Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
NIEBIESKI – zdumiewająca opowieść o sile przeznaczenia.
Justyna wychodzi za mąż i wyjeżdża na przemyską wieś. Próbuje odnaleźć się w nowym życiu z Hubertem i teściową, która nerwowo oczekuje wnuka. Stara się także wżyć w lokalną społeczność, ale nie jest to łatwe zadanie.
Tym bardziej że dziewczyna doznaje różnych wizji, otaczają ją kolorowe aury, słyszy wołania...
Czyżby traciła zmysły? Jaki ma w tym udział pamiętnik sprzed stu lat? Co wydarzyło się wtedy w rodzinie? Dlaczego kapliczka z sąsiedniego lasu zdaje się ją przywoływać? Czy stoi za tym jakaś szczególna siła?
Zaskakująca. Oryginalna. Niesamowita.
Agnieszka Lis udowadnia, że znakomicie włada literackim warsztatem i potrafi wykorzystać go w każdym gatunku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Dokładnie o trzynastej czterdzieści siedem Justyna spojrzała na samochodowy wyświetlacz. Równocześnie ze zmianą cyfr, jak w wyreżyserowanym spektaklu, słońce wychyliło się zza chmur, wydobywając na pierwszy plan biały pień. Brzoza stała pochylona, jakby płacząca, otulała zwisającymi gałęziami białą konstrukcję.
Justyna pomyślała, że to znak. Biel na moje przybycie dobrze wróży… Uśmiechnęła się. Biel i wszechobecna niebieskość. To będzie wspaniałe połączenie.
Wyjechała z domu o czwartej rano. Żadna niedogodność, gdy ruszasz w nowe, lepsze życie. Gdy serce działa zgodnie z głową, a wszystko układa się właściwie.
Wsiadła do nocnego autobusu, który krążył po Warszawie ustaloną trasą, zabierając z mrocznych przystanków ziewających pasażerów. Opatuleni w kurtki, owinięci szalikami, schowani w czapki i kaptury, całą swoją postawą manifestowali ciężar bytu, a myślami znajdowali się zgoła gdzie indziej. Może wy powinniście być gdzie indziej – myślała – ale ja jestem dokładnie na swoim miejscu. Jadę tam, gdzie powinnam być. W moją przestrzeń, w mój czas. Odczuwana radość rozpierała ją od środka, Justyna chciała śpiewać, choć powinna być nieprzytomna z niewyspania. Od trzech nocy przewracała się na łóżku bezsennie, w oczekiwaniu na nieznane, a dzisiaj wprost nie zmrużyła oka. Wstała jednak rześka, skupiona i czujna jak zwierzątko w oczekiwaniu na niebezpieczeństwo.
Autobus przemierzał ulice miasta nieśpiesznie, wyglądała przez szybę podekscytowana, jakby pierwszy raz widziała Warszawę. Pierwszy nie – zreflektowała się w pewnym momencie – ale być może ostatni. Przynajmniej w najbliższym czasie.
Wysiadła przed Pałacem Kultury, w obu dłoniach kurczowo trzymała torby. Choć większość rzeczy Hubert zabrał wcześniej, ta skromna resztka i tak nie chciała pomieścić się w granatowych, w jej oczach prawie nowych, choć faktycznie już sfatygowanych, torbach.
Na bus do Przemyśla czekała długo. Wolała przyjechać wcześniej, i tak nie mogła spać. Choć trzęsła się w marcowym chłodzie, stała jednak wyprostowana. Dumna, szczęśliwa. Spojrzała na swoje buty – świeżo wypastowane dosłownie lśniły, jakby odbijały światła miasta. W busie zajęła miejsce jako jedna z pierwszych, mniej więcej w połowie pojazdu. Zapamiętała, że na kole jest niebezpiecznie. Kto tak mówił? Nie pamiętała. Co za różnica. Skoro wszystkie miejsca były wolne, wybrała takie, na którym mogła czuć się lepiej.
Monotonny szum silnika usypiał ją. Otwierała zaspane oczy, nie rejestrując zmieniającego się krajobrazu. Jakiś przystanek, zadaszona wiata, okutani ludzie. Pole, jaskrawoniebieski neon przy drodze. Niewielki dworzec autobusowy, elewacja z czerwonej cegły, ładne łuki nad oknami.
W sennej malignie stawała jej przed oczami postać męża. Nawet ten mglisty obraz był przyjemny. Szczególne ciepło rozlewało się w sercu i duszy dziewczyny, gdy dostrzegała wokół mężczyzny niebieską poświatę. Szeroki pas błękitnej aury, czystej niczym niebo nad morzem w pogodny dzień. Taką aurę miewają wyłącznie dobrzy ludzie – wiedziała to przecież doskonale. Taką miał jej ojciec, a lepszego człowieka na całym świecie nikt by nie znalazł.
Poznali się z Hubertem w sklepie, gdzie jako sprzedawczyni zarabiała nędzne grosze, pozwalające na bardziej niż skromną codzienność. Chłopak do niedawna studiował, znał trochę eleganckich wyrazów, potrafił zwrócić się do niej z kulturalnie. Czego więcej może chcieć dziewczyna? Szacunku i pięknego męża, najlepiej z własnym domem.
Justynie wystarczyłoby nawet mniej. Hubert wprawdzie opowiadał o wielkim domu na przemyskiej wsi, ale nawet gdyby miał być niepiękny, jakie to ma znaczenie? Byle mąż był przystojny.
Chłopak przyjechał do Warszawy teoretycznie na studia. A nawet praktycznie. Okazały się dla niego niewystarczająco interesujące. Z rozpędu przebrnął jeden rok. Zmusił się do przetrwania prawie połowy drugiego. Potem ostatecznie uznał, że dość już życia zmarnował nad książkami.
– Co się miałem nauczyć, to się nauczyłem – mawiał. – Ojciec dał radę bez wielkich nauk, dziadek i pradziadek też, to i ja podołam. Ziemia się nie zmieniła, od zawsze rodzi tak samo.
Nie chciał pamiętać, że w ostatnich latach, choć ziemia rodziła tak samo, dawne metody uprawy przestały wystarczać. Gospodarstwo było duże, z coraz większym trudem był w stanie o nie zadbać. Właśnie po to pojechał do Warszawy – żeby ich hektary znów były najwydajniejsze we wsi. Po to matka zatrudniała wiosną chłopaków ze wsi, płaciła za to, co zawsze robił Hubert – żeby on mógł się kształcić. Wykształcił się – ile zdołał.
Najpierw mieszkał w akademiku. Tanio i towarzysko, ale ciągle ktoś się czepiał. Wraz z dwoma kolegami wynajęli zatem niewielkie mieszkanie pod Warszawą. Panowała tam pełna swoboda, wolność absolutna, mieszkanie szybko zaczęło więc przypominać stajnię Augiasza. Telewizja w nocy, kanał sportowy bez przerwy. W pokojach walały się resztki pizzy, do kuchni nie było po co wchodzić. Już nawet nie śmierdziało, pozostałości jedzenia po prostu wyschły, ale nie było gdzie postawić stopy. Jedli w pokojach, palili w pokojach, pili i zażywali, co się dało. Na uczelnię było daleko, Hubert jeździł tam jeszcze bez przekonania przez kilka miesięcy, potem uznał, że lepiej zacząć żyć. Uniwersytet życia to najlepsza uczelnia.
Spotkał nowych kolegów, razem z nimi trafił na siłownię. Spodobało mu się, choć ironizował, że to wymysł warszawski. U nich na wsi siłownią to był szpadel, dwa kamienie na drągu lub wyścigi z chłopakami po polnej drodze. W warszawskim Fitness Studio podobało mu się głównie dlatego, że nie musiał dużo mówić, wystarczyły zdawkowe, hasłowe komunikaty. Ćwiczył tam regularnie, więc ciało miał piękne, wysportowane. Każda dziewczyna chciałaby takiego chłopaka za męża. Wszystkie patrzyły z zainteresowaniem i na uczelni, i poza nią. Cieszył się z tego, ale rzadko z którą się umawiał. Wydawały mu się albo przemądrzałe, albo za głupie.
