­nić zażyłą rela­cję. Posłu­żyła się rodzin­nym albu­mem z wypło­wia­łymi zdję­ciami i cał­kiem reali­styczną, choć sfał­szo­waną kore­spon­den­cją mailową, że nie tylko taką kuzynkę ma, ale też że utrzy­muje z nią kon­takt.

W to ostat­nie nawet jej dzieci nie chciały uwie­rzyć.

– Mamo, z cio­cią Hen­ryką? Poje­dziesz do spa z cio­cią Henią? – Hono­rata, córka Mela­nii, z nie­do­wie­rza­nia zbyt gło­śno odło­żyła sztućce, stu­ka­jąc o por­ce­la­nowy tale­rzyk.

– Ten matu­za­lem w spód­nicy? – dołą­czył Grze­gorz, star­szy syn Mela­nii. – Ona w ogóle wie, co to spa?

– Zacho­wuj się. – Mela­nia surowo spoj­rzała na córkę. – Hała­so­wa­nie sztuć­cami o zastawę sto­łową nie jest w dobrym tonie. A co do ciotki Hen­ryki… Cóż, może dotych­czas jesz­cze – ostat­nie słowo pod­kre­śliła – nie była w spa, ale cał­ko­wi­cie prze­ko­nał ją fakt, że poje­dzie tam zupeł­nie za darmo.

– Pomi­ja­jąc aspekt finan­sowy… – zaczęła Hono­rata.

– Wła­ści­wie nie pomi­ja­jąc – prze­rwał jej Grze­siek. – Ciotka gotowa jest wyrwać komuś wszyst­kie włosy z głowy, jeśli napo­mkniesz nie­chcący, że jeden z nich może być złoty. Jej wyczy­nów pod­czas podziału majątku po dziad­kach nie da się zapo­mnieć. Na pewno chcesz spę­dzić święta wła­śnie z nią?

– O to samo mia­łam zapy­tać – powie­działa z wyraźną tro­ską Hono­rata.

– Łączą nas mło­dzień­cze wspo­mnie­nia – stwier­dziła spo­koj­nie Mela­nia. – Wszystko to, co widzi­cie na tych zdję­ciach, i jesz­cze o wiele, wiele wię­cej. Ona bawiła się z Kle­men­sem w cho­wa­nego, zanim jesz­cze go pozna­łam. Potrze­buję takiej nostal­gicz­nej podróży. A w hotelu łatwo można się, jeśli zacho­dzi taka potrzeba, odizo­lo­wać. Wystar­czy ból głowy i już jestem w swoim pokoju. Albo przy­cho­dzi nagła ochota, żeby popły­wać, a basen zwy­kle niwe­luje moż­li­wo­ści nie­po­żą­da­nych kon­wer­sa­cji. Tak, tego wła­śnie chcę.

Mela­nia musiała oznaj­mić to kil­ka­krot­nie, zanim rodzina w końcu uwie­rzyła. Dzieci i wnuki już w dru­gim tygo­dniu grud­nia wsia­dły do samo­cho­dów i wyru­szyły do Alza­cji z zamia­rem wyko­rzy­sta­nia wspól­nego czasu. Po raz pierw­szy od kilku lat cała rodzina miała być w kom­ple­cie. Hono­rata i Łukasz wraz z Olgą i Paw­łem, Grze­siek i Dag­mara z Wojt­kiem oraz Domi­nik, Seba­stian i ich przy­spo­so­biona córka Amanda. Miało zabrak­nąć tylko Kle­mensa. I nestorki rodu.

Mela­nia musiała się też napra­co­wać, by prze­ko­nać przy­ja­ciół, któ­rzy rów­nież nie byli sko­rzy do pozo­sta­wie­nia jej samej w święta.

Ode­tchnęła, kiedy w końcu wszy­scy wokół zajęli się swo­imi spra­wami. Pre­zen­tami, deko­ra­cjami, wypie­kami. Mela­nia zado­wo­liła się sznu­rami lam­pek roz­wie­szo­nymi w ogro­dzie, stro­ikiem umiesz­czo­nym w oknie i nie­wielką cho­inką, którą roz­sta­wił w jej czę­ści domu Grze­gorz. Pozo­sta­wiła jed­nak drzewko nie­ustro­jone. Święta bez Kle­mensa były dla niej po pro­stu nie­istotne.

W odróż­nie­niu od wła­snej prze­strzeni zatrosz­czyła się o wystrój swo­jej restau­ra­cji, Moko­tow­skiej Pro­wan­sji. Zro­biła to z prze­ko­na­nia, że dla klien­tów wszystko musi być dopra­co­wane. Zda­wała sobie jed­nak sprawę, że to dzia­ła­nie zastęp­cze – w restau­ra­cji wszystko mogło się krę­cić bez niej. Wie­lo­let­nia załoga była świet­nie wyszko­lona, trzy­mała wyso­kie stan­dardy. Mela­nia sama prze­cież o to zadbała. W chwi­lach prze­rwy, na które jed­nak nie pozwa­lała sobie zbyt czę­sto, myślała, że prze­cież to i tak nie ma zna­cze­nia. Moko­tow­ska Pro­wan­sja będzie musiała pora­dzić sobie beze mnie.

I gdy w końcu Mela­nia osią­gnęła swój cel i po trwa­ją­cych dłu­gie tygo­dnie zabie­gach została sama, pomy­ślała ze smut­kiem, za to wbrew logice: Jak łatwo im wszyst­kim było się mnie pozbyć. A teraz krą­żyła sama po cen­trum han­dlo­wym i zasta­na­wiała się, co zro­bić z nad­mia­rem wol­nego czasu. Bo miała jesz­cze… Tak, miała jesz­cze przy­naj­mniej dwie wolne godziny.

Potrze­bo­wała spo­koju, na pewno. Musiała odre­ago­wać inten­sywne ostat­nie mie­siące, a przede wszyst­kim prze­żyć żałobę. Jej mąż Kle­mens zmarł latem, cał­ko­wi­cie nie­spo­dzie­wa­nie. Na nic się nie skar­żył, po pro­stu był, żył, funk­cjo­no­wał, zaj­mo­wał się firmą dys­try­bu­ującą wina, a w prze­rwach peł­no­eta­towo uwiel­biał swoją żonę. Choć wła­ści­wie odwrot­nie. Wiel­bie­nie Mela­nii było jego zaję­ciem pod­sta­wo­wym, cała reszta dopeł­nie­niem. A pew­nego dnia upadł, zsi­niał i zamknął oczy. Nie odzy­skał już przy­tom­no­ści. Lekarz twier­dził, że serce Kle­mensa było w fatal­nym sta­nie i prak­tycz­nie nie jest moż­liwe, żeby nie odczu­wał dole­gli­wo­ści. A jed­nak ni­gdy się nie skar­żył. Nie zająk­nął się nawet!

