Siostra wirtuoza - Agnieszka Lis - ebook + audiobook + książka

Siostra wirtuoza ebook i audiobook

Lis Agnieszka

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Antonina Wilkońska, siostra Paderewskiego, snuje opowieść o bracie, rodzinnych tajemnicach, romansach, sprawach szlachetnych i wstydliwych, a także wydarzeniach historycznych istotnych dla losów Polski i świata. Jakie szanse na realizację planów i marzeń miała kobieta, której brat stał się światowym gigantem? Jak rodzinne relacje wpłynęły na jej życie i wybory, do których została zmuszona? Agnieszka Lis kolejny raz udowadnia, że tworzy opowieści pełne emocji, ze skomplikowanymi, wielowymiarowymi bohaterami, obok których nie da się przejść obojętnie. W tej powieści przede wszystkim kreuje postać inteligentnej damy, zdolnej, błyskotliwej, dla której kluczowe jest pytanie... „Gdybym nie była kobietą – czy byłabym gdzie indziej?"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 22 min

Oceny
4,3 (84 oceny)
39
32
13
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
myszk4

Nie oderwiesz się od lektury

Dzięki Agnieszce Lis miałam przyjemność przeczytać pierwszy raz tak wspaniałą biografię o Ignacym Paderewskim. Myślę, że każdy z nas wie kto to był, ale nikt nie potrafi zobrazować jego życie ,twórczość , oddanie dla Polaków. Myślę, że czytając biografię skupiamy się tylko na najważniejszych faktach : kiedy się urodził, gdzie mieszkał, czym zasłynął i jego życie, tak tylko oględnie. Ile z tego zapamiętamy? Chyba mało. Autorka pozwoliła nam zagłębić się w życiu sławnego kompozytora i muzyka, jakbyśmy tam byli i przechodzili wszystko to, co on przeżywał. Siostra Antonina Wilkońska bardzo dokładnie przedstawia nam całe życie Ignacego Paderewskiego, a przy okazji opowiada też o sobie , swoim dzieciństwie, życiu, wszelkich sukcesach ,jak i porażkach , pozwala nam też zobaczyć jak kiedyś wyglądało życie kobiet. Kobiety w tamtym czasie nie mogły nic, oprócz bycia żoną, kucharką i niańką dla dzieci. Antonina wielokrotnie to powtarza, ze w Polsce kobieta nie miała za dużo praw, nieważne czy był...
10
jozaga11

Nie oderwiesz się od lektury

Przypomina postać wielkiego Polaka, któremu wszyscy wiele zawdzięczamy.
00
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
kadamosia

Nie oderwiesz się od lektury

walory historyczne zachęcające, sposób pisania Pani Agnieszki również, polecam.
00
Kaganaabooklover

Dobrze spędzony czas

Antonina Wilkońska to siostra Ignacego Paderewskiego, oczami której poznajemy artystę. Snuje swoją historię opowiadając o jego dzieciństwie, młodości i dorosłym życiu. To opowieść o życiu rodziny, tajemnicach, ale także o historii Polski. „Siostra wirtuoza” to książka, w której Agnieszka Lis świetnie ukazała realia tamtych czasów oraz pozycję kobiety w społeczeństwie, której rolą było doglądanie domowego ogniska i spełnianie się w roli żony i matki. Kobiety pozostawały w cieniu mężczyzn, tak jak Antonina, której nie dane było rozwijać talentu. Normy społeczne wywierały wpływ i zmuszały kobiety do rezygnacji z marzeń i aspiracji. Antonina, która jest kobietą świadomą, nie kryje swojego żalu do świata, który zmusza ją do życia w cieniu sławnego brata. W czasach, w których się urodziła, nie było szans, aby została doceniona, musi ustąpić pola bratu. Nie ma prawa do nauki, a nawet miłości. Aranżowane małżeństwa są normą, która niestety i ją dotyka. Autorka stworzyła niezwykle emocjonaln...
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce© Co­ma­ni­ciu Dan/Shut­ter­stock
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Agnieszka Lis, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83290-63-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZDZIAŁ 1

Li­sto­pa­dowa noc po­zo­sta­wała ciemna ni­czym czarny chleb, do­kład­nie taki, za ja­kim na przed­nówku tę­sk­nili chłopi. Zde­ner­wo­wany Jan krą­żył po sa­lo­nie, pró­bu­jąc cięż­kimi kro­kami roz­go­nić nie­po­kój. W są­sied­nim po­koju Po­lik­sena, w to­wa­rzy­stwie do­świad­czo­nej aku­szerki, mę­czyła się już sześć go­dzin. Na każdy jej okrzyk Jan re­ago­wał zu­peł­nie nie­uświa­do­mio­nym, za to wy­so­kim, ner­wo­wym pod­sko­kiem, od któ­rego ugi­nały się de­ski pod­łogi. Krzyk dziecka usły­szał do­piero późno w nocy. Zaj­rzał do sy­pialni, roz­ra­do­wany. Aku­szerka ze skrzy­wioną miną, bez słowa, wy­pchnęła świeżo upie­czo­nego ojca za drzwi. Przy­trzy­mał je.

– Syn czy córka? – za­py­tał z na­pię­ciem.

– A idzie, idzie – od­burk­nęła ko­bieta. – Dzyn­dzelka ma.

Wnie­bo­wzięty Jan prze­szedł kilka kro­ków do kuchni. Zer­k­nął po dro­dze do nie­wiel­kiego po­koju, wy­koń­czo­nego ta­petą w pa­ste­lowe kwiatki. Jego có­reczka, po­nad­dwu­let­nia An­to­sia, w nie­spo­koj­nym śnie rzu­cała spo­coną główką. Po­gła­skał dziecko po skle­jo­nych wło­skach, wy­szedł i z kre­densu wy­cią­gnął bu­telkę. Na­lał do szklanki czy­stej wódki na dwa palce i wy­pił dusz­kiem. Nie­przy­zwy­cza­jony do al­ko­holu, szybko po­czuł cie­pło. A po­tem za­snął na ka­na­pie, szczę­śliwy i spo­kojny.

An­to­nina na­stęp­nego ranka po­bie­gła do matki. Zdu­miona przy­sta­nęła w drzwiach sy­pialni.

– Mamo? – ode­zwała się cie­niutko.

– Chodź, An­to­siu – szep­nęła zmę­czona Po­lik­sena, blado się uśmie­cha­jąc. – Przed­sta­wiam ci brata.

Ignacy Jan po­pa­trzył na sio­strę gra­na­to­wymi oczkami i roz­ry­czał się, do­no­śnie da­jąc do­wód zdro­wych płuc. Był szó­sty li­sto­pada ty­siąc osiem­set sześć­dzie­sią­tego roku[1].

Od tego dnia An­to­sia co­dzien­nie sia­dy­wała przy łóżku mamy, przy­glą­da­jąc się bratu. Była zbyt mała, by no­sić go na rę­kach, jed­nak śpie­wała mu swoje nie za­wsze jesz­cze składne ko­ły­sanki, kła­dła główkę obok usy­pia­ją­cego ma­lu­cha, po­zwa­lała mu cią­gnąć się za loki i de­mon­stro­wała lal­czyne su­kienki. Ignaś ni­gdy wię­cej nie za­pła­kał na jej wi­dok.