Wtedy Hubert poznał Justynę. Czekał na nią wieczorami, aż skończy zmianę w sklepie, więc siłownia była rozwiązaniem lepszym niż piwko pod sklepem. Bo co innego miałby w tym czasie robić? Justyna denerwowała się, że przy pawilonie pić nie wolno, przynosi to jedynie wstyd i kłopoty.
Pracowała w sklepie niedaleko lokum wynajmowanego przez Huberta. Sama mieszkała obok. Najpierw dostrzegła jego niebieskość. Kolor niemal taki jak u jej ojca w ostatnich latach życia. Aż zabrakło jej tchu. Dopiero potem zwróciła uwagę na wysokiego chłopaka, kręcone, krótkie, czarne włosy, umięśnione ręce. Po pewnym czasie zauważyła, że jego aura jest wielopoziomowa, często się zmienia, przybiera różne odcienie w zależności od nastroju. Hubert był dla niej otwarty jak wrota stodoły, którą opisał jej na drugiej randce. Widziała wokół niego każdą emocję, zanim jeszcze zdążył o niej opowiedzieć. Widziała, ale nie komentowała.
Spotkała w życiu kilka osób widzących podobnie jak ona. Czytała na ten temat sporo w internecie i doszła do wniosku, że w większości to stek bzdur. A w każdym razie informacje zebrane w sieci nie pasowały do jej własnych doświadczeń. Znalazła kilka grup „widzących”, ale nie potrafiła się w nich odnaleźć. Śledziła wpisy, każdy widział inaczej niż ona. Dlatego nie słuchała innych, skupiła się na własnych obserwacjach.
Zwykle ludzie mieli wielokolorowe aury, ewentualnie z dominującym wybranym kolorem. Paski różnej szerokości jak tęcza otaczały ludzkie sylwetki. U Huberta natomiast widziała na ogół jeden kolor, rzadko kiedy poprzecinany w poprzek innymi barwami. Z doświadczenia wiedziała, że najczęściej przecięcia były z gruntu złe – szare, czarne, a najgorsze, jak się przekonała, były brunatne.
Hubert wciąż spędzał długie godziny na wyciskaniu ciężarów. I tam spostrzegł to u pewnego gościa… Biceps pracował, a wraz z nim unosiła biust dziewczyna o długich czarnych włosach i intensywnie czerwonych ustach. Hubert zamarzył o tatuażu. Kiedy pierwszy raz poszedł do salonu, nie od razu się komukolwiek przyznał. Nie pragnął niczego wyzywającego. Pomyślał, że zrobi przyjemność matce, pierwszym jego tatuażem był zatem niewielki krzyż na ramieniu, czarny w otoczeniu czerwonych cierni. Idealny.
Wierzył, że matce się spodoba, ale czy Justyna zaaprobuje? Przez kilka dni nie pochwalił się dziewczynie, ale ona przyjęła to obojętnie. Postanowił pójść dalej. Wkrótce miał na sobie osiem tatuaży, większość niewielkich, wśród nich powstańczą kotwicę i czerwoną różę, ale najważniejsza dla niego była Matka Boska. Wytatuowana na lewym boku, od serca, niewidoczna, gdy opuszczał rękę wzdłuż ciała. Na piersiach pozostało jeszcze miejsce nad sercem, zostawione specjalnie dla papieża, tego jedynego najpierwszego Polaka, którego wielbiła Bogna, jego mama. Hubert miał oczywiście także tatuaż dla swojej przyszłej żony: bukiet trzech kwiatów na prawej łydce.
Justyna uwielbiała patrzeć na ciało męża. Teraz, w półśnie, wyciągała do niego ręce, dotykała umięśnionego torsu, czuła gładką skórę pod opuszkami. Omijała Matkę Boską na lewym boku, tak zapobiegawczo. Może nie należy kalać takiego wizerunku? Nie była wprawdzie szczególnie wierząca, ale religijne symbole jej nie przeszkadzały, raczej budziły umiarkowany szacunek. Tak na wszelki wypadek. Zresztą, od pierwszego spotkania wiedziała o głębokiej wierze Huberta i zupełnie jej to nie wadziło. Bez protestu zaakceptowała fakt, że żyjąc razem z nim i teściową w jednym domu, będzie musiała przyjąć ich obyczaje i kościół odwiedzać regularnie. I tak najważniejsza dla niej była niebieska aura wybranka, dzięki niej była pewna, że trafiła na dobrego człowieka. Przez nią zwróciła na Huberta uwagę i właśnie w tym niebieskim odcieniu zanurzyła się cała, najpierw duszą, a potem oddała i ciało.
Z każdym kilometrem krajobraz się zmieniał. Zamiast prostych otynkowanych domów wzdłuż ulic pojawiły się regularne bryły czerwonych budynków, sklep metalowy w głównej ulicy miasteczka, fryzjer Zbyszek, gospodarstwo domowe z wielkim napisem „Wszy po 5”. Fragment napisu zniknął za uchylonymi drzwiami. Zmieniała się także mowa wsiadających ludzi. Pojawiał się delikatny zaśpiew, lekko wyczuwalne zmiękczenie spółgłosek, wydłużenie samogłosek. Galicja.
Justyna się nad tym wszystkim nie zastanawiała. Co za różnica. Niech gadają, jak chcą, byle tylko ona była szczęśliwa.
Na dworcu w Przemyślu hulał wiatr, szarpał jej szalikiem, mężczyźnie idącemu przed Justyną porwał czapkę hamburkę. Kilka wiat nie stanowiło dla żywiołu żadnej przeszkody. Zachmurzone niebo prezentowało całkowitą obojętność na ludzkie sprawy, szczęścia i frasunki. Szaro i przygnębiająco wyglądały także przemykające w pośpiechu niewyraźne ludzkie sylwetki.
Żeby chociaż jakaś burza albo deszcz – pomyślała Justyna. – Przynajmniej byłyby jakieś emocje.
Wyszła za ogrodzenie dworca, pochyloną siatkę zamontowano na kilku wątłych słupach. Chodnik, ułożony jeszcze za komuny, straszył nierównościami, zapadnięte płyty groziły skręceniem kostki, nie miało to jednak dla niej znaczenia. I tak nie zamierzała nigdzie iść. Postawiła dwie torby na skraju trawnika, sprawdzając wcześniej, czy nie ma tam psich pozostałości. Czekała na Huberta.
Zatrzymał samochód na chwilę, pośpiesznie wrzucił obie torby do bagażnika. Justynę od razu zalała niebieskość, choć nawet nie cmoknął jej na powitanie. Mimo że starali się wszystko robić jak najszybciej, i tak jakiś niecierpliwy kierowca zatrąbił. Hubert rozluźnił się dopiero po wyjeździe z miasta. Rozwinął prędkość, zdaniem Justyny – aż za bardzo. Nic jednak nie powiedziała. Po co się kłócić na początku nowego życia?
Niebo rozstąpiło się właśnie w momencie, w którym mijali brzózkę. Justynę zalało uczucie przyjemnego ciepła.
– Jak cudownie – szepnęła z westchnieniem Justyna.
– E tam – burknął. – Już niedaleko. – Odetchnął zadowolony, gdy wjechali w las.
Ostatnie osiemset metrów jechali gruntową drogą, wzdłuż wysokich sosen. Kurz za nimi tworzył chmurę w kształcie atomowego grzyba.