I jak tu wie­rzyć męż­czyź­nie? Mela­nia miała żal do męża. Sama nie wie­działa, czy bar­dziej o to, że umarł za szybko, pozo­sta­wia­jąc ją samą, czy też dla­tego, że aku­rat tego dzia­ła­nia z nią nie skon­sul­to­wał. A prze­cież w ich domu to ona zawsze miała ostat­nie słowo!

Nie­mniej zgon Kle­mensa uświa­do­mił jej, że ona sama też nie jest nie­śmier­telna. I że są sprawy, które musi zała­twić, nie cze­ka­jąc na jutro, na ten odpo­wiedni dzień, który może wcale nie nadejść. Wie­rzyła, że na świe­cie powi­nien pano­wać porzą­dek. I spra­wie­dli­wość. I wła­śnie ona, Mela­nia, ten ład zapro­wa­dzi, przy­naj­mniej w inte­re­su­ją­cym ją zakre­sie. Dokład­nie tak posta­no­wiła.

Prze­szła dalej, kolejne witryny zupeł­nie jej nie zain­te­re­so­wały. Ciu­chy, ciu­chy, buty, her­baty. Buty. Buty. I jesz­cze raz buty… Jedne nawet przy­cią­gnęły jej uwagę, nie zdą­żyła im się jed­nak przyj­rzeć, bo nagle poczuła gwał­towne szarp­nię­cie i zupeł­nie nie wie­dząc jak, zna­la­zła się na ziemi.

– Prze­pra­szam, prze­pra­szam! – usły­szała dam­ski głos, ale stu­kot obca­sów wyraź­nie świad­czył o tym, że kobieta się nie zatrzy­mała. Mela­nia aż się zatrzę­sła z obu­rze­nia. I wstydu. Leżeć na ziemi w cen­trum han­dlo­wym! Też coś!

Na szczę­ście zna­la­zła się jakaś dobra dusza, a wła­ści­wie silna męska ręka, która pomo­gła jej wstać.

– Nic pani nie jest?

Oczy­wi­ście, że jej było! I to cał­kiem sporo. Przede wszyst­kim potężny uszczer­bek ponio­sła jej duma. Bolało kolano, na któ­rym z całą pew­no­ścią już następ­nego dnia roz­łoży się siniak we wszyst­kich kolo­rach fio­letu i zie­leni. No i – co poczuła w tej chwili chyba naj­do­tkli­wiej – ucier­piał obcas jej pra­wego buta.

– Nie, dzię­kuję – odpo­wie­działa jed­nak ze sła­bym uśmie­chem. – Chyba po pro­stu usiądę na chwilę przy sto­liku. Może wypiję kawę, o, tutaj. – Wska­zała witrynę nie­wiel­kiej kawiarni.

Męż­czy­zna pod­pro­wa­dził ją do sto­lika, potem odszedł do swo­ich spraw.

Na co mi przy­szło, pomy­ślała Mela­nia, ukła­da­jąc usta w skrzy­wie­nie pełne dez­apro­baty. Zamiast raczyć się dobrą kawą we wła­snej restau­ra­cji, napiję się lury w jakiejś dziu­rze. Świat się koń­czy! A wła­ści­wie już się skoń­czył. Przy­naj­mniej dla Kle­mensa, czyli też dla mnie w pew­nym sen­sie.

Potem jed­nak, gdy pochy­liła się nad fili­żanką pełną naparu, pomy­ślała, że ist­nieje, nie­wielka wpraw­dzie, ale jed­nak, szansa na cał­kiem nie­zły kawowy napar. A w każ­dym razie nie tak ohydny, jak się spo­dzie­wa­łam, pod­su­mo­wała w myślach.

– Prze­pra­szam, prze­pra­szam! – usły­szała znowu dam­ski głos. Kobieta mówiła zde­cy­do­wa­nie zbyt gło­śno. Absor­bo­wała sobą zbyt wiele osób. Mela­nia przy­brała zatem jak naj­su­row­szy wyraz twa­rzy, w zamy­śle odstrę­cza­jący, kobieta jed­nak dopa­dła sto­lika i opa­dła na krze­sło naprze­ciwko Mela­nii.

– Ja panią bar­dzo prze­pra­szam. – Przy­była nie dała Mela­nii dojść do słowa. – Ja wiem, jak to wyglą­dało. Prze­okrop­nie. Ale wiem też, że ktoś pani pomógł, a ja musia­łam gonić moją czte­ro­let­nią córkę. To jest po pro­stu nie­by­wałe. Ona potrafi roz­pły­nąć się w powie­trzu. Nie mogłam jej stra­cić z oczu nawet na chwilę, bo potem zosta­łoby mi już tylko wzy­wa­nie poli­cji. Mała jest tak szybka, że mam nadzieję kie­dyś zara­biać na jej wyni­kach sprin­ter­skich. Teraz odda­łam ją już ojcu, niech on poćwi­czy tro­chę kon­dy­cję. I wyska­kuje z kasy, w końcu święta, a dla mło­dej nie ma zbyt dużej ilo­ści zaba­wek. Potem pójdą sobie na zaple­cze, bo mąż pra­cuje tu jako kie­row­nik ochrony. W tym roku mała zaży­czyła sobie święta u tatu­sia w pracy. Oczy­wi­ście sta­wiam tę kawę, i może jesz­cze jakieś cia­steczko. Na prze­pro­siny, takie z całego serca. Zje pani coś słod­kiego, prawda? Pro­szę zro­bić mi ten zaszczyt i zjeść ze mną deser, bar­dzo panią pro­szę. A w ogóle to nic pani nie jest? Bo nie zapy­ta­łam z wra­że­nia. Mam nadzieję, że wszystko w porządku?

Mela­nia potrzą­snęła głową, lekko oszo­ło­miona.

– Za deser dzię­kuję i nie wiem, czy mi coś jest – odpo­wie­działa. – Chyba nie. Kolano mnie boli. I obcas się chwieje.

– Kolano? Czy wezwać pogo­to­wie? Ja znam dobrego, bar­dzo dobrego orto­pedę, to mój wujek, zaraz do niego zadzwo­nię. Zawiozę panią do leka­rza. Trzeba się prze­ba­dać, koniecz­nie…

– Nic mi nie jest – stwier­dziła Mela­nia sta­now­czo. Od pytlo­wa­nia mło­dej kobiety zaczy­nała ją boleć głowa.

– To dobrze, ale pani jest w szoku. Posiedźmy jesz­cze chwilę. Ja zamó­wię ten deser i wtedy pani zde­cy­duje, dobrze? A w ogóle to ja jestem Kry­styna. Kry­sia.