Wła­ści­wie stali się nie­roz­łączni, Po­lik­sena z każ­dym dniem czuła się bo­wiem słab­sza. Wciąż od­czu­wała skutki naj­młod­szych lat spę­dzo­nych w Ka­łu­dze. Tam zo­stał ze­słany jej ko­chany papa, Zyg­munt No­wicki, przy­ja­ciel Adama Mic­kie­wi­cza, świa­tły fi­lo­mata, pro­fe­sor bia­ło­stoc­kiego gim­na­zjum. Za­sły­nął tym, że „da­wał gra­tis hi­sto­ryę pol­ską dla ca­łego gim­na­zjum, [ma­jąc] tym spo­so­bem wiele zręcz­no­ści wpo­je­nia w mło­dzież pod­la­ską du­cha do­brego”[2]. Jego czynny udział w po­wsta­niu li­sto­pa­do­wym nie uszedł uwagi car­skich władz, a córka pła­ciła za oj­cow­ski pa­trio­tyzm naj­wyż­szą cenę.

An­to­sia po­świę­cała bratu co­raz wię­cej czasu, a gdy po sze­ściu mie­sią­cach Po­lik­sena zo­stała od­pro­wa­dzona na cmen­tarz w Ku­ry­łówce[3], dziew­czynka już więk­szość swo­ich dni spę­dzała z nie­mow­la­kiem.

„My­ślę, że tata się wtedy za­ła­mał” – na­pi­sa­łaby w swoim pa­mięt­niku, gdyby go wtedy pro­wa­dziła, An­to­sia. I da­lej: „Brak żony mu­siał być dla niego ab­so­lut­nie nie­zno­śny. Na szczę­ście re­gu­lar­nie przy­by­wała do na­szego domu ciotka, kar­miła nas, pil­no­wała to­a­lety i do­glą­dała obej­ścia. Trzy­dzie­sto­dwu­letni oj­ciec, który stał się dla nas rów­no­cze­śnie matką, dbał zaś o wy­cho­wa­nie i edu­ka­cję. Sam pięk­nie grał na skrzyp­cach, ale ja nie prze­ja­wia­łam ku temu ta­lentu. Do­piero póź­niej za­in­te­re­so­wał mnie for­te­pian. A skoro mnie zo­stał po­ka­zany, to i memu bratu. Bo mój bra­ci­szek... Oj­ciec li­czył na to, że Ignaś spełni jego ocze­ki­wa­nia. Ignaś, nie ja. Chło­piec, nie dziew­czynka...”

***

Wśród ła­god­nych pa­gór­ków, po­mię­dzy naj­pięk­niej­szymi sa­dami, w któ­rych rok­rocz­nie ga­łę­zie drzew ugi­nały się od pach­ną­cych owo­ców, po­śród naj­won­niej­szych kwia­tów, w ci­szy i spo­koju, oto­czeni mi­ło­ścią ojca i tro­ską ciotki – ro­śli­śmy. Da­leko od cy­wi­li­za­cji, a jed­nak hi­sto­ria i tak nas zna­la­zła.

Nasz oj­ciec, ob­da­rzony spo­rym po­czu­ciem hu­moru i ko­cha­jący nas bar­dzo, był jed­nak przede wszyst­kim obo­wiąz­kowy. Za­rzą­dzał wiel­kimi ma­jąt­kami ziem­skimi, dbał i o zie­mię, i o chło­pów. Spra­wie­dliwy i uczciwy. To pew­nie sta­no­wiło na­szą wspólną zgubę.

Bo czło­wiek prawy ko­cha oj­czy­znę, a w tam­tych nie­spo­koj­nych cza­sach pa­trio­tyzm kosz­to­wał wię­cej niż wiele. Oj­ciec ma­wiał, że my je­ste­śmy herbu Je­lita, ze wsi Pa­de­rewo na ziemi dro­hic­kiej, i bę­dziemy zie­mię pol­ską czy­nić za­sobną i za­bie­gać o jej wol­ność. Był szla­chetny, dumny i mo­ralny. Mia­łam nie­spełna sześć lat, gdy Ko­zacy okrą­żyli nasz dom, prze­trzą­snęli całe obej­ście, po­zo­sta­wia­jąc prze­okropny ba­ła­gan. Przede wszyst­kim zaś – za­brali ojca. Nie uczest­ni­czył wpraw­dzie czyn­nie w po­wsta­niu stycz­nio­wym, po­są­dzony jed­nak zo­stał, cał­kiem słusz­nie zresztą, o wspar­cie dla po­wstań­ców. Za­brali go do wię­zie­nia w Li­ty­niu, a my zo­sta­li­śmy sami, trzy­letni Ignaś i pię­cio­let­nia ja.

Wie­cie, nad czym naj­bar­dziej ubo­le­wa­łam? Ignaś jako trzy­la­tek sam pod­cho­dził do for­te­pianu. Speł­niał ma­rze­nia ojca, a być może także i matki, która prze­cież – do­sko­nale to pa­mię­tam! – była bar­dzo mu­zy­kalna. Cią­gle w domu śpie­wała, jak ja to lu­bi­łam! I akom­pa­nio­wała so­bie na for­te­pia­nie... Po­my­śla­łam wtedy, w tam­tym strasz­nym mo­men­cie, kiedy to Ko­zak zdzie­lił na­ha­jem Igna­sia, bo ma­lec śmiał się doń ode­zwać, po­my­śla­łam o tym, że... nie bę­dzie grał na for­te­pia­nie!

A już wtedy przy­cho­dził do niego na­uczy­ciel. Ra­zem gra­li­śmy du­ety for­te­pia­nowe, choć pan Fi­lip Ru­now­ski był skrzyp­kiem. Ignaś chciał grać wy­łącz­nie na for­te­pia­nie, a pia­ni­sty ni­g­dzie w oko­licy nie było. Mie­li­śmy z tego dużo ra­do­ści i wtedy ba­łam się, że po tym ude­rze­niu na­ha­jem ta ra­dość znik­nie...

Dziw­nymi ścież­kami cho­dzą dzie­cięce my­śli, czyż nie? Nie mar­twi­łam się o ojca ani o si­niaki na ciele mo­jego bra­ciszka. Prze­cięta skóra do­kucz­liwa była dla Igna­sia, jed­nak duma ucier­piała znacz­nie bar­dziej. A ja mar­twi­łam się o grę na for­te­pia­nie!