– Kiedyś zbierałem tu hurtowo maślaki. Mama zawsze ciężko wzdychała na widok pełnych koszyków – powiedział.
– Już nie zbierasz? – zainteresowała się.
Pokręcił głową.
– Matka zabroniła.
– Za dużo roboty? – Zaśmiała się.
– Nie. – Znów pokręcił głową i zamilkł.
Justyna chciała się jeszcze odezwać, uprzedził ją:
– Za gęsty las. Ostatnio jak próbowałem tu wejść, gałęzie były tak zwarte, że po kilku krokach zawróciłem, a i tak matka się czepiała.
– Czepiała? Czego?
– Podrapany byłem. Ubranie porwałem. Do kitu z takim lasem, co to do niego wejść nie można.
– Trzeba było zaorać, jak się wysiał.
– Zaorać? Dziadek sadził! Drzewo po drzewie. Podobno każde wsadzał ręcznie, opowieści w rodzinie krążą.
– Rzeczywiście, wszędzie dookoła pola, tylko tutaj te drzewa… Dziwne miejsce na las. W środku niczego – rzuciła Justyna.
– Nie niczego, tylko naszej ziemi.
– Ale dlaczego w środku?
– Bo dziadek chciał zakryć te zarośla z drugiej strony.
– Zarośla? Nie widziałam żadnych zarośli, tylko tę piękną brzozę. Wygląda, jakby była nie z tego świata.
– Nieważne – uciął Hubert.
– Rozmowny jesteś. – Pokręciła głową.
– Bo różnie gadają.
– O czym?
– Kapliczka tam stoi – powiedział niechętnie.
– Widziałam. Biała. Bardzo malownicza.
– Maryjna – dodał.
– No i?
– Dziadek postawił tę kapliczkę koło brzozy – wyjaśnił już wyjaśnione. Wywrócił przy tym oczami. Justyna miała wrażenie, że temat go uwiera. Co drażliwego mogło być w uroczej kapliczce? – Dla Maryi Panny. Procesje tam chodzą.
Dokładnie wtedy słońce schowało się za chmury. Do tego chłód w głosie Huberta… Ciarki przeszły Justynie po plecach.
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Opowiadasz o tym niczym o wielkiej tajemnicy. Jakieś misterium? Siły tajemne?
– Dojeżdżamy – odpowiedział z wyraźną ulgą.
Justyna odwróciła głowę. Ostatnie zabudowania minęli długo przed lasem. Wokół krajobraz zdominowały pola, o tej porze roku dopiero pokrywające się mgłą zieleni, choć ziemia już karmiła ziarna, rozpulchniała nasiona, przyjmowała w siebie rozrastające korzenie. Za kilka miesięcy zboża pochylą kłosy do żniw, a teraz już zaczęły się niewidoczne dla ludzkiego oka przygotowania.
– Daleko do sąsiadów – powiedziała Justyna. – A droga tak dziwnie, tylko do kapliczki.
– Mówiłem ci, procesje tam chodzą.
– Czyli dla księżych butów asfalt, a dla was ubity grunt?
– Nie śmiej się. Cała wieś z wdzięczności na tacę dodatkowo daje, że ksiądz się godzi nabożeństwa tu odprawiać. Kapliczka wbrew kościołowi tu powstała i długo nie była poświęcona. Dopiero niedawno ksiądz ją uznał, cała wieś odetchnęła i od razu ofiarę na drogę ustalono. Wszyscy się złożyli, bez wyjątku. Nie odmówiły i największe opijusy, co to nawet na pasterce progu kościoła nie przestąpią, tylko przed wrotami stoją. Mietek był pierwszy. A my to ofiarowaliśmy poczwórnie.
– Jesteś jedynakiem. O ile dobrze liczę, matka, ojciec i syn daje trzy.
– Za matkę, ojca, za mnie i jeszcze dodatkowo.
– Kto to jest Mietek? – Hubert wzruszył ramionami. – Mówiłeś, że pierwszy opijus we wsi? – drążyła.
– Właśnie.
Zamilkli.
– Nieważne – przerwała milczenie Justyna. – Tak uznaliście, tak zrobiliście. Nauczę się.
– Nauczysz.
– Choć będzie mi pewnie trudno. Przywykłam do sąsiadów, ludzi, którzy zagadują, że się dzieje…
– Od zawsze tak mieszkamy. – Hubert wzruszył ramionami. – Pójdziesz do sklepu raz i drugi, telewizję pooglądasz, telefon masz. Zresztą, w domu jest huk roboty, nudzić się nie będziesz.
– Ja nie z tych, co się nudzą. Zajęcie zawsze znajdę – odpowiedziała Justyna, choć wcale tak nie uważała.
Nie lubiła się przepracowywać. Lubiła, jak wszystko było zrobione, a ona mogła pooglądać telewizję, malując paznokcie. W pewnym momencie swojego życia uznała staranny manicure za obowiązek. W ten sposób, wykonując pracę, mogła oglądać telewizję.
– Dlaczego? Nie było innego miejsca na dom? – Rozglądała się wciąż uważnie. Wokół rozciągały się pola, ograniczone z jednej strony lasem, z drugiej dalekimi budynkami. W oddali wyróżniała się wieża kościoła i druga, trochę niższa, zapewne remizy, jak domyśliła się Justyna.
– Jest mnóstwo miejsca. – Hubert w końcu się zaśmiał. – Wszystko wokół jest nasze. Aż pod sklep. Tam będziesz chodzić na pogaduchy. – Wskazał ręką w stronę kościelnej wieży.
– To dlaczego tu? – Upierała się.
– Nie mam pojęcia. Po prostu tu mieszkamy i już. Od stu lat.
Justyna dalej nie drążyła. Doszła do wniosku, że i tak niczego sensownego się nie dowie. Skupiła się na widoku.
Droga zakręcała w tym miejscu, otaczając sosnowy las. Przed oczami Justyny pojawił się dom. Duży, piętrowy budynek ze spadzistym dachem i niewielkimi oknami prezentował się dostojnie. Szara elewacja sprawiała wrażenie przybrudzonej, ale wyglądała szlachetnie.
Jak na zamówienie słońce znów wyszło zza chmur. Jakby bawiło się z Justyną: odbijało się w złotych szprosach, pozostawiając cienie na dachu i niewysokich ogrodowych krzewach, mrugając figlarnie do dziewczyny.
Będzie mi tutaj dobrze – pomyślała Justyna. – Powinnam poczuć, nie pomyśleć. Tu będę przecież teraz mieszkać. – Uśmiechnęła się do męża, cały czas rozmyślając.
– Pięknie się prezentuje, prawda? – powiedział z dumą Hubert, a jego niebieskość zapulsowała intensywnie ciemnym, niemal granatowym niebieskim. – Ojciec wyremontował, dachu tylko nie zmieniał, wciąż jest w świetnym stanie. Nie było po co kasy wydawać.
Justyna kiwnęła głową. Próbowała wymusić na sobie jakąś reakcję. Podoba mi się tu? Nie podoba. Dom jest śliczny. A może okropny. Szukała emocji, nadaremno. Chciała je poczuć, wyczuć miejsce, dostroić do niego własną wibrację. Zobaczyć kolory, wiele barw. Nie czuła nic, choć widziała dookoła fioletową aurę. Ciemną, w zimnym odcieniu.
Spojrzała na męża.
W Warszawie jego aura była intensywnie błękitna. W najżywszym możliwym do wyobrażenia chabrowym odcieniu, jaki Justyna widziała wcześniej tylko u jednego człowieka. Tutaj otok Huberta pociemniał, niebieskie centrum zmalało, żółty i pomarańczowy, które dotychczas cudownie uzupełniały go w zewnętrznej warstwie, zmatowiały, za to pojawiły się, a nawet zaczęły dominować, czerwień i fiolet.