Po czym wstała i pode­szła do lady, zanim star­sza pani zdą­żyła jak­kol­wiek zare­ago­wać. Mela­nia miała nie­od­parte wra­że­nie, że jej szybko mówiąca towa­rzyszka pode­szła od nie­wła­ści­wej strony, omi­ja­jąc nie­wielką kolejkę. Nikt jej jed­nak nie zwró­cił uwagi. Może była tak prze­ko­nu­jąca, a może potra­fiła zaga­dać każ­dego. Nie­mniej już po czte­rech minu­tach wró­ciła do sto­lika z dwoma tale­rzy­kami.

– Podobno beza jest tutaj dosko­nała. Nie wiem, ni­gdy nie jadłam, choć bywam tu cza­sami, ale sta­ram się ogra­ni­czać sło­dy­cze. Jed­nak dzi­siaj to jest chyba szcze­gólny dzień. Muszę go osło­dzić, ni­gdy jesz­cze nikogo nie potrą­ci­łam w taki spo­sób. Ja panią naprawdę bar­dzo prze­pra­szam! Wyba­czy mi pani? – Gadała cały czas i ten moment, w któ­rym w końcu zamil­kła, Mela­nia przy­jęła z ulgą. Kiw­nęła też głową na zgodę, na co dziew­czyna zare­ago­wała z zachwy­tem i pytlo­wała dalej.

– To cudow­nie. Wspa­niale po pro­stu, dzię­kuję pani za wyro­zu­mia­łość. I oczy­wi­ście idziemy kupić nowe buty. Nie może pani cho­dzić na nie­sta­bil­nym obca­sie, to wyklu­czone. Oczy­wi­ście ja płacę. Tu jest dobry sklep, tam, po dru­giej stro­nie. Lubi pani tę markę? Bo ja ich cenię, dosyć dobre obu­wie, więc jeśli to pani nie prze­szka­dza, to tam wła­śnie kupimy nowe czó­łenka dla pani…

– Ale może naj­pierw zjedzmy tę bezę – jęk­nęła Mela­nia, prze­ry­wa­jąc w końcu sło­wo­tok kobiety.

Do nie­dawna, podob­nie jak jej roz­mów­czyni, ogra­ni­czała kalo­rie. Po co jed­nak miała to robić? Dla kogo mia­łaby dbać o figurę?

Szybko mówiąca kiw­nęła głową i po chwili jęk­nęła z roz­ko­szą:

– Ambro­zja. Wła­ści­wie dla­czego ja uni­kam sło­dy­czy?

– Dokład­nie to samo pyta­nie przed chwilą sobie zada­łam. Bo fak­tycz­nie, dobra ta beza – odpo­wie­działa Mela­nia. – A ta marka może być. – Wska­zała na sklep po dru­giej stro­nie alejki.

Dziew­czyna jed­nak miała przy­mknięte oczy i nie odpo­wie­działa. Mela­nia zatem też sku­piła się na dese­rze.

Sło­wo­tok powró­cił po oczysz­cze­niu tale­rzyka i trwał nie­prze­rwa­nie aż do momentu, w któ­rym pod­nio­sły się i prze­szły do sklepu obuw­ni­czego. Mela­nia oglą­dała wysta­wione pan­to­fle ze zmarsz­czo­nym czo­łem. W końcu wska­zała parę ciem­no­sza­rych czó­łe­nek na pię­cio­cen­ty­me­tro­wym obca­sie i popro­siła sprze­daw­czy­nię o odpo­wiedni roz­miar.

– Nie chcia­ła­bym być namolna, ale one są za tanie – stwier­dziła Kry­styna.

– Rze­czy­wi­ście, są na prze­ce­nie, ale fason jest nie­wła­ściwy. Wolę rze­czy kla­syczne, nie­ko­niecz­nie modne. A te wła­śnie takie są. Odpo­wia­dają mi.

Się­gnęła po przy­nie­sioną wła­śnie parę butów, przy­mie­rzyła je i prze­szła kilka kro­ków.

– Tak – powie­działa. – Bie­rzemy.

– Cóż za szybka decy­zja – skwi­to­wała ucie­szona Kry­styna.

– A te stare pro­szę wyrzu­cić – zadys­po­no­wała Mela­nia.

– A może jed­nak… do naprawy? Przeze mnie pozbywa się pani być może ulu­bio­nej pary butów…

– Zapew­niam panią, pani Kry­styno, że gdy­bym chciała, to nie zmu­si­łaby mnie pani do ich wyrzu­ce­nia. Mam zasadę, że jeśli kupuję coś nowego, pozby­wam się jakiejś sta­rej rze­czy. Nad­miar gar­de­roby nie skła­nia do ele­gan­cji. Dona­szamy stare ubra­nia zamiast czer­pać radość z tego, co wła­śnie sobie spra­wi­li­śmy. Poza tym wszel­kie prze­ła­do­wa­nie zaśmieca. Prze­strzeń i nasze głowy. Zatem stara para zostaje w skle­pie. Z prze­zna­cze­niem na śmieci.

– Gdyby jed­nak pani cze­goś potrze­bo­wała… nie wiem… orto­peda, cokol­wiek, to tu jest mój numer tele­fonu. – Kry­styna wrę­czyła Mela­nii kawa­łek kartki z zapi­sa­nym rzę­dem cyfr.

– Wspa­niale. Pro­szę zapi­sać także mój numer. Tak na wszelki wypa­dek. A teraz… Cóż, mam jed­nak pewną prośbę.

– Wszystko, co sobie pani życzy.

– Wszyst­kiego nie potrze­buję, ale…

Roz­ma­wiały kilka minut. Kry­styna oka­zała zdu­mie­nie, jed­nak kiw­nęła głową i stwier­dziła na koniec:

– Oczy­wi­ście, jak obie­ca­łam. A teraz pomogę pani przejść…

– Nowe buty są super­wy­godne – sta­now­czo zapro­te­sto­wała Mela­nia. – A ja potra­fię sama iść. Sły­sza­łam też, że dzwo­nił pani mąż, czas chyba prze­jąć córkę.

– Były mąż. – Kobieta mach­nęła ręką.

– A to szkoda. – Mela­nia się zafra­so­wała.

– Dla­czego? Nie ten, to inny.

– Dla dziecka nie. Dla niej ważny jest tata, a ten może być tylko jeden. Ja z moim mężem byłam ponad czter­dzie­ści lat. Byli­śmy tacy szczę­śliwi…

– Czter­dzie­ści lat? Podzi­wiam! – stwier­dziła Kry­styna.

– Niech pani już bie­gnie.

– Wła­śnie, wła­śnie. To do zoba­cze­nia, na pewno zadzwo­nię! I wszystko będzie, jak sobie pani życzy – zapew­niła, bie­gnąc już w stronę sklepu z zabaw­kami. Chyba. W każ­dym razie w któ­rąś stronę.

– Mówiąc to, nie mia­łam na myśli dosłow­nego rozu­mie­nia słowa „biec” – mruk­nęła do sie­bie Mela­nia.

Prze­szła koło sklepu, w któ­rym zwy­kle robiła zakupy. To był eks­klu­zywny butik, w któ­rym rachu­nek regu­lo­wała prze­le­wem, ni­gdy nie pyta­jąc o ceny poszcze­gól­nych pro­duk­tów. I zawsze dosta­wała towar uni­ka­towy, naj­wyż­szej jako­ści i ide­al­nie dosto­so­wany do potrzeb. Ten salon zawsze miło jej się koja­rzył. Dzi­siaj jed­nak odwró­ciła od niego wzrok. Niczego nie potrze­buję, pomy­ślała, po czym spoj­rzała na swoje stopy. Nie potrze­buję, ale mam nowe buty. Może i tak trzeba. W nowych butach dobrze wcho­dzi się w nowe życie. Widocz­nie tak miało być.

Prze­szła ostroż­nie jesz­cze jeden kory­tarz, tym razem posu­wa­jąc się bli­sko ściany. Tak na wszelki wypa­dek. Nowe buty były wygodne, cho­ciaż sta­rym też nic nie bra­ko­wało, a jed­nak wylą­do­wała na pod­ło­dze, z zadartą nie­ele­gancko spód­nicą. Ostroż­ność zatem nie zawa­dzi.

Po dro­dze uśmiech­nęła się, a nawet mach­nęła deli­kat­nie dło­nią mun­du­ro­wemu. Ochrona cen­trum han­dlo­wego nosiła uni­formy do złu­dze­nia przy­po­mi­na­jące służ­bowe ubiory poli­cjan­tów. A tego aku­rat ochro­nia­rza Mela­nia znała.

Nie miała już jed­nak czasu na roz­mowy. Zresztą oko­licz­no­ści nie sprzy­jały. Mela­nia doszła na sam skraj kory­ta­rza, w któ­rym dźwięki kolęd zda­wały się przy­tłu­mione. Spoj­rzała na neon i uśmiech­nęła się sze­roko.

NAIL & BEAUTY SPA – prze­czy­tała.

– Prze­cież mówi­łam, że spę­dzę święta w spa, prawda? – wymru­czała do sie­bie i prze­kro­czyła próg salonu.

Rozdział 2

– Dzień dobry, pani Mela­nio! – Jak zawsze, powi­tano ją nie­mal w ukło­nach już od samego progu.

– Dzię­kuję, że zechciała mnie pani jesz­cze przy­jąć, Kon­stan­cjo.

– Dla pani zawsze znajdę miej­sce. Zresztą przed świę­tami nawał pracy jest oczy­wi­sty. Ale za pół godziny zamy­kają cen­trum, zosta­niemy już tylko my, będzie wię­cej spo­koju. A tutaj, u pani, już koń­czymy. – Popa­trzyła na paznok­cie obsłu­gi­wa­nej wła­śnie klientki.

– Jesz­cze bał­wanki – dopo­mniała się Mag­da­lena. – Musi być świą­tecz­nie.

– Oczy­wi­ście – zgo­dziła się Kon­stan­cja. – Dla­tego jesz­cze kwa­dran­sik, pani Mela­nio. Może ciut wię­cej.

– Przy­szłam za wcze­śnie – odpo­wie­działa uspo­ka­ja­jąco star­sza pani. – Odro­binę się dener­wo­wa­łam, bo prze­cież dzi­siaj zamyka pani o czter­na­stej.

– Teo­re­tycz­nie za pół godziny. – Kon­stan­cja uśmiech­nęła się deli­kat­nie. – Ale pro­szę się nie przej­mo­wać. Dzi­siaj jest wyjąt­kowy dzień. Świą­teczny. Dzi­siaj pra­cuję dłu­żej.

– Pani Kon­stan­cja to zawsze taka uprzejma – zagad­nęła Mag­da­lena. – Nawet jeśli przy­szło jej pra­co­wać w Wigi­lię. Dzię­ku­jemy.

Kosme­tyczka mach­nęła ręką.

– W domu wszystko przy­go­to­wane, tylko odgrzać, nie ma o czym mówić.

Mela­nia sia­dła na krze­śle z cichym stęk­nię­ciem i poma­cała swoje kolano. Zaczy­nało puch­nąć.

– Coś się stało? – zain­te­re­so­wała się mani­kiu­rzystka.

– Prze­wró­ci­łam się. – Star­sza pani pokrę­ciła głową jakby z nie­do­wie­rza­niem. Myśl o zadar­tej kiecce była dla niej nie do znie­sie­nia.

– W naszym wieku to się może zda­rzyć – rzu­ciła ze śmie­chem klientka od bał­wan­ków, skąd­inąd znana Mela­nii.

– W naszym wieku? – Seniorka natych­miast zesztyw­niała. Wypro­sto­wała plecy i surowo spoj­rzała na Mag­da­lenę. – Wiek nie ma tu nic do rze­czy. Ktoś mnie potrą­cił.

– No to współ­czuję bar­dzo. – Kon­stan­cja posta­no­wiła się wtrą­cić. Znała ten ton Mela­nii, nie wró­żył niczego dobrego. A po co jej kon­flikty w salo­nie? I to tuż przed świę­tami?

– Ludzie to teraz prą przed sie­bie, nikogo nie widząc. Tylko wła­sny czu­bek nosa się dla nich liczy. – Mag­da­lena nie wyczuła sytu­acji. – Żeby w cen­trum han­dlo­wym prze­wró­cić star­szą panią!

– Słu­cham? – odparła Mela­nia lodo­wato.

– Oj tam, prze­stań. Nie róbmy z sie­bie młó­dek. Swoje na karku już mamy, a że tego nie widać? Ty wyglą­dasz pięk­nie i ja wyglą­dam pięk­nie, ale że strzyka w kola­nie i ple­cach, to nie zaprze­czysz.

Mela­nia nabrała gło­śno powie­trza.

– Jesteś nie­moż­liwa, Mag­da­leno. Młoda matka bie­gła za swoją czte­ro­latką. Prze­pra­szała mnie, wypi­ły­śmy razem kawę, a nawet kupiła mi nowe buty.

– Nowe buty? – Magda spoj­rzała na stopy Mela­nii. – Nie widać, żeby róż­niły się czymś od tych, które nosisz zwy­kle, cho­ciaż ty zmie­niasz obu­wie tak czę­sto, że nie spo­sób nadą­żyć. Ale dla­czego kaza­łaś sobie kupić buty?

– Niczego nie kaza­łam. – Mela­nia się ziry­to­wała. – Po pro­stu obcas się polu­zo­wał przy upadku.

– To nie­źle musia­łaś grzmot­nąć. – Mag­da­lena się zaśmiała, a Mela­nia pokrę­ciła głową.

– Twój język, doprawdy, pozo­sta­wia wiele do życze­nia – odparła.