Ojca za­aresz­to­wano i wy­wie­ziono na rok, nie­zmier­nie długi dla kil­ku­lat­ków. Do­piero wiele lat póź­niej zro­zu­mia­łam, jak bar­dzo oj­ciec wy­róż­niał się na tle in­nych za­rząd­ców. Bo to chłopi udali się do władz okręgu, do­ma­ga­jąc się jego uwol­nie­nia. Ta­kim był spra­wie­dli­wym eko­no­mem! Wielka to była sprawa, choć i tak po­tem nie po­mo­gła – tato długo nie mógł zna­leźć za­trud­nie­nia, ży­cie nas więc nie roz­piesz­czało. Może jed­nak nie po­win­nam tak mó­wić? Za­opie­ko­wała się nami sio­stra mo­jego ojca. Przy­je­chała naj­szyb­ciej jak mo­gła, choć miesz­kała sto ki­lo­me­trów od nas. To była zna­cząca od­le­głość! Nasz dom le­żał w prze­pięk­nej oko­licy, zie­lo­nej i z ob­szer­nym ho­ry­zon­tem po­zwa­la­ją­cym sze­roko ma­rzyć, ale da­leko zeń było do in­nych do­mostw. Nie do­cho­dziła do nas ko­lej, a drogi, ku­rzące się la­tem, wio­sną sta­wały się nie­mal nie­prze­jezdne, tak by­wały za­bło­cone. A jed­nak ciotka przy­je­chała, za­pa­ko­wała wszyst­kie nie­zbędne rze­czy, po czym za­brała nas do sie­bie i pie­lę­gno­wała w czas nie­obec­no­ści ojca jak ro­dzona matka.

Miała wiel­kie serce, choć nie­wiel­kie za­soby – a i tak za­dbała, by przy­jeż­dżał do nas, do No­wo­sió­łek koło Cud­nowa, nad rzeką Te­te­rew, na­uczy­ciel mu­zyki. W szcze­gól­no­ści dla Igna­sia, oczy­wi­ście. Pan Piotr So­wiń­ski dwoił się i troił, sam jed­nak nie po­tra­fił za wiele. Wpraw­dzie jego mu­zyczne ko­li­ga­cje ro­dzinne były ze wszech miar in­te­re­su­jące, bo­wiem jego brat, Woj­ciech So­wiń­ski, był już uzna­nym mu­zy­kiem i au­to­rem za­cnego słow­nika bio­gra­ficz­nego mu­zy­ków pol­skich, jed­nak on sam... W ro­dzi­nie So­wiń­skich silny był także nurt po­etycki, nasz na­uczy­ciel był wu­jem Le­onarda, który za­sły­nął so­ne­tami i dra­ma­tami. Pan Piotr przy­jeż­dżał więc do domu ciotki zwy­kle raz w ty­go­dniu. Pro­wa­dził lek­cje, choć nie wiem, czy dziś tak bym je na­zwała. Spę­dzał z nami przy for­te­pia­nie wiele go­dzin przez cały dzień, cza­sem na­wet dwa. Wciąż gra­li­śmy na cztery ręce. Ja w so­pra­nie, Ignaś w ba­sie, nie­mal ni­gdy nie za­mie­nia­li­śmy się gło­sami, choć czu­łam, że to mój brat po­wi­nien grać główną par­tię. On od po­czątku miał w so­bie... coś. Siłę prze­ko­ny­wa­nia, wy­gry­waną dzie­cię­cymi pla­cami. Wi­zję utworu, na­wet naj­prost­szego. Tym­cza­sem spę­dza­li­śmy go­dziny przy in­stru­men­cie, prze­ko­ma­rza­jąc się i prze­py­cha­jąc, co nie­kiedy do­pro­wa­dzało mnie do łez, szcze­gól­nie gdy Igna­cemu udało się mnie kop­nąć lub zrzu­cić ze stołka. Bo­lały nie tyle si­niaki, co ura­żona duma star­szej sio­stry.

Przede wszyst­kim jed­nak pan Piotr So­wiń­ski nie umiał prze­ko­nać czte­ro­latka do pracy. Ignaś mu­zy­ko­wał, po­tra­fił spę­dzić przy for­te­pia­nie z nie­wiel­kimi prze­rwami więk­szą część dnia, ale nie uczył się grać. Im­pro­wi­zo­wał, two­rzył wła­sne me­lo­die, cie­sząc się współ­brz­mie­niami. Nie po­zna­wał jed­nak, jak na­ci­skać kla­wi­sze. Jak wy­do­by­wać świa­do­mie dźwięki. Jak pra­co­wać pal­cami, by re­ali­zo­wały jego mu­zyczną myśl. Jed­nym sło­wem: po dzie­cię­cemu kon­cer­to­wał, ale nie uczył się tech­niki gra­nia na for­te­pia­nie.

Długo jesz­cze póź­niej, przez wiele lat, Ignacy skar­żył się, że nie umie grać po­praw­nie, choć osią­gał już suk­cesy mu­zyczne, kom­po­zy­tor­skie i pe­da­go­giczne. Nie tego jed­nak pra­gnął mój brat... Mó­wił wprost o wdzięcz­no­ści dla ojca i jego sio­stry, ro­bili prze­cież wszystko, co w da­nej chwili mo­gli. Albo wie­rzyli, że to jest wszystko. Za­pew­nili nam na­uczy­cieli, nie tylko tych od mu­zyki. Pan Mi­chał Ba­biń­ski, były po­wsta­niec li­sto­pa­dowy, dbał o na­szą edu­ka­cję z ser­cem i za­an­ga­żo­wa­niem. Hi­sto­ria, geo­gra­fia, fran­cu­ski, pol­ski, ro­syj­ski – uczy­li­śmy się z nim wszyst­kiego, co nie­zbędne. Były to także lek­cje pa­trio­ty­zmu – jakże bo­wiem na­zwać ina­czej opo­wie­ści o pol­skiej po­tę­dze, sła­wio­nej przez pana Mi­chała? Ignaś tak się wtedy za­pa­lił do bi­twy pod Grun­wal­dem, że cią­gle ją mu­sie­li­śmy przed­sta­wiać. On był pol­skim ry­ce­rzem, ja ni­gdy nie da­łam na sie­bie na­rzu­cić prze­ście­ra­dła z czar­nym krzy­żem. Nie chcia­łam być Krzy­ża­kiem! To chyba psuło mu tro­chę za­bawę. Dla Igna­cego i tak naj­waż­niej­sza była mu­zyka. Oj­ciec i ciotka nie po­tra­fili jed­nak do­strzec, że nasi na­uczy­ciele, poza pa­nem Ba­biń­skim, nie byli pe­da­go­gami, ja­kich po­trze­bo­wał ich syn i bra­ta­nek. Nie za­pew­nili Igna­siowi pia­ni­stycz­nej tech­niki, tego ca­łego warsz­tatu, który jest nie­zbędny pia­ni­ście, a który kil­ku­la­tek osiąga z ła­two­ścią – gdy ktoś mu go ob­ja­śni. Gamy, akordy, pa­saże, pal­co­wa­nie, stac­cato, le­gato, forte i piano, cre­scendo i ri­te­nuto... Igna­cemu nic z tych za­gad­nień nie zo­stało od­po­wied­nio – a w każ­dym ra­zie wy­star­cza­jąco – wy­tłu­ma­czone.