I niech mi ktoś powie, że miejsce nie wpływa na człowieka – przemknęło jej przez głowę. – Znów myślę, nie czuję – dodała po chwili, też bezgłośnie.
Bo faktycznie, nie czuła nic.
Marzyłam o karocy, mam furmankę – pomyślała Anna, rozglądając się wokół z uśmiechem prawdziwie szczęśliwej kobiety.
Jan powoził spokojnie, z poczuciem spełnienia. A jeszcze niedawno to wszystko wydawało się nieprawdopodobne.
Załadował na wóz tyle kufrów, ile tylko udało się po kryjomu przygotować. Nie było łatwo. Annę, szlachciankę z bogatej rodziny, od urodzenia przeznaczono do wyższych celów. Rodzina woziła ją do miasta, nawet i do Warszawy, szykowała stroje, ojciec dbał o opinię panny urodziwej i mądrej, matka o lekcje muzyki, francuskiego i literatury. Francuska guwernantka pilnowała każdego kroku dziewczęcia. W dworku regularnie bywali malarze uwieczniający piękne lico dorastającej bogaczki. Rodzice otaczali córkę tajemnicą, potęgując zaciekawienie jej osobą. Z biegiem lat coraz częściej w dworku pojawiali się przedstawiciele wysoko postawionej szlachty, a nawet i wysłannicy zubożałej arystokracji. Ojciec dbał o interesy rodziny, majątek kwitł… Można by rzec – idealnie.
Aż do momentu, w którym miał nastąpić debiut urodziwej Anny. To był wyjątkowy rok. Niezwykle upalny, przeplatany idealną ilością deszczu, bogaty we wszelkie zbiory. Obrodziły zboża, sady uginały się od owoców. Spiżarnie nie mieściły warzyw. Do zbiorów potrzeba było rąk. Wszyscy pracowali od świtu do nocy, wciąż było mało. Ojciec nie szczędził środków, by ściągnąć ręce do pracy nawet z daleka. Było go na to stać i nie miał żadnych skrupułów, by podbierać chłopów z mniej zamożnych folwarków.
W taki sposób do domu Anny trafił Jan. Swoje zbiory zdążył złożyć w pachnących złotych snopach, w wypełnionej stodole i wielu piwnicznych schowkach, przygotowanych zawczasu. Był bogatym chłopem, najstarszym synem w rodzinie, w której ojciec wykorzystywał każdą możliwość zarobienia pieniędzy. Senior przez lata stał się lokalną namiastką lichwiarza, bogacił się wtedy, gdy wsie przymierały głodem. Kradł? Nie, skądże. Tylko wykorzystywał okazje z wrodzonym sprytem, którego nie można się nauczyć. Zostawił po sobie wiele hektarów. Po śmierci ojca Jan trzymał rodzinę twardą ręką. Bracia dostali niewiele, dorabiali, uprawiając ziemię pierworodnego. Głodu nie cierpieli, do tego Jan by nie dopuścił. W końcu rodzina, co by ludzie powiedzieli.
Jan dzielił i rządził, jak uważał za sprawiedliwe. Brakowało mu tylko żony. Żony i następców. Żadna dziewczyna jednak nie zdobyła jego serca, choć wiele i urodziwych chłopek, i całkiem zasobnych ziemianek życzliwie spoglądało w stronę złotowłosego, wysokiego chłopaka. Przyjmował ich względy z grzecznością jak hołdy oddawane władcy. Wciąż śnił o kimś wyjątkowym. O kobiecie tak złotowłosej jak on sam, z lokami do pasa, delikatnym uśmiechem i kibicią do objęcia dłońmi. Otoczenie koronek w niczym mu nie przeszkadzało. Dlatego gdy zobaczył Annę, oniemiał tylko na chwilę. Szybko uznał, że po prostu objawiła mu się jego wybranka. I tyle. Aż tyle.
Problemem był ojciec Anny. Nawet najbogatszy chłop nie leżał w orbicie jego zainteresowań. Szlachcianka była przeznaczona do złoconej karocy, atłasowych wieczorowych sukni wykończonych fikuśnymi zdobieniami i wielkiego pałacu. Jan się tym zupełnie nie przejmował, zwłaszcza że panna uległa spojrzeniom jego niebieskich oczu, jeszcze zanim minęły żniwa. Po nich Jan nie wrócił do swojego gospodarstwa. Był pomocny. Pracował ciężko i długo każdego dnia. Ale wieczorami…
Jesienią Anna, nie mówiąc nikomu, nawet siostrze, matce, niani, guwernantce, spakowała pięć kufrów. Wypełniła je ulubionymi rzeczami, które uważała za niezbędne, a które w późniejszym życiu okazały się bezużyteczne. Była z siebie dumna, bo dokonała tego całkowicie samodzielnie. Po raz pierwszy w życiu nie ograniczyła się do wydania polecenia. Mało tego! Zrobiła wszystko w całkowitej tajemnicy, ciesząc się z samodzielności. Dla Anny stanowiło to zabawę… Choć trzeba przyznać, że faktycznie się zakochała. W oczach, włosach, głosie wyjątkowego chłopaka, jakim Jan bez wątpienia był.
Była tak zakochana, że zdecydowała się porozmawiać z ojcem. Najpierw ją wyśmiał. Kazał wracać do dziewczęcego pokoju, zdobnego w specjalnie sprowadzaną z Paryża tapetę w kwiatki i pełnego lalek w bufiastych sukienkach. Wezwał służącą i nakazał odprowadzić pannę. Gdy zrozumiał, że córka nie żartuje, rzucił o ścianę karafką pełną wiśniowej nalewki. Plama pozostała pamiątką na wiele lat, nie dał jej zmyć. Jednoznacznym gestem, z wygiętymi w podkowę ustami, ponownie rozkazał córce wrócić do swojego pokoju, służącej wydał polecenie pilnowania niesfornej pannicy. Jak miała to zrobić cicha, grzeczna i pokorna dziewczyna? Stanęła pod drzwiami swojej pani, wiernie pilnując wejścia. W tym czasie Anna spokojnie wyszła do Jana przez okno, na wóz z zapakowanymi już pięcioma kuframi pełnymi koronek, batystów i satynowych pantofli. Nie zapomniała nawet o dwóch balowych sukniach, najnowszym krzyku mody, sprowadzonych z samej Warszawy. To były ostatnie dwie modne rzeczy, które Anna posiadała w swojej garderobie. Ostatnie za jej życia.
Matka Anny załamywała ręce. Wyrzucała sobie – a i mąż nie szczędził jej gorzkich słów, nieprzystających urodzeniu i klasie, do której uporczywie się dobijał – że nie zauważyła strzały Amora, która trafiła w serce jej córki. Zajęta haftowaniem i towarzyskimi spotkaniami, martwiła się, czy stroje zostaną przygotowane na czas, choć obstalowane zostały wiele tygodni wcześniej. Przecież córka nie mogła w Warszawie wystąpić w kreacji z ubiegłego roku! Zamówiono dla Anny osiem nowych balowych toalet, a każda była wyjątkowa.
Anna zaś żadnej z nich nie miała nigdy zobaczyć. Jechała z mężem do swojego nowego domu, którego nie potrafiła nawet sobie wyobrazić. Spodziewała się czegoś podobnego do miejsca, w którym się wychowała.
Ojciec Anny o świcie wysłał swoich parobków w pogoń. Gdy jednak ci dogonili uciekinierów, był już ranek. Dziewczyna spędziła z obcym mężczyzną noc poza domem. Ojciec sam chciał wsiąść na konia, gonić ją, złapać za suknię, szarpnąć, porwać, a potem… przytulić do siebie. Pomyślał, że gotów byłby kupić jej wszystkie fatałaszki, nawet kreację ze zbyt śmiałym dekoltem, buciki na zbyt wysokim obcasiku lub zbyt drogą etolę z białych lisów, nawet… wszystko. Byle tylko była za ścianą, zaspana, potargana, pachnąca nocą, a nawet i lekko śmierdząca, jak wtedy, gdy skraj nocnej koszuli zamoczyła niechcący w nocniku. Nie wsiadł jednak na konia ani do bryczki, nie ruszył sam w pościg. Został w domu, swoją osobą świadcząc, że świat się nie skończył, że wciąż warto żyć – choć sam czuł inaczej. Służba snuła się po domu, markując robotę, żona zamknęła się w swoich pokojach, zapewne wypłakując bezradnie oczy. Drugą córkę powierzył guwernantce, surowo oznajmiając, że jest za nią odpowiedzialna własnym życiem. Czuł, że musi trzymać fason, że trzeba pokazać dookoła siłę, udawać… Ale co udawać?
Wielokrotnie w ciągu tego dnia i następnych miał wrażenie, że to tylko urojenie. Że obudzi się i zaśmieje z niedowierzaniem, jak głupi sen mu się przytrafił. Potrząsał wtedy głową, szczypał swoje ramię lub udo, aż pokryły się siniakami. Za każdym razem, niestety, czuł. A co gorsza, odczuwał do końca życia, choć wolałby zamknąć się w jakiejś bańce, puszce, skorupie. I nawet udatnie udawał, że tak zrobił, pomimo że w dniu ucieczki Anny jego dusza rozpadła się bezpowrotnie na kawałki.
Tymczasem po jeździe długiej jak sznur koralików do obszycia obrębku sukni zadowolony Jan w końcu oznajmił:
– Dojeżdżamy.
Anna podniosła głowę. Nieprzespana na trzęsącym się wozie noc była pierwszą taką w jej życiu. Wcześniej nie spała w nocy dwa razy. Raz z wrażenia, że ukradkiem wypiła kieliszek nalewki, gdy kucharka, zajęta szykowaniem kolacji, mieszała w garach. Drugi raz rok temu, gdy wyczekiwała na pudła przywiezione przez ojca od renomowanego krawca ze stolicy. Miał wrócić po południu, ale nie mogli doczekać się jego powrotu. Matka zarządziła porządki, by zająć czymś zarówno rodzinę, jak i służbę. Oczekiwanie przedłużało się, dom zapadł w sen, szczególnie służące, zmęczone sprzątaniem, udały się na spoczynek. Anna zaś wtedy spać nie mogła. A w ciągu tej nocy na wozie przysypiała kilka razy zaledwie na chwilę. Była niewyspana, ale w ogóle jej to nie przeszkadzało, choć musiało już minąć południe. Takiej przygody nie przeżyła nigdy!
Uświadomiła sobie, że rozmyśla o tym, jak opowiedzieć o wszystkim siostrze. Przez chwilę poczuła smutek. Zrozumiała bowiem, że nie będzie miała takiej szansy. Siostra została w minionym życiu. Bez wątpienia pustym i pozbawionym wrażeń.
Rozejrzała się uważnie. Wokół były pola, dalej majaczył sad. Rżyska wyglądały mało efektownie, Anna wolałaby sady i warzywniaki, jakich pełno było wkoło ich dworku. Przydałoby się też jezioro z pochyloną na brzegu wierzbą.
Siadałabym na brzegu i wpatrywała się w odbicie zielonych gałęzi – rozmyślała dziewczyna. – Może nawet z książką. Byłoby tak pięknie!
Stawu jednak nigdzie nie było widać. Wokół pola i ciemna plama drzew owocowych. W środku dnia, gdy słońce oświetlało każdą bruzdę ziemi, okolica wyglądała jednak interesująco. Anna nie zastanawiała się, jak będzie w nocy. Szukała wzrokiem zabudowań, w końcu Jan zapowiedział, że się zbliżają. Była podekscytowana. Zaraz zobaczy swój nowy dom!
Wyobrażała sobie, że będzie piękny. Marzyła, że w przyszłości sama rozplanuje ogród. Szeroki podjazd przed wejściem, a z tyłu posesji duży parter obsadzony bukszpanami. Tam będzie przyjmowała gości, na niewielkim tarasie z białymi tralkami. Być może wzdłuż alejek każe postawić kilka białych posągów, to powinno dobrze wyglądać.
Jan zatrzymał wóz. Siedziała wciąż dalej, gdy podszedł i podał jej dłoń. Spojrzała na niego z niezrozumieniem.
– Jesteśmy w domu – powiedział z dumą.
Anna zdołała przełknąć łzy, nie dała jednak rady się uśmiechnąć.
To był największy i najpiękniejszy dom we wsi. Drewniany, ze strzechą kładzioną w ubiegłym roku, całkiem nową. Nie zwróciła na niego uwagi, w cieniu niedalekich jabłoni nie rzucał się w oczy, choć gospodarz zadbał, by został świeżo pobielony. Jan poprosił też wszystkie kobiety z rodziny o pomoc i wnętrza ozdobiono mnóstwem wstążek przytroczonych do powały, rozchodzących się na boki. Wszystko zostało przygotowane na przybycie nowej pani. Było pięknie.
Mężczyzna z dumą prezentował Annie obejście. Wielką izbę z dużym piecem, ze specjalnie zamówionymi ozdobnymi drzwiczkami. Nikt we wsi takich nie miał. Stół pod oknem, w które Jan wstawił sprowadzone specjalnie szyby, pomalowany był w wielobarwne wzory. Nowe ławy przy stole, dwa razy heblowane.
Był bardzo dumny. Poza izbą główną dom miał także drugi pokój, sypialnię, a w nim wspaniałe, długie łóżko. Widział takie w domu Anny i takie zamówił, gdy kilku chłopów wracało z pracy u ojca Anny do rodzinnej wsi.
– Niech mi Mietek takie przygotuje – powiedział poważnie, ukradkiem pokazując chłopakom, o co chodzi. – Dobrze zapłacę.
Jeszcze nawet w nim nie spał. Pierzyny nie było, każda pani domu kołdrę wnosiła w posagu. Poduszki też.
Anna nie była każdą.
– Zwierzęta będą w sieni. Żadna koza ni kura nam się po izbie nie będzie plątać – powiedział z dumą.
– Koza? Kura? – odpowiedziała Anna odruchowo.
– Będziemy tutaj szczęśliwi.
Ksiądz przyjechał w ciągu godziny. Pobłogosławił młodych, choć zalecił, by ślub się odbył normalny, w kościele, zgodnie z obyczajem. Coś jednak zaradzić musiał, bo panna przyjechała do kawalera, nie było dla niej we wsi innego miejsca. Tylko ten dom, a jak miała w nim zostać? Bez błogosławieństwa? Jakby z obcym. Niemożebne. Dlatego błogosławieństwo dał, kosze z dobrostanem przyjął i kazał zapakować na swój wóz. A na datek ślubny i tak czekał.
Noc spędzili w łóżku, ale przykryci paltem Jana. Anna miała tylko lekką narzutkę, balowe suknie nie nadawały się do przykrycia.
Druga nieprzespana noc to było dla Anny zbyt dużo. Zapragnęła powrotu. Do matki, ojca, któremu na pewno w końcu przeszłaby złość na ukochaną córkę, do siostry i służących. Do ciepłego łóżka, puchowej wywietrzonej pierzyny i śniadania podanego na porcelanowym talerzu. Chciała przytulić się do matki, poczuć jej dłoń na swoich włosach, uczesanych wcześniej szczotką z miękkim włosiem przez ulubioną służącą. Chciała napić się zbożowej kawy. Tyle rzeczy chciała!
Nie zabrała ze sobą szczotki do włosów z miękkim włosiem. Talerze były na miejscu, drewniane. O pierzynę musiała się zatroszczyć. Zamiast kawy mogła napić się świeżego zimnego mleka. Nie umiała obsłużyć pieca, nie potrafiła zagrzać posiłku.
Poczuła, że przygoda jej życia odrobinę ją przerosła, ciągle jednak jeszcze uważała, że wszystko da się przysposobić. A przede wszystkim, że ma dokąd wrócić. Że jej prawdziwy dom jest tam, skąd uciekła. Tutaj jest tylko na chwilę. Wysoki blond chłopak o niebieskich oczach? Uroczy. Ale przecież nie pozwoli mu się dotykać!
Dopiero po kilku dniach do Anny dotarło, że nawet gdyby miała dokąd – nie ma jak wrócić. Końmi nie umiała powozić. Piechotą za daleko. Innych opcji nie było.
Chcąc nie chcąc, jako najpiękniejsza panna młoda we wsi poszła do ślubu z Janem w czepcu ozdobionym kolorowymi wstążkami. Miała na sobie spódnicę z barwnego pasiastego sukna, suto marszczoną w pasie, cudownie leżała na jej wiotkiej kibici. Białą bluzkę z haftowaną falbaną ofiarowała jej bratowa Jana, która po czwartym dziecku nie mieściła się już w żadne ubranie sprzed lat. W tej bluzce też brała ślub, a to dobra wróżba.
– Będziesz szczęśliwa – mówiła do Anny uśmiechnięta dziewczyna z dzieckiem przy piersi, którego imienia Anna nie potrafiła zapamiętać.
Cała wieś zeszła się na ten ślub, do którego oblubienica szła z zaczerwienionymi oczami i wykrzywionymi ustami. Wydawała się wyniosła, oczy jednak mówiły coś innego. To był wzrok przestraszonego zwierzęcia.
Jan uważał, że jest szczęściarzem i wszystko ułoży się idealnie. Anna starała się nie myśleć.
Gdy po ślubie wracali do drewnianego białego domu, wybiła dokładnie ta sama godzina, w której Anna po raz pierwszy ujrzała swój dom. Nie miała zegarka i nie potrafiła tego stwierdzić, była jednak dokładnie trzynasta czterdzieści siedem.
Justyna się przeciągnęła. Po wczorajszym dniu, długim i pełnym wrażeń, spała długo. Obudziło ją słońce, wpadające przez okno przysłonięte żakardową firanką, której wzór jako żywo przypominał te osiągalne w sklepach tekstylnych w latach osiemdziesiątych. A może właśnie nieosiągalne.
Dokładnie tak zresztą było. Firanka została kupiona, bo akurat była dostępna. Leżała potem w komodzie przez prawie trzydzieści lat, w końcu przed przyjazdem synowej matka Huberta zdecydowała się zawiesić ją w oknie. Głównie dlatego, że była prawie zupełnie na wymiar, może trochę przykrótka, kto by się tym jednak przejmował.
Przyjazd synowej wymagał przygotowań.
Bogna wysprzątała dwa pokoje, choć w duchu zżymała się, że aż tyle.
Po co im dwa? – myślała. – Na sypialnię wystarczy jeden, cała reszta i tak będzie się odbywać na dole, w dużym domu. Gotowanie i wszystko inne.
„Duży dom” był dla niej synonimem prawdziwego domu, pokój na piętrze, a nawet dwa, bez kuchni i tylko z niewielką łazienką, nie mógł stanowić prawdziwego miejsca do życia. Owo miało się toczyć w jej kuchni, w jej salonie i na jej warunkach.
Wysprzątała jednak dwa pokoje. W jednym ustawiona była rozkładana kanapa, choć Hubert chciał pełnowymiarowe łóżko.
– Będzie niewygodnie – martwił się.
– Nie ma być wygodnie – odpowiedziała mu matka. – Ma być skutecznie. Co rok prorok najlepiej.
Kanapa została, do tego stolik na trzech nóżkach, dwa krzesła i głęboka trzydrzwiowa szafa z lakierowanej na ciemno płyty. W drugim pokoju stół i krzesła, nic więcej. Podobnie skromnie umeblowana była łazienka – prysznic z plastikową zasłonką PCW we wzór w niebieskie delfiny, szmaragdowy dywanik wokół sedesu, lustro z półką i biała narożna szafka.
Justyna pomyślała, że na tle pozostałych pomieszczeń jest to przestrzeń wyjątkowo skromna. W pierwszej chwili odrzuciła pomysł, że musi zasłużyć na coś ładniejszego, ale gdzieś z tyłu głowy to spostrzeżenie pozostało. Hubert obawiał się, że całość może nie przypaść do gustu młodej żonie, ale w pewnym momencie przestał się tym przejmować. Dom jest, jaki jest. Justyna z pałacu nie przyjechała, a stąd i tak nie miałaby gdzie wrócić.
Justynie wystrój wnętrza się oczywiście nie spodobał, nie miała jednak potrzeby rewolucyjnych zmian. Jedyne, co chciała wymienić jak najszybciej, to żakardowa firanka. Marzyła o muślinowej, upinanej na boki, z szeroką szarfą zbierającą gęste fałdy. Miała być piękna, ale chyba najbardziej zależało Justynie, by widzieć przez nią świat. Obecnie wiszący w oknie gęsty żakard przepuszczał słońce, ale widoków nie zapewniał.
Odsunęła firanę. Oparła łokcie o wąski parapet i zapatrzyła się w sielski krajobraz. Dom stał na uboczu, można było dojechać doń z dwóch stron. Wczoraj przyjechali od lasu, dalej droga prowadziła wprost do wsi. Nikt nie korzystał z tego skrótu. Jeździli tędy tylko oni. Dwie koleiny wiodły wśród pól, wzdłuż ciągnął się rów melioracyjny, pusty w tej chwili. Droga wydawała się sucha, i na pewno taka była. Justyna przypomniała sobie tumany kurzu unoszące się poprzedniego dnia za samochodem.
Patrzyła na czerwoną wieżę kościoła, drugą, niższą, remizy strażackiej i zabudowania pomiędzy. Kilkanaście domów ukrytych w niewielkich ogrodach, wszystkie ustawione frontem do drogi. Polny trakt prowadzący od ich domu był bowiem prostopadły do głównej ulicy we wsi, wąskiego asfaltu bez krawężników, popękanego na brzegach.
Justyna jeszcze tego nie wiedziała, ale tam mieściło się centrum wsi. Kościół i remiza, to oczywiste, poza tym – co dla niej miało być najważniejsze – sklep spożywczo-wielobranżowy, punkt pocztowy i biuro informacji turystycznej w jednym. Z tego ostatniego faktycznie istniała wyłącznie wypłowiała wywieszka na drzwiach.
Justynę ciągnęło jednak w drugą stronę. Miała wrażenie, jakby kapliczka przywoływała ją do siebie. Z okien sypialni nie widziała sosnowego lasu. Zajęta rozpakowywaniem skromnego dobytku, pomaganiem teściowej, poznawaniem domu, wczoraj nie miała dość czasu, by przyjrzeć się ścianie drzew. A teraz nie potrafiła oderwać od niej myśli.
Po szybkim prysznicu zeszła na dół, śniadanie czekało na nią na talerzyku z ozdobnym brzegiem w kwiatki. Dwie kanapki z lekko zeschniętym żółtym serem i łyżka twarogu.
– Jajecznicy zrobię – powiedziała Bogna na jej widok. – My już zjedliśmy.
– Zaspałam – wytłumaczyła się Justyna, czując dezaprobatę w jej głosie. – Wczoraj miałam dużo wrażeń.
– Niech je – odpowiedziała świekra, nie okazując emocji.
Justyna pochyliła się nad talerzem. Jajecznica pachniała wybornie. Szczypior był tak świeży, że aż szczypał w oczy. Chleb dzisiejszy, godzina czy dwie stania na stole mu nie zaszkodziły. Takiego pieczywa w Warszawie nigdy nie spotkała, zjadła więc do ostatniego okruszka.
– Smakuje? – zapytała Bogna bez uśmiechu.
– Znakomite – odpowiedziała dziewczyna, zabierając naczynia ze stołu.
– Zostawi. Sprzątnę.
– Chętnie pomogę. Przecież od wczoraj tu mieszkam – powiedziała łagodnie.
Umyła i wytarła naczynia.
– Tylko nie wiem, gdzie poukładać… – Rozejrzała się bezradnie.
– Zostawi. Poukładam. – Teściowa miała dość krzątania się obcej po jej kuchni. Odepchnęła Justynę łokciem, niby niechcący. Gest pozornie bez znaczenia.
– Może zrobię herbaty? – zapytała dziewczyna.
– Wodę wstawi. – Bogna kiwnęła głową w stronę elektrycznego czajnika. – I ciasta nakroi.
Justyna posłusznie wykonała polecenia. Musimy się do siebie przyzwyczaić – uznała. – Też bym chyba nie była szczęśliwa, gdyby ktoś z dnia na dzień wszedł do mojego świata i zaczął w nim zamiatać.
Podała szklanki w koszyczkach i pomyślała, że niewiele się zmieniło. Nie tak dawno piła we własnym domu herbatę ze szklanek w metalowych koszyczkach. Potrząsnęła głową. Teraz jest nowe życie i nowy, lepszy świat – zadecydowała. – Kubek jest nowoczesny, metalowa plecionka nie. Kupię kubki.
Ułożyła równo talerzyki z piaskową babką i usiadła przy stole.
Herbatę wypiły, prawie nie rozmawiając.
– Dla Huberta ciasto ukroiła?
– Oczywiście.
– Jak wróci, musi zjeść. Chłop głodny, to nieznośny.
– Oczywiście – potwierdziła znów Justyna.
Poprzedniego dnia dokładnie obejrzała jadalnię, salon i kuchnię. Każda powierzchnia, pionowa i pozioma, wysprzątana była na błysk i Justyna podejrzewała, że to nie na pokaz z okazji jej przyjazdu. Kryształy w serwantce lśniły, na okiennych szybach nie wypatrzyła żadnego zacieku, serwetka z szeroką koronką na szafce pod telewizorem leżała równo ułożona w romb.
– Mamo, może przejdę się trochę, obejrzę okolicę.
– A idzie – odpowiedziała Bogna z zadowoleniem, które nieudolnie starała się ukryć.
Odpocznę trochę we własnym domu bez tej smarkuli – pomyślała.
Justyna wyszła, uważnie rozglądając się wokół. Nieszczególnie było na co patrzeć. Przydomowy ogródek, dalej pola w każdą stronę. Z jednej strony wieś z górującą wieżą kościoła, z drugiej las.
I to las przyciągał dziewczynę. Ruszyła powoli w jego stronę. Jak na marzec przystało, pola zaczynały się zielenić. Od dłuższego czasu nie padał deszcz, śniegu zimą było mało i stopniał już w lutym. Choć Justyna szła powoli i tak unosił się za nią kurz. Zeszła z drogi na kawałek zieleni. Rodzaj miedzy oddzielającej drogę od pola. Szło jej się tam ciut mniej wygodnie, chwasty ukrywały nierówności terenu, ale przynajmniej się nie kurzyło. Rów z drugiej strony drogi był zupełnie wyschnięty.
Śpiewały ptaki, Justyna przystanęła na chwilę, słuchając. Słyszała ciekawskie zapytania zięby i świergot rudzika. I oczywiście ćwierkania wróbli. Odetchnęła głęboko. Pachniało ziemią i świeżością, takiego zapachu w mieście nie można odnaleźć.
Las z daleka wyglądał na przykurzony i gęsty. Zbliżała się do niego powoli, aż stanęła pod pierwszymi sosnami. Były wysokie, ale pomiędzy nimi rosły niższe samosiejki. Teren wyraźnie pozbawiony był opieki leśnika, drzewa rosły samopas. Justyna zastanawiała się, czy powinna wejść głębiej, zrezygnowała jednak z pomysłu. Ruszyła wokół, wzdłuż drogi.
Knieja z każdej strony zdawała się wyglądać tak samo. Gęsta, zwarta, jakby zamknięta.
Trudno sobie wyobrazić, że Hubert zbierał tu maślaki – uśmiechnęła się do własnych myśli.
Gdy straciła z oczu dom, odniosła wrażenie, że płynie. Że jest poza czasem i miejscem, istniało tylko to pole, las, słońce i ona. Wyobraziła sobie, że taki stan będzie trwał wiecznie. W końcu jednak, po chwili długiej jak cały dzień, doszła do kapliczki.
Najpierw, zupełnie jak wczoraj, zobaczyła brzozę. Długie gałęzie zwisały niemal do ziemi, drobne listki częściowo ocieniały pień. Zachłannie – pomyślała Justyna.
Znów zdarzyło się, że brzoza lśniła w promieniach słońca, jakby specjalnie na nią skierowanych, niczym sceniczne reflektory. Justyna miała wrażenie przygotowanej dla niej sceny, którą miała się zachwycić i… czy naprawdę? Tak właśnie czuła?
I odejść?
Pokręciła głową, uśmiechając się. Kapliczka – uzmysłowiła sobie. – Muszę ją przecież zobaczyć.
Zbliżała się powoli. Droga usiana była wertepami, aż dziwne, że nie czuła ich wczoraj, gdy jechali samochodem. Powietrze zgęstniało, Justynie zachciało się spać. Bez żartów! – pomyślała zdziwiona. – Spałam do ósmej!
Jej stopa wpadła w wykrot, poczuła nieprzyjemny ból. Na szczęście kostka nie została skręcona. Chyba, bo ból po chwili ustał. Powoli zbliżała się do asfaltu, potem ruszyła raźniej. Była blisko, coraz bliżej.
Rozchyliła gałęzie i nagle poczuła, że jest tutaj akceptowana. Że ma prawo tu być, jakby wcześniej ktoś podawał to w wątpliwość.
Absurd – pomyślała.
Otaczały ją kolory. Tańczyły wokół, unosząc się w powietrzu, jak wirująca tęcza.
Weszła w cień brzozy, oglądając kapliczkę. Biała, wyraźnie świeżo wapnowana, przystrojona kolorowymi wstążkami. Wokół kilkanaście szklanych pozostałości po zniczach. Wewnątrz, za czystą szybą, umieszczono skromny posążek Maryi z dzieciątkiem w ramionach. Matka Boska miała na głowie złotą koronę, całą jej postać skrywał intensywnie niebieski płaszcz. Jej twarz była dziwna, jakby wykrzywiona. Justyna dopiero po chwili zrozumiała, że nieudolny rzeźbiarz umieścił oczy Maryi nierówno.
Nie było w tej figurce nic szczególnego. Ot, wyrób lokalnego artysty. A jednak dziewczyna ucieszyła się, że tu dotarła, choć właśnie rozbolał ją żołądek. Poczuła mdłości.
Położyła się, nakrywając dłońmi brzuch, ogrzewając go. Zwykle to pomagało na bóle w tych okolicach. Leżała tak chwilę, zdawało jej się – krótką. Zamknęła oczy i natychmiast pod powiekami dostrzegła elegancki pokój, w nim na szerokiej kanapie obitej ciemnoróżowym atłasem w pasy siedziała kobieta w chabrowej kreacji. Głęboko wycięty dekolt sukni, przesłonięty półprzeźroczystym szalem, falował w gwałtownym spazmie.
– Szukaj jej! Szukaj!
– Nie ma potrzeby. – Mężczyzna chodził nerwowo po pokoju, przemierzając wydeptaną już ścieżkę na całkiem nowym tureckim dywanie. – Uciekła. Sama z siebie. Nikt jej nie zmuszał. Czego jej brakowało? Czego, czego, czego? – Ostatnie słowa podkreślił walnięciem pięścią w niewielką, intarsjowaną serwantkę, aż zadźwięczały kryształy. Oszczędził drugą, z porcelaną, ta była zbyt cenna.
– Potrzebowała przygody! – odważyła się powiedzieć kobieta, a mężczyzna zatrzymał się z wyrazem twarzy, który przypominał maskę potwora. – Ale wróci!
– Wróci? A po co? Co z nią zrobię? Nikt jej nie zechce! Nikt! Wieść już się rozeszła, dochodzi do wszystkich, szepczą, wszędzie szepczą. Nie jestem nawet pewien, czy nie odwołają zamówień – na wina, na kukurydzę, na buraki… Pszenicy mamy tyle, że jeśli szybko jej nie sprzedam, nie pomieszczę w spichlerzach. Zmarnuje się.
– Zniknęła nasza ukochana córka, a ty o interesach? O zbożu? – Kobieta chwyciła się za pierś w teatralnym geście.
– Nie. Ja o życiu – odpowiedział. – Twoim, moim i naszej drugiej córki, równie kochanej. Anny już dla nas nie ma. Będziemy za nią tęsknić w milczeniu. Rozmawiać o niej – już nigdy.
Justyna ocknęła się i uśmiechnęła do własnych myśli.
– Brazylijska telenowela – skwitowała półgłosem. – Czy taką kiedyś oglądałam? – Usiadła i potrząsnęła głową. – Pora wracać – nakazała sama sobie. – Droga do kapliczki okazała się długa i trudna. Szłam tu chyba ze dwie godziny? Dwie godziny? Przecież wczoraj przejechaliśmy tę drogę w kilka minut.
Wyszła z cienistych objęć brzozy i ruszyła w stronę domu. Dotarła tam w kwadrans, po drodze czując coraz większy uścisk na żołądku. Po przyjściu na miejsce musiała się natychmiast położyć.
– Mama wybaczy – powiedziała. – Chyba za dużo świeżego powietrza.
– A idzie – odpowiedziała Bogna.
– I dobrze, że mdli! – odpowiedziała Bogna całkiem zadowolona. – Powinno. Po ślubie już, to wypada. – Kobieta zaśmiała się chrapliwie, choć przecież zamierzała być miła. I naprawdę była zadowolona.
– Mamo! – Hubert wywrócił oczami. – Na wszystko przyjdzie pora. Co to? – Zmienił temat, grzebiąc łyżką w garnku. – Pycha.
Chłopak jadł prosto z rondla.
– Kapuśniak, jak lubisz. Na smalczyku.
– Nie to. O to pytam. – Wskazał palcem. – Dobre.
– To? – Matka się skrzywiła. – Niby pomidorowa. Na wodzie, palcem pisana. Tej twojej, jak jej tam.
– Mamo! Nie dasz zapomnieć, że ci na ślubie podpadliśmy? To moja żona, twoja synowa, daj jej spokój.
– Podpadliście, powiadasz? Ty byś takiego pomysłu nie miał, nie tak cię wychowałam. Żeby obiad zamiast wesela gościom stawiać? To wstyd nie do zmazania. Jak na stypie! Ślub bez wesela nieważny!
– Przed księdzem ślubowaliśmy, jak chciałaś. Dokumenty mamy, jak trzeba. Kochamy się, więc nie narzekaj.
– Nie tak cię wychowałam – powtórzyła Bogna. – Przemądrzały się w tej Warszawie zrobiłeś. Pojechałeś na nauki, żeby gospodarkę postawić na nogi, żeby ojcowskie morgi rodziły, odłogiem nie leżały.
– I żeby żonę przywieźć.
– Żonę? Miastową? Kobietę to ty miałeś tu znaleźć, odpowiednią, do pracy zaprawioną, co jej jedzenie kapusty na przednówku nie przeszkadza! Mało miałeś chętnych? Sznureczek panien się ustawiał, co najpiękniejsza we wsi, chętna!
– One chętne na te ojcowskie morgi, nie na mnie. Nie widziałaś tego, mamo? Łypały tylko okiem, każda jedna. Na dom, ziemię. Wszystko by zrobiły, by się w pieniądze wżenić.
– Na dom, kryształy w kredensach i złocone płytki w łazienkach. Co w tym złego? Dziewczyny chcą mieć w życiu wygodnie, to i kandydata starannie oglądają. Dobrze to o nich świadczy, że za gołodupca nie chcą iść, dzieciom pragną przyszłość zapewnić.
– Mamo, postaraj się – powiedział miękko, odkładając łyżkę i podchodząc do matki. Zamknął ją w szerokich ramionach.
– Ach, synku – westchnęła tęsknie.
Za czym tęskniła? Za dorodną panną, z okrągłymi policzkami i wałeczkami na palcach, co to drożdżowe zagniecie w chwilę, zaczyn na chleb nastawi, golonkę z piwem mężowi poda? A może za własną młodością, gdy krzątając się wokół kuchni, szykowała dla męża pieczyste, pączki na smalcu smażyła? A może, po prostu, za mężem? Który pewnego dnia zwyczajnie źle się poczuł, jak nie on. A potem leżał w ich małżeńskim łóżku, blady, bez sił. Aż w końcu na szpitalnym posłaniu uśmiechał się spod wąsa, nieudolnie próbując ukryć chudość i kaszel. Operacja się nie udała. Ten uśmiech musiał wystarczyć Bognie już do końca dni, żadnego innego nie było. Mogła też tęsknić do czasów, gdy z nadzieją co miesiąc czekała, aż nie nadejdzie to, co przychodziło regularnie, brudząc majtki. Nie chciała o tym nikomu opowiadać, ani teściowej, dobrej kobiecie, która wszystko rozumiała i głaskała ją po głowie bez słowa, ani mężowi, ani synowi. Jedynemu, którego udało jej się urodzić, choć w jej duszy spoczywało wiele dzieci niedonoszonych, nigdzie nawet niezgłoszonych. Żaden lekarz, tylko ona wiedziała, a w rogu ogrodu układała za każdym razem kamień. Przychodziła tam czasami, niby pieląc, w tajemnicy, ukradkiem głaskała kamienie jak główki dzieci. Dlatego uważała, że z mdłościami należy się śpieszyć, nie zwlekać, by doczekać gromadki wnuków. Z jednego to nigdy nie wiadomo, co będzie. A tak, spośród wielu, zawsze któreś na dobre wyrośnie. Dobrze, że jej Hubert tak się udał… A może tęskniła za jeszcze czymś innym?
Ze schodów przysłuchiwała się wszystkiemu Justyna. Po cichu wycofała się na górę, otworzyła drzwi do łazienki, po czym upuściła metalowy pojemnik. Dopiero wtedy zeszła na dół, starając się robić jak najwięcej hałasu.
– Pyszna zupa, kochanie – powiedział Hubert. Bogna zacisnęła szczęki i się nie odezwała.
– Dziękuję – niemal szepnęła Justyna.
Hubert zjadł drugi talerz zupy, tym razem kapuśniaku, wszyscy byli zadowoleni.
– Twoja mama mnie nie lubi – odważyła się zagadnąć Justyna, gdy już po obiedzie znaleźli się w sypialni.
– Głupoty ci chodzą po głowie – skwitował.
– Byłam dzisiaj przy kapliczce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki