Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Antonina Wilkońska, siostra Paderewskiego, snuje opowieść o bracie, rodzinnych tajemnicach, romansach, sprawach szlachetnych i wstydliwych, a także wydarzeniach historycznych istotnych dla losów Polski i świata. Jakie szanse na realizację planów i marzeń miała kobieta, której brat stał się światowym gigantem? Jak rodzinne relacje wpłynęły na jej życie i wybory, do których została zmuszona? Agnieszka Lis kolejny raz udowadnia, że tworzy opowieści pełne emocji, ze skomplikowanymi, wielowymiarowymi bohaterami, obok których nie da się przejść obojętnie. W tej powieści przede wszystkim kreuje postać inteligentnej damy, zdolnej, błyskotliwej, dla której kluczowe jest pytanie... „Gdybym nie była kobietą – czy byłabym gdzie indziej?"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 22 min
ROZDZIAŁ 1
Listopadowa noc pozostawała ciemna niczym czarny chleb, dokładnie taki, za jakim na przednówku tęsknili chłopi. Zdenerwowany Jan krążył po salonie, próbując ciężkimi krokami rozgonić niepokój. W sąsiednim pokoju Poliksena, w towarzystwie doświadczonej akuszerki, męczyła się już sześć godzin. Na każdy jej okrzyk Jan reagował zupełnie nieuświadomionym, za to wysokim, nerwowym podskokiem, od którego uginały się deski podłogi. Krzyk dziecka usłyszał dopiero późno w nocy. Zajrzał do sypialni, rozradowany. Akuszerka ze skrzywioną miną, bez słowa, wypchnęła świeżo upieczonego ojca za drzwi. Przytrzymał je.
– Syn czy córka? – zapytał z napięciem.
– A idzie, idzie – odburknęła kobieta. – Dzyndzelka ma.
Wniebowzięty Jan przeszedł kilka kroków do kuchni. Zerknął po drodze do niewielkiego pokoju, wykończonego tapetą w pastelowe kwiatki. Jego córeczka, ponaddwuletnia Antosia, w niespokojnym śnie rzucała spoconą główką. Pogłaskał dziecko po sklejonych włoskach, wyszedł i z kredensu wyciągnął butelkę. Nalał do szklanki czystej wódki na dwa palce i wypił duszkiem. Nieprzyzwyczajony do alkoholu, szybko poczuł ciepło. A potem zasnął na kanapie, szczęśliwy i spokojny.
Antonina następnego ranka pobiegła do matki. Zdumiona przystanęła w drzwiach sypialni.
– Mamo? – odezwała się cieniutko.
– Chodź, Antosiu – szepnęła zmęczona Poliksena, blado się uśmiechając. – Przedstawiam ci brata.
Ignacy Jan popatrzył na siostrę granatowymi oczkami i rozryczał się, donośnie dając dowód zdrowych płuc. Był szósty listopada tysiąc osiemset sześćdziesiątego roku[1].
Od tego dnia Antosia codziennie siadywała przy łóżku mamy, przyglądając się bratu. Była zbyt mała, by nosić go na rękach, jednak śpiewała mu swoje nie zawsze jeszcze składne kołysanki, kładła główkę obok usypiającego malucha, pozwalała mu ciągnąć się za loki i demonstrowała lalczyne sukienki. Ignaś nigdy więcej nie zapłakał na jej widok.
Właściwie stali się nierozłączni, Poliksena z każdym dniem czuła się bowiem słabsza. Wciąż odczuwała skutki najmłodszych lat spędzonych w Kałudze. Tam został zesłany jej kochany papa, Zygmunt Nowicki, przyjaciel Adama Mickiewicza, światły filomata, profesor białostockiego gimnazjum. Zasłynął tym, że „dawał gratis historyę polską dla całego gimnazjum, [mając] tym sposobem wiele zręczności wpojenia w młodzież podlaską ducha dobrego”[2]. Jego czynny udział w powstaniu listopadowym nie uszedł uwagi carskich władz, a córka płaciła za ojcowski patriotyzm najwyższą cenę.
Antosia poświęcała bratu coraz więcej czasu, a gdy po sześciu miesiącach Poliksena została odprowadzona na cmentarz w Kuryłówce[3], dziewczynka już większość swoich dni spędzała z niemowlakiem.
„Myślę, że tata się wtedy załamał” – napisałaby w swoim pamiętniku, gdyby go wtedy prowadziła, Antosia. I dalej: „Brak żony musiał być dla niego absolutnie nieznośny. Na szczęście regularnie przybywała do naszego domu ciotka, karmiła nas, pilnowała toalety i doglądała obejścia. Trzydziestodwuletni ojciec, który stał się dla nas równocześnie matką, dbał zaś o wychowanie i edukację. Sam pięknie grał na skrzypcach, ale ja nie przejawiałam ku temu talentu. Dopiero później zainteresował mnie fortepian. A skoro mnie został pokazany, to i memu bratu. Bo mój braciszek... Ojciec liczył na to, że Ignaś spełni jego oczekiwania. Ignaś, nie ja. Chłopiec, nie dziewczynka...”
Wśród łagodnych pagórków, pomiędzy najpiękniejszymi sadami, w których rokrocznie gałęzie drzew uginały się od pachnących owoców, pośród najwonniejszych kwiatów, w ciszy i spokoju, otoczeni miłością ojca i troską ciotki – rośliśmy. Daleko od cywilizacji, a jednak historia i tak nas znalazła.
Nasz ojciec, obdarzony sporym poczuciem humoru i kochający nas bardzo, był jednak przede wszystkim obowiązkowy. Zarządzał wielkimi majątkami ziemskimi, dbał i o ziemię, i o chłopów. Sprawiedliwy i uczciwy. To pewnie stanowiło naszą wspólną zgubę.
Bo człowiek prawy kocha ojczyznę, a w tamtych niespokojnych czasach patriotyzm kosztował więcej niż wiele. Ojciec mawiał, że my jesteśmy herbu Jelita, ze wsi Paderewo na ziemi drohickiej, i będziemy ziemię polską czynić zasobną i zabiegać o jej wolność. Był szlachetny, dumny i moralny. Miałam niespełna sześć lat, gdy Kozacy okrążyli nasz dom, przetrząsnęli całe obejście, pozostawiając przeokropny bałagan. Przede wszystkim zaś – zabrali ojca. Nie uczestniczył wprawdzie czynnie w powstaniu styczniowym, posądzony jednak został, całkiem słusznie zresztą, o wsparcie dla powstańców. Zabrali go do więzienia w Lityniu, a my zostaliśmy sami, trzyletni Ignaś i pięcioletnia ja.
Wiecie, nad czym najbardziej ubolewałam? Ignaś jako trzylatek sam podchodził do fortepianu. Spełniał marzenia ojca, a być może także i matki, która przecież – doskonale to pamiętam! – była bardzo muzykalna. Ciągle w domu śpiewała, jak ja to lubiłam! I akompaniowała sobie na fortepianie... Pomyślałam wtedy, w tamtym strasznym momencie, kiedy to Kozak zdzielił nahajem Ignasia, bo malec śmiał się doń odezwać, pomyślałam o tym, że... nie będzie grał na fortepianie!
A już wtedy przychodził do niego nauczyciel. Razem graliśmy duety fortepianowe, choć pan Filip Runowski był skrzypkiem. Ignaś chciał grać wyłącznie na fortepianie, a pianisty nigdzie w okolicy nie było. Mieliśmy z tego dużo radości i wtedy bałam się, że po tym uderzeniu nahajem ta radość zniknie...
Dziwnymi ścieżkami chodzą dziecięce myśli, czyż nie? Nie martwiłam się o ojca ani o siniaki na ciele mojego braciszka. Przecięta skóra dokuczliwa była dla Ignasia, jednak duma ucierpiała znacznie bardziej. A ja martwiłam się o grę na fortepianie!
Ojca zaaresztowano i wywieziono na rok, niezmiernie długi dla kilkulatków. Dopiero wiele lat później zrozumiałam, jak bardzo ojciec wyróżniał się na tle innych zarządców. Bo to chłopi udali się do władz okręgu, domagając się jego uwolnienia. Takim był sprawiedliwym ekonomem! Wielka to była sprawa, choć i tak potem nie pomogła – tato długo nie mógł znaleźć zatrudnienia, życie nas więc nie rozpieszczało. Może jednak nie powinnam tak mówić? Zaopiekowała się nami siostra mojego ojca. Przyjechała najszybciej jak mogła, choć mieszkała sto kilometrów od nas. To była znacząca odległość! Nasz dom leżał w przepięknej okolicy, zielonej i z obszernym horyzontem pozwalającym szeroko marzyć, ale daleko zeń było do innych domostw. Nie dochodziła do nas kolej, a drogi, kurzące się latem, wiosną stawały się niemal nieprzejezdne, tak bywały zabłocone. A jednak ciotka przyjechała, zapakowała wszystkie niezbędne rzeczy, po czym zabrała nas do siebie i pielęgnowała w czas nieobecności ojca jak rodzona matka.
Miała wielkie serce, choć niewielkie zasoby – a i tak zadbała, by przyjeżdżał do nas, do Nowosiółek koło Cudnowa, nad rzeką Teterew, nauczyciel muzyki. W szczególności dla Ignasia, oczywiście. Pan Piotr Sowiński dwoił się i troił, sam jednak nie potrafił za wiele. Wprawdzie jego muzyczne koligacje rodzinne były ze wszech miar interesujące, bowiem jego brat, Wojciech Sowiński, był już uznanym muzykiem i autorem zacnego słownika biograficznego muzyków polskich, jednak on sam... W rodzinie Sowińskich silny był także nurt poetycki, nasz nauczyciel był wujem Leonarda, który zasłynął sonetami i dramatami. Pan Piotr przyjeżdżał więc do domu ciotki zwykle raz w tygodniu. Prowadził lekcje, choć nie wiem, czy dziś tak bym je nazwała. Spędzał z nami przy fortepianie wiele godzin przez cały dzień, czasem nawet dwa. Wciąż graliśmy na cztery ręce. Ja w sopranie, Ignaś w basie, niemal nigdy nie zamienialiśmy się głosami, choć czułam, że to mój brat powinien grać główną partię. On od początku miał w sobie... coś. Siłę przekonywania, wygrywaną dziecięcymi placami. Wizję utworu, nawet najprostszego. Tymczasem spędzaliśmy godziny przy instrumencie, przekomarzając się i przepychając, co niekiedy doprowadzało mnie do łez, szczególnie gdy Ignacemu udało się mnie kopnąć lub zrzucić ze stołka. Bolały nie tyle siniaki, co urażona duma starszej siostry.
Przede wszystkim jednak pan Piotr Sowiński nie umiał przekonać czterolatka do pracy. Ignaś muzykował, potrafił spędzić przy fortepianie z niewielkimi przerwami większą część dnia, ale nie uczył się grać. Improwizował, tworzył własne melodie, ciesząc się współbrzmieniami. Nie poznawał jednak, jak naciskać klawisze. Jak wydobywać świadomie dźwięki. Jak pracować palcami, by realizowały jego muzyczną myśl. Jednym słowem: po dziecięcemu koncertował, ale nie uczył się techniki grania na fortepianie.
Długo jeszcze później, przez wiele lat, Ignacy skarżył się, że nie umie grać poprawnie, choć osiągał już sukcesy muzyczne, kompozytorskie i pedagogiczne. Nie tego jednak pragnął mój brat... Mówił wprost o wdzięczności dla ojca i jego siostry, robili przecież wszystko, co w danej chwili mogli. Albo wierzyli, że to jest wszystko. Zapewnili nam nauczycieli, nie tylko tych od muzyki. Pan Michał Babiński, były powstaniec listopadowy, dbał o naszą edukację z sercem i zaangażowaniem. Historia, geografia, francuski, polski, rosyjski – uczyliśmy się z nim wszystkiego, co niezbędne. Były to także lekcje patriotyzmu – jakże bowiem nazwać inaczej opowieści o polskiej potędze, sławionej przez pana Michała? Ignaś tak się wtedy zapalił do bitwy pod Grunwaldem, że ciągle ją musieliśmy przedstawiać. On był polskim rycerzem, ja nigdy nie dałam na siebie narzucić prześcieradła z czarnym krzyżem. Nie chciałam być Krzyżakiem! To chyba psuło mu trochę zabawę. Dla Ignacego i tak najważniejsza była muzyka. Ojciec i ciotka nie potrafili jednak dostrzec, że nasi nauczyciele, poza panem Babińskim, nie byli pedagogami, jakich potrzebował ich syn i bratanek. Nie zapewnili Ignasiowi pianistycznej techniki, tego całego warsztatu, który jest niezbędny pianiście, a który kilkulatek osiąga z łatwością – gdy ktoś mu go objaśni. Gamy, akordy, pasaże, palcowanie, staccato, legato, forte i piano, crescendo i ritenuto... Ignacemu nic z tych zagadnień nie zostało odpowiednio – a w każdym razie wystarczająco – wytłumaczone.
Graliśmy zatem duety. Znaliśmy wyciągi większości popularnych w tamtym czasie oper. Na przykład Il dolce suono riso to był nasz popisowy numer, a Łucję z Lammermooru Dionizettiego wykonywaliśmy znakomicie. Albo Cyrulika sewilskiego Rossiniego. Wszyscy to znali, wszyscy lubili, my – graliśmy. A ponieważ robiliśmy to ciągle, wydawało się, że lekcje przynoszą rezultaty. Bo przecież kiedy pracujesz – osiągasz wyniki, czyż nie? Tak się zdawało wszystkim dokoła, w tym ciotce. I ojcu także, kiedy już wrócił do domu.
Nie był to nasz dawny dom... Nie wróciliśmy do Kuryłówki, ojciec otrzymał posadę zarządcy majątku Szaszkiewiczów w Sudyłkowie, w powiecie zasławskim na Wołyniu. To było miejsce pełne smutku i nostalgii. Nie ze względu na nastrój w nim panujący, o nie! O to dbał ojciec. Pozwalał nam na szalone dziecińskie zabawy, podsycał patriotyczne instynkty. Na przykład Ignaś wkładał między nogi kij od szczotki, ja zawieszałam na jego końcu worek wypchany szmatami. Czasem nawet udawało mi się ułożyć coś na kształt końskiej głowy. Do tego rogatywka z białych i czerwonych skrawków papieru. I już rycerz walczył o polskość, najczęściej pod Grunwaldem. To było piękne. Smutkiem tchnęło zaś to, co za oknem. W Sudyłkowie mieszkało wtedy zaledwie dwa tysiące ludzi, może nawet mniej, z tego tysiąc osiemset to byli Żydzi. A nasze okna wychodziły wprost na żydowski cmentarz, gdzie kilka razy w tygodniu odbywały się pogrzeby, po których z miejsca wiecznego spoczynku dochodziły żałosne, czasem całonocne śpiewy. Panował więc szczególny klimat w naszym domu. Czyż można się dziwić, że razem z bratem szukaliśmy wesołości?
Granie na instrumencie było naszą radością, choć oprócz nauczyciela nie mieliśmy także szczęścia do instrumentu. Dysponowaliśmy zaledwie starym pianinem, i to okropnym! Było ciche, miało brzydki dźwięk i nic nie pomagało, że pochodziło z pięknego naddunajskiego Wiednia. Nigdy potem nie chciałam grać na pianinie marki Graff, a i Ignacy za tą firmą nie przepadał.
Ojcu jednak nic nie przeszkadzało. Graliśmy ciągle i ciągle – to dobrze. Wierzył w nas, choć bez wątpienia w Ignacego bardziej. Ja... Cóż, rolą kobiety było – i jest – wyjść za mąż, urodzić i wychować dzieci. Mężczyźni mają iść w świat i go zdobywać. Dlatego ojciec dla Ignacego przygotował specjalny zeszyt. Spiął po prostu wiele arkuszy papieru w pięć linii i podpisał starannie: „Kompozycje Ignacego Paderewskiego”.
I faktycznie! Ignaś, który do tej pory zaledwie improwizował, zaczął swoje utwory zapisywać. I to w jakim tempie! Nie minęło kilka miesięcy, gdy zeszyt się zapełnił. Nie miał jednak do swoich kompozycji atencji. Wręcz twierdził, że one tylko ładnie wyglądają, ot, kropki zapisane na liniach równymi rzędami. A jednak bardzo żałuję, że ów zeszyt zaginął. Sądzę, że nawet te pierwsze Ignasiowe kompozycje miały wiele wyrazu. A przede wszystkim – że odzwierciedlały ducha mojego brata.
Nasz świat zmienił się radykalnie, gdy ojciec w roku sześćdziesiątym siódmym ożenił się ponownie, z Anną Tańkowską. Wierzę, że dla niego to była dobra decyzja. Dzisiaj tak to widzę. Dla Ignasia zresztą też – macocha kochała go, bez wątpienia. Miała dla niego dobre słowo i zachomikowane słodkości po obiedzie. Dla mnie jednak... Cóż, miałam dziewięć lat i zaczynałam dorastać. Chciałam być ważna, a właśnie moja rola w domu została sprowadzona do wykonawczyni poleceń. Wierzyłam, że równie dobrze mogłoby mnie w tym domu nie być!
Za to Ignacy... Rozwijał się. Gdy miał dwanaście lat, ja byłam wtedy czternastoletnią pannicą, daliśmy wspólny koncert. Dobroczynny. Uchodziliśmy w okolicy za szczególnie muzykalne dzieci i zebraliśmy sporą publiczność. Dla mnie to był jeden z ostatnich publicznych występów w życiu, potem grałam już głównie w domowym zaciszu, choć z wielką miłością do muzyki. Ignacy zaś właśnie rozpoczął swój koncertowy pochód. Tego samego roku zagrał jeszcze w Zasławiu i Ostrogu, już sam, jako solista. Wzbudził zainteresowanie wszystkich, także możnych rodów z okolicy, na przykład Chodkiewiczów. Mnie się to jednak zupełnie nie podobało.
Po pierwsze, miałam nieodparte wrażenie cyrku. Czyż mój brat miał pełnić rolę tresowanej małpki? Wrażenie to zapamiętałam doskonale, tak było silne. Ignacy w tamtym momencie nie miał nazbyt szerokiego repertuaru, występy zatem trwały niezbyt długo. Po zakończonym koncercie kładziono na klawiaturze ręcznik, a Ignaś wykonywał dokładnie cały program jeszcze raz – lecz z zakrytymi rękami. Nie widział klawiszy! Wzbudzało to aplauz, oczywiście. Taki sam, jak popisy prestidigitatora... A poza tym, i to jest chyba ważniejsze, czułam, że niedługo już stracę mojego brata. Cóż mi pozostanie? Kłótnie z macochą, potem zamążpójście. A Ignaś?
Stanie się Ignacym.
ROZDZIAŁ 2
Jak można się było spodziewać, sukcesy Ignacego wbiły ojca w dumę. Uzasadnioną, oczywiście, choć pełną melancholii z mojej strony. Słowo „konserwatorium” zabrzmiało w naszym domu pewnego dnia o zmierzchu. Raz wypowiedziane – zostało, zadomowiło się, a potem zaczęło wyzierać z każdego kąta. Jakże ja tego nie chciałam!
Nie można jednak powstrzymać przeznaczenia, tak jak nie potrafimy zawrócić duszy kroczącej do Boga. Tęskniłam za matką, choć ledwie ją pamiętałam. Brakowało mi jej z każdym dniem coraz bardziej, więc coraz głośniej spierałam się z macochą. Tym częściej płakałam po nocach, im bardziej zdawałam sobie sprawę, że Ignacy wyjedzie.
Na moje nieszczęście właśnie ukończono linię kolejową z Warszawą. Ignacy wraz z ojcem pojechali pierwszym pociągiem, koleją brzesko-tarnobrzeską, a potem terespolską, towarowym wagonem, bo wtedy jeszcze nie puszczali na tej trasie osobowych. Wtedy pomyślałam, że mój brat zawsze musi być pierwszy. Skąd mogłam wiedzieć, że są godziny, w których nie należy snuć myśli? Mogą okazać się prorocze. Ta była jasnowidząca. Ignacy przecież stał się pierwszy, najpierwszy.
Dwunastoletniego Ignacego przesłuchał sam dyrektor, pan Apolinary Kątski, który założył Instytut Muzyczny w Warszawie. Podobno patrzył mojemu bratu prosto w oczy i przyjął go bez formalnego egzaminu. Czyż potrzebowałam bardziej dotkliwego dowodu, że właśnie straciłam brata? Był już gdzie indziej. Zyskała go muzyka, w prezencie otrzymał kraj. Ja mogłam tylko patrzeć z zazdrością i kochać z oddalenia.
Potem wraz z ojcem chodzili po Warszawie, szukając dla Ignacego fortepianu. Wszystkie były za drogie, oczywiście. Trafili jednak – dowód kolejny na wyjątkowy traf, szczęście, przeznaczenie? – do magazynu Kerntopfa, gdzie w dwudziestu lub więcej pomieszczeniach stały niezliczone pianina i fortepiany. Stary Kerntopf od razu poznał, że przybyli do niego klienci niemajętni, i zaproponował tak niską cenę za pianino, że ojciec kupił je bez wahania. A w momencie, gdy Ignacy usiadł i zaczął grać, przybył syn starego fabrykanta, Edward. I tak, znienacka, Ignacy zyskał przyjaciela, pianino i lokum, zamieszkał bowiem przy licznej familii Kerntopfów. „Rodzina Kerntofpów, wśród której spędziłem trzy i pół lata, nie była wcale bogatą. Składała się ona z rodziców, pięciu córek i tyluż synów. Trzy zamężne córki i dwaj synowie byli poza domem. Dwie najmłodsze córki, najstarszy syn Edward i dwaj najmłodsi bracia mieszkali z rodzicami. [Mieli] skromną, niedającą się porównać z moim ojcowskim domem siedzibę, mieszczańskie pozbawione wszelkich ozdób mieszkanie”[4].
Ignacy zyskał drugi dom, a może z czasem nawet pierwszy? Ćwiczyć chodził do rodzinnego składu fortepianów. Wiem, że był szczęśliwy. Przeczytałam, znacznie później, że dotychczas przebywał jedynie w towarzystwie siostry. „Stale byłem sam, a niewesołe jest – trzeba przyznać – życie chłopca przebywającego ciągle z dziewczynką, jedną dziewczynką i to w dodatku z siostrą”[5].
„W dodatku z siostrą”... Jak mogłoby mnie to nie zaboleć? Choć minęło tyle lat, choć przeżyłam długie życie, choć dane mi było później spędzić z Ignacym wiele chwil, nawet dobrych, choć spoglądam w przeszłość z ciepłem w sercu – to zdanie wryło się w moją duszę i przecięło ją, jak pędzący pociąg wrzyna się w górski tunel.
Jedno tylko dokuczało memu bratu dotkliwie w tym okresie, choć papa zapewne poczułby urazę, bo przecież starał się zapewnić synowi warunki jak najlepsze. Ignacy wprost biedował. W listach donosił o tym, jak pilnie studiuje, że jest najlepszy na lekcjach religii, wszystko pisał, by tatkę zadowolić. Ledwie wspominał, że dziurę w palcie zasłaniał nutami, jakby się wstydził, że nie dojadał czasami, że gdyby nie Kerntopfowie, mizerny byłby jego los.
Ignacy byłby w Warszawie całkiem szczęśliwy, gdyby pozwolono mu uczyć się gry na fortepianie. Jednak wszyscy odradzali mu ten instrument. „Pan nie będziesz pianistą” – tak mówili, jednocześnie podkreślając zdolności muzyczne mego brata. Nauczyciel teorii muzyki, pan Karol Studziński, i kompozycji, pan Gustaw Roguski, wychwalali młodego studenta. Ignacy był wdzięczny szczególnie panu Roguskiemu. Jemu to bowiem zadedykował w tysiąc osiemset siedemdziesiątym szóstym roku swoje pierwsze poważniejsze dzieło, Valse mignonne. Zagrał mi je kiedyś. Jakże mu zazdrościłam! Tej lekkości, tego tańca zawartego w dźwiękach, nut układających się w eleganckie kroki walca... Jakże on potrafił to zagrać! Może i nie miał techniki, jak twierdzili niektórzy. Ale jak potrafił grać!
Jednak pianiści... Do nich Ignacy nie miał szczęścia. Albo podkreślali braki owej techniki pianistycznej, twierdząc, że nie da się ich nadrobić w tak późnym wieku – zupełnie jakby był starcem, nie trzynastolatkiem! – albo też nie zwracali na nią uwagi, licząc na wrodzoną muzykalność Ignacego. Skoro braków nie da się nadrobić, skupmy się na czymś innym. Musiało to niesłychanie boleć Ignacego. Rozwijał się, bez wątpienia, sam mi o tym mówił – niewystarczająco jednak, jego zdaniem, i bardziej przez przysłuchiwanie się innym pianistom niż dzięki własnej pracy. Po prostu nie miał przewodnika na pianistycznej drodze.
Nie przeszkodziło mu to jednak pracować nad repertuarem, chociaż wciąż nie umiał poradzić sobie z pewnymi technicznymi aspektami gry. „Naturalna technika fortepianowa”, o ile w ogóle takie pojęcie istnieje, była udziałem mojego brata od początku jego dni. Na jak długo jednak mogła wystarczyć?
Ignacy, studiując pilnie kontrapunkt, harmonię i inne zasady muzyki, poznawał jednocześnie kolejne instrumenty. Interesowały go wszystkie! Zaczął od fletu, co okazało się całkowitą porażką. Szybko usłyszał, że jego usta nie nadają się do gry na tym instrumencie, są dlań zbyt szerokie, i po kilku tygodniach zrezygnował z kariery flecisty, która zresztą nawet nie zapowiadała się ciekawie. Spróbował zatem z obojem i klarnetem u pana Michała Sobolewskiego. To była, wedle słów mojego brata, niezmiernie miła persona, ale po kilku tygodniach historia się powtórzyła – Ignacy usłyszał, że nie jest stworzony dla obu tych instrumentów. W klasie kontrabasu powiedziano mu dokładnie to samo. Próbował także gry na rogu. A potem uznał, że skoro przeszedł już tak różnorodne instrumentarium, to powinien poznać wszystkie inne możliwe instrumenty – zaczął zatem grać na trąbce. I z tego właśnie instrumentu Ignacy otrzymał od prowadzącego klasę profesora Antoniego Kühne jedyną w życiu notę niedostateczną, do czego zresztą nigdy nie przyznał się ojcu[6]. Za to na puzonie... O, w tym instrumencie podobno należało upatrywać rzekomego powołania mojego brata – miał się stać wybitnym puzonistą!
Ignacy przez chwilę uwierzył w swoje nowo odkryte przeznaczenie. W tym czasie w Instytucie Muzycznym powstała orkiestra, która miała swoimi występami zwrócić uwagę społeczności warszawskiej na tę instytucję. To było oczko w głowie dyrektora, próby odbywały się często i trwały długo, a Ignacy grał tam na puzonie właśnie. Ogromna liczba prób orkiestrowych spowodowała, że zdarzało mu się zaniedbywać obowiązki studenta i nie wywiązywać dobrze z nauki innych przedmiotów, dyrektor jednak reagował wielką irytacją, gdy ktoś opuszczał próby. Choć przyznać trzeba, że Ignacy chętnie uczęszczał na wszelkie zajęcia, nie tylko te obowiązkowe. Kiedyś niepostrzeżenie wślizgnął się do klasy skrzypcowej, gdzie grupa studentów ćwiczyła do koncertu pod kierownictwem Kątskiego, i stał niezauważony w kącie. Niewysoki, chudy i potargany, nikt na niego nie zwrócił uwagi. Na zakończenie profesor rzekł, że któryś z uczniów ma opracować akompaniament, bo bez niego utwór brzmi niewystarczająco dobrze. Na to odezwał się Ignacy:
– Ale po co pisać? – zapytał cicho, ku zdumieniu zgromadzonych. – Ja zagram zaraz.
Po czym usiadł do fortepianu i po prostu zagrał. Nie chciał zapisywać, nie potrzebował zapamiętywać. Po prostu zagrał![7]
Z moim bratem nigdy nie było nudno. Nawet kiedy biegaliśmy po sadach wokół domu ciotki, zawsze wymyślał coś fascynującego. Zauważył najwyżej wiszącą gruszkę. Jakie to były emocje! Wiotka gałąź groziła bolesnym upadkiem, ale ostatecznie Ignacy częstował mnie zdobycznym owocem. Budował szałas z gałęzi, które potem puszczały korzenie i zieleniły się wiosną. Także w szkole ekscytacja wokół młodego Paderewskiego fluktuowała, pulsowała... Ale okazała się krótkotrwała.
Jak wspomniałam, orkiestra była oczkiem w głowie dyrektora. Gdy okazało się, że do Warszawy przybywa sam car, postanowiono przygotować adekwatne dla takiej osobistości koncerty. Udały się znakomicie, car łaskawie zainteresował się puzonem, kazał go sobie nawet pokazać! A może to nie był car? Może któryś z jego generałów? Adiunktów? Któż to by tam spamiętał, dość powiedzieć, że Ignacy został wyróżniony[8].
Ale mój brat znowu stanął po niewłaściwej stronie. Ponownie dowiódł charakteru, do czego mężczyźni są przecież predestynowani. Pokazał dumę, ale nie było to mądre. Dla mnie sprawa była całkiem niezrozumiała. Po którymś koncercie członkowie orkiestry wręczyli na estradzie panu Kątskiemu fotografie wszystkich członków orkiestry, co prasa – zupełnie nie wiem dlaczego – odczytała całkiem źle. Recenzent warszawskiego „Wieku” napisał: „Pociąg ku teatralności w życiu należy do tych objawów, przed którymi każda zwierzchność jak najtroskliwiej strzec wychowanków swoich powinna; jest to bowiem jeden z tych żywiołów, które do wyrobienia w nich co najmniej płytkości i powierzchowności charakteru, najdzielniej się przyczyniają”. Ale czyż teatralne gesty u artystów to jest niewłaściwa sprawa?
Młodość... Ma swoje prawa, bunty i niepokorności. Dzieciaki! – bo jakże inaczej ich nazwać? – oświadczyły, że chwila wręczenia pamiątki została wybrana przez pana Różalskiego, zatem to na nim powinien ciążyć zarzut teatralności. Oczywiście, mój brat był w gronie tych, którzy krnąbrnie nie zamierzali pochylić głowy. Mniejsza o szczegóły – Ignacego wydalono z konserwatorium!
„Odznaczali się zawsze krnąbrnością, niesfornością i zuchwalstwem, w skutku czego niejednokrotnie otrzymywali napomnienia. [...] Byli zawsze pierwsi do wszelkich manifestacji przeciwko władzy Instytutowej, a tym samym dawali zły przykład swym kolegom, wszelkie zaś napomnienia ze strony władzy okazywały się bezużytecznymi i najmniejszego skutku na ich poprawę nie działającymi”[9]. Tak oceniono Ignacego i jego kolegów! Czy zasłużenie?
Oczywiście.
Podziwiałam wtedy mojego brata bardzo, choć doprawdy, nie wszystko, co robił, było roztropne. Nie zrezygnował jednak ze swoich marzeń – chciał być pianistą, choć wszyscy wokół twierdzili, że to niemożliwe.
Myślę, że dla Ignacego zgasło światło. Muzyka była dla niego wszystkim. Światem, oddechem, jasnością, radością, snem, zmęczeniem, odpoczynkiem. Był to także zawód dla rodziny Kerntopfów. Tylko Edward, najwierniejszy z przyjaciół, zawsze wierzył w mojego brata... Wszyscy inni zdawali się rozczarowani.
Jesienią jednak tatko w imieniu Ignacego złożył podanie do Zarządu Instytutu Muzycznego, w którym najpokorniej upraszał... Dzięki temu mego brata przyjęto na powrót do szkoły. Cóż to była za radość i ulga! Choć mam wrażenie, że chyba dla wszystkich wokół większa niż dla samego Ignacego. On bowiem w kolejnych miesiącach wcale nie przykładał się do pracy!
Tego zrozumieć, doprawdy, nie potrafię.
Mój brat tak nierozważnie się zachował! Tak źle pracował, skupiony na „karierze”, tak bardzo poświęcił się „tournée”, że nie było go na listach studentów Instytutu w następnym roku. Nie uczył się pilnie, ale przecież nie mogło być aż tak źle! Dlaczegóż zatem? Zamierzał zaprzepaścić swoje marzenia?
Jakże zła na niego byłam! On miał szansę, której mnie nie dano. Której nawet nie odważyłabym się podjąć. Która nie mogła mnie spotkać. I... Trudno mi nawet opisać, co wtedy myślałam.
A on? Opracował repertuar i w lipcu siedemdziesiątego piątego roku namówił dwóch kolegów, skrzypka Ignacego Cielewicza i wiolonczelistę Michała Mariana Biernackiego, by wspólnie udali się w trasę koncertową. Jak to pięknie brzmi! Trasa koncertowa... W rzeczywistości było to żałosne przemieszczanie się od mieściny do mieściny, żebranie o udostępnienie pianina lub zdezelowanego fortepianu i odgrywanie na nim kilku utworów. Może i było to przeżycie dla tych ludzi, na co dzień pozbawionych dostępu do kultury. Ale czyż był to dla Ignacego rozwój? Ignacy był wtedy niespełna siedemnastolatkiem. Rok tysiąc osiemset siedemdziesiąty szósty i połowę siedemdziesiątego siódmego spędził na ponownym tournée w Rosji. Nie nauczył się jeszcze, że to bieda, poniżenie, mrzonka? Całe szczęście, że nic poważnego podczas tych wojaży mu się nie przydarzyło, choć wiem przecież, że bywało groźnie. Chorował, biedował, głodował, został okradziony. To było niezmiernie lekkomyślne i młodzieńczo nieodpowiedzialne[10].
Wiele lat później tłumaczył, że była to próba ulżenia ojcu, którego ponowne wydalenie z konserwatorium ukochanego syna niezmiernie zmartwiło. Ulżenie ojcu... Ignacy podróżował tak kilka tygodni, aż w końcu w Kaszynie, mieście powiatowym guberni twerskiej, ktoś zakwestionował zaświadczenia z konserwatorium, którymi muzycy posługiwali się jak paszportami. Uratowali młodzieńców dobrzy ludzie, poręczył za nich jakiś poczciwy polski doktor. I ostatecznie ojciec wydobył go z kłopotów. Miał zarobić parę groszy, a wrócił do domu wyłącznie dlatego, że ojciec – dwukrotnie! – wysyłał mu pieniądze.
W połowie roku akademickiego, dokładnie w styczniu siedemdziesiątego ósmego, oświadczył, że wraca do konserwatorium, by dokończyć przerwane studia. Chciało mu się, naprawdę mu się chciało! Znów na koszt ojca, oczywiście. Który jednak niczego mu nie odmówił. Podobnie zresztą jak profesorowie Instytutu. Wprawdzie Ignacy musiał zdać egzamin, który jednak, jak sądzę, był tylko formalnością. Mojego brata przyjęli bez mrugnięcia okiem, wręcz wyrażając zadowolenie z powrotu marnotrawnego, ale jakże zdolnego ucznia. Okazało się, nie po raz pierwszy i nie ostatni, że wiara w Ignacego ma sens równie głęboki, co w Pana Naszego. Przez kolejne pół roku studiował z zawziętością, która pozwoliła mu w tym krótkim czasie przerobić dwuletni cykl studiów. Wydawało się to niemożliwe, a jednak po zaledwie kilku miesiącach zaprosił ojca na zakończenie roku szkolnego. Nie powiedział jednak rodzicielowi, że znalazł się w gronie tych, dla których była to ostatnia uroczystość w Instytucie – Ignacy odebrał dyplom ukończenia studiów.
I to jest coś, czego zazdroszczę mojemu bratu najbardziej na świecie. Tego pędu do celu, pokonywania kolejnych szczytów, jakby odbywał zaledwie spacerek przez życie: Ignacy odebrał patent jako ostatni. Z najwyższym wynikiem. Zdał mi się wtedy niczym tytan, mityczny olbrzym. Na popisie kompozytorskim zaprezentował swoją pieśń Dola do słów Władysława Syrokomli. A potem grał na scenie z orkiestrą pierwszą część Koncertu a-moll Edwarda Griega i pewnie do końca życia będę żałować, że tego nie słyszałam.
PRZYPISY