Gra­li­śmy za­tem du­ety. Zna­li­śmy wy­ciągi więk­szo­ści po­pu­lar­nych w tam­tym cza­sie oper. Na przy­kład Il do­lce su­ono riso to był nasz po­pi­sowy nu­mer, a Łu­cję z Lam­mer­mo­oru Dio­ni­zet­tiego wy­ko­ny­wa­li­śmy zna­ko­mi­cie. Albo Cy­ru­lika se­wil­skiego Ros­si­niego. Wszy­scy to znali, wszy­scy lu­bili, my – gra­li­śmy. A po­nie­waż ro­bi­li­śmy to cią­gle, wy­da­wało się, że lek­cje przy­no­szą re­zul­taty. Bo prze­cież kiedy pra­cu­jesz – osią­gasz wy­niki, czyż nie? Tak się zda­wało wszyst­kim do­koła, w tym ciotce. I ojcu także, kiedy już wró­cił do domu.

Nie był to nasz dawny dom... Nie wró­ci­li­śmy do Ku­ry­łówki, oj­ciec otrzy­mał po­sadę za­rządcy ma­jątku Szasz­kie­wi­czów w Su­dył­ko­wie, w po­wie­cie za­sław­skim na Wo­ły­niu. To było miej­sce pełne smutku i no­stal­gii. Nie ze względu na na­strój w nim pa­nu­jący, o nie! O to dbał oj­ciec. Po­zwa­lał nam na sza­lone dzie­ciń­skie za­bawy, pod­sy­cał pa­trio­tyczne in­stynkty. Na przy­kład Ignaś wkła­dał mię­dzy nogi kij od szczotki, ja za­wie­sza­łam na jego końcu wo­rek wy­pchany szma­tami. Cza­sem na­wet uda­wało mi się uło­żyć coś na kształt koń­skiej głowy. Do tego ro­ga­tywka z bia­łych i czer­wo­nych skraw­ków pa­pieru. I już ry­cerz wal­czył o pol­skość, naj­czę­ściej pod Grun­wal­dem. To było piękne. Smut­kiem tchnęło zaś to, co za oknem. W Su­dył­ko­wie miesz­kało wtedy za­le­d­wie dwa ty­siące lu­dzi, może na­wet mniej, z tego ty­siąc osiem­set to byli Ży­dzi. A na­sze okna wy­cho­dziły wprost na ży­dow­ski cmen­tarz, gdzie kilka razy w ty­go­dniu od­by­wały się po­grzeby, po któ­rych z miej­sca wiecz­nego spo­czynku do­cho­dziły ża­ło­sne, cza­sem ca­ło­nocne śpiewy. Pa­no­wał więc szcze­gólny kli­mat w na­szym domu. Czyż można się dzi­wić, że ra­zem z bra­tem szu­ka­li­śmy we­so­ło­ści?

Gra­nie na in­stru­men­cie było na­szą ra­do­ścią, choć oprócz na­uczy­ciela nie mie­li­śmy także szczę­ścia do in­stru­mentu. Dys­po­no­wa­li­śmy za­le­d­wie sta­rym pia­ni­nem, i to okrop­nym! Było ci­che, miało brzydki dźwięk i nic nie po­ma­gało, że po­cho­dziło z pięk­nego nad­du­naj­skiego Wied­nia. Ni­gdy po­tem nie chcia­łam grać na pia­ni­nie marki Graff, a i Ignacy za tą firmą nie prze­pa­dał.

Ojcu jed­nak nic nie prze­szka­dzało. Gra­li­śmy cią­gle i cią­gle – to do­brze. Wie­rzył w nas, choć bez wąt­pie­nia w Igna­cego bar­dziej. Ja... Cóż, rolą ko­biety było – i jest – wyjść za mąż, uro­dzić i wy­cho­wać dzieci. Męż­czyźni mają iść w świat i go zdo­by­wać. Dla­tego oj­ciec dla Igna­cego przy­go­to­wał spe­cjalny ze­szyt. Spiął po pro­stu wiele ar­ku­szy pa­pieru w pięć li­nii i pod­pi­sał sta­ran­nie: „Kom­po­zy­cje Igna­cego Pa­de­rew­skiego”.

I fak­tycz­nie! Ignaś, który do tej pory za­le­d­wie im­pro­wi­zo­wał, za­czął swoje utwory za­pi­sy­wać. I to w ja­kim tem­pie! Nie mi­nęło kilka mie­sięcy, gdy ze­szyt się za­peł­nił. Nie miał jed­nak do swo­ich kom­po­zy­cji aten­cji. Wręcz twier­dził, że one tylko ład­nie wy­glą­dają, ot, kropki za­pi­sane na li­niach rów­nymi rzę­dami. A jed­nak bar­dzo ża­łuję, że ów ze­szyt za­gi­nął. Są­dzę, że na­wet te pierw­sze Igna­siowe kom­po­zy­cje miały wiele wy­razu. A przede wszyst­kim – że od­zwier­cie­dlały du­cha mo­jego brata.

Nasz świat zmie­nił się ra­dy­kal­nie, gdy oj­ciec w roku sześć­dzie­sią­tym siód­mym oże­nił się po­now­nie, z Anną Tań­kow­ską. Wie­rzę, że dla niego to była do­bra de­cy­zja. Dzi­siaj tak to wi­dzę. Dla Igna­sia zresztą też – ma­co­cha ko­chała go, bez wąt­pie­nia. Miała dla niego do­bre słowo i za­cho­mi­ko­wane słod­ko­ści po obie­dzie. Dla mnie jed­nak... Cóż, mia­łam dzie­więć lat i za­czy­na­łam do­ra­stać. Chcia­łam być ważna, a wła­śnie moja rola w domu zo­stała spro­wa­dzona do wy­ko­naw­czyni po­le­ceń. Wie­rzy­łam, że rów­nie do­brze mo­głoby mnie w tym domu nie być!

Za to Ignacy... Roz­wi­jał się. Gdy miał dwa­na­ście lat, ja by­łam wtedy czter­na­sto­let­nią pan­nicą, da­li­śmy wspólny kon­cert. Do­bro­czynny. Ucho­dzi­li­śmy w oko­licy za szcze­gól­nie mu­zy­kalne dzieci i ze­bra­li­śmy sporą pu­blicz­ność. Dla mnie to był je­den z ostat­nich pu­blicz­nych wy­stę­pów w ży­ciu, po­tem gra­łam już głów­nie w do­mo­wym za­ci­szu, choć z wielką mi­ło­ścią do mu­zyki. Ignacy zaś wła­śnie roz­po­czął swój kon­cer­towy po­chód. Tego sa­mego roku za­grał jesz­cze w Za­sła­wiu i Ostrogu, już sam, jako so­li­sta. Wzbu­dził za­in­te­re­so­wa­nie wszyst­kich, także moż­nych ro­dów z oko­licy, na przy­kład Chod­kie­wi­czów. Mnie się to jed­nak zu­peł­nie nie po­do­bało.

Po pierw­sze, mia­łam nie­od­parte wra­że­nie cyrku. Czyż mój brat miał peł­nić rolę tre­so­wa­nej małpki? Wra­że­nie to za­pa­mię­ta­łam do­sko­nale, tak było silne. Ignacy w tam­tym mo­men­cie nie miał na­zbyt sze­ro­kiego re­per­tu­aru, wy­stępy za­tem trwały nie­zbyt długo. Po za­koń­czo­nym kon­cer­cie kła­dziono na kla­wia­tu­rze ręcz­nik, a Ignaś wy­ko­ny­wał do­kład­nie cały pro­gram jesz­cze raz – lecz z za­kry­tymi rę­kami. Nie wi­dział kla­wi­szy! Wzbu­dzało to aplauz, oczy­wi­ście. Taki sam, jak po­pisy pre­sti­di­gi­ta­tora... A poza tym, i to jest chyba waż­niej­sze, czu­łam, że nie­długo już stracę mo­jego brata. Cóż mi po­zo­sta­nie? Kłót­nie z ma­co­chą, po­tem za­mąż­pój­ście. A Ignaś?

Sta­nie się Igna­cym.

ROZDZIAŁ 2

Jak można się było spo­dzie­wać, suk­cesy Igna­cego wbiły ojca w dumę. Uza­sad­nioną, oczy­wi­ście, choć pełną me­lan­cho­lii z mo­jej strony. Słowo „kon­ser­wa­to­rium” za­brzmiało w na­szym domu pew­nego dnia o zmierz­chu. Raz wy­po­wie­dziane – zo­stało, za­do­mo­wiło się, a po­tem za­częło wy­zie­rać z każ­dego kąta. Jakże ja tego nie chcia­łam!

Nie można jed­nak po­wstrzy­mać prze­zna­cze­nia, tak jak nie po­tra­fimy za­wró­cić du­szy kro­czą­cej do Boga. Tę­sk­ni­łam za matką, choć le­d­wie ją pa­mię­ta­łam. Bra­ko­wało mi jej z każ­dym dniem co­raz bar­dziej, więc co­raz gło­śniej spie­ra­łam się z ma­co­chą. Tym czę­ściej pła­ka­łam po no­cach, im bar­dziej zda­wa­łam so­bie sprawę, że Ignacy wy­je­dzie.

Na moje nie­szczę­ście wła­śnie ukoń­czono li­nię ko­le­jową z War­szawą. Ignacy wraz z oj­cem po­je­chali pierw­szym po­cią­giem, ko­leją brze­sko-tar­no­brze­ską, a po­tem te­re­spol­ską, to­wa­ro­wym wa­go­nem, bo wtedy jesz­cze nie pusz­czali na tej tra­sie oso­bo­wych. Wtedy po­my­śla­łam, że mój brat za­wsze musi być pierw­szy. Skąd mo­głam wie­dzieć, że są go­dziny, w któ­rych nie na­leży snuć my­śli? Mogą oka­zać się pro­ro­cze. Ta była ja­sno­wi­dząca. Ignacy prze­cież stał się pierw­szy, naj­pierw­szy.

Dwu­na­sto­let­niego Igna­cego prze­słu­chał sam dy­rek­tor, pan Apo­li­nary Kąt­ski, który za­ło­żył In­sty­tut Mu­zyczny w War­sza­wie. Po­dobno pa­trzył mo­jemu bratu pro­sto w oczy i przy­jął go bez for­mal­nego eg­za­minu. Czyż po­trze­bo­wa­łam bar­dziej do­tkli­wego do­wodu, że wła­śnie stra­ci­łam brata? Był już gdzie in­dziej. Zy­skała go mu­zyka, w pre­zen­cie otrzy­mał kraj. Ja mo­głam tylko pa­trzeć z za­zdro­ścią i ko­chać z od­da­le­nia.

Po­tem wraz z oj­cem cho­dzili po War­sza­wie, szu­ka­jąc dla Igna­cego for­te­pianu. Wszyst­kie były za dro­gie, oczy­wi­ście. Tra­fili jed­nak – do­wód ko­lejny na wy­jąt­kowy traf, szczę­ście, prze­zna­cze­nie? – do ma­ga­zynu Kern­topfa, gdzie w dwu­dzie­stu lub wię­cej po­miesz­cze­niach stały nie­zli­czone pia­nina i for­te­piany. Stary Kern­topf od razu po­znał, że przy­byli do niego klienci nie­ma­jętni, i za­pro­po­no­wał tak ni­ską cenę za pia­nino, że oj­ciec ku­pił je bez wa­ha­nia. A w mo­men­cie, gdy Ignacy usiadł i za­czął grać, przy­był syn sta­rego fa­bry­kanta, Edward. I tak, znie­nacka, Ignacy zy­skał przy­ja­ciela, pia­nino i lo­kum, za­miesz­kał bo­wiem przy licz­nej fa­mi­lii Kern­top­fów. „Ro­dzina Kern­to­fpów, wśród któ­rej spę­dzi­łem trzy i pół lata, nie była wcale bo­gatą. Skła­dała się ona z ro­dzi­ców, pię­ciu có­rek i ty­luż sy­nów. Trzy za­mężne córki i dwaj sy­no­wie byli poza do­mem. Dwie naj­młod­sze córki, naj­star­szy syn Edward i dwaj naj­młodsi bra­cia miesz­kali z ro­dzi­cami. [Mieli] skromną, nie­da­jącą się po­rów­nać z moim oj­cow­skim do­mem sie­dzibę, miesz­czań­skie po­zba­wione wszel­kich ozdób miesz­ka­nie”[4].

Ignacy zy­skał drugi dom, a może z cza­sem na­wet pierw­szy? Ćwi­czyć cho­dził do ro­dzin­nego składu for­te­pia­nów. Wiem, że był szczę­śliwy. Prze­czy­ta­łam, znacz­nie póź­niej, że do­tych­czas prze­by­wał je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie sio­stry. „Stale by­łem sam, a nie­we­sołe jest – trzeba przy­znać – ży­cie chłopca prze­by­wa­ją­cego cią­gle z dziew­czynką, jedną dziew­czynką i to w do­datku z sio­strą”[5].

„W do­datku z sio­strą”... Jak mo­głoby mnie to nie za­bo­leć? Choć mi­nęło tyle lat, choć prze­ży­łam dłu­gie ży­cie, choć dane mi było póź­niej spę­dzić z Igna­cym wiele chwil, na­wet do­brych, choć spo­glą­dam w prze­szłość z cie­płem w sercu – to zda­nie wryło się w moją du­szę i prze­cięło ją, jak pę­dzący po­ciąg wrzyna się w gór­ski tu­nel.

Jedno tylko do­ku­czało memu bratu do­tkli­wie w tym okre­sie, choć papa za­pewne po­czułby urazę, bo prze­cież sta­rał się za­pew­nić sy­nowi wa­runki jak naj­lep­sze. Ignacy wprost bie­do­wał. W li­stach do­no­sił o tym, jak pil­nie stu­diuje, że jest naj­lep­szy na lek­cjach re­li­gii, wszystko pi­sał, by tatkę za­do­wo­lić. Le­d­wie wspo­mi­nał, że dziurę w pal­cie za­sła­niał nu­tami, jakby się wsty­dził, że nie do­ja­dał cza­sami, że gdyby nie Kern­top­fo­wie, mi­zerny byłby jego los.

Ignacy byłby w War­sza­wie cał­kiem szczę­śliwy, gdyby po­zwo­lono mu uczyć się gry na for­te­pia­nie. Jed­nak wszy­scy od­ra­dzali mu ten in­stru­ment. „Pan nie bę­dziesz pia­ni­stą” – tak mó­wili, jed­no­cze­śnie pod­kre­śla­jąc zdol­no­ści mu­zyczne mego brata. Na­uczy­ciel teo­rii mu­zyki, pan Ka­rol Stu­dziń­ski, i kom­po­zy­cji, pan Gu­staw Ro­gu­ski, wy­chwa­lali mło­dego stu­denta. Ignacy był wdzięczny szcze­gól­nie panu Ro­gu­skiemu. Jemu to bo­wiem za­de­dy­ko­wał w ty­siąc osiem­set sie­dem­dzie­sią­tym szó­stym roku swoje pierw­sze po­waż­niej­sze dzieło, Valse mi­gnonne. Za­grał mi je kie­dyś. Jakże mu za­zdro­ści­łam! Tej lek­ko­ści, tego tańca za­war­tego w dźwię­kach, nut ukła­da­ją­cych się w ele­ganc­kie kroki walca... Jakże on po­tra­fił to za­grać! Może i nie miał tech­niki, jak twier­dzili nie­któ­rzy. Ale jak po­tra­fił grać!

Jed­nak pia­ni­ści... Do nich Ignacy nie miał szczę­ścia. Albo pod­kre­ślali braki owej tech­niki pia­ni­stycz­nej, twier­dząc, że nie da się ich nad­ro­bić w tak póź­nym wieku – zu­peł­nie jakby był star­cem, nie trzy­na­sto­lat­kiem! – albo też nie zwra­cali na nią uwagi, li­cząc na wro­dzoną mu­zy­kal­ność Igna­cego. Skoro bra­ków nie da się nad­ro­bić, skupmy się na czymś in­nym. Mu­siało to nie­sły­cha­nie bo­leć Igna­cego. Roz­wi­jał się, bez wąt­pie­nia, sam mi o tym mó­wił – nie­wy­star­cza­jąco jed­nak, jego zda­niem, i bar­dziej przez przy­słu­chi­wa­nie się in­nym pia­ni­stom niż dzięki wła­snej pracy. Po pro­stu nie miał prze­wod­nika na pia­ni­stycz­nej dro­dze.

Nie prze­szko­dziło mu to jed­nak pra­co­wać nad re­per­tu­arem, cho­ciaż wciąż nie umiał po­ra­dzić so­bie z pew­nymi tech­nicz­nymi aspek­tami gry. „Na­tu­ralna tech­nika for­te­pia­nowa”, o ile w ogóle ta­kie po­ję­cie ist­nieje, była udzia­łem mo­jego brata od po­czątku jego dni. Na jak długo jed­nak mo­gła wy­star­czyć?

Ignacy, stu­diu­jąc pil­nie kon­tra­punkt, har­mo­nię i inne za­sady mu­zyki, po­zna­wał jed­no­cze­śnie ko­lejne in­stru­menty. In­te­re­so­wały go wszyst­kie! Za­czął od fletu, co oka­zało się cał­ko­witą po­rażką. Szybko usły­szał, że jego usta nie na­dają się do gry na tym in­stru­men­cie, są dlań zbyt sze­ro­kie, i po kilku ty­go­dniach zre­zy­gno­wał z ka­riery fle­ci­sty, która zresztą na­wet nie za­po­wia­dała się cie­ka­wie. Spró­bo­wał za­tem z obo­jem i klar­ne­tem u pana Mi­chała So­bo­lew­skiego. To była, we­dle słów mo­jego brata, nie­zmier­nie miła per­sona, ale po kilku ty­go­dniach hi­sto­ria się po­wtó­rzyła – Ignacy usły­szał, że nie jest stwo­rzony dla obu tych in­stru­men­tów. W kla­sie kon­tra­basu po­wie­dziano mu do­kład­nie to samo. Pró­bo­wał także gry na rogu. A po­tem uznał, że skoro prze­szedł już tak róż­no­rodne in­stru­men­ta­rium, to po­wi­nien po­znać wszyst­kie inne moż­liwe in­stru­menty – za­czął za­tem grać na trąbce. I z tego wła­śnie in­stru­mentu Ignacy otrzy­mał od pro­wa­dzą­cego klasę pro­fe­sora An­to­niego Kühne je­dyną w ży­ciu notę nie­do­sta­teczną, do czego zresztą ni­gdy nie przy­znał się ojcu[6]. Za to na pu­zo­nie... O, w tym in­stru­men­cie po­dobno na­le­żało upa­try­wać rze­ko­mego po­wo­ła­nia mo­jego brata – miał się stać wy­bit­nym pu­zo­ni­stą!

Ignacy przez chwilę uwie­rzył w swoje nowo od­kryte prze­zna­cze­nie. W tym cza­sie w In­sty­tu­cie Mu­zycz­nym po­wstała or­kie­stra, która miała swo­imi wy­stę­pami zwró­cić uwagę spo­łecz­no­ści war­szaw­skiej na tę in­sty­tu­cję. To było oczko w gło­wie dy­rek­tora, próby od­by­wały się czę­sto i trwały długo, a Ignacy grał tam na pu­zo­nie wła­śnie. Ogromna liczba prób or­kie­stro­wych spo­wo­do­wała, że zda­rzało mu się za­nie­dby­wać obo­wiązki stu­denta i nie wy­wią­zy­wać do­brze z na­uki in­nych przed­mio­tów, dy­rek­tor jed­nak re­ago­wał wielką iry­ta­cją, gdy ktoś opusz­czał próby. Choć przy­znać trzeba, że Ignacy chęt­nie uczęsz­czał na wszel­kie za­ję­cia, nie tylko te obo­wiąz­kowe. Kie­dyś nie­po­strze­że­nie wśli­zgnął się do klasy skrzyp­co­wej, gdzie grupa stu­den­tów ćwi­czyła do kon­certu pod kie­row­nic­twem Kąt­skiego, i stał nie­zau­wa­żony w ką­cie. Nie­wy­soki, chudy i po­tar­gany, nikt na niego nie zwró­cił uwagi. Na za­koń­cze­nie pro­fe­sor rzekł, że któ­ryś z uczniów ma opra­co­wać akom­pa­nia­ment, bo bez niego utwór brzmi nie­wy­star­cza­jąco do­brze. Na to ode­zwał się Ignacy:

– Ale po co pi­sać? – za­py­tał ci­cho, ku zdu­mie­niu zgro­ma­dzo­nych. – Ja za­gram za­raz.

Po czym usiadł do for­te­pianu i po pro­stu za­grał. Nie chciał za­pi­sy­wać, nie po­trze­bo­wał za­pa­mię­ty­wać. Po pro­stu za­grał![7]

Z moim bra­tem ni­gdy nie było nudno. Na­wet kiedy bie­ga­li­śmy po sa­dach wo­kół domu ciotki, za­wsze wy­my­ślał coś fa­scy­nu­ją­cego. Za­uwa­żył naj­wy­żej wi­szącą gruszkę. Ja­kie to były emo­cje! Wiotka ga­łąź gro­ziła bo­le­snym upad­kiem, ale osta­tecz­nie Ignacy czę­sto­wał mnie zdo­bycz­nym owo­cem. Bu­do­wał sza­łas z ga­łęzi, które po­tem pusz­czały ko­rze­nie i zie­le­niły się wio­sną. Także w szkole eks­cy­ta­cja wo­kół mło­dego Pa­de­rew­skiego fluk­tu­owała, pul­so­wała... Ale oka­zała się krót­ko­trwała.

Jak wspo­mnia­łam, or­kie­stra była oczkiem w gło­wie dy­rek­tora. Gdy oka­zało się, że do War­szawy przy­bywa sam car, po­sta­no­wiono przy­go­to­wać ade­kwatne dla ta­kiej oso­bi­sto­ści kon­certy. Udały się zna­ko­mi­cie, car ła­ska­wie za­in­te­re­so­wał się pu­zo­nem, ka­zał go so­bie na­wet po­ka­zać! A może to nie był car? Może któ­ryś z jego ge­ne­ra­łów? Ad­iunk­tów? Któż to by tam spa­mię­tał, dość po­wie­dzieć, że Ignacy zo­stał wy­róż­niony[8].

Ale mój brat znowu sta­nął po nie­wła­ści­wej stro­nie. Po­now­nie do­wiódł cha­rak­teru, do czego męż­czyźni są prze­cież pre­de­sty­no­wani. Po­ka­zał dumę, ale nie było to mą­dre. Dla mnie sprawa była cał­kiem nie­zro­zu­miała. Po któ­rymś kon­cer­cie człon­ko­wie or­kie­stry wrę­czyli na es­tra­dzie panu Kąt­skiemu fo­to­gra­fie wszyst­kich człon­ków or­kie­stry, co prasa – zu­peł­nie nie wiem dla­czego – od­czy­tała cał­kiem źle. Re­cen­zent war­szaw­skiego „Wieku” na­pi­sał: „Po­ciąg ku te­atral­no­ści w ży­ciu na­leży do tych ob­ja­wów, przed któ­rymi każda zwierzch­ność jak naj­tro­skli­wiej strzec wy­cho­wan­ków swo­ich po­winna; jest to bo­wiem je­den z tych ży­wio­łów, które do wy­ro­bie­nia w nich co naj­mniej płyt­ko­ści i po­wierz­chow­no­ści cha­rak­teru, naj­dziel­niej się przy­czy­niają”. Ale czyż te­atralne ge­sty u ar­ty­stów to jest nie­wła­ściwa sprawa?

Mło­dość... Ma swoje prawa, bunty i nie­po­kor­no­ści. Dzie­ciaki! – bo jakże ina­czej ich na­zwać? – oświad­czyły, że chwila wrę­cze­nia pa­miątki zo­stała wy­brana przez pana Ró­żal­skiego, za­tem to na nim po­wi­nien cią­żyć za­rzut te­atral­no­ści. Oczy­wi­ście, mój brat był w gro­nie tych, któ­rzy krnąbr­nie nie za­mie­rzali po­chy­lić głowy. Mniej­sza o szcze­góły – Igna­cego wy­da­lono z kon­ser­wa­to­rium!

„Od­zna­czali się za­wsze krnąbr­no­ścią, nie­sfor­no­ścią i zu­chwal­stwem, w skutku czego nie­jed­no­krot­nie otrzy­my­wali na­po­mnie­nia. [...] Byli za­wsze pierwsi do wszel­kich ma­ni­fe­sta­cji prze­ciwko wła­dzy In­sty­tu­to­wej, a tym sa­mym da­wali zły przy­kład swym ko­le­gom, wszel­kie zaś na­po­mnie­nia ze strony wła­dzy oka­zy­wały się bez­u­ży­tecz­nymi i naj­mniej­szego skutku na ich po­prawę nie dzia­ła­ją­cymi”[9]. Tak oce­niono Igna­cego i jego ko­le­gów! Czy za­słu­że­nie?

Oczy­wi­ście.

Po­dzi­wia­łam wtedy mo­jego brata bar­dzo, choć do­prawdy, nie wszystko, co ro­bił, było roz­tropne. Nie zre­zy­gno­wał jed­nak ze swo­ich ma­rzeń – chciał być pia­ni­stą, choć wszy­scy wo­kół twier­dzili, że to nie­moż­liwe.

My­ślę, że dla Igna­cego zga­sło świa­tło. Mu­zyka była dla niego wszyst­kim. Świa­tem, od­de­chem, ja­sno­ścią, ra­do­ścią, snem, zmę­cze­niem, od­po­czyn­kiem. Był to także za­wód dla ro­dziny Kern­top­fów. Tylko Edward, naj­wier­niej­szy z przy­ja­ciół, za­wsze wie­rzył w mo­jego brata... Wszy­scy inni zda­wali się roz­cza­ro­wani.

Je­sie­nią jed­nak tatko w imie­niu Igna­cego zło­żył po­da­nie do Za­rządu In­sty­tutu Mu­zycz­nego, w któ­rym naj­po­kor­niej upra­szał... Dzięki temu mego brata przy­jęto na po­wrót do szkoły. Cóż to była za ra­dość i ulga! Choć mam wra­że­nie, że chyba dla wszyst­kich wo­kół więk­sza niż dla sa­mego Igna­cego. On bo­wiem w ko­lej­nych mie­sią­cach wcale nie przy­kła­dał się do pracy!

Tego zro­zu­mieć, do­prawdy, nie po­tra­fię.

Mój brat tak nie­roz­waż­nie się za­cho­wał! Tak źle pra­co­wał, sku­piony na „ka­rie­rze”, tak bar­dzo po­świę­cił się „to­ur­née”, że nie było go na li­stach stu­den­tów In­sty­tutu w na­stęp­nym roku. Nie uczył się pil­nie, ale prze­cież nie mo­gło być aż tak źle! Dla­cze­góż za­tem? Za­mie­rzał za­prze­pa­ścić swoje ma­rze­nia?

Jakże zła na niego by­łam! On miał szansę, któ­rej mnie nie dano. Któ­rej na­wet nie od­wa­ży­ła­bym się pod­jąć. Która nie mo­gła mnie spo­tkać. I... Trudno mi na­wet opi­sać, co wtedy my­śla­łam.

A on? Opra­co­wał re­per­tuar i w lipcu sie­dem­dzie­sią­tego pią­tego roku na­mó­wił dwóch ko­le­gów, skrzypka Igna­cego Cie­le­wi­cza i wio­lon­cze­li­stę Mi­chała Ma­riana Bier­nac­kiego, by wspól­nie udali się w trasę kon­cer­tową. Jak to pięk­nie brzmi! Trasa kon­cer­towa... W rze­czy­wi­sto­ści było to ża­ło­sne prze­miesz­cza­nie się od mie­ściny do mie­ściny, że­bra­nie o udo­stęp­nie­nie pia­nina lub zde­ze­lo­wa­nego for­te­pianu i od­gry­wa­nie na nim kilku utwo­rów. Może i było to prze­ży­cie dla tych lu­dzi, na co dzień po­zba­wio­nych do­stępu do kul­tury. Ale czyż był to dla Igna­cego roz­wój? Ignacy był wtedy nie­spełna sie­dem­na­sto­lat­kiem. Rok ty­siąc osiem­set sie­dem­dzie­siąty szó­sty i po­łowę sie­dem­dzie­sią­tego siód­mego spę­dził na po­now­nym to­ur­née w Ro­sji. Nie na­uczył się jesz­cze, że to bieda, po­ni­że­nie, mrzonka? Całe szczę­ście, że nic po­waż­nego pod­czas tych wo­jaży mu się nie przy­da­rzyło, choć wiem prze­cież, że by­wało groź­nie. Cho­ro­wał, bie­do­wał, gło­do­wał, zo­stał okra­dziony. To było nie­zmier­nie lek­ko­myślne i mło­dzień­czo nie­od­po­wie­dzialne[10].

Wiele lat póź­niej tłu­ma­czył, że była to próba ulże­nia ojcu, któ­rego po­nowne wy­da­le­nie z kon­ser­wa­to­rium uko­cha­nego syna nie­zmier­nie zmar­twiło. Ulże­nie ojcu... Ignacy po­dró­żo­wał tak kilka ty­go­dni, aż w końcu w Ka­szy­nie, mie­ście po­wia­to­wym gu­berni twer­skiej, ktoś za­kwe­stio­no­wał za­świad­cze­nia z kon­ser­wa­to­rium, któ­rymi mu­zycy po­słu­gi­wali się jak pasz­por­tami. Ura­to­wali mło­dzień­ców do­brzy lu­dzie, po­rę­czył za nich ja­kiś po­czciwy pol­ski dok­tor. I osta­tecz­nie oj­ciec wy­do­był go z kło­po­tów. Miał za­ro­bić parę gro­szy, a wró­cił do domu wy­łącz­nie dla­tego, że oj­ciec – dwu­krot­nie! – wy­sy­łał mu pie­nią­dze.

W po­ło­wie roku aka­de­mic­kiego, do­kład­nie w stycz­niu sie­dem­dzie­sią­tego ósmego, oświad­czył, że wraca do kon­ser­wa­to­rium, by do­koń­czyć prze­rwane stu­dia. Chciało mu się, na­prawdę mu się chciało! Znów na koszt ojca, oczy­wi­ście. Który jed­nak ni­czego mu nie od­mó­wił. Po­dob­nie zresztą jak pro­fe­so­ro­wie In­sty­tutu. Wpraw­dzie Ignacy mu­siał zdać eg­za­min, który jed­nak, jak są­dzę, był tylko for­mal­no­ścią. Mo­jego brata przy­jęli bez mru­gnię­cia okiem, wręcz wy­ra­ża­jąc za­do­wo­le­nie z po­wrotu mar­no­traw­nego, ale jakże zdol­nego ucznia. Oka­zało się, nie po raz pierw­szy i nie ostatni, że wiara w Igna­cego ma sens rów­nie głę­boki, co w Pana Na­szego. Przez ko­lejne pół roku stu­dio­wał z za­wzię­to­ścią, która po­zwo­liła mu w tym krót­kim cza­sie prze­ro­bić dwu­letni cykl stu­diów. Wy­da­wało się to nie­moż­liwe, a jed­nak po za­le­d­wie kilku mie­sią­cach za­pro­sił ojca na za­koń­cze­nie roku szkol­nego. Nie po­wie­dział jed­nak ro­dzi­cie­lowi, że zna­lazł się w gro­nie tych, dla któ­rych była to ostat­nia uro­czy­stość w In­sty­tu­cie – Ignacy ode­brał dy­plom ukoń­cze­nia stu­diów.

I to jest coś, czego za­zdrosz­czę mo­jemu bratu naj­bar­dziej na świe­cie. Tego pędu do celu, po­ko­ny­wa­nia ko­lej­nych szczy­tów, jakby od­by­wał za­le­d­wie spa­ce­rek przez ży­cie: Ignacy ode­brał pa­tent jako ostatni. Z naj­wyż­szym wy­ni­kiem. Zdał mi się wtedy ni­czym ty­tan, mi­tyczny ol­brzym. Na po­pi­sie kom­po­zy­tor­skim za­pre­zen­to­wał swoją pieśń Dola do słów Wła­dy­sława Sy­ro­komli. A po­tem grał na sce­nie z or­kie­strą pierw­szą część Kon­certu a-moll Edwarda Griega i pew­nie do końca ży­cia będę ża­ło­wać, że tego nie sły­sza­łam.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] W ka­len­da­rzu gre­go­riań­skim. W ju­liań­skim zaś, który obo­wią­zy­wał wtedy na te­re­nach, na któ­rych uro­dził się Ignacy Jan Pa­de­rew­ski, był to 25 paź­dzier­nika.
[2] Za: https://www.po­li­sh­news.com//155-rocz­nica-uro­dzin-pia­ni­sty-kom­po­zy­tora-pre­miera-w-ii-rp-igna­cego-jana-pa­de­rew­skiego, do­stęp 29.09.2022.
[3] Miej­sco­wość na Po­dolu, dzi­siej­sza Ukra­ina.
[4] List Igna­cego Pa­de­rew­skiego do Roma Lan­daua, 5 kwiet­nia 1934, Ar­chi­wum Jana Pa­de­rew­skiego, sygn. 65, k. 49. Za: An­drzej Pi­ber, Droga do sławy. Ignacy Pa­de­rew­ski w la­tach 1860–1902, War­szawa 1982, s. 37.
[5] Ignacy Pa­de­rew­ski, Pa­mięt­niki, t. 1, War­szawa 1984, s. 56.
[6] Za: An­drzej Pi­ber, Droga do sławy, s. 37.
[7] Por. tamże, s. 34–35.
[8] Por. tamże, s. 47.
[9] Por. tamże, s. 52.
[10] Ignacy Jan Pa­de­rew­ski opi­suje te wy­da­rze­nia w swo­ich pa­mięt­ni­kach jako jedno dłu­gie to­ur­née. An­drzej Pi­ber zaś w książce Droga do sławy, s. 55–61, jako dwa krót­sze. Opu­bli­ko­wane w 2018 roku Li­sty Pa­de­rew­skiego do ojca roz­strzy­gają tę kwe­stię. Pa­de­rew­ski z ko­le­gami wy­brali się w jedną długą po­dróż kon­cer­tową. Wię­cej szcze­gó­łów w ka­len­da­rium: http://www.pa­de­rew­ski.mu­zy­ko­lo­gia.uj.edu.pl/ignacy-jan-pa­de­rew­ski/ka­len­da­rium, do­stęp 29.09.2022.