– Mój język ide­al­nie, jak sądzę, oddaje grozę sytu­acji. Star­sza pani wali się na posadzkę w ruchli­wym cen­trum han­dlo­wym, łamiąc obcas i gru­cho­cząc kolano. Powinni wezwać pogo­to­wie.

– Dajże spo­kój. – Naga­by­wana zaci­snęła wargi.

– To może cho­ciaż coś zim­nego przy­ło­żymy, co? Pani Mela­nio?

– Może to nie­zły pomysł…

– Mam mro­żoną włosz­czy­znę na zupę. Taką, co to wie pani, wrzu­camy do kubka, doda­jemy wody, a po dwóch minu­tach w mikro­fali jest gotowa namiastka obiadu. Dosko­nałe roz­wią­za­nie, kiedy pracy jest tak strasz­nie dużo, jak teraz.

– Cóż, skoro nie ma nic innego… – Mela­nia czuła się skrę­po­wana. Mro­żonka na kola­nie? Rzecz kom­plet­nie bez gustu. W dodatku będzie musiała unieść skraj spód­nicy, a pod­czas upadku jej raj­stopy, deli­kat­nie rzecz ujmu­jąc, ucier­piały. Na szczę­ście ich cie­li­sty kolor tro­chę kamu­flo­wał dziurę i sieć dłu­gich oczek. Mela­nii jed­nak wystar­czyła świa­do­mość, że tam jest. Co by Kle­mens pomy­ślał, prze­le­ciało jej przez głowę. Jego żona w podar­tych raj­sto­pach wysta­wia spuch­nięte kolano na widok publiczny. Powin­nam pójść do domu, prze­brać się i przy­być tu kiedy indziej. Albo zamó­wić usługę w domu. Tyle że to nie­moż­liwe przed świę­tami. A nie­ważne, gdzie i z kim będę je spę­dzać – nie chcę paznokci z odro­stami!

Więc Mela­nia przy­jęła pod­su­nięte dru­gie krze­sło, poło­żyła na nim nogę, zadarła spód­nicę, ze wstrę­tem patrząc na jesz­cze nie­dawno bar­dzo ele­ganc­kie, cie­li­ste raj­stopy 60 DEN, i poło­żyła na kola­nie mro­żonkę.

Odczu­wała dys­kom­fort na wielu płasz­czy­znach. Przede wszyst­kim men­talny, poza tym te warzywa były naprawdę lodo­wate! Dzięki temu jed­nak kolano dość szybko prze­stało boleć, więc zde­cy­do­wała się pozo­stać w tej pozy­cji przez jakiś czas.

– Jak sobie radzisz? – zapy­tała Magda, przy­glą­da­jąc się tej kar­ko­łom­nej pozy­cji.

– Jak na razie, śred­nio mi wygod­nie – odpo­wie­działa Mela­nia.

– Nie pytam cię o posa­do­wie­nie pół­dup­ków na krze­śle, tylko o twoje życie.

– Rozu­miem, że jest to twoja pełna wraż­li­wo­ści forma wyra­że­nia kon­do­len­cji – stwier­dziła Mela­nia kwa­śno.

– Nic podob­nego. Wyrazy współ­czu­cia skła­da­łam ci na pogrze­bie Kle­mensa, a teraz czas się wziąć do życia. Masz dzieci, wnuki, restau­ra­cję.

– Jesteś jak pisto­let skał­kowy Rum­cajsa. – Wdowa zło­żyła usta w ciup. – Walisz przed sie­bie, a cel­ność masz roz­le­głą, tra­fiasz we wszystko w pro­mie­niu stu metrów. Infor­muję cię zatem, że radzę sobie cał­kiem dobrze. Nawet zupeł­nie, nad­spo­dzie­wa­nie i cał­ko­wi­cie, wręcz wyśmie­ni­cie.

– Jak ktoś tyle razy zaprze­cza, to… – Mag­da­lena uśmiech­nęła się współ­czu­jąco.

– Gdyby na cie­bie ktoś wpadł z ogrom­nym impe­tem, też by cię powa­liło na zie­mię. Dwu­dzie­sto­la­tek by leżał poko­tem. Nie wypo­mi­naj mi zatem wieku. A co do pozo­sta­łych spraw… Restau­ra­cja ma się świet­nie. Zapra­szam, wpad­nij, skosz­tuj, mamy tra­dy­cyj­nie przy­go­to­wane Bûche de Noël. I mako­wiec. Jak rów­nież wiele innych świą­tecz­nych pysz­no­ści, na miej­scu i na wynos. Jutro wpraw­dzie mamy zamknięte… Ale mogę z tobą poje­chać. Otwo­rzę i dla cie­bie znajdę coś pysz­nego. Poza tym obej­rzysz eks­po­zy­cję szo­pek, w tym roku poprze­sta­wia­łam je tro­chę. Ta naj­więk­sza stoi w przed­sionku. Do pozo­sta­łych doku­pi­łam tylko tro­chę figu­rek. Nie­mniej…

– Och, jestem pewna, że eks­po­zy­cja jest znie­wa­la­jąca. Jak zawsze w Moko­tow­skiej Pro­wan­sji. Te wszyst­kie krysz­ta­łowe kie­liszki, wypo­le­ro­wane sztućce, obrusy z jedwab­nej bawełny, sty­li­zo­wane na ludowo, w kratkę. Nie o to pyta­łam. Ja ty się mie­wasz?

– Cóż, po śmierci Kle­mensa doszło mi tro­chę obo­wiąz­ków. Musia­łam ina­czej roz­dzie­lić pracę, no i kom­plet­nie prze­or­ga­ni­zo­wać kon­trolę piw­niczki z winami. Całe szczę­ście wina mamy wła­sne, z win­nicy Domi­nika, pro­blem dostaw więc się nie poja­wił. Nie­mniej…

– Czy ty sie­bie sły­szysz? – weszła jej w słowo Mag­da­lena.

– Kle­mens zadbał o wina zarówno w restau­ra­cji, jak i w domu. – Mela­nia nie dała sobie prze­rwać. – Wiesz, że mamy spe­cjalną lodówkę i szafkę na wina? W domu? To nie­sa­mo­wite, jak potrafi sma­ko­wać dobre wino. Lecz wra­ca­jąc do meri­tum, sprawy zawo­dowe są jak naj­bar­dziej pod kon­trolą. W naj­lep­szym porządku, na nie­usta­ją­cej krzy­wej rosną­cej. Jeśli zaś pytasz o moje oso­bi­ste samo­po­czu­cie, to zapew­niam cię, że nie uwa­żam, iż jest to miej­sce i czas wła­ściwy do takich pry­wat­nych wynu­rzeń. Mogę jedy­nie dodać, że moje dzieci także mają się świet­nie. Jak zauwa­ży­łaś, mam dzieci i wnuki, one zaj­mują sporą część mojej uwagi. Żyję w oto­cze­niu kocha­ją­cej rodziny i mam się świet­nie.

– Atak zwy­kle ozna­cza obronę… – mruk­nęła Mag­da­lena.

– Czy tak może być? – Kon­stan­cja zde­cy­do­wała się w końcu wkro­czyć pomię­dzy dwie har­pie.

– Piękne – zachwy­ciła się Magda.

– Bał­wanki? – iro­nicz­nie zapy­tała Mela­nia.

– Jesz­cze tutaj dokoń­czę. Dosłow­nie moment – powie­działa Kon­stan­cja.

– Ele­menty świą­teczne to nie tylko pro­wan­sal­skie szopki – skwi­to­wała chłodno Magda.

– Ja też popro­szę bał­wanki – oznaj­miła pogod­nie Mela­nia. – Robi je pani feno­me­nal­nie. Jest pani artystką. Tylko takie ele­gant­sze, bez bro­katu – zwró­ciła się do Kon­stan­cji.

Mani­kiu­rzystka aż pokra­śniała z dumy.

– Nie jeste­śmy same, prawda? – Mela­nia zadała w końcu pyta­nie, które cały czas uwie­rało ją deli­kat­nie w dumę. Szcze­gól­nie tę wysta­wioną na widok publiczny w puch­ną­cym kola­nie.

– Skąd! – Kon­stan­cja się zaśmiała. – Pra­cow­nica za prze­pie­rze­niem robi brwi, a za dru­gim kolega koń­czy far­bo­wa­nie, zostało mu jesz­cze strzy­że­nie. Wszyst­kie chcemy być piękne na święta.

– Natu­ral­nie. Chyba już dość tego lodu – uznała Mela­nia, zdej­mu­jąc z kolana worek mro­żonki. Zasty­gła jed­nak w pół gestu, odwra­ca­jąc twarz do wej­ścia. W cen­trum han­dlo­wym poga­sły świa­tła.

I nie byłoby w tym nic dziw­nego, było już prze­cież po czter­na­stej. O tej godzi­nie cen­trum han­dlowe pla­nowo miało zostać zamknięte, o czym zresztą kil­ka­krot­nie przy­po­mi­nano przez gło­śniki. Fak­tycz­nie, nic dziw­nego… gdyby rap­tow­nie nie opa­dła także krata zamy­ka­jąca tę część kory­ta­rza.

– Co jest? – Zdzi­wiona Kon­stan­cja pode­szła do kraty i dotknęła jej pal­cem z nie­do­wie­rza­niem. – Ta krata ni­gdy nie opada.

Rozdział 3

– Co tak jebło? O, par­don. Nie wie­dzia­łem, że jesz­cze masz klientki. Choć wła­ści­wie to cał­kiem oczy­wi­ste. Ja też prze­cież pra­cuję, wszy­scy haru­jemy, jak to przed świę­tami. Co zatem, tak, hm, huk­nęło? – Ire­ne­usz wygło­sił swoje prze­mó­wie­nie na jed­nym wde­chu, wycho­dząc zza prze­pie­rze­nia oddzie­la­ją­cego część fry­zjer­ską od reszty salonu.

– Potrafi pan sku­pić na sobie uwagę – mruk­nęła Mela­nia.

– A jak. – Irek wyko­nał dłońmi taniec wokół wła­snego torsu, osta­tecz­nie umiesz­cza­jąc dło­nie z roz­ca­pie­rzo­nymi pal­cami na klatce pier­sio­wej.

– Krata opa­dła – stwier­dziła Kon­stan­cja, wciąż wpa­tru­jąc się w zaciem­niony kory­tarz.

– Prze­cież ni­gdy nie opada – zdzi­wił się młody fry­zjer.

– No wła­śnie. – Mani­kiu­rzystka w końcu sku­piła wzrok na współ­pra­cow­niku. – Dokończ lepiej klientkę, kratę pew­nie zaraz nam otwo­rzą.

Ire­ne­usz odwró­cił się z teatral­nym prych­nię­ciem i scho­wał za prze­pie­rze­niem. Chło­pak potra­fił robić wra­że­nie. Mela­nia widziała go już wie­lo­krot­nie, była prze­cież stałą klientką salonu. Irek obse­syj­nie dbał o włosy, przy czym jego tro­ska przy­bie­rała dość ory­gi­nalne formy. Obec­nie miał na gło­wie posta­wiony na sztywno poma­rań­czowy czub, włosy odra­sta­jące nad uszami ufar­bo­wano na kolor zie­lony. Mela­nia widziała już chło­paka w wer­sji z głową ogo­loną bądź z powy­ci­na­nymi w krót­kiej szcze­ci­nie skom­pli­ko­wa­nymi wzo­rami, a także z nie­dłu­gimi, cał­ko­wi­cie bia­łymi lokami. Bała się pomy­śleć w jego obec­no­ści o fio­le­cie. Był bez wąt­pie­nia ory­gi­na­łem, któ­rego nie dawało się prze­ga­pić. I może o to wła­śnie cho­dziło?

– Czy coś tutaj się wyda­rzyło? – Zza lek­kich, prze­suw­nych drzwi wyszła Fran­ciszka. Kiw­nęła grzecz­nie głową Mela­nii, po czym utkwiła wzrok w Kon­stan­cji.

– Zje­chała krata. Tak, wiem, że ni­gdy nie opada, może coś się zepsuło. Nie wiem, dla­czego teraz nas tu zamknięto.

– Zamknięto? Czy nas tutaj zamknięto? – Zza kosme­tyczki wyszła Ele­onora ubrana w fuk­sjowy kom­bi­ne­zon w roz­mia­rze XXS. Figurę miała, ow­szem, cał­kiem do tego upraw­nia­jącą, Mela­nia jed­nak uwa­żała, że w pew­nym wieku po pro­stu nie należy eks­po­no­wać ciała. Oczy­wi­ście, na głos ni­gdy by tego nie powie­działa, prze­cież ofi­cjal­nie „pewien wiek” wyru­go­wała ze swo­jego słow­nika. A może po pro­stu zazdro­ściła Ele­ono­rze odwagi.

Szcze­gól­nie że kom­bi­ne­zon zesta­wiony z czar­nymi lakie­ro­wa­nymi kozacz­kami i srebr­nym bobem na gło­wie Ele­onory wyglą­dał naprawdę nie­źle. Tylko te ciemne brwi, wła­ści­wie jedna. Druga dopiero miała być zro­biona. Może ta asy­me­tria spra­wiła, że po twa­rzach kobiet w salo­nie prze­mknęło led­wie dostrze­galne skrzy­wie­nie?

A może to rzęsy. Mela­nia nie była w sta­nie zro­zu­mieć, jak można sobie przy­kle­jać takie wycie­raczki do twa­rzy.

– Chwi­lowo jeste­śmy odizo­lo­wani – stwier­dziła pogod­nie Mag­da­lena. – Ale to prze­cież nic strasz­nego. Zaraz przyj­dzie ochrona i nas uwolni.

– Nie lubię być uwal­niana – stwier­dziła Ele­onora. – To zna­czy nie lubię musieć być uwal­niana. Zde­cy­do­wa­nie wolę brak krat wokół sie­bie.

– I za chwilę ten stan zosta­nie przy­wró­cony – uspo­ka­jała Kon­stan­cja. – Ale pięk­nie pani wygląda.

– Prawda? – Ela się ucie­szyła. – Franka ma złote ręce. Robi naj­pięk­niej­sze brwi w całym mazo­wiec­kim. Ale nie są za sze­ro­kie, co? – Z nie­po­ko­jem przy­sta­wiła twarz do lustra i oglą­dała się z namasz­cze­niem.

– Skądże znowu! – obu­rzyła się Kon­stan­cja. – Są ide­alne! Tylko jesz­cze tam, na pra­wym oku, chyba nie skoń­czy­ły­ście, co? – Mówiąc to, Kon­stan­cja wyko­nała głową jed­no­znaczny gest w stronę Fran­ciszki.

Ta bły­ska­wicz­nie się zre­flek­to­wała.

– A, dru­gie oko nam jesz­cze zostało. Ale to już szyb­ciutko będzie. Pani Ele­onoro, na chwilę zapra­szam jesz­cze na leżankę… – Franka chwy­ciła klientkę za łokieć i sta­now­czym ruchem popro­wa­dziła ją do sąsied­niego pomiesz­cze­nia.

– Naj­pięk­niej­sze brwi w całym mazo­wiec­kim? – zapy­tała kwa­śno Mela­nia.

– Też zwró­ci­łam na to uwagę. Jesz­cze dwa mie­siące temu nie chciała nawet sły­szeć, żeby poło­żyć się u tej dziew­czyny – skwi­to­wała Magda.

– Ty ją znasz? – Mela­nia wyra­ziła zdzi­wie­nie.

– Fran­ciszkę czy starą-róż-baby Ele­onorę?

– Frankę ja też znam. Tę drugą.

– Znam, nie znam. – Mag­da­lena wzru­szyła ramio­nami. – W salo­nie kosme­tycz­nym nawet jak kogoś nie znasz, to i tak wiesz, kto zacz.

– Bo mój salon inte­gruje – wtrą­ciła Kon­stan­cja.

– Rozu­miem. – Mela­nia pró­bo­wała zacho­wać się powścią­gli­wie, nie udało jej się jed­nak ukryć iro­nii w gło­sie.

– Fran­ciszka przy­szła do nas dwa mie­siące temu led­wie po kur­sie – wtrą­ciła Kon­stan­cja. – I w ciągu dosłow­nie kilku dni zyskała uzna­nie klien­tek. To aż nie­sły­chane, żeby w takim tem­pie! – Pokrę­ciła głową.

– Zdolna widocz­nie – sko­men­to­wała Magda.

– Pani Mela­nia ją pole­cała. Nie wie­rzy­łam, że da radę dziew­czyna.

– Mela­nia? Ty pole­ci­łaś kosme­tyczkę? – Magda nie kryła zdu­mie­nia. Wyra­ziła je całą sobą, uno­sząc brwi, ręce, a nawet pod­no­sząc się mini­mal­nie z krze­sła. Pyta­nie zadała też zadzi­wia­jąco gło­śno.

– Dziew­czyna kie­dyś pra­co­wała u mnie jako kel­nerka – wynio­śle odpo­wie­działa Mela­nia. – Ale ma kło­poty z krę­go­słu­pem. Musiała się prze­bran­żo­wić.

– Coś nie­praw­do­po­dob­nego – zakpiła Magda. – Kró­lowa pro­wan­sal­skiego lodu ma serce!

– Chyba się na mnie dzi­siaj uwzię­łaś.

– Skądże. Gdzież­bym śmiała. Po pro­stu…

– Gotowe – prze­rwała Mag­dzie Kon­stan­cja. – Pro­szę oce­nić.

– Piękne. – Mag­da­lena wes­tchnęła z zachwy­tem.

– Tak. Pozwolę sobie przy­po­mnieć, że życzy­ła­bym sobie podobne – dodała Mela­nia, zer­ka­jąc z boku.

– Ty mówi­łaś poważ­nie? Naprawdę chcesz podobne? Świat się koń­czy. Ni­gdy nie sły­sza­łam, byś chciała cokol­wiek po kimś powie­lać.

– Bo i nie zamie­rzam. Powie­dzia­łam podobne, nie takie same. U mnie na obu rękach będą bał­wanki. Ty masz na lewej gwiazdkę. Poza tym bał­wa­nek ma być bez bro­katu i na czer­wo­nym paznok­ciu, a wszyst­kie pozo­stałe będą białe.

– Uf, co za ulga. Czyli nie będzie tak jak u mnie! Wyzy­wa­jąca czer­wień na wszyst­kich dzie­się­ciu pal­cach! – Magda osten­ta­cyj­nie wywró­ciła oczami.

– Czer­wień jest kla­syczna i ele­gancka – odpa­ro­wała Mela­nia. – Jed­nak nie musi towa­rzy­szyć mi wszę­dzie. Prze­siądź się, moja kolej.

– A może jed­nak by tak spraw­dzić, co z tą kratą? – Mag­da­lena zer­k­nęła w stronę opu­sto­sza­łego kory­ta­rza.

– Zaraz zadzwo­nię do ochrony – stwier­dziła Kon­stan­cja. – Chcia­łam tylko skoń­czyć pani malunki.

Wła­ści­cielka salonu skoń­czyła uprzą­ta­nie sta­no­wi­ska i prze­szła na zaple­cze.

– Nic się nie zmie­ni­łaś – powie­działa Mag­da­lena. – Kąśliwa jak zawsze.

– Mistrzyni i tak nie dorów­nam. Wciąż mnie w tym wyprze­dzasz o lata świetlne.

– Nie będziemy się biły o palmę pierw­szeń­stwa. Jak zamie­rzasz spę­dzić święta?

– Dzi­siaj odpo­czy­wam w naj­lep­szym towa­rzy­stwie. – Mela­nia uśmiech­nęła się sze­roko. – Wła­snym.

– Sama sobie ofia­ru­jesz naj­lep­sze pre­zenty – dodała Mag­da­lena roz­ba­wiona.

– Dokład­nie. A jutro zapewne wybiorę się do Bar­bary i Arka­diu­sza – skła­mała Mela­nia.

– Stara gwar­dia – rzu­ciła z wes­tchnie­niem Magda.

– Od lat spę­dzamy razem pierw­szy dzień świąt. Choć wcale nie wiem, czy w tym roku jestem naj­lep­szym kom­pa­nem do wspól­nego spę­dza­nia czasu. Chyba nawet wola­ła­bym posie­dzieć sama. Od śmierci Kle­mensa cią­gle jestem w ruchu. Sprawy restau­ra­cji pochło­nęły moją uwagę, poza tym u dzieci, wła­ści­wie u wnu­ków, cią­gle coś się dzieje. Mam wra­że­nie, że córka szybko opła­kała śmierć ojca, Grze­gorz jed­nak… Cóż, dla niego żałoba była naj­trud­niej­sza. Nawet, szcze­rze mówiąc, byłam zdu­miona, jak bar­dzo ją prze­ży­wał. I dla­tego chyba Woj­tek też potrze­buje wię­cej uwagi.

– Woj­tek to syn Grześka?

Mela­nia kiw­nęła głową.

– Sie­dem­na­sto­letni. W tym wieku każda sprawa jest na śmierć i życie. Chyba nie zna­łam Kle­mensa od tej strony. Oka­zało się, że miał z wnu­kiem cał­kiem wiele wspól­nego. Spo­dzie­wa­łam się raczej, że Olga, córka Hono­raty, będzie bar­dziej tęsk­nić za dziad­kiem, a tutaj zasko­cze­nie.

– Może po pro­stu kobiety w waszej rodzi­nie są sil­niej­sze – zakpiła Magda.

Mela­nia odru­chowo chwy­ciła jeden z leżą­cych na sto­liku prób­ni­ków kolo­rów.

– Ładne te nowe odcie­nie – powie­działa w zamy­śle­niu.

– W ogóle dużo nowo­ści jest dobrych i faj­nych – zri­po­sto­wała Mag­da­lena.

– Chcesz powie­dzieć, że tylko my zosta­ły­śmy wciąż stare?

– Jakie? Nie dalej niż dwa­dzie­ścia minut temu twier­dzi­łaś, że nie znasz takich słów.

– Pre­cy­zyj­nie rzecz ujmu­jąc, cho­dziło o to, że wiek nie ma wpływu na prze­wra­ca­nie się w zatło­czo­nym cen­trum han­dlo­wym. Nie­mniej dobrze wyczu­łaś sar­kazm. Nie jeste­śmy, oczy­wi­ście, stare. Doświad­czone, ow­szem, ale nie zdą­ży­ły­śmy jesz­cze zjeść wszyst­kich rozu­mów. Moją mło­dość i cie­ka­wość świata widać cho­ciażby w tym, jak potra­fię zachwy­cać się nowymi lakie­rami do paznokci.

– Zachwy­cać się? Czy ty sama sie­bie sły­szysz? Mło­dość uza­leż­niasz od koloru mazi­dełka? Nie poznaję cię.

Mela­nia spoj­rzała na kole­żankę pyta­jąco.

– Powie­dzia­łaś, że, cytuję, „ładne te nowe odcie­nie” – iro­ni­zo­wała Mag­da­lena. – Gdzie tutaj zachwyt? To emo­cja powścią­gnięta niczym koło­wro­tek odło­żony na półkę.

– Koło­wro­tek?

– Taki od wędki. Jak leży, zna­czy żyłkę ma zwi­niętą. Czyli nie jest roz­rzutny.

– Dale­kie sko­ja­rze­nia. W dodatku węd­kar­skie. Czy kie­dy­kol­wiek mia­łaś wędkę w rękach? – Mela­nia nie ukry­wała zdzi­wie­nia.

– Żar­tu­jesz? – prych­nęła ura­żona Magda. – Mogła­bym znisz­czyć paznok­cie. Coś długo nie ma tej Kon­stan­cji.

Zamil­kły, wpa­tru­jąc się w har­mo­nij­kowe drzwiczki pro­wa­dzące na zaple­cze salonu. Tam znik­nęła Kon­stan­cja. I tam pano­wała teraz kom­pletna cisza, cho­ciaż…

– Kon­stan­cja miała dzwo­nić do ochrony, prawda? – upew­niła się Mag­da­lena.

– Tak twier­dziła.

– Ale byłoby ją sły­chać. To tylko cien­kie pleksi.

– A jest zupeł­nie cicho. – Mela­nia też wyra­ziła nie­po­kój.

– Może tam zaj­rzymy?

– A tak wypada? Komuś wcho­dzić w jego pry­watną prze­strzeń?

– Pry­watną? – Magda pokrę­ciła głową. – Mówiąc szcze­rze, chcia­ła­bym już stąd wyjść. Paznok­cie ma zro­bione, a potrze­buję, cóż, ustron­nego miej­sca. – Mag­da­lena od dłu­żej chwili tro­chę wier­ciła się na krze­śle.

Nie musiały jed­nak wcho­dzić na zaple­cze. Kon­stan­cja poja­wiła się w odsu­nię­tych drzwicz­kach z wyra­zem dez­orien­ta­cji na twa­rzy. Trzy­mała w ręku smart­fon i spo­glą­dała na niego nie­pew­nie.

– Czy coś pani dolega? – zanie­po­ko­iła się Mela­nia.

– Ja… – zaczęła Kon­stan­cja.

– Jest pani prze­okrop­nie blada.

– Dodzwo­niła się pani? Co się stało? – Do pytań dołą­czyła Mag­da­lena.

– Tele­fon ochrony nie odpo­wiada. Naj­pierw długo cze­ka­łam, sygnał był taki nor­malny, a potem zamilkł. Za dru­gim razem tak samo. Nikt nie ode­brał. Jakby tam nikogo nie było. – Kosme­tyczka poma­chała trzy­ma­nym w ręku tele­fo­nem i popa­trzyła na dwie klientki dość nie­przy­tom­nym wzro­kiem. – Komórka nie działa.

– Tak się zda­rza. Może się roz­ła­do­wała? – zasta­no­wiła się na głos Mela­nia.

W tym cza­sie Mag­da­lena już wycią­gała ze swo­jej ele­ganc­kiej torebki tele­fon.

– Mój też nie ma zasięgu – stwier­dziła po chwili skon­ster­no­wana.

– Ja zawsze stąd nor­mal­nie wyko­nuję połą­cze­nia i je odbie­ram. – Mela­nia wes­tchnęła i się­gnęła po swoją mar­kową torebkę. Wcze­śniej pamię­tała, by usta­wić ją tak, by dys­kretne logo zostało dostrze­żone przez Mag­da­lenę. Ni­gdy, prze­nigdy, nie kupi­łaby torebki z wiel­kim logo­ty­pem żad­nej marki. Co nie zna­czy, że nie ceniła luk­su­so­wej galan­te­rii.

Wycią­gnęła tele­fon i popa­trzyła na niego dokład­nie tak samo nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem, jak chwilę wcze­śniej na swoje apa­raty Kon­stan­cja i Mag­da­lena.